Saturday, September 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.1

Noc z soboty, 29 sierpnia na niedzielę, 30 sierpnia 2009, dochodzi pierwsza

Przede wszystkim rzuca się w oczy światło. Wszędzie – światło. Wszędzie – jasno. Wszędzie – słońce. Ładny początek dziennika podróży, prawda? Piękne podkreślenie egzotyki Syrii, intrygująca gra symboli, do tego nawiązanie do zawsze modnego Kapuścińskiego, który tymi słowami zaczął „Heban”. Tak zatem zacznę kolejną odsłonę swoich emigracyjnych przygód – uknułem jeszcze przed wyjazdem, do czego niniejszym szczerze się przyznaję. I rozpoczęcie diabli wzięli, bo w Damaszku wylądowaliśmy o trzeciej nad ranem.

W swojej opowieści o życiu w Syrii, która właśnie się zaczyna, zapewne często będę się odnosił do doświadczeń chińskich. W tym miejscu rozwieję również, a raczej potwierdzę, inne wątpliwości tych, których przeszło rok temu zwykłem zanudzać opowieściami o Państwie Środka. Owszem, będę nadal pisał o jedzeniu tak drobiazgowo, jak wtedy. Zgadza się, znów będę się zachwycał cenami papierosów (Lucky Strikes w miękkiej paczce kosztują tu 3 złote!). Tak, jestem zafiksowany na fazie oralnej i nic Wam do tego, ja tu jestem psychologiem. Ale wróćmy do właściwego wątku. Porównania między Syrią a Chinami. Nie bez kozery poruszyłem ten temat na samym początku. Pierwszy już bowiem kontakt z lotniskiem w Damaszku kazał mi zrewidować nastawienie pod tytułem „przeżyłem Chiny, nic mnie już nie zaskoczy” (muszę kiedyś pojechać do Wietnamu, słowa „przeżyłem Wietnam, nic mnie już nie zaskoczy” brzmią znacznie barwniej i znacznie bardziej kiczowo, jak nie przymierzając z ‘Rambo’ albo z ostatniej kampanii prezydenckiej w USA). W każdym razie lotnisko w Damaszku bez większego wysiłku wskoczyło na szczyt listy najgorszych lotnisk w opinii Waszego skromnego narratora. Lotniska w Chinach bywały zatłoczone, głośne, niemówiące po angielsku. Ale nigdy nie widziałem lotniska tak brudnego jak to. Toaleta, którą miałem okazję zwiedzić, spokojnie mogłaby znajdować się w chińskim slumsie. Pan w budce pod tytułem ‘money exchange’ miał nabazgraną długopisem wywieszkę, z której wynikało, że robi coś z dolarami i funtami syryjskimi i pobiera za to jakąś opłatę, ale co dokładnie robi i za ile - trudno było stwierdzić. Uznaliśmy, że lepiej nie wiedzieć. Dyżurny oficer lotniska, zapytany o możliwość złapania autobusu bezpośrednio do Aleppo, popatrzył w dal i zamyślił się głęboko. Kiedy już miałem iść, uznając, że zostałem zignorowany, przebudził się jakby i wysłał mnie do biura Syrian Air. Nie znaleźliśmy takiego, mimo że hala przylotów nie należy do dużych. Do tego momentu zdążyliśmy już obejść ją dookoła i wrócić do punktu wyjścia, którego tak bardzo chcieliśmy uniknąć – standu firmy taksówkarskiej… Nigdy jeszcze nie brałem taksówki z lotniska. Więcej, zawsze z lekceważeniem myślę o turystach, którzy to robią, akceptując ceny z kosmosu. Ale byliśmy zmęczeni. Szef nas o to prosił. I powiedział, że zrefunduje nam przejazd… Tak, zapłaciliśmy 220 dolców za taksówkę bezpośrednio do Aleppo… Do tego daliśmy napiwek podejrzanym typkom, którzy dorwali się do naszych walizek, kiedy tylko uiściliśmy opłatę. Kiedy zapakowali wszystko do samochodu, jeden z nich, z jakby zalotnym uśmiechem, rzucił ‘bakshish?’. Na początku myślałem, że mówi ‘hashish’. Przez chwilę zastanawiałem się, czy chce sprzedać mi trochę na drogę czy też może kupić coś ze świeżutkiego transportu prosto z Polski, o który mnie podejrzewa… Chyba musiałem być porządnie zmęczony. Jeszcze ostatnie spostrzeżenie na temat lotniska w jednym z najważniejszych miast Bliskiego Wschodu. Wśród całej obsługi udało mi się wypatrzyć jedną kobietę. Siedziała, przysypiając , przy drzwiach do toalet i częstowała wychodzących chusteczkami z kartonowego pudełka.

Doczekałem się słońca. I to w postaci, która przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Pędziliśmy w stronę Aleppo a ja na przemian pogrążałem się w lekkim śnie i budziłem się, by, niczym Johny Depp w ‘Truposzu’ rozejrzeć się dookoła (i upewnić, że jedziemy w dobrą stronę, czujności nigdy za wiele). Któryś powrót do świadomości zaskoczył mnie widokiem krwawoczerwonej łuny rozciągniętej na horyzoncie po mojej prawej ręce. Te piekielne płomienie musiały buchnąć prawie że w jednej chwili – jeszcze moment wcześniej, wybudziwszy się na chwilę, cieszyłem oczy pogrążonymi w mroku nocy kształtami okolicznych wzniesień. Teraz między czerń pustyni a granat nieba wciskał się klinem żywy, pulsujący ogień. Na niebie wciąż jeszcze błyszczał półksiężyc, świeciły pojedyncze gwiazdy. Jakby się zagapiły, jakby nie zauważyły, że oto nastał nowy dzień.

Kiedy dojeżdżaliśmy do Aleppo, zatelefonowałem do Mazena, naszego szefa. Oddałem słuchawkę kierowcy licząc, że panowie dogadają się ze sobą. Właściwie miałem rację. Wystarczyły jeszcze dwa telefony i oto, już w mieście, przejął nas Annas (czyli pewnie Annasz, chociaż mnie cały czas przychodzi na myśl Anus). Annas jest postawnym, może nawet nieco otyłym, i rubasznym jegomościem lat około trzydziestu. Jak się okazało, Mazen poprosił go, by zabrał nas do naszego domu (chyba użył nawet słowa ‘rezydencja’). Teraz, kiedy przeżyliśmy już drogę do Aleppo, mogliśmy zacząć martwić się o mieszkanie. Mogło być różnie. Nie wiedzieliśmy, czy oczekiwać tysiąca i jednej nocy czy squatu. Na miejscu okazało się, że tragedii nie ma. Przede wszystkim mieszkanie okazało się być całkiem spore, znacznie większe i przestrzenniejsze niż to, w którym mieszkaliśmy w Chinach. W środku – nieco brudno ale dość klimatycznie – toporne miękkie sofy i fotele, dwa małe ogródki po obu stronach domu. W porządku. Tylko ten odpadający ze ścian tynk w każdym pomieszczeniu… Mieszkać z grzybem przez 10 miesięcy? Nie czekając, aż zaczniemy narzekać, Annas zabrał nas na przejażdżkę po okolicy. W tym momencie dało chyba o sobie znać zmęczenie podróżą. Okoliczne sklepy wydały mi się jakieś odpychające, ludzie nieprzyjaźni, Annas nieprzekonywujący (po co w kółko powtarzał ,że to dobra dzielnica, bo mieszka tu dużo Niemców i Anglików?). Do tego nie dostrzegłem żadnego straganu z shawarmą. Po powrocie nie chciało mi się nawet rozpakowywać, o wzięciu prysznica nie wspominając. Ten grzyb. Samotnie, przez jakiś czas, mógłbym mieszkać w znacznie gorszym miejscu niż to, ale jeśli mój nastrój na stałe udzieli się Renacie i Oliverowi. Już pierwszego dnia myśleć o powrocie? Jak wybrnąć z tej sytuacji? Ranek jest mądrzejszy niż wieczór, jak uczy pewna rosyjska baśń. Znaczy to tyle, że z kłopotem trzeba się przespać.

Po jakichś dwóch godzinach obudził nas Mazen, który zgodnie z zapowiedzią wpadł zobaczyć, jak sobie radzimy. Ustaliliśmy, że Renata będzie złym policjantem. Napomknęła więc grzecznie lecz stanowczo, że nie podobają nam się ściany i było by miło, gdybyśmy mogli zmienić mieszkanie. Spodziewałem się usłyszeć, że może znajdą coś za tydzień lub dwa (czyli nigdy). Tymczasem Mazen odparł, że również zauważył ten mankament i oczywiście możemy się przenieść. Dziś. Jak się później tego dnia okazało, Mazen jest nie tylko naszym bezpośrednim przełożonym, ale i właścicielem całej szkoły. Jeden więc telefon wystarczył, by po chwili, niespodzianie jak dżin z lampy, pojawił się u nas Annas i powiózł nas do nowego, lepszego domu. Z odrapanymi ścianami w dwóch jedynie pomieszczeniach, ale z czystymi sypialniami i przytulnym salonikiem. I z ładniejszym ogródkiem. I z karaluchami, z których dwa – martwe – mam w tej chwili w zasięgu wzroku. Ale kto by się tym przejmował – przeżyliśmy Chiny, przeżyjemy wszystko. Wystarczy tylko dobrze sypiać. Co też zamierzam właśnie, zaraz po good-night-smoku, uczynić.

Noc z niedzieli, 30 sierpnia na poniedziałek, 31 sierpnia 2009, dochodzi druga

Minęła niedziela, czyli dzień jak co dzień w Syrii. Jak się dziś dowiedzieliśmy, tutejsze weekendy składają się z piątku i soboty. Pewnie dlatego, by nie celebrować tego samego dnia, co chrześcijanie. Arabia Saudyjska jest pod tym względem jeszcze bardziej radykalna, tam weekend obejmuje czwartek i piątek. Trudno oczekiwać, by tamtejsi konserwatywni Arabowie dzielili świąteczną sobotę z Żydami…

Z samego rana przyjechał po nas Annas w towarzystwie kolegi, którego imienia nie mieliśmy przyjemności poznać. Wydaje się, że Annas wszędzie ma znajomych, gdziekolwiek się razem nie udamy, z kimś się wita i dłużej lub krócej wymienia uprzejmości, często nagle gdzieś znika by pojawić się po chwili, często z jakimś ziomkiem. I w innym samochodzie. Dzisiaj widzieliśmy już trzecie jego (jego?) auto. Angielski Annasa jest raczej marny, choć z pewnością opanował słownictwo dotyczące mieszkań, przy których wynajmie pracuje (choć to chyba niejedyna rzecz, którą się zajmuje). Ze house, ze washing machine, ze dvd, ze bedroom, ze garden… Mam nadzieję, że nasze ze air conditioning zostanie wkrótce naprawione, dzisiaj wbrew obietnicom jakoś nic z tego nie wyszło. I miło byłoby, gdybyśmy wreszcie mogli skorzystać z ze hot water. W każdym razie nasz znajomy czuje się znacznie swobodniej, kiedy ma obok siebie kogoś, z kim może pokonwersować w rodzimym języku. Z przyjemnością pogrążył się więc w ożywionej rozmowie z kolegą. Do szkoły mieliśmy jechać dziesięć minut, tymczasem upłynął już co najmniej kwadrans. Nie wiadomo kiedy wyjechaliśmy z miasta. Przez okno samochodu z rosnącym niepokojem obserwowałem podmiejskie wille, brezentowe namioty, pasące się owce i drogowskazy na Turcję. W którymś momencie zawróciliśmy i zjechaliśmy w jakąś boczną drogę. Okolica nie wyglądała na zamieszkaną . Kolejny zjazd i chrzęszcząca białym żwirem droga wiodąca gdzieś w stronę okolicznych wzgórz. Doprawdy trudno było oprzeć się wrażeniu, że oto Wasz skromny narrator został porwany wraz z rodziną i pewnie nawet nie dostanie szansy, żeby opowiedzieć Wam o tej fascynującej przygodzie. ‘Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy’ powie Donald Tusk. ‘Jedno mogę obiecać, dołożymy wszelkich starań, żeby sprowadzić ciała do ojczyzny’. Ach, te uprzedzenia, te krzywdzące stereotypy. Oczywiście po chwili zza wzgórza wyłonił się znajomy – wielokrotnie oglądany przez nas na stronie internetowej szkoły – kolorowy budynek.

Na miejscu czekał już na nas Mazen, dwie kobiety – zdaje się dyrektorki, Mohammad Ahmed – nowy nauczyciel, z którym przed przyjazdem do Syrii wymienialiśmy krótkie maile na temat tego, że wciąż nie mamy biletów, oraz dość liczne grono innych pracowników szkoły różnych szczebli. Sympatyczna pani, jakaś supervisor – nie dosłyszałem czego, oprowadziła nas po szkole. Wszystko jest jeszcze w fazie przygotowań do roku szkolnego – lekcje zaczynamy dopiero szóstego września – ale nasze miejsce pracy wydaje się być bardzo przyjazne. Tutejsze boisko ze sztuczną nawierzchnią to tylko jedna z wielu rzeczy, o których większość polskich szkół może tylko pomarzyć. Oliver obejrzał swoją salę lekcyjną i plac zabaw (wymaga porządnej dezynsekcji, ale nasz syn myśli perspektywicznie). Zdecydowaną większość lekcji będzie miał po angielsku, co cieszy go znacznie bardziej niż nas, ale niech tam. Arabskiego nauczy się, mam nadzieję, na przerwach. Najważniejsze, że będziemy w tej samej szkole. W bardzo milej atmosferze przebiegła rozmowa z dyrekcją. Mam prowadzić zajęcia z matematyki, nauki, angielskiego i sztuki dla czwartoklasistów oraz z angielskiego i sztuki dla piątoklasistów. Nowe przedmioty – nowe wyzwania, pewnie sam wiele się przy tym nauczę. Madame Renata – tak dyrektorka tytułuje moją żonę – okazała się szczęściarą. Dostały się jej te same przedmioty, ale tylko dla trzeciej klasy. Daje jej to osiemnaście lekcji w tygodniu przy moich dwudziestu czterech. Dyrektorka, zdaje się, polubiła nas. Nie polubiła chyba za to Mohammada. Może przez to, że jego angielski pozostawia nieco do życzenia? A może przez to, że ma bardzo hinduską urodę? Nie po raz pierwszy zauważyłem, że problem dyskryminacji rasowej, tak bardzo obecny w ‘zachodniej’ dyspucie publicznej, objawia swą prawdziwą naturę w niezachodnim, wydawałoby się – dyskryminowanym świecie. Czarni w Afryce są bardziej dyskryminowani przez innych czarnych niż przez białych. Chińczycy dyskryminują innych Chińczyków, zatrudniając nas za kosmiczne jak na tamtejsze warunki pieniądze przede wszystkim, nie oszukujmy się, z uwagi na nasz wygląd. Tak czy inaczej, nawet kiedy dyrektorka z rzadka uśmiechała się do Mohammada, jej orbicularis occuli pozostawały nieruchome.

Wizyta w szkole skończyła się w gabinecie roboczym Mazena. Zostaliśmy poczęstowani zimną wodą i jakąś miejscową odmiana świeżych ogórków. Z naręczem podręczników wyszliśmy na zewnątrz i usadowiliśmy się w rozklekotanym minibusie. Powinniśmy byli zapiąć pasy, niestety, przynajmniej z tyłu, ich nie było. Kierowca zdawał się jednak wierzyć w możliwości swoje i swojego auta, postanowił więc chyba udowodnić nam, że 10 minut na pokonanie odległości między szkołą a naszym domem to czas aż nadto wystarczający. Już na pierwszej prostej, nie bacząc na podłą jakość drogi i zgrzyty w silniku, zaprezentował nam próbkę swoich i samochodu możliwości. Chwilami miałem wrażenie, że na zakrętach jedziemy na dwóch kołach. Dopiero jednak na głównej drodze samochód i kierowca naprawdę dali czadu. Pędziliśmy chyba ze 120 na godzinę po drodze z ograniczeniem do 70. Wyprzedzaliśmy właściwie wszystko. Nawet radiowóz. Kiedy wreszcie wysiedliśmy i pożegnaliśmy się z miejscowym rajdowcem, uświadomiliśmy sobie, że chyba przeszła nam ochota na drzemkę…

Na koniec coś z działu ‘jak to robią w innych krajach’. Podczas popołudniowego spaceru wstąpiliśmy do małego sklepiku po coś do picia. W lodówce, obok wszędzie obecnych Coca-coli i Pepsi, zauważyłem jakąś miejscową wersję tego napoju w szklanej butelce, której skosztowania oczywiście nie mogłem sobie odmówić. Usłużny sprzedawca, zamiast podać mi otwieracz, sam zajął się otwarciem butelki. Ale na tym się nie skończyło. Sięgnął po torebkę foliową i słomkę. Nie lubię pic coli z butelki przez słomkę, ale sytuacja nie była taka znowu dziwna. Dla pokrętnie wyczulonych na higienę Chińczyków słomka to też nieodzowny atrybut puszki i butelki. Pomyślałem, że sprzedawca zapakuje rurkę w folię i wreszcie wręczy mi upragniony napój. Aż tu nagle chlup i moja cola znalazła się w worku. Problem z klientami niezwracającymi butelek znalazł rozwiązanie.

No comments:

Post a Comment