Saturday, September 19, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.9

Noc z piątku, 11 września na sobotę, 12 września 2009, trzecia

Jeżdżąc aleppańskimi taksówkami co najmniej dwa razy dziennie, trafia się na różnych ludzi. Wczoraj wieczorem wiozący nas taksówkarz poczęstował mnie papierosem. Nie nawykłem do palenia w aucie, ale skoro to on zaczął... Poza tym nie wypada chyba odmawiać w obliczu takiej szansy na integrację z krajowcami. Kiedy wysiadaliśmy, poczęstowałem go przywiezionym jeszcze z Polski marlboro. A on wręczył mi jeszcze jednego winstona. Najzabawniejsze było w tym to, że przez całą podróż i podczas wszystkich tych częstowań kierowca nie odezwał się słowem. Wszystko ustaliliśmy przy pomocy gestów. Cóż za niesamowite ponadkulturowe, ponadnarodowe i ponadjęzykowe porozumienie palaczy! Doprawdy, czy można przecenić rolę papierosów w nawiązywaniu kontaktów społecznych? Innym razem znowu, parę dni temu, taksówkarz zwrócił nam uwagę, że daliśmy mu za dużo pieniędzy. Nie pomyliliśmy się, koszt przejazdu jest na tyle niski, że zwykle zaokrąglamy w górę kwotę wyświetlającą się na taksometrze. Większość klientów, również miejscowych, tak robi. On jednak postanowił się upewnić, czy te pięćdziesiąt groszy to napiwek, czy też efekt naszej nieuwagi. Dziś dla odmiany zauważyłem, że wyświetlacz taksometru od początku jazdy wskazuje 4 liry i nie zapowiada się na to, by miał ruszyć. Zwróciłem na to uwagę kierowcy, który zbył mnie machnięciem ręki. Nie wiedziałem, jaką cenę wymyśli, ale byłem przekonany, że włączył taryfę ‘giaur’. Na groźne uwagi Renaty pod adresem wyświetlanej kwoty odparł ‘ok’ i dorzucił do tego zdanie wyjaśnienia po arabsku. Zwykle przejazd do kawiarenki internetowej, gdzie się wybieraliśmy, kosztuje 35 – 40 lir, do tego dorzucamy 5-10 napiwku. Postanowiliśmy więc wręczyć mu 45 lir i ani piastry więcej. Próbował nas naciągnąć na jeszcze dziesięć lir (choć jestem przekonany, że początkowo liczył na lepszy łup), ale stanowczo się temu sprzeciwiliśmy. Renata zaczęła już nawet dzwonić do swojej asystentki z prośbą o mediację, ale zrezygnowany taksówkarz nie zatrzymywał nas siłą. Wysiedliśmy i poszliśmy w swoją stronę. Mogłoby się wydawać, że afera o równowartość niecałej złotówki nie ma sensu. W pewnym stopniu mogę się z tym zgodzić. Z drugiej strony jednak przyzwolenie na oszustwo, nawet tak niewymiarowe jak okonie w szwedzkim Hoga Kusten, ma swoje konsekwencje. Utwierdza sprawcę w przekonaniu, że – po pierwsze – stereotypowy obcokrajowiec jest na tyle bogaty, że nie ma nic przeciwko byciu wykorzystanym, po drugie – że jest na tyle głupi, że i tak nie zorientuje się w sytuacji, a jeśli nawet, to – po trzecie – nie zdobędzie się na powiedzenie ‘nie’. Jakkolwiek więc banalnie by to nie brzmiało, na swoją małą skalę robimy dużą przysługę przyszłym podróżującym do Syrii. Nie ma za co. Ot, pozytywistyczna praca u podstaw. Na ciekawą sytuację wyjaśniającą interesowne nastawienie niektórych miejscowych w stosunku do przyjezdnych trafiliśmy ostatnio czytając z Oliverem ‘Tomka w krainie kangurów’ Szklarskiego. Początek XX wieku. Tomek wraz z ojcem, bosmanem Nowickim i Janem Smugą („kiedy wszedł do przedpokoju, to po prostu zapachniało prawdziwą dżunglą”)podczas podróży do Australii schodzą na ląd w Port Saidzie. Natychmiast opada ich gromada przewodników oferujących swoje usługi. Bosman rzuca im kilka monet, żeby się odczepili… Odpowiedzmy więc sobie na dwa proste pytania: jakie postawy kształtują w ten sposób w krajowcach nasi dzielni podróżnicy? I jak (a raczej – ile) my, po stu latach, za to płacimy?

Nie ma na szczęście tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tayma - asystentka Renaty – dostrzegłszy nieodebrane połączenie od nas, oddzwoniła szybko. Nie potrzebowaliśmy już jej pomocy, ale przyszło jej do głowy, że moglibyśmy ją odwiedzić i zjeść u niej iftar, posiłek spożywany w czasie ramadanu tuż po zachodzie słońca, po całodziennym poście. Prawdziwa ramadanowa kolacja w muzułmańskim domu to jednak nie to samo, co posiłek w restauracji. Z chęcią więc, choć nie bez obaw, przyjęliśmy więc zaproszenie. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak powinna wyglądać taka wizyta. Z winem przyjść nie można, kwiaciarni w zasięgu wzroku brak. Uznaliśmy w końcu, że zaproszenie było na tyle spontaniczne, że mamy chyba prawo pojawić się na miejscu bez podarków dla gospodarzy. Niepotrzebnie obawialiśmy się rozliczenia z etykiety. Powitano nas serdecznie, ale niezbyt oficjalnie. Było dość późno, kiedy dotarliśmy na miejsce i rodzina Tayma odpoczywała już po posiłku w innym pokoju. Nas posadzono w stylowym salonie, przy stole nakrytym dla trzech tylko osób. Kolejnych członków rodziny poznawaliśmy osobno. Najpierw przyszedł do nas ojciec Tayma. Po angielsku mówił bardzo słabo, ale wystarczająco, by przyjąć komplementy tyczące się wspaniałych mebli i bibelotów. Jeden z nich, przedstawiający muzykantów z Bremy, pomógł nam zacząć rozmowę. W Bremie mianowicie, jak się dowiedzieliśmy, pracuje lub pracował pan domu. Przeszliśmy w związku z tym na mieszankę niemieckiego i angielskiego. Ustaliliśmy, że jest aptekarzem. Z radością poinformowaliśmy go, że nasz przyjaciel w Polsce też jest aptekarzem (właściwie farmaceutą, ale operowanie takimi niuansami na moim poziomie niemieckiego nie jest niestety możliwe). I rozmowa się potoczyła, rozmawialiśmy o Polsce i o rodzeństwie asystentki Renaty. Ma młodszego brata, który kontynuuje rodzinną aptekarską tradycję w Rosji i siostrę, która nie robi nic. Tayma jest najstarsza, ma trzydzieści dwa lata. O to, dlaczego nie ma jeszcze męża, co jest w tym wieku dość niecodzienne, nie śmieliśmy zapytać. Kiedy ojciec Tayma wyszedł, Renata została zaproszona do kuchni, by pomóc w podawaniu jedzenia do stołu. Dziwnie się czułem będąc w ten sposób obsługiwanym przez kobiety. Pewnie w wielu polskich domach wygląda to bardzo podobnie, ale mnie zawsze wydawało się to bardzo staromodne (nie fascynująco staromodne, jak palenie fajki, noszenie kapelusza i prowadzenie samochodu w rękawiczkach – dodam) i w pewien sposób egzotyczne. W Syrii, według Tayma, to sytuacja powszechna i jak najbardziej naturalna. Mężczyźni właściwie nigdy nie wchodzą do kuchni. Mam wrażenie, że asystentka Renaty na swój cichy sposób, jak wiele pewnie młodych, buntuje się przeciwko zasadom i obyczajom, które uważa za ograniczające i nieprzystające do współczesności. W zeszłym roku nie nosiła ponoć chusty w szkole (temat okrywania się postaram się szerzej omówić w najbliższej przyszłości), teraz nie miała jej w domu, w przeciwieństwie do swojej matki i siostry. Matka, nadmienię, założyła ją specjalnie dla mnie, kiedy przyszła się przywitać – kiedy Renata pomagała przynosić jedzenie z kuchni, widziała ją jeszcze nieokrytą. Tayma chciała po studiach, a miała wtedy trzydzieści lat, wyjechać na jakiś czas do Anglii (w Aleppo studiowała język angielski), ale rodzice nie pozwolili jej na to. Nie trudno dostrzec, że próba zrozumienia tej decyzji miesza się u niej z dużą dozą żalu do ojca i matki. Mniej więcej godzinę delektowaliśmy się rozmową i domowymi przysmakami. Pozwolę sobie orientacyjnie nakreślić, co znalazło się na stole. Poczęstowano nas więc zupą, którą smakowała dziwnie znajomo. Najpierw myślałem, że smak kojarzy mi się po prostu z grochówką, ale po chwili doznałem olśnienia – dokładnie taka zupa, tak samo przyprawiona znajdowała się w menu bufetowym jednej z naszych ulubionych restauracji w Guangzhou – ‘1001 Nights’. Na stole nie mogło oczywiście zabraknąć aromatycznego ryżu, warzyw – przyrządzonych na ciepło i świeżych, w formie mniej lub bardziej złożonych sałatek. Zachwycająco odświeżająco smakowała ta z ogórków w sosie jogurtowym. Danie główne stanowiła góra niewielkich, walcowatych kotlecików wyglądających jak falafel. Okazało się jednak, że nie są to smażone na głębokim oleju grochowe przysmaki – te kotlety składały się z zewnętrznej, mięsnej warstwy i nadzienia, które w smaku przypominało kaszankę. Spróbowawszy wszystkiego, zaproponowałem, żeby delikatnie wybadać kwestię oczekiwanej przez gospodarzy długości naszej wizyty. Poinformowaliśmy Tayma, że Oliver jest już trochę zmęczony i niedługo chcielibyśmy iść. Reakcja była jednoznaczna – ‘najpierw musicie spróbować słodyczy!’. Cóż było począć, mocno już pełni, zabraliśmy się do pyszności, z których znana jest Syria, a o których dokładniej napisze wkrótce. Oprócz nich na stole pojawiła się wielka patera z owocami. Zaproponowano nam również kawę, pyszną lecz piekielnie mocną – siostra Tayma podała ją zgodnie z tradycją w maleńkiej filiżance. Skosztowaliśmy również domowej wersji ramadanowego napoju, który wcześniej kupiłem na souqu. Wiem już na pewno, że przyrządza się go między innymi z daktyli i soku z cytryny. W salonie zrobiło się gwarno, gospodarze dołączyli do nas, by sfotografowa Olivera (prośby o fotkę są w Syrii rzadzsze, niz w Chinach, ale sie zdarzają). Podziękowaliśmy po wielokroć za gościnę, pochwaliliśmy doskonałe jedzenie i pożegnaliśmy się. Kiedy wyszliśmy już z budynku, dogonił nas brat Tayma i zaproponował, ze odwiezie nas do domu. Wygląda na to, że udało nam się zdać dzisiejszy egzamin ze stosunków międzykulturowych. I dobrze się przy tym bawić.

6 comments:

  1. Hmm, po przeczytaniu twoich komentarzy przy innych wpisach, M., jestem już pewien, że ten blog potrzebuje dwóch rzeczy:

    1) licznika odwiedzin (żeby wiedzieć, ile nas tak w zasadzie tu jest),
    2) shoutboxa (żeby prowadzić mniej wymagające intelektualnie rozmowy),
    3) większej ilości akapitów (żeby łatwiej było odnaleźć się wśród tego "muru tekstu" :P).

    Takie rozmawianie w kilku komentarzach naraz nie jest zbyt wygodne... co proponujesz? Przenoszenie się zawsze do najnowszego wpisu?

    Wiele osób nosi rękawiczki przy prowadzeniu samochodu także i w naszych czasach, bynajmniej nie dla staromodnowego szpanu. :P

    Wykorzystanie Renaty do obsługiwania wydaje mi się nieco... paskudne? :( Ale fajnie, że poza tym Wasze odwiedziny chyba wyglądały całkiem przyjemnie.

    ReplyDelete
  2. Fatalnie! Napisałam nie tyle komentarz, co wielozdaniowy elaborat, po czym wykasowałam go przez przypadek. Frustracja płynąca z tego faktu każe mi się ograniczyć jedynie do głosu poparcia dla sugestii przedmówcy (zwłaszcza w punkcie 3). Pozdrawiam serdecznie Was, drodzy uciekinierzy, oraz - anonimowego wyłącznie dla mniej wprawnych czytelników - "aptekarza", który, jak mniemam, jest skłonny Ci wybaczyć ten pean na cześć nikotyny, siłą rzeczy niezwykle smakowity dla mnie samej:)

    ReplyDelete
  3. Może za 10 lat będę potrafiła napisać ultra mądre komentarze jak poprzednicy wyżej ;-P Ale na razie napiszę tylko, że te wspomniane tam nade mną akapity to dobry pomysł, bo muszę czytać jedno zdanie 158 razy ;-<<<<
    Jak chcesz to w komentarzu pod notką 10 mogę się pojarać ;-DD Tak jak kiedyś, kiedy komentowałam Ci zdjęcia na plfoto czy coś. Looool!

    ReplyDelete
  4. Aniu, doceń ten czas, w którym przy każdej okazji nie wylewa się z Twoich wypowiedzi lawina patosu i pseudointelektualnego bełkotu, niebezpiecznie bliska nam, tetrykom :P Popieram bardziej dyskretne formy ekspresji i w ogóle wszystkie uwagi, rozwijające "około-blogowy" dialog.

    ReplyDelete
  5. Hejo!

    Chcialabym dodac od siebie, ze wcale nie czulam sie wykorzytana przy nakrywaniu do stolu, a dzieki temu udalo mi sie podgladnac, jak mieszkanie wyglada i dobrze sie bawilam :P

    ReplyDelete
  6. Panią R. uprasza się o przyjęcie poprawnej (czyt. antyseksistowskiej) postawy, przy niezważaniu na niewątpliwe korzyści, których doznała wskutek zaistniałej sytuacji, a także dokonania refleksji na temat możliwej długoterminowości takiego procederu oraz jej własne zainteresowania tudzież upodobania okołokuchenne. :P

    ReplyDelete