Ekskluzywny koncert niespodzianka • pożegnanie z 7-11 • Syndrom Kindla: szkic
powieści • kilka refleksji na temat podróży autobusem rejsowym do Kambodży •
jeszcze jedną kolejkę proszę • to nie jest kraj dla starych ludzi • Kingdom
Gold na pożegnianie z Kambodżą • ósmy cud świata nie licząc kota
U-Dara Bar Café, Siem Reap, Kambodża, wigilia Bożego Narodzenia 2013, w
pół do dwunastej w południe, sznującemu się autorowi przystoi od czasu do czasu
złamać zasadę nie zabierania się do pracy przed zmrokiem
Bangkok pożegnał
nas z przytupem, dosłownym niemalże. Jedziemy sobie rankiem taksówką na Mochit
2 North-Eastern Bus Terminal. Urządzamy mały postój na poboczu, bo Oliver
sygnalizuje 8 w skali Pawersa. Coś mu zaszkodziło najwyraźniej wczoraj. Po
chwili jedziemy dalej. Jest chwilę po siódmej, ruch uliczny, o dziwo, jeszcze
śpi. Światła jednak działają. Zatrzymujemy się na czerwonym. Upewniamy się, że
Oliverowi już nieco lepiej, na co... ‘Some music’ oznajmia ni stąd ni zowąd kierowca.
Zza pazuchy wyciąga flet i zaczyna grać. Palce śmigają po dziurkach, ślina mu
cieknie, z takim zapałem dmie w drewniany instrument, gra chyba na jednym
oddechu przez całe czerwone światło. Zapala się zielone, flet znika, ruszamy
dalej. Oniemiali, nie na tyle jednak, żeby w całym absurdzie sytuacji się nie
odnaleźć, nagradzamy występ gromkimi brawami.
Korzystając z
ostatniej takiej okazji, fundujemy sobie ciepłe śniadanie z Seven-Eleven.
Biedny Oliver pasuje i zasypia na dworcowej ławeczce. Przed zameldowaniem się na platformie 106 Renata odbiera
jeszcze swój prezent świąteczny – nowego kindla. Historia owego niepozornego
urządzenia jest osadzoną w bajecznej scenerii Azji południowo-wschodniej
dramatyczną historią utraconej miłości z rozważaniami o wpływie zachodniej
cywilizacji na kształtowanie się potrzeb człowieka w tle. Rzecz warta
czterystustronicowej powieści, ale, w duchu nowoczesności, poprzestańmy na
streszczeniu.
Renata dostała
swojego pierwszego kindla w pożegnalnym podarunku od siostry. Miała wcześniej
blackberry, miała i-pada, ale to do kindla właśnie zapałała prawdziwą gorącą
miłością. Sielanka trwała dwa miesiące i skończyła się tak niespodziewanie, jak
się zaczęła. Może nie szanowała go odpowiednio, może po prostu los tak chciał –
dość powiedzieć, że pewnego dnia kindle poważnie zachorował. Wciąż był w stanie
wyświetlać górną połowę strony książki, dolna jednak została na stałe
sparaliżowana. Szybko okazało się, że czytanie górnych połów stron i
dopowiadanie sobie ich dolnej połowy nie przynosiło Renacie satysfakcji.
„Przełamując fale” nie wchodziło w grę, książki papierowe nie mogły już
zaspokoić jej wybujalego czytelniczego apetytu. Próbowała, naprawdę próbowała,
za radą męża, papierowego romansu z Böllem, Cortázarem, Fante i Marquezem. Na
chwilę odwracało to jej uwagę od straty, ale to nie było to samo...
Diagnoza Centrum
Obsługi Klienta była druzgocąca. „Nic nie da się zrobić” – orzekł zimno Abdul.
„Możemy przesłać nowego kindla w ciągu trzech dni, ale musi pani w ciągu sześćdziesięciu
dni od nadania przez nas przesyłki odesłać starego” – radził Prashant.
„Oczywiście nie możemy przesłać go do Birmy. Tajlandia to najlepsze, co możemy
dla pani zrobić”. Ból był nie do zniesienia. „Znaliście się ledwie dwa
miesiące, możesz chyba poczekać na zmiennika do powrotu do Polski w kwietniu” –
nawet mąż, istny Karenin, niczego nie rozumiał! Z pomocą przyszli, a może
zostali w tę tragedię wciągnięci, znajomi i znajomi znajomych. Oraz ich
znajomi. Stary kindle trafił do Adama, który odeśle go do Stanów z Anglii,
gdzie leci na Święta. Nowy kindle trafił w ręce Supalux, znajomej Dagmary z
Tajlandii. Kiedy wszystko już wydawało się zmierzać prostą drogą do
szczęśliwego finału, okazało się, że Supalux musi nagle wyjechać z miasta.
Spotkanie ze zmiennikiem ukochanego stanęło pod znakiem zapytania... Wtedy,
deus ex machina i nomen omen, na scenę wkroczyła Fame, znajoma Supalux. Ona
właśnie podjęła się niebezpiecznej misji przywiezienia kindla na Mochit 2
North-Eastern Bus Terminal. Tylko pół godziny dzieliło Renatę od odjazdu jej
autobusu do Siem Reap! Czy Fame zdąży, okryje się sławą i otrzyma
prezent-niespodziankę, który przygotowała dla niej Renata?
Zdążyła. Uściski,
łzy szczęścia, dwa gigabajty „Raju utraconego” – metaforycznie, nie miltonowo –
drżącymi dłońmi uploadowane na nowego kochanka. Wszystko działa. Kurtyna.
Rejs autobusem
okazał się pomysłem wcale trafionym. Na powitanie dostaliśmy po wodzie
mineralnej, zaraz potem podano nam milutko zapakowane w brązowe torebki
zestawiki śniadaniowe i kawę. W odpowiednim czasie, tuż przed granicą, przyszła
pora na lunch, smażony ryż i ogórki z limonką.
Nie obyło się
jednak bez małych wtop. W pewnym momencie bus attendant przeszedł się po
pokładzie i zebrał po 5 bahtów od każdego pasażera. Na co – nie potrafił
wyjaśnić, nie po angielsku w każdym razie. Po dziś dzień pozostaje to
tajemnicą, nie jest natomiast żadną tajemnicą, że azjatycki PR do czołówki
światowej nie należy. Zaserwować pasażerom darmowe śniadanie i lunch, których
się nie spodziewali, a potem zebrać od nich po 50 groszy nie wiadomo na co...
Mogli odpuścić sobie na przykład ten niespodziewany lunch albo po prostu
ustalić cenę biletu na 26 zamiast 25 dolarów i włączyć w nią te 50 groszy,
miało by to bardziej pozytywny wydźwięk. Oklaski, nie ma co. Druga wtopka
zadziała się w bazie kompanii przewozowej, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę po
drodze. Do autobusu wszedł przedstawiciel frimy, podziękował wszystkim za
skorzystanie z ich usług, po czym mocno zasugerował zakupienie wiz za swoim
pośrednictwem, 30 dolarów od sztuki. Standardowa cena na granicy to 25 dolarów
plus 100 bahtów jakiejś opłaty korupcyjnej bez pokwitowania. Czyli 28 dolarów.
Czyli niby wiele zedrzeć nie chciał, może nawet warto było dopłacić kolektywnie
po dwa dolary od głowy, żeby ominąć kolejkę na przejściu granicznym, ale jakoś
to scamem zapachniało. Pasażerowie w każdym razie doby forów internetowych,
obcokrajowcy w większości zresztą, kolektywnie podziękowali za propozycję. Po
chwili pojechaliśmy dalej.
Przejście graniczne
Aranya Prathet – Poipet jest słabe. A może po prostu przyzwyczaiłem się zanadto
do strefy Schengen i kolejka do okienka dłuższa niż dziesięć osób wydaje mi się
grubym nietaktem. Pamiętam niby czasy stania na granicy do Niemiec, Czech,
Słowacji, Austrii czy Węgier, ale... Cóż, syndrom Heroes of Might and Magic. Albo syndrom kindla. Łatwo i niepostrzeżenie przywyka się do postępu, cofnąć się jest
zdecydowanie trudniej... „Syndrom kindla”, ależ mi się to udało, powinienem to
opatentować może, albo napisać o tym doktorat! Albo nie pić dwóch mocnych kaw w
U-Dara Bar Café, bo po trzech i pół godzinach snu i w towarzystwie zbyt dużej
ilości papierosów działają jak niezgorszej jakości piguły.
Kolejki były trzy.
Pierwsza, prowadząca do wyjścia z Królestwa Tajlandii, Kraju Usmiechów – albo
Krainy Chichów – miała jakieś 40 minut długości i ciągnęła się przez duszny
pawilon. Oliver na szczęście, po zapełnieniu w autobusie dwóch toreb
plastykowych kwasami żołądkowymi, znalazł sobie miejsce na ławeczce, dzięki
czemu jakoś przeżył. Druga kolejka, do okienka wizowego, poruszała się nad
podziw sprawnie, po kwadransie mogliśmy już dołączyć do kolejki trzeciej –
trzeciej i ostatniej próby – prowadzącej wprost do Królestwa Kambodży, Kraju
Angkor Wat, Pizzy I Salonów Masażu. To była kolejka! Kolejka godna nazwy
kolejka, kolejka godna może nawet porównania z kolejkami po bobofruty albo
pomarańcze. A może się rozpędziłem zanadto. Na pieczątki czekaliśmy w każdym
razie dobre półtorej godziny a pawilon imigracyjny był nie mniej duszny niż ten
tajski. Oliver zwany Dzielnym znów dał radę dzięki ławeczkom. A ja dowiedziałem
się w okienku, że postarzałem się mocno od 2009, kiedy to wyrobiłem sobie
aktualny paszport, pan celnik wpatrywał się we mnie długo i przenikliwie, raz
po raz zerkając na fotografię i po jakiegoś czorta przeglądając moje wizy. Aż
się musiał na koniec skonsultować z kolegą, taki jestem niepodobny do
długowłosego młodzieńca, którym byłem jeszcze cztery i pół roku temu. A może to
po prostu efekt akcji zapuszczania wąsów Movember i dużych okularów. Może tak
naprawdę wyglądam po prostu inaczej, niekoniecznie starzej. Pomyślał Michał,
który nie rozliczył się jeszcze najwyraźniej z kryzysem trzydziestki.
U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, poniedziałek, wigilia Bożego
Narodzenia 2013, w pół do jedenastej
Zjazd. Brak drzemki
po dzisiejszej pobudce o 4:30, w planie na jutro pobudka o czwartej. Święta,
nie ma co... Nie mogłem sobie jedak odmówić pożegnania się z przedpróżem
naszego hoteliku. W podróży człowiek szybko przywyka do nowego miejsca, trzy
noce i już taktuje je jak swój przyszywany dom. Kończę dziś przegląd
miejscowych piw wyrobem o nazwie Kingdom Gold, kolejnym lagerem. Smakuje typowo
jak przysłowiowy kurczak.
Jeśli wszystko
pójdzie zgodnie z planem, jutro po południu przekroczymy granicę Trapeang Kriel
– Nong Nok Khiene (dawniej Dom Kralor – Voen Kham) między Kambodżą i Laosem i
pod wieczór dotrzemy do Ban Nakasang, niewielkiego miasteczka leżącego w
krainie zwanej Czterema Tysiącami Wysp. „Jakich do diabła wysp? Przecież Laos
nie ma dostępu do morza!” – zakrzyknąłem sobie po cichu, kiedy usłyszałem tę
nazwę po raz pierwszy. Owszem, nie ma morza, ma jednak Mekong, rzekę
wystarczająco potężną, by na odcinku wcale nie długim pomieścić je wszystkie.
Koniec tego
dobrego, w klawisze już nie trafiam ze zmęczenia. Toast na cześć gościnnej
Kambodży i wigilijny toast za Wasze zdrowie, moi Drodzy!
Yummy, Yangon, poniedziałek, 9 lutego 2014, szósta po południu
Na co zabrakło sił
i czasu w podróży, opowiedzieć wypada teraz. Choć rzecz tyczy się ósmego,
ponoć, cudu świata, wiele tego nie będzie. I choć rzecz tyczy się ósmego cudu
świata, z pełnym przekonaniem piszę ‘wypada’, bo nam Angkor Wat, największy
kompleks świątynny w Azji południowo-wschodniej i największa w każdym wymiarze
duma Kambodży kapeluszy z głów nie zdjął.
O poranku wszakże
napomykam z prawdziwą przyjemnością, mimo że 4:30 rano jest godziną, o której
wolę do łóżka wracać niż z niego wychodzić. Są okoliczności, kiedy wschodem słońca dzień miło jest zacząć,
zwiedzanie Angkor Wat popełnienia małego barbarzyństwa zdawało się warte. Z
pewnością warta owego okazała się droga na miejsce. Droga w sumie nie byle
jaka, bo licząca sobie kilometrów mniej więcej siedem. Nieoświetlona droga
przez ciemny las, tak to przynajmniej około piątej wyglądało. Asfaltówka
niestety, ale naprawdę ciemna.
Zwyczajem
miejscowym jest wynajmowanie tuk-tuka na cały dzień i jeżdżenie nim od świątyni
do świątyni. Średnio nam się to widziało, postanowiliśmy więc zaufać swoim
nogom, a z krótkich kursów tuk-tukiem korzystać, kiedy przyjdzie nam na to
ochota. Po raz pierwszy, uszedłszy ze dwa kilometry i zaliczywszy po drodze
jeden postój na kłopoty żołądkowe Olivera, postanowiliśmy przejechać się owym
do kasy biletowej. Tu, a to niespodzianka, czekała na nas miła niespodzianka.
Jednodniowe wejściówki na teren świątyniska miały kosztować 20 dolarów od
osoby. Tyle też kosztowały, dzieciom jednak, okazało sie, które spędzily na
ponurym ziemskim padole mniej niż lat dwanaście postanowiono oszczędzić jeszcze
tego finansowego kopniaka. Wszystkim więc nam zrobiono zdjęcia, które po chwili
wydrukowano na identyfikatorach, zapłaciliśmy jednak tylko za dorosłą,
przynajmniej z definicji, część naszej ekipy.
Od kasy znów ruszyliśmy z buta i szliśmy tak sobie raźno aż zaczęło świtać.
Czyli, wyjaśnię, bo po angielsku to chyba z niejasnych powodów bardziej oczywiste
niż po polsku, aż zaczęło robić się jasnawo, brzask rozświetlił niebo, ale tarcza
słońca jeszcze nie wychynęła znad horyzontu. Chcąc zaliczyć książkowy wschód
słońca w świątyni, zatrzymaliśmy kolejnego tuk-tuka. Rozumowaliśmy sprytnie
tak: większość turystów, poniekąd sensownie, zostawia sobie właściwy Angkor Wat
na koniec wycieczki, budując wcześniej przez parę godzin nastrój w okolicy.
Skoro więc większość siedzi teraz na pagórkach i wgapia się w horyzont, Angkor
Wat powinien być w miarę pusty. Angkor Wat więc, jazda, nie oszczędzaj kierowco
tuktukujących mechanicznych koni!
Jeśli ten tłum,
który zebrał się nad potężną świątynną fosą o szerokości 190 metrów i
wypatrywać zdawał się z zapartym tchem nie tyle słońca, co zstąpienia na ziemię
Buddy, miał jeszcze urosnąć w godzinach szczytu, bilans frajdy z odwiedzenia
ósmego cudu świata wypadłby wyjątkowo marnie. Imponująca to świątynia, nie
przeczę, trudno nawet właściwie nazwać świątynią monumentalny kamienny
płaskowyż zdobny potężnymi stupami wzniesiony bez mała tysiąc lat temu. I okupiony
zapewne zresztą odpowiednio imponującą liczbą trupów – choć wedle pewnej
legendy wzniesiony miał zostać jakoby w ciągu jednej zaledwie nocy. Angkor Wat
to, zdaje się, jedyna budowla figurująca na fladze państwowej. Many joy, such
unique, wow. Ale gdzie tu jakikolwiek klimat, skoro każdy kamień obsiedziany
jest przez wyposażonych w kilkukilogramowe aparaty i durne kapelusiki tłustych turystów.
I nie rozchodzi się tu o to, że ja jestem nie wiadomo jakim podróżnikiem i
amatorzy mi przeszkadzają. Nie, ja i mój kapelusik wyglądamy pewnie dla nich
tak samo głupio. Jest nas po prostu w jednym miejscu za dużo i tyle. Pamiętam,
jak na drewnianym filarze w jednej z jadłodajni okalających podobny do Angkor
Wat pod wieloma względami indonezyjski Borobudur dostrzegłem nietypową wlepkę. „Sick
of it all. Just look around.” Urzekło mnie to wtedy, urzekło i utkwiło w
pamięci bardziej niż setki podobizn Buddy, takich samych z grubsza jak wszędzie.
Może chociaż w tej mizantropii jest między nami jakieś ciche porozumienie.
Niewiele lepiej
było w Angkor Thom, kamiennym mieście wręcz, do którego pojechaliśmy zaraz po
śniadaniu. Dwa słowa o śniadaniu, byłbym zapomniał. Po pierwsze, na wzmiankę
zapracowali sobie śniadaniowi naganiacze. Są, jak na naganiaczy, calkiem nawet
sympatyczni. Przechadzają się po moście prowadzącym przez fosę do Angkor Wat i
zagadują z uśmiechem i niezbyt nachalnie. Przedstawiają się grzecznie
wystrzelonymi w kosmos imionami: Harry Potter, Tiger Woods, Rambo, po czym
zapraszają na kawę i bagietkę do jadodajni o określonym numerze.
- Good morning, my name Rambo, you like coffee?
- Thank you, but we’re going to visit the
temple now.
- Maybe later?
- Maybe later.
- After see temple, please come restaurant 4.
No przyznacie chyba, że nawet sympatycznie. Aż się zdycydowaliśmy
skorzystać, poszliśmy nawet pod numer wskazany przez pierwszego napotkanego na
moście szczęśliwca. Po drugie, pokolonialne francuskie bagietki, podawane
między innymi z omletem i warzywami, powinny być przez rząd promowane na równi
z piwem Angkor. Kambodżańska kawa, lekko słodkawa z natury, ale na życzenie
podawana bez dodatkowego cukru i mleka, też potrafi osłodzić sytuację i
poprawić odbiór poranka.
Co nie zmieniło
faktu, że w Angkor Thom było niewiele lepiej
niż w Angkor Wat. Wplecione w zrujnowane mury zagadkowo uśmiechnięte,
jakby z pewnym politowaniem, twarze Buddy robiły ciekawe wrażenie, ale wszędzie
trzeba było dreptać za gęsiego dreptającym rządkiem grubasów w wiadomo jakich
kapelusikach. Tak, durnych. Oliverowi nasilił się jeszcze skręt kiszek i
całkiem dosłownie podzielił się z innymi zwiedzającymi indonezyjskim
przemyśleniem ‘Sick of it all. Just look around.”
Perełką bezrybia
okazała się niewielka Ta Prohm, zarosła dżunglą świątynka, która wykorzystana
została jako tło jednej z filmowych przygód Lary Croft. Nie dziwota. Drzewa rozsadzające
pradawne mury warte byłyby wręcz jakiegoś dzieła Herzoga pełnego głębszych
myśli o symbolicznym zwycięstwie natury nad marną ludzkością. Nawet z turystami
zamiast Lary, Ta Prohm urzekła całą naszą trójkę. Do tego Oliver – tajemne moce
jakieś najwyraźniej – poczuł się nagle znacznie lepiej i więcej już podczas
naszej małej podróży po Azji południowo-wschodniej nie wymiotował.
Podsumowując, gdyby,
jak to się mniej więcej przydarzyło Henri Mouhotowi w połowie XIX wieku, trafić
na którykolwiek, najmniej nawet porywający, fragment Angkor Wat przypadkiem,
podczas wędrówki po dżungli, okrzyk ‘ósmy cud świata!’ byłby całkiem na
miejscu. Mouhot, na marginesie, nie mógł uwierzyć, że to tubylcy wznieśli
świątynię. „Jest wspanialsza niż cokolwiek, co pozostawili nam Grecy czy
Rzymianie i stanowi smutny kontrast dla stanu barbarzyństwa, w jakim pogrążony
jest obecnie naród.”, pisał. Gdyby mieć możliwość powałęsania się po kompleksie
w samotności i ciszy, możnaby z pewnością nad ósmą cudownością podyskutować. A
tak, odhaczyliśmy po prostu po raz kolejny wielką atrakcję turystyczną ze
swojej listy. Nie bez pewnej przyjemności, ale zdecydowanie bez emocjonalnych
fajerwerków.
Klasyk na dziś:
So you been to school
For a year or two
And you know you've seen it all
In daddy's car
Thinkin' you'll go far
Back east your type don't crawl
Play ethnicky jazz
To parade your snazz
On your five grand stereo
Braggin' that you know
How the niggers feel cold
And the slums got so much soul
It's time to taste what you most
fear
Right Guard will not help you
here
Brace yourself, my dear:
It's a holiday in Cambodia
It's tough, kid, but it's life
It's a holiday in Cambodia
Don't forget to pack a wife
You're a star-belly sneech
You suck like a leach
You want everyone to act like you
Kiss ass while you bitch
So you can get rich
But your boss gets richer off you
Well you'll work harder
With a gun in your back
For a bowl of rice a day
Slave for soldiers
Till you starve
Then your head is skewered on a
stake
Now you can go where people are
one
Now you can go where they get
things done
What you need, my son:.
Is a holiday in Cambodia
Where people dress in black
A holiday in Cambodia
Where you'll kiss ass or crack
Pol Pot, Pol Pot, Pol Pot, Pol
Pot, [etc]
And it's a holiday in Cambodia
Where you'll do what you're told
A holiday in Cambodia
Where the slums got so much soul
Dead Kennedys, Holiday in
Cambodia