Sunday, February 9, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XVIII



Ekskluzywny koncert niespodzianka • pożegnanie z 7-11 • Syndrom Kindla: szkic powieści • kilka refleksji na temat podróży autobusem rejsowym do Kambodży • jeszcze jedną kolejkę proszę • to nie jest kraj dla starych ludzi • Kingdom Gold na pożegnianie z Kambodżą • ósmy cud świata nie licząc kota





U-Dara Bar Café, Siem Reap, Kambodża, wigilia Bożego Narodzenia 2013, w pół do dwunastej w południe, sznującemu się autorowi przystoi od czasu do czasu złamać zasadę nie zabierania się do pracy przed zmrokiem

              

               Bangkok pożegnał nas z przytupem, dosłownym niemalże. Jedziemy sobie rankiem taksówką na Mochit 2 North-Eastern Bus Terminal. Urządzamy mały postój na poboczu, bo Oliver sygnalizuje 8 w skali Pawersa. Coś mu zaszkodziło najwyraźniej wczoraj. Po chwili jedziemy dalej. Jest chwilę po siódmej, ruch uliczny, o dziwo, jeszcze śpi. Światła jednak działają. Zatrzymujemy się na czerwonym. Upewniamy się, że Oliverowi już nieco lepiej, na co... ‘Some music’ oznajmia ni stąd ni zowąd kierowca. Zza pazuchy wyciąga flet i zaczyna grać. Palce śmigają po dziurkach, ślina mu cieknie, z takim zapałem dmie w drewniany instrument, gra chyba na jednym oddechu przez całe czerwone światło. Zapala się zielone, flet znika, ruszamy dalej. Oniemiali, nie na tyle jednak, żeby w całym absurdzie sytuacji się nie odnaleźć, nagradzamy występ gromkimi brawami.



               Korzystając z ostatniej takiej okazji, fundujemy sobie ciepłe śniadanie z Seven-Eleven. Biedny Oliver pasuje i zasypia na dworcowej ławeczce. Przed zameldowaniem się na platformie 106 Renata odbiera jeszcze swój prezent świąteczny – nowego kindla. Historia owego niepozornego urządzenia jest osadzoną w bajecznej scenerii Azji południowo-wschodniej dramatyczną historią utraconej miłości z rozważaniami o wpływie zachodniej cywilizacji na kształtowanie się potrzeb człowieka w tle. Rzecz warta czterystustronicowej powieści, ale, w duchu nowoczesności, poprzestańmy na streszczeniu.



               Renata dostała swojego pierwszego kindla w pożegnalnym podarunku od siostry. Miała wcześniej blackberry, miała i-pada, ale to do kindla właśnie zapałała prawdziwą gorącą miłością. Sielanka trwała dwa miesiące i skończyła się tak niespodziewanie, jak się zaczęła. Może nie szanowała go odpowiednio, może po prostu los tak chciał – dość powiedzieć, że pewnego dnia kindle poważnie zachorował. Wciąż był w stanie wyświetlać górną połowę strony książki, dolna jednak została na stałe sparaliżowana. Szybko okazało się, że czytanie górnych połów stron i dopowiadanie sobie ich dolnej połowy nie przynosiło Renacie satysfakcji. „Przełamując fale” nie wchodziło w grę, książki papierowe nie mogły już zaspokoić jej wybujalego czytelniczego apetytu. Próbowała, naprawdę próbowała, za radą męża, papierowego romansu z Böllem, Cortázarem, Fante i Marquezem. Na chwilę odwracało to jej uwagę od straty, ale to nie było to samo...



               Diagnoza Centrum Obsługi Klienta była druzgocąca. „Nic nie da się zrobić” – orzekł zimno Abdul. „Możemy przesłać nowego kindla w ciągu trzech dni, ale musi pani w ciągu sześćdziesięciu dni od nadania przez nas przesyłki odesłać starego” – radził Prashant. „Oczywiście nie możemy przesłać go do Birmy. Tajlandia to najlepsze, co możemy dla pani zrobić”. Ból był nie do zniesienia. „Znaliście się ledwie dwa miesiące, możesz chyba poczekać na zmiennika do powrotu do Polski w kwietniu” – nawet mąż, istny Karenin, niczego nie rozumiał! Z pomocą przyszli, a może zostali w tę tragedię wciągnięci, znajomi i znajomi znajomych. Oraz ich znajomi. Stary kindle trafił do Adama, który odeśle go do Stanów z Anglii, gdzie leci na Święta. Nowy kindle trafił w ręce Supalux, znajomej Dagmary z Tajlandii. Kiedy wszystko już wydawało się zmierzać prostą drogą do szczęśliwego finału, okazało się, że Supalux musi nagle wyjechać z miasta. Spotkanie ze zmiennikiem ukochanego stanęło pod znakiem zapytania... Wtedy, deus ex machina i nomen omen, na scenę wkroczyła Fame, znajoma Supalux. Ona właśnie podjęła się niebezpiecznej misji przywiezienia kindla na Mochit 2 North-Eastern Bus Terminal. Tylko pół godziny dzieliło Renatę od odjazdu jej autobusu do Siem Reap! Czy Fame zdąży, okryje się sławą i otrzyma prezent-niespodziankę, który przygotowała dla niej Renata?



               Zdążyła. Uściski, łzy szczęścia, dwa gigabajty „Raju utraconego” – metaforycznie, nie miltonowo – drżącymi dłońmi uploadowane na nowego kochanka. Wszystko działa. Kurtyna.



               Rejs autobusem okazał się pomysłem wcale trafionym. Na powitanie dostaliśmy po wodzie mineralnej, zaraz potem podano nam milutko zapakowane w brązowe torebki zestawiki śniadaniowe i kawę. W odpowiednim czasie, tuż przed granicą, przyszła pora na lunch, smażony ryż i ogórki z limonką.



               Nie obyło się jednak bez małych wtop. W pewnym momencie bus attendant przeszedł się po pokładzie i zebrał po 5 bahtów od każdego pasażera. Na co – nie potrafił wyjaśnić, nie po angielsku w każdym razie. Po dziś dzień pozostaje to tajemnicą, nie jest natomiast żadną tajemnicą, że azjatycki PR do czołówki światowej nie należy. Zaserwować pasażerom darmowe śniadanie i lunch, których się nie spodziewali, a potem zebrać od nich po 50 groszy nie wiadomo na co... Mogli odpuścić sobie na przykład ten niespodziewany lunch albo po prostu ustalić cenę biletu na 26 zamiast 25 dolarów i włączyć w nią te 50 groszy, miało by to bardziej pozytywny wydźwięk. Oklaski, nie ma co. Druga wtopka zadziała się w bazie kompanii przewozowej, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę po drodze. Do autobusu wszedł przedstawiciel frimy, podziękował wszystkim za skorzystanie z ich usług, po czym mocno zasugerował zakupienie wiz za swoim pośrednictwem, 30 dolarów od sztuki. Standardowa cena na granicy to 25 dolarów plus 100 bahtów jakiejś opłaty korupcyjnej bez pokwitowania. Czyli 28 dolarów. Czyli niby wiele zedrzeć nie chciał, może nawet warto było dopłacić kolektywnie po dwa dolary od głowy, żeby ominąć kolejkę na przejściu granicznym, ale jakoś to scamem zapachniało. Pasażerowie w każdym razie doby forów internetowych, obcokrajowcy w większości zresztą, kolektywnie podziękowali za propozycję. Po chwili pojechaliśmy dalej.



               Przejście graniczne Aranya Prathet – Poipet jest słabe. A może po prostu przyzwyczaiłem się zanadto do strefy Schengen i kolejka do okienka dłuższa niż dziesięć osób wydaje mi się grubym nietaktem. Pamiętam niby czasy stania na granicy do Niemiec, Czech, Słowacji, Austrii czy Węgier, ale... Cóż, syndrom Heroes of Might and Magic. Albo syndrom kindla. Łatwo i niepostrzeżenie przywyka się do postępu, cofnąć się jest zdecydowanie trudniej... „Syndrom kindla”, ależ mi się to udało, powinienem to opatentować może, albo napisać o tym doktorat! Albo nie pić dwóch mocnych kaw w U-Dara Bar Café, bo po trzech i pół godzinach snu i w towarzystwie zbyt dużej ilości papierosów działają jak niezgorszej jakości piguły.



               Kolejki były trzy. Pierwsza, prowadząca do wyjścia z Królestwa Tajlandii, Kraju Usmiechów – albo Krainy Chichów – miała jakieś 40 minut długości i ciągnęła się przez duszny pawilon. Oliver na szczęście, po zapełnieniu w autobusie dwóch toreb plastykowych kwasami żołądkowymi, znalazł sobie miejsce na ławeczce, dzięki czemu jakoś przeżył. Druga kolejka, do okienka wizowego, poruszała się nad podziw sprawnie, po kwadransie mogliśmy już dołączyć do kolejki trzeciej – trzeciej i ostatniej próby – prowadzącej wprost do Królestwa Kambodży, Kraju Angkor Wat, Pizzy I Salonów Masażu. To była kolejka! Kolejka godna nazwy kolejka, kolejka godna może nawet porównania z kolejkami po bobofruty albo pomarańcze. A może się rozpędziłem zanadto. Na pieczątki czekaliśmy w każdym razie dobre półtorej godziny a pawilon imigracyjny był nie mniej duszny niż ten tajski. Oliver zwany Dzielnym znów dał radę dzięki ławeczkom. A ja dowiedziałem się w okienku, że postarzałem się mocno od 2009, kiedy to wyrobiłem sobie aktualny paszport, pan celnik wpatrywał się we mnie długo i przenikliwie, raz po raz zerkając na fotografię i po jakiegoś czorta przeglądając moje wizy. Aż się musiał na koniec skonsultować z kolegą, taki jestem niepodobny do długowłosego młodzieńca, którym byłem jeszcze cztery i pół roku temu. A może to po prostu efekt akcji zapuszczania wąsów Movember i dużych okularów. Może tak naprawdę wyglądam po prostu inaczej, niekoniecznie starzej. Pomyślał Michał, który nie rozliczył się jeszcze najwyraźniej z kryzysem trzydziestki.



























 











 












U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, poniedziałek, wigilia Bożego Narodzenia 2013, w pół do jedenastej



               Zjazd. Brak drzemki po dzisiejszej pobudce o 4:30, w planie na jutro pobudka o czwartej. Święta, nie ma co... Nie mogłem sobie jedak odmówić pożegnania się z przedpróżem naszego hoteliku. W podróży człowiek szybko przywyka do nowego miejsca, trzy noce i już taktuje je jak swój przyszywany dom. Kończę dziś przegląd miejscowych piw wyrobem o nazwie Kingdom Gold, kolejnym lagerem. Smakuje typowo jak przysłowiowy kurczak.



               Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro po południu przekroczymy granicę Trapeang Kriel – Nong Nok Khiene (dawniej Dom Kralor – Voen Kham) między Kambodżą i Laosem i pod wieczór dotrzemy do Ban Nakasang, niewielkiego miasteczka leżącego w krainie zwanej Czterema Tysiącami Wysp. „Jakich do diabła wysp? Przecież Laos nie ma dostępu do morza!” – zakrzyknąłem sobie po cichu, kiedy usłyszałem tę nazwę po raz pierwszy. Owszem, nie ma morza, ma jednak Mekong, rzekę wystarczająco potężną, by na odcinku wcale nie długim pomieścić je wszystkie.



               Koniec tego dobrego, w klawisze już nie trafiam ze zmęczenia. Toast na cześć gościnnej Kambodży i wigilijny toast za Wasze zdrowie, moi Drodzy!





Yummy, Yangon, poniedziałek, 9 lutego 2014, szósta po południu



               Na co zabrakło sił i czasu w podróży, opowiedzieć wypada teraz. Choć rzecz tyczy się ósmego, ponoć, cudu świata, wiele tego nie będzie. I choć rzecz tyczy się ósmego cudu świata, z pełnym przekonaniem piszę ‘wypada’, bo nam Angkor Wat, największy kompleks świątynny w Azji południowo-wschodniej i największa w każdym wymiarze duma Kambodży kapeluszy z głów nie zdjął.



              O poranku wszakże napomykam z prawdziwą przyjemnością, mimo że 4:30 rano jest godziną, o której wolę do łóżka wracać niż z niego wychodzić. Są okoliczności, kiedy  wschodem słońca dzień miło jest zacząć, zwiedzanie Angkor Wat popełnienia małego barbarzyństwa zdawało się warte. Z pewnością warta owego okazała się droga na miejsce. Droga w sumie nie byle jaka, bo licząca sobie kilometrów mniej więcej siedem. Nieoświetlona droga przez ciemny las, tak to przynajmniej około piątej wyglądało. Asfaltówka niestety, ale naprawdę ciemna.



               Zwyczajem miejscowym jest wynajmowanie tuk-tuka na cały dzień i jeżdżenie nim od świątyni do świątyni. Średnio nam się to widziało, postanowiliśmy więc zaufać swoim nogom, a z krótkich kursów tuk-tukiem korzystać, kiedy przyjdzie nam na to ochota. Po raz pierwszy, uszedłszy ze dwa kilometry i zaliczywszy po drodze jeden postój na kłopoty żołądkowe Olivera, postanowiliśmy przejechać się owym do kasy biletowej. Tu, a to niespodzianka, czekała na nas miła niespodzianka. Jednodniowe wejściówki na teren świątyniska miały kosztować 20 dolarów od osoby. Tyle też kosztowały, dzieciom jednak, okazało sie, które spędzily na ponurym ziemskim padole mniej niż lat dwanaście postanowiono oszczędzić jeszcze tego finansowego kopniaka. Wszystkim więc nam zrobiono zdjęcia, które po chwili wydrukowano na identyfikatorach, zapłaciliśmy jednak tylko za dorosłą, przynajmniej z definicji, część naszej ekipy.


              Od kasy znów ruszyliśmy z buta i szliśmy tak sobie raźno aż zaczęło świtać. Czyli, wyjaśnię, bo po angielsku to chyba z niejasnych powodów bardziej oczywiste niż po polsku, aż zaczęło robić się jasnawo, brzask rozświetlił niebo, ale tarcza słońca jeszcze nie wychynęła znad horyzontu. Chcąc zaliczyć książkowy wschód słońca w świątyni, zatrzymaliśmy kolejnego tuk-tuka. Rozumowaliśmy sprytnie tak: większość turystów, poniekąd sensownie, zostawia sobie właściwy Angkor Wat na koniec wycieczki, budując wcześniej przez parę godzin nastrój w okolicy. Skoro więc większość siedzi teraz na pagórkach i wgapia się w horyzont, Angkor Wat powinien być w miarę pusty. Angkor Wat więc, jazda, nie oszczędzaj kierowco tuktukujących mechanicznych koni!
 

       









 












        Jeśli ten tłum, który zebrał się nad potężną świątynną fosą o szerokości 190 metrów i wypatrywać zdawał się z zapartym tchem nie tyle słońca, co zstąpienia na ziemię Buddy, miał jeszcze urosnąć w godzinach szczytu, bilans frajdy z odwiedzenia ósmego cudu świata wypadłby wyjątkowo marnie. Imponująca to świątynia, nie przeczę, trudno nawet właściwie nazwać świątynią monumentalny kamienny płaskowyż zdobny potężnymi stupami wzniesiony bez mała tysiąc lat temu. I okupiony zapewne zresztą odpowiednio imponującą liczbą trupów – choć wedle pewnej legendy wzniesiony miał zostać jakoby w ciągu jednej zaledwie nocy. Angkor Wat to, zdaje się, jedyna budowla figurująca na fladze państwowej. Many joy, such unique, wow. Ale gdzie tu jakikolwiek klimat, skoro każdy kamień obsiedziany jest przez wyposażonych w kilkukilogramowe aparaty i durne kapelusiki tłustych turystów. I nie rozchodzi się tu o to, że ja jestem nie wiadomo jakim podróżnikiem i amatorzy mi przeszkadzają. Nie, ja i mój kapelusik wyglądamy pewnie dla nich tak samo głupio. Jest nas po prostu w jednym miejscu za dużo i tyle. Pamiętam, jak na drewnianym filarze w jednej z jadłodajni okalających podobny do Angkor Wat pod wieloma względami indonezyjski Borobudur dostrzegłem nietypową wlepkę. „Sick of it all. Just look around.” Urzekło mnie to wtedy, urzekło i utkwiło w pamięci bardziej niż setki podobizn Buddy, takich samych z grubsza jak wszędzie. Może chociaż w tej mizantropii jest między nami jakieś ciche porozumienie. 

 
    











 

  
          






















 

     









         Niewiele lepiej było w Angkor Thom, kamiennym mieście wręcz, do którego pojechaliśmy zaraz po śniadaniu. Dwa słowa o śniadaniu, byłbym zapomniał. Po pierwsze, na wzmiankę zapracowali sobie śniadaniowi naganiacze. Są, jak na naganiaczy, calkiem nawet sympatyczni. Przechadzają się po moście prowadzącym przez fosę do Angkor Wat i zagadują z uśmiechem i niezbyt nachalnie. Przedstawiają się grzecznie wystrzelonymi w kosmos imionami: Harry Potter, Tiger Woods, Rambo, po czym zapraszają na kawę i bagietkę do jadodajni o określonym numerze.
- Good morning, my name Rambo, you like coffee?
- Thank you, but we’re going to visit the temple now.
- Maybe later?
- Maybe later.
- After see temple, please come restaurant 4.
No przyznacie chyba, że nawet sympatycznie. Aż się zdycydowaliśmy skorzystać, poszliśmy nawet pod numer wskazany przez pierwszego napotkanego na moście szczęśliwca. Po drugie, pokolonialne francuskie bagietki, podawane między innymi z omletem i warzywami, powinny być przez rząd promowane na równi z piwem Angkor. Kambodżańska kawa, lekko słodkawa z natury, ale na życzenie podawana bez dodatkowego cukru i mleka, też potrafi osłodzić sytuację i poprawić odbiór poranka.
                             
               Co nie zmieniło faktu, że w Angkor Thom było niewiele lepiej  niż w Angkor Wat. Wplecione w zrujnowane mury zagadkowo uśmiechnięte, jakby z pewnym politowaniem, twarze Buddy robiły ciekawe wrażenie, ale wszędzie trzeba było dreptać za gęsiego dreptającym rządkiem grubasów w wiadomo jakich kapelusikach. Tak, durnych. Oliverowi nasilił się jeszcze skręt kiszek i całkiem dosłownie podzielił się z innymi zwiedzającymi indonezyjskim przemyśleniem ‘Sick of it all. Just look around.”

               Perełką bezrybia okazała się niewielka Ta Prohm, zarosła dżunglą świątynka, która wykorzystana została jako tło jednej z filmowych przygód Lary Croft. Nie dziwota. Drzewa rozsadzające pradawne mury warte byłyby wręcz jakiegoś dzieła Herzoga pełnego głębszych myśli o symbolicznym zwycięstwie natury nad marną ludzkością. Nawet z turystami zamiast Lary, Ta Prohm urzekła całą naszą trójkę. Do tego Oliver – tajemne moce jakieś najwyraźniej – poczuł się nagle znacznie lepiej i więcej już podczas naszej małej podróży po Azji południowo-wschodniej nie wymiotował. 

               Podsumowując, gdyby, jak to się mniej więcej przydarzyło Henri Mouhotowi w połowie XIX wieku, trafić na którykolwiek, najmniej nawet porywający, fragment Angkor Wat przypadkiem, podczas wędrówki po dżungli, okrzyk ‘ósmy cud świata!’ byłby całkiem na miejscu. Mouhot, na marginesie, nie mógł uwierzyć, że to tubylcy wznieśli świątynię. „Jest wspanialsza niż cokolwiek, co pozostawili nam Grecy czy Rzymianie i stanowi smutny kontrast dla stanu barbarzyństwa, w jakim pogrążony jest obecnie naród.”, pisał. Gdyby mieć możliwość powałęsania się po kompleksie w samotności i ciszy, możnaby z pewnością nad ósmą cudownością podyskutować. A tak, odhaczyliśmy po prostu po raz kolejny wielką atrakcję turystyczną ze swojej listy. Nie bez pewnej przyjemności, ale zdecydowanie bez emocjonalnych fajerwerków.



Klasyk na dziś:


So you been to school

For a year or two

And you know you've seen it all

In daddy's car

Thinkin' you'll go far

Back east your type don't crawl



Play ethnicky jazz

To parade your snazz

On your five grand stereo

Braggin' that you know

How the niggers feel cold

And the slums got so much soul



It's time to taste what you most fear

Right Guard will not help you here

Brace yourself, my dear:



It's a holiday in Cambodia

It's tough, kid, but it's life

It's a holiday in Cambodia

Don't forget to pack a wife



You're a star-belly sneech

You suck like a leach

You want everyone to act like you

Kiss ass while you bitch



So you can get rich

But your boss gets richer off you



Well you'll work harder

With a gun in your back

For a bowl of rice a day

Slave for soldiers

Till you starve

Then your head is skewered on a stake



Now you can go where people are one

Now you can go where they get things done

What you need, my son:.



Is a holiday in Cambodia

Where people dress in black

A holiday in Cambodia

Where you'll kiss ass or crack



Pol Pot, Pol Pot, Pol Pot, Pol Pot, [etc]



And it's a holiday in Cambodia

Where you'll do what you're told

A holiday in Cambodia

Where the slums got so much soul

Dead Kennedys, Holiday in Cambodia