Monday, October 24, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XIV

Rozdział XIV, w którym…

Wyjeżdżamy • wypatrujemy sobie oczy • złorzeczymy Glennowi • urządzamy się na 102 • parę słów o fantazmacie drzwi, czyli tracę zmysły • Duke of Marlborough • o czym marzą kierowcy becaków • dworzec czy pałac sułtana • czy Indonezyjczycy potrafią piec pizzę •czy rzucimy Tiffę • dlaczego kierowcy becaków skazani są na wymarcie

Pociąg Tasaka 1, gdzieś między Jakartą a Yogyakartą, 23 października 2011, pierwsza
               

                Wreszcie, po dwóch bez mała miesiącach pobytu w Indonezji, udało nam się na kilka dni wyrwać z miasta. Nim na dobre opuściliśmy stołeczną aglomerację, zdążyłem jeszcze zażyć nieco krzepiącego snu, dzięki czemu mogę teraz w pełni delektować się widokami za oknem. Pola. Przede wszystkim tarasy ryżowe, mieniące się wszelkimi możliwymi do wyobrażenia odmianami soczystej zieleni. Podzielone krzywymi na nierówne, ale mimochodem jakby estetyczne kawałki. Zalana wodą mozaika, po której człapią pochyleni rolnicy w trójkątnych kapeluszach. Fotografie przedstawiające to, co widzę za oknem ociekałyby kiczem, ale rzeczywistość zachwyca. Palmy. Zaskakująco wysokie, kiwające się na wietrze. Zresztą nie tylko palmy. Niewiarygodnie bujna i zróżnicowana roślinność, która zdaje się eksplodować wszędzie tam, gdzie nie stoją chatynki i nie leżą pola. O żyznych rejonach Afryki mówi się, że wystarczy wbić kij w ziemię, żeby wydał owoce. Tak jest niewątpliwie i tutaj. Łańcuchy górskie. Surową czernią odcinające się od stalowoszarego dziś nieba. Czy można pragnąć czegoś więcej niż żeby niczym ramy genialnego obrazu okoliły zieleń pól i dżungli?

                Te trzy dech zapierające elementy zdają się decydować o charakterze krajobrazu Jawy, a przynajmniej jej zachodniej i centralnej części, przez które dziś mkniemy.

               Niewiele brakowało, a zamiast cieszyć oczy powyższymi, siedzielibyśmy w stolicy i martwili się wizami. Pierwotny plan był taki: lecimy do Singapuru w niedzielę, zwiedzamy trochę, w poniedziałek spotykamy się z jakimś agentem, przekazujemy mu paszporty, zwiedzamy jeszcze kilka godzin, odbieramy paszporty ze świeżutkimi wizami, wracamy do Indonezji. We wtorek rano wsiadamy do pociągu zmierzającego do Yogyakarty i bawimy się świetnie w jej okolicach do końca tygodnia. Plan był dopracowany w szczegółach tak drobnych, że po prostu musiał się posypać.

                Poszliśmy parę dni temu po raz kolejny do Glenna, tego, który odbierał nas z lotniska i spytaliśmy, czy bilety już kupione. Właśnie jest w trakcie kupowania. On zawsze jest w trakcie. Kiedy dostaniemy nasz housing allowance? Właśnie rozmawia o tym z panem Andrei. Kiedy dostaniemy pralkę? Właśnie to ustala. Wygląda to tak, jakby tylko nami się w tej szkole zajmował. Przez następne dni pielgrzymowaliśmy do jego biura, sami znaleźliśmy bilety – zależało nam, żeby były tanie, bo my płacimy za Olivera. Wtedy okazało się, że musimy lecieć dzień później, bo w poniedziałek ambasada jest zamknięta. Niekontenci byliśmy, ale cóż począć. Sprawę migających na czerwono wiz trzeba załatwić, a wyjazd do Yogyakarty przesunąć. Następnego dnia, a był to już czwartek, UN Day, pukamy do Glenna. Puk puk. O, niestety mam złe wiadomości, ambasada jest zamknięta również we wtorek i środę, możemy wam załatwić wizy we czwartek. Tego już było za wiele, tu już żeśmy się wkurzyli, bo to całkowicie krzyżowało nasze plany wakacyjne. Nie warto byłoby już wyjeżdżać ze stolicy, która mocno nam się sprzykrzyła. Podebatowaliśmy więc, podebatowaliśmy i udaliśmy się na skargę do Stephena. Ten wysłuchał nas uważnie, po czym uśmiechnął się ze zrozumieniem i oznajmił, że nie jesteśmy pierwszymi, których Glenn wystawił do wiatru. Zawsze się buc taki do cholery znajdzie na naszej drodze. To już, ja, tego Stephen wiedzieć nie mógł. Podniósł w każdym razie swoją dyrektorską słuchawkę, wybrał numer Glenna i kazał mu przydreptać na górę, co ten niezwłocznie uczynił. Stephen kulturalnie, ale dobitnie oznajmił mu, że tak być nie może. Że albo szkoła opłaca nam pobyt w Singapurze – gdzie noclegi są pieruńsko drogie – żeby jakoś wynagrodzić nam popsucie wakacji, albo załatwiają nam przedłużenie wiz turystycznych na miejscu i wracamy do sprawy przymusowej wycieczki do Singapuru w listopadzie. Glenn położył uszy po sobie i pobiegł telefonować, gdzie trzeba. Stephen poinformował nas jeszcze, że ponieważ nie jest to pierwszy taki numer, Glenn długo tu już nie popracuje. O czym jeszcze nie wie. A wy już wiecie, to ci dopiero ploteczka, co? Godzinę później Glenn oznajmił nam, że jest w stanie załatwić nam przedłużenie wiz, możemy jechać do Yogyakarty. Dla nas bomba, dla niego i tak jest za późno… Cóż, płakał po nim nie będę…


               Wypada mi jeszcze napomknąć króciutko o pociągu. Biorąc pod uwagę bardzo wyśrubowane, jak na lokalne standardy, ceny, spodziewałem się czegoś bardziej wow. W sumie niewiele więcej zapłacilibyśmy za samolot, tyle że chcieliśmy popodziwiać widoki z bardziej poziomej perspektywy. Fotele są wygodne, rozkładają się wręcz w leżanki, ale wszystko jest tak toporne, wiekowe i brudnawe jak w PKP. No dobra, bez przesady, nie tak brudnawe. Kucane toalety ujdą, choć woda w umywalce jakoś słabo leci. Docenić należy szerokie i przystępne cenowo menu. Wagon jest klimatyzowany. Niby fajnie, ale trochę to pułapka. Bo po pierwsze dla mnie jest za zimno, a nie chce mi się wyjmować softshella, po drugie nie mogę otworzyć okna, żeby nacieszyć się nowym aparatem. Szału więc nie ma.



Tiffa Art Shop & Losmen, Yogyakarta, noc z niedzieli, 23 października na poniedziałek, 24 października 2011, dochodzi północ

                Pięknieśmy się urządzili. I wbrew powszechnemu użyciu tego frazesu, nie ma w mojej wypowiedzi krzty ironii. Choć może byłoby bezpieczniej, gdybym się jej tak pospiesznie nie wypierał, że się tak zreflektuję. Z opisu, który zaraz nastąpi, wyciągnąć możecie bowiem wniosek, że mi odbiło. 

                Siedzę wygodnie na drewnianym krześle z wysiedzianą przez lata poduszką przy okrągłym drewnianym stoliku okrytym ciepłożółtym – a może raczej brudnożółtym – poplamionym obrusem. Obok mnie, na stole, przycupnął ni to pies, ni to człowiek, psołak jakiś powiedzmy. Jęzor ma w każdym razie wywalony a w drewnianych łapach trzyma popielniczkę. Na kamiennej ścianie po lewej wisi kołczan ze strzałami i rząd starych jawajskich masek. Pod nimi – lustro pokryte odciskami podróżnych, którzy zatrzymali się tu w ostatnich miesiącach, swoista księga gości, i niedomyta umywalka. Hotelik jest mały, ma ledwie sześć ciasnych pokoi, wspólny balkon więc, którego anschlussu przed chwilą dokonałem, służy i za stołówkę, i za umywalnię. I za punkt widokowy. Widać z niego trochę drzew, zwoje kabli i niszczejące dachy budynków po przeciwnej stronie uliczki. Uliczki tak wąskiej, że w razie potrzeby mógłbym śmiało przeskoczyć na drugą jej stronę i zniknąć w mroku. Kocham wąskie uliczki i przejścia. Edynburskie closes, aleppańskie korytarze Al Jdeidy, kantoński labirynt targu Qingping… Nie wiem dlaczego, bo już w ciasnych jaskiniach czuje się niekiedy niekomfortowo. Może to kwestia nieba nad głową, może to ono swoją uspokajającą obecnością oddziela zauroczenie od strachu?

               Za mną jest hall pierwszego piętra, z którego wchodzi się do poszczególnych pokoików. W nim dystrybutor wody pitnej, rzeźbiona tekowa szafeczka z kawą i herbatą, którymi, jako goście Tiffa Art Shop & Losmen, możemy się raczyć do woli, tablica z mapami i ogłoszeniami na temat wycieczek, szezlong, trochę obrazów, wśród których dominuje wielki wizerunek Jezusa w kronie cierniowej, kilka jawajskich lalek teatralnych i prawie metrowa figura Matki Boskiej, umieszczona trochę nietaktownie pod witrażową latarenką oświetlającą schody. Nie widać w tym wszystkim żadnego głębszego zamysłu, ot jakby ktoś – pewno Tiffa – porozwieszał i porozkładał wszędzie co tam akurat było na składzie. Najwidoczniej jednak jakaś artystyczna intuicja owego ktosia nadała temu miejscu jedynej w swoim rodzaju przytulnej atmosfery.

                O jednym jeszcze drobiazgu nie mogę nie wspomnieć. Balkon oddzielony jest od hallu jedynie masywnym rzeźbionym portalem i podwiniętymi na stałe zszarzałymi zakurzonymi zasłonkami. Nie ma drzwi. W naszym uwarunkowanym klimatycznie rozumieniu domostwo ma nas chronić przed pogodą, czy tez niepogodą – przed deszczem, wiatrem, zimnem. Ściany domu, dach i szczelne okna są barierami ostro rozgraniczającymi przestrzeń na tę wewnątrz i tę na zewnątrz. Stąd wielkie symboliczne znaczenie drzwi i progu, w naszych stronach od zawsze było to jedyne przejście między strefą „w domu” i „na dworze”. Tu strefy te płynnie w siebie przechodzą, przenikają się. Dom nie jest wyciętą z groźnego otoczenia bezpieczną oazą, jest luźno tylko wyodrębnioną częścią całości. Podobne fascynujące, z perspektywy mieszczucha XXI wieku, wrażenie pewnej harmonii z otoczeniem miałem śpiąc na dachu hotelu w Damaszku czy po prostu na hamaku na Kaszubach.

                A mógłbym teraz siedzieć sobie w zamkniętym klimatyzowanym pokoju, choćby na Bali, wyspie wystandaryzowanych marzeń zachodniej klasy średniej, to ledwie parę godzin drogi stąd. No i co? Oszalałem, czy czujecie klimat?

                Dobrze się stało, że nie traciliśmy czasu, którego ciągu w ostatnich dwóch tygodni mieliśmy bardzo mało, na bukowanie noclegów. Wysłaliśmy jeszcze w piątek parę maili, ale dostaliśmy tylko dwie odpowiedzi, jedną, że nie maja wolnych miejsc, drugą, że mamy zrobić rezerwację przez stronę internetową, która, jak się okazało, nie działała. Postanowiliśmy po prostu przyjechać na miejsce i zobaczyć, jak się sprawy mają. Poza sezonem, kiedy problem Maryi i Józefa nie istnieje, jest to opcja o tyle dobra, że można zobaczyć pokoje zanim się za nie zapłaci. Można też porównać kilka ofert i wybrać najkorzystniejszą, trudno czasem na odległość wyczuć relację między popytem i podażą. Zresztą w ostateczności nie pogardzilibyśmy przecież i stajenką. Tudzież grotą. Dobrze się stało, powtórzę. Największe zagłębie tanich hotelików, Sosrowijayan, znajduje się tuż obok dworca. Odwiedzenie gorąco polecanych przez Lonely Planet Losmen Lucy i Dewi Homestay zajęło nam może z kwadrans. Nie pojmuję zachwytu nad pierwszym, jak najbardziej podzielam zachwyt nad drugim. Niestety mieli komplet.

           Nic jednak straconego, Tiffa Art Shop & Losmen urzekło nas od pierwszego wejrzenia. Miało być przytulnie i na piętrze art shopu, taki ciekawy akcent, tak też było. W recepcji powitała nas miła dziewczyna lat może piętnastu, która oznaj-miła, że musi spytać mamy o dostępność pokojów i ceny. Zniknęła w przylegającym do hallu pokoju, który mienił się blaskami telewizora. Klimat jak w The Big Bang Theory czy Little Britain, seriali, w których jedna z postaci nigdy się nie pokazuje, zawsze przebywa w pomieszczeniu obok i tylko się wydziera. Wróciła po chwili i oznajmiła, że ma dla nas pokój za 175 000. W przewodniku pisali, że ceny wahają się między 70 a 90 tysięcy, ale nauczyłem się już w tych sprawach przewodnikowi nie ufać. Mieli zresztą na ladzie wydrukowany cennik, gdzie dwójka kosztowała 150 k, 25 k doliczyli więc za dodatkowe śniadanie. Poza tym na ścianie wisiał krzyż, poza Europą i Ameryką Północną to dobry znak. Poszliśmy na górę zobaczyć pokoje. Nie zgrywałem wybrednego, nie zrzędziłem na niedociągnięcia, to taktyka dobra na zakupy z przygodnym kupcem, którego nie zamierza się więcej spotkać. Powiedziałem, że bardzo nam się podoba, ale proponujemy 150 000. Dziewczyna pobiegła do mamy, a po paru minutach przyniosła nam dobrą nowinę. Kiedy tylko dobiliśmy targu, lunął rzęsisty deszcz. Spodziewałem się, pół żartem, że dziewczyna zaraz powie z rozbrajająca szczerością, że zmieniła zdanie i teraz pokój kosztuje 200 koła… Nic jednak z tych rzeczy.

          Kiedy tylko niebo się rozjaśniło, wyszliśmy na rozpoznawczy spacer po mieście. Główna ulicą, wzdłuż której pulsuje życie Yogyakarty jest Jl Malioboro. Żadna przypadkowa zbieżność, to ten Duke of Marlborough od papierosów. Wiecznie żywy, w miejscowej pisowni, na koszulkach, spodenkach i innych suwenirach, których tony zalegają sklepowe i straganowe półki po obu stronach skromnej głównej arterii miasta. Bardzo skromnej. Spodziewałem się, że Yogya, jak pieszczotliwie nazywane jest miasto, które uchodzi za kulturową stolice Indonezji, będzie nie mniej wybujała architektonicznie od Jakarty, tyle że mniejsza. Bardzo się myliłem. Zdecydowanie dominuje tu niskie, jednopiętrowe budownictwo, drapaczy chmur nie zaobserwowałem. Według mnie wychodzi to miastu na dobre, nadając mu przyjaznej, swojskiej atmosfery. Nietrudno tu z miejsca poczuć się jak u siebie, czego na pewno nie można powiedzieć o zimnej w największym nawet upale, niekończącej się socmonumentalnej Jakarcie.

               Nie my jedni tak odbieramy miasto, które stało się popularną do granic możliwości destynacją turystyczną. Trochę to niestety psuje zabawę. Na każdym kroku ktoś czegoś chce. A to zaprasza do swojej galerii, na myśli mając sklep z batikiem taki sam jak kilkaset obok, a to proponuje wskazanie taniego hotelu. Najbardziej irytują kierowcy becaków, którzy podobnie jak wszyscy ich trzecioświatowi kuzyni pojąć nie potrafią, że nie przyjechaliśmy tu, żeby ciągle jeździć między kilkoma ściśle określonymi punktami na mapie miasta, tylko żeby się po nim powłóczyć. Idealny turysta powinien w ich mniemaniu przejechać z dworca lub lotniska do hotelu, najlepiej wskazanego przez nich, bo wtedy dostaną swoją prowizję, która zostanie oczywiście wliczona w cenę noclegu. Następnie może pojechać do sklepu z batikiem należącego do kumpla, ewentualnie do jakiegoś wyświechtanego zabytku, jak już musi. Później do restauracji. Później z powrotem do hotelu. Wypadałoby, żeby umówił się na następny dzień na jakąś organizowaną wycieczkę, przyjedzie się wtedy po niego pod hotel i tam go odstawi. Potem kurs na dworzec łamany przez lotnisko. Następny proszę. Założę się, że największym marzeniem taksówkarzy, kierowców bajajów, becaków i ojeków jest to, by niepojęte włóczęgostwo, które tak lubimy, stało się karalne. Najlepiej śmiercią.   

          Ale nie przesadzajmy, są kraje, gdzie jest pod tym względem gorzej, o piekło bardziej natrętnie. Tu w gruncie rzeczy wystarczy ze sztucznym uśmiechem pokręcić głową albo udać, że nie usłyszało się rzucanych jak salwa z karabinu „transport, transport, mister, where you go, becak, mister, transport”. 

          Po godzinie mniej więcej przebrnęliśmy przez okolice stricte turystyczne, zeszliśmy z Jl Malioboro i skierowaliśmy żwawe kroki jeszcze bardziej na południe, w stronę Prawirotaman, drugiej obok Sosrowijayan części miasta usianej niedrogimi hostelami przyciągającymi backpackersów. Trudno orzec, która z dwóch przystani budżetowych podróżnych jest lepsza. Sosrowijayan jest rzut kamieniem od dworca i zakupowej mekki, z Prawirotaman za to łatwiej dorzucić kawałkiem wulkanicznej skały do kratonu, najważniejszego zabytku miasta. Poza tym nawet tanie hoteliki często mają tu baseny. To właśnie pchało nas coraz dalej i dalej na południe. Za cel spaceru postawiliśmy sobie znalezienie kilku przybytków owymi dysponujących i sprawdzenie, czy nie warto byłoby w jednym z nich spędzić jutrzejszej nocy.    

     Po kolejnych trzydziestu minutach byliśmy na miejscu. Wstąpiliśmy jeszcze do zachęcająco się prezentującej restauracji Gading, do której zaprosił nas serdecznie młody szef sali o sympatycznej przerysowanie gejowskiej stylówie. Mimo że klientelę stanowili w stu procentach obcokrajowcy, ceny były przystępne. Skusiliśmy się więc na zupę cebulową, burgera, pizzę, szejki i naleśniki z miodem. Zupa nie miała wiele wspólnego nie tylko z zupą cebulową, ale w ogóle z cebulą, pozostałe dania sprawiły jednak, że przymknęliśmy oko na to rozczarowanie i wizytę uznaliśmy za bardzo udaną. Burger nie był może najlepszym, jaki w życiu jadłem, ale i tak snadnie przebił tutejsze mcdonaldsowe wytwory, które według mnie mają ze trzydzieści procent mniej kotleta niż gdziekolwiek indziej. Dobrze również wiedzieć, że Indonezyjczycy, w przeciwieństwie do Syryjczyków, potrafią piec pizzę i za jeden z integralnych jej składników uważają sos pomidorowy. Nie ten dodatkowy, którym można przyprawić gotowe danie, tylko ten, którym smaruje się ciasto przed posypaniem go innymi składnikami. Nie wiem dlaczego, ale w syryjskich recepturach, nawet w pizzeriowych chainach, jest on nagminnie pomijany. W wykreowaniu miłego nastroju duży udział miała grupa muzykantów uzbrojonych w gitary, kontrabas, bęben, grzechotki i mnóstwo pozytywnej energii, którzy wpadli do Gading na trzy utwory i wydawali się nie żywić urazy, że nie wrzuciliśmy niczego do ich puszki.

        Posiliwszy się i odpocząwszy nieco, zaczęliśmy swoje kolędowanie po okolicznych hostelach. Pierwsze trzy czy cztery nie urzekły nas ani cenami, ani przede wszystkim klimatem. Dopiero Delta Homestay sprawiła, że poważnie się zastanawiamy nad przeniesieniem się jutro do Prawirotaman. Do każdego z niewielkich pokoików opatrzonych przytulnymi ganeczkami wchodzi się bezpośrednio z patio, na środku którego znajduje się po bożemu błękitny basen. Pokój dla naszej trójki ze śniadaniem kosztuje o 35 000 więcej niż w Tiffa, ale basenowa frajda Olivera chyba jest tego warta.

    Enigmatycznie napomknąłem wcześniej o becakach, będących zdecydowanie najbardziej charakterystycznym środkiem transportu w Yogyakarcie. Było już o ojekach i bajajach, pora na parę słów o kolejnym południowoazjatyckim wynalazku. Becak to półotwarta budka na kółkach, w której usadowić się może dwoje Europejczyków lub jeden Amerykanin. Do tylnej części budki przytwierdzony jest rower, którego mechanizm obsługiwany przez  wprawnego kierowcę wprawia w ruch pojazd. Ot, tyle. Becak po prostu. W Chinach też jest to ustrojstwo popularne, tyle że tam kierowca sadowi się na siodełku przed budką i niekiedy wspomaga się silnikiem.

           Nikogo chyba nie zdziwi fakt, że przejażdżka góra dwuosobowym becakiem była nam proponowana wręcz nieustannie. Racjonalizm, logika i mierzenie sił na zamiary nie są bynajmniej domeną tubylców. Ale trochę byliśmy już zmęczeni i średnio uśmiechało nam się wracać do hostelu tą samą drogą, wdaliśmy się więc w pogawędkę z którymś z oferentów. W ostatnim zabieganym czasie zupełnie odpuściłem lekcje indonezyjskiego, udało mi się jednak wyłożyć mu o co się na początek sprawa rozbija. Że jest nas po prostu za dużo. On na to, że spoko, że da radę. Pytam za ile da radę, na co on, że za 20 000. Za tyle to ja dam radę dojść na piechotę. Kolejny agent. Ta sama rozmowa, ale ten jest jakby bardziej rozgarnięty, wróżę jego genom wspaniała karierę. Wpada mianowicie na genialny pomysł, że możemy wziąć dwa becaki. Dobra, robi się ciekawie, przejdźmy do następnego etapu. Ile? 20 000 za sztukę. Czyli 40 000. Dużo. Dam 20 000, choć wiem, że i tak przepłacam, taksa byłaby tańsza. Ale taksy nie ma. 20 000. Narada wojenna z koleżką. 30 000. Kończę rozmowę, nie ma cwaniaka na warszawiaka. Idziemy. Gość leci za nami, że 20 000 za jeden. Ale co, dasz radę zawieźć nas w jednym? Nie, w dwóch, każdy po 20 000. Chyba się nie rozumiemy, mimo że jakoś operuję numerkami w bahasa Indonesia… W tym momencie ostatecznie skończyliśmy negocjacje. Ale kolo nie skończył. Przez następne dziesięć minut pedałował za darmo, żeby za nami nadążyć i powtarzać swoją durną propozycję cenową, choć my nie chcieliśmy już mieć z nim do czynienia nawet za darmo. Zbyt pospiesznie oceniłem jego potencjał ewolucyjny, jak się okazuje... W końcu z irytującego towarzystwa wybawiła nas taksówka, która szybko i wygodnie dowiozła nas do Tiffy. Za dwanaście tysięcy, licząc ze zwyczajowym drobnym napiwkiem.   

               Ależ przyjemnie się tu pisze… Totalna cisza i moc przestrzeni. Aż żal, że się noc kończy. Tyle faktów, odczuć i refleksji na dziś.

Saturday, October 15, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział VI

Rozdział VI, w którym…

Pachnie wiosną • kukubima • śmierć za tysiąc dolców • jak się dostać do miasta • o taksówkach słów jeszcze kilka • metro po indonezyjsku • ostatnia erekcja • papież Polak • czego sobie nie cenią bywalcy jakartańskich parków • robi się wielkomiejsko • Tomek wybawia nas z opresji

Jakarta, noc z soboty, 24 września na niedzielę, 25 września 2011, za kwadrans druga
Jakarta, noc z soboty, 1 października na niedzielę, 2 października 2011, północ


O ile się nie mylę, nastała wiosna. Nie żeby coś się zmieniło. Upał jak zawsze, susza jak prawie zawsze – oczywiście jeśli zdefiniujemy „zawsze” jako miesiąc naszego pobytu w Indonezji, który stuknie nam za jakieś dwa dni. Ale kalendarzowo mamy wiosnę. Dziwna ta południowa półkula, świat stoi na głowie… Aż dziw bierze, że nie spadliśmy jeszcze w kosmiczną otchłań.

Zamiast odsypiać tydzień szkolny, znów jestem na swoim patiowym posterunku. Zdopingowałem się do pisania preparatem o genialnej nazwie Kukubima Ener-G. Kukubima. Jedno z tych słów, które dają frajdę z wymawiania ich. Kukubima. Hi hi. Substancje aktywne - kofeina i tauryna. Zawartość saszetki rozpuszcza się w wodzie, smakuje jakoś porzeczkowo chyba. Całkiem robi. Dobre i to – w kraju, gdzie nie można po bożemu kupić flaszki a za narkotyki można dostać wyrok śmierci. Właśnie! Ostatnio, jak podała Jakarta Post, jakiegoś Brytyjczyka zatrzymali za próbę przemytu sześciu i pół kilograma mety. Wartość rynkowa – ponoć 13 miliardów rupii, czyli jakieś 4 i pół miliona złotych (trochę się gubię, kurs ostatnio strasznie skacze, bo złoty słabnie). Bazując na zeznaniach oskarżonego – trzydziestodwuletniego robotnika budowlanego  Garetha G. D., zlecenie od jakiegoś Turka. Gareth miał przeszmuglować owe sześć i pół kilo ze Stambułu do Jakarty, leciał Turkish Airlines. Najśmieszniejsze, że miał za to dostać marny tysiąc dolarów! Ledwie by mu na ten bilet wystarczyło... Szefowa służb celnych, Oza Olivia, cieszy się z udaremnienia przemytu, co uchroniło, jak mówi, tysiące młodych ludzi od zostania narkomanami. A nieszczęsny Bob Budowniczy, na podstawie artykułu 113 ustawy o narkotykach z 2009 roku, może w ogóle nie będzie się już musiał martwić o pieniądze. W ogóle o nic nie będzie musiał się martwić.

Ale nie o tym. Obiecałem Wam wczoraj wycieczkę do centrum Jakarty, a że politykiem nie jestem, słowa zamierzam dotrzymać.

Jak z przedmieść dostać się do miasta? Cóż, warto sprawić sobie odpowiednią żonę. Żonę, która powinna sobie chyba wpisać w cv w dziale hobby „rozkminianie komunikacji miejskiej”. Po dżungli pewno ze mną nie pochodzi, na wulkany trzeba będzie ją zaciągać siłą i nastawić się na marudzenie, ale w terenach zurbanizowanych jest niezastąpionym członkiem drużyny. No prawda, nie jest to rozwiązanie dla wszystkich… Ale nie rońcie łez, ja też już wiem co i jak i bezinteresownie się podzielę, i wcale nie musicie się ze mną żenić.

Warto zacząć od zebrania informacji. Żaden przewodnik takowych nie udzieli, bo żaden turysta w nasze okolice nie zagląda, nie ma wiec po co o tym pisać. Więc nikt tu nie zagląda, więc nie warto pisać, i tak w koło Macieju. Odpada więc również, zwykle najskuteczniejsza, metoda polegająca na zasięgnięciu języka u innych podróżnych, najlepiej backpackersów. Niestety, pozostaje tylko jedno wyjście – porozmawiać z tubylcami. Na etapie nieznajomości lokalnego narzecza, na którym jesteśmy, pic pierwszy to znaleźć miejscowego, który potrafi rzecz wyjaśnić jako tako po angielsku. Pic drugi to grzecznie wyjaśnić, że standardowy genialny pomysł: ‘take a taxi’, nie jest tym, o co nam chodzi. Udało się. Plusa znów zarobił młodzian z naszego Waroeng Sarap. Wedle jego słów, najpierw należy się dostać – taksówka lub ojekiem, ale powinno to kosztować grosze – do Sumur Bor, gdzie znajduje się najbliższy przystanek linii autobusowej transjakarta. Stamtąd złapać autobus do stacji Harmoni. Tam przesiąść się na kolejny autobus, który w mgnieniu oka dowiezie nas do ścisłego centrum. Spoko. Do dzieła. 

Niestety, pod względem wygody poruszania się po okolicy taksówkami Jakarta to nie
Aleppo. Tam wystarczyło stanąć przy drodze i poczekać średnio jakieś 90 sekund, by złapać wolną taryfę. Często drogą mknęło więcej taksówek niż prywatnych aut. Tu najrozsądniej jest ruszyć z buta w stronę obranego celu podróży lub w stronę okolic, gdzie taksówkowe zagęszczenie jest większe i liczyć na to, że będzie się miało szczęście. Myślę, że średni czas marszu od naszego domu do spotkania taksówki to jakieś 10 do 15 minut. Można jeszcze poprosić strażnika osiedla o zamówienie pojazdu, ale to wiąże się z minimalną opłatą za kurs w wysokości 25 000 rupii, która często dwukrotnie przekracza wskazanie taksometru. Więc trochę szkoda. Tego dnia mieliśmy szczęście, Nie dość, że taksówka trafiła się dość szybko i sprawnie dowiozła nas do Sumur Bor, to jeszcze kierowca podbił nasze wrażliwe na naciągactwo serca. Kiedy dotarliśmy na miejsce, na liczniku widniała kwota 11 400. Dałem mu 11 000 i zacząłem szukać w portfelu dodatkowego tysiąca. A on na to, że już jest ok., że wystarczy 11… Kurdowie w Aleppo, co już było niesamowite, bo rodowitym Syryjczykom nigdy się to nie zdarzało, sami z siebie wydawali resztę co do liry. Często wręcz wzbraniali się przed przyjęciem napiwku. Ale zaniżenie ceny chyba nigdy mi się nie przytrafiło…  Chylę czoła.

Transjakarta. To coś, co robi tu za metro, którego stolica Indonezji wciąż się nie dorobiła. I oprócz tego, że jeździ się nie kolejką lecz autobusami, to jak metro funkcjonuje. Kilka linii sensownie przecina miasto wzdłuż i wszerz. Autobusy kursują między 5oo a 22oo i poruszają się po wydzielonych pasach, niedostępnych dla innych pojazdów. W kontekście legendarnych jakartańskich korków, znaczenia tego dla płynności komunikacji nie sposób przecenić. W przeciwieństwie do tras busików przemierzających obrzeża miasta, przystanki transjakarty są z góry ustalone. Znajdują się zwykle po środku drogi, pomiędzy jezdniami. Dostać się na nie można po wygodnych kładkach. Schodząc z owych na zadaszoną platformę, stajemy przed kasą.

O, kotek przyszedł! Że tak zrobię dygresję. Kotka właściwie. Już wczoraj zainteresowała się moją obecnością na patio o tak nietypowej porze. Pomiauczała trochę i przycupnęła sobie koło mnie. Zmieniłem miejscówkę, a ona za mną. I dziś znów. Trochę się czuję niekomfortowo, bo bakterie, pasożyty i te sprawy, ale co tam. Niech sobie siedzi, niech patrzy w ekran, co jej będę żałował. Przynajmniej wiem, że ktoś to w ogóle czyta… 

To co? Kupujemy bilety! Zabawny to etap podróży. Mamy tu bowiem, Drodzy Państwo, do czynienia z typowym dla krajów rozwijających się sposobem na walkę z bezrobociem. Tam, gdzie w Europie stałby po prostu automat z biletami, mamy… Kasjerkę – zwykle nieśmiałą dziewczynę w okularkach. Kolegę, którego pracą jest najprawdopodobniej zabawianie jej rozmową. Kolejnego jegomościa, który stoi przy odległej o jakieś półtora metra obrotowej bramce, odrywa odpowiednie części świeżo nabytych biletów i pozwala przejść. Dalej mamy młodzieńca, który za pomocą miotełki do kurzu zarządza czystością przystanku. No i jeszcze stewarda czy też bus attendanta, jak zwał tak zwał, który wychyla się z autobusu i reguluje wielkość tłumu wpuszczanego do środka. Niekiedy, jeśli uzna, że zagęszczenie pasażerów w pojeździe jest optymalne, nie wpuszcza nikogo. Taką ma władzę. Tak więc na jednym przystanku mamy pięć miejsc pracy z niczego, żeby nie powiedzieć z dupy.

Bilet, który uprawnia do jeżdżenia po całym mieście aż do znudzenia lub do opuszczenia terenu któregoś przystanku przez obrotową bramkę wyjściową, kosztuje 3 500 rupii, czyli złotówkę z groszami. Autobusy, w porównaniu do tych z wcześniejszych relacji, są w niezłym stanie. Mają nawet klimę, starszego typu, powiedziałbym, ale mają.

WTF? Znów muszę poczynić dygresję. Skończyłem papierosa, wyciągam rękę, żeby go zgasić o palmę, którą ostatnio posadzono tuż przy murku, na którym siedzę, nie chce mi się wstawać i gasić o podłogę. I albo ręka skurczyła mi się o jakiś metr, albo tą moją najbliższą palmę-popielniczkę wcięło. Uschła? Złodzieje zabrali? Płyta tektoniczna się przesunęła? Dziwne…

Podróż do Harmoni zajmuje jakieś 25 minut i kończy się pod Carrefourem. Zamiast przesiadać się, jak planowaliśmy, na kolejny autobus, postanowiliśmy w powyższym zjeść śniadanie i pochłonąć trochę atmosfery miasta idąc dalej piechotą. Śniadanie niewarte uwagi, zwyczajne i zimne. Co innego  wyprzedaż książek i czasopism przy wyjściu z hali. Mangi po 5 000 rupii, niestety wszystkie w bahasa, więc wrócimy, jak zrobimy kilka leveli i rozwiniemy sobie tę przydatną umiejętność. Plus cały dział dla pobożnych muzułmanek poświęcony modzie. Chociaż, jak się nad tym zastanowić, czy pobożne muzułmanki kupują poradnik modowy o hijabowej stylówie określonej w tytule jako Chic&Sporty?

Za centrum centrum postanowiliśmy na potrzeby omawianej wycieczki uznać Monumen Nasional, lub krócej, poufalej, niejako dl aprzyjaciół – Monas. Przez złośliwców zwany ostatnią erekcją Sukarno... Jakartańskiego landmark będący dla stolicy Indonezji tym, czym Wieża Eiffla dla Paryża, Big Ben dla Londynu i Opera dla pobliskiego Sydney. A może i czymś więcej. W końcu to nie jakaś tam budowla o znaczeniu historycznym czy kulturalnym, ale symbol zakończonej powodzeniem walki o niepodległość, jedynie jako symbol od 1961 do 1975 budowana i jedynie funkcję symbolu spełniająca. Nie licząc muzeum w podziemiach i tarasu widokowego, z którego można popatrzeć na miasto. Niewiele, jak na ilość zużytego do budowy surowca, tym bardziej, że 132-metrową jasną kolumnę zakończoną pozłacanym płomieniem wznoszono w czasach jeszcze biedniejszych niż obecne.


A pod monumentem, jak to pod takimi spotami bywa, odpust. Gdyby ustawić jedna na drugiej wszystkie miniaturki Monasu sprzedawane u jego stóp, konstrukcja sięgnęła by chyba nie tylko tarasu widokowego, ale Księżyca. Jedna rzecz mnie w takich miejscach permanentnie nurtuje: kto w dzisiejszych stechnologizowanych czasach – szczególnie tu, gdzie większość ludzi wydaje się posługiwać smartfonami blackberry – płaci  za pamiątkowe zdjęcie z landmarkiem zrobione przez jednego z kilkudziesięciu kucających w okolicy lokalsów? Może ich artystyczny koncept jest tak pociągający? Na czym polega koncept? Otóż staje się przed wieżą bokiem i wyciąga ręce w taki sposób, żeby owa znalazła się między dłońmi. Efekt jest taki, że niby trzyma się w nich miniaturkę Monumena… Superowo. Przypomina mi się Lhasa i podobne klasyki pod pałacem Potala. Licznie reprezentowani tam Koreańczycy wyskakiwali w górę, a fotograf błyskawicznie pstrykał fotę, uwieczniając ich jarających się lotem nad byłą rezydencją Dalaj Lamy...      


Kiedy tak staliśmy z głowami zadartymi w górę i rozważaliśmy, czy warto rzucić okiem na miasto z perspektywy Allaha, zbliżył się do nas jakiś starzec. Po stanie uzębienia oceniłem, że będzie nam chciał wcisnąć kiczowe pamiątki, ale nie. Przedstawił się jako przewodnik, miał nawet faktycznie jakiś identyfikator, i zaczął nas interrogować, na tyle, na ile mu łamana angielszczyzna pozwalała. Standard. Skąd jesteśmy, po co przyjechaliśmy, jak długo już bawimy w stolicy, ile jeszcze zostaniemy, gdzie mieszkamy, wreszcie – dokąd się wybieramy. Kiedy odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania z części oficjalnej, przyszedł znacznie ciekawszy etap relatywnie luźnej rozmowy. Ponoć żeby dostać się na taras widokowy, warto zameldować się pod monumentem z samego rana, tego dnia nie było już szans. Nasz nowy znajomy zaproponował na pocieszenie, żebyśmy wybrali się z nim do meczetu. Podziękowaliśmy pięknie i odmówiliśmy, wyjaśniając, że chcemy zajść na dworzec Gambir. On na to, że to największy meczet w Azji i drugi na świecie po Mekce. Tu nasza lekka konsternacja i szybki rachunek sumienia z wiedzy geograficznej. Z tego co pamiętam, Mekka też jest w Azji. Ale nieważne, nie będziemy siać fermentu, tak ma wyuczone, to tak niechaj zostanie. W każdym razie dziękujemy, ale jeszcze będziemy mieli okazję. On na to, że właśnie będzie bardzo ciekawe nabożeństwo. Nadal nie, dziękujemy. Na co przewodnik chwycił się ostatniej deski ratunku – nie wiem czemu, ale naprawdę mu zależało – że osiem miesięcy temu w meczecie owym gościł sam Obama! Wow, no to idziemy! – prawie mi się wyrwało – usiądę sobie na dywanie, na którym siedział prezydent USA i wyobrażę sobie, że nim jestem, będzie bosko! Sarkazm. Raz jeszcze podziękowaliśmy uprzejmie i ruszyliśmy w stronę dworca. Los chciał, że była to ta sama strona, co meczet, więc sympatyczny, choć uparty przewodnik miał okazję jeszcze trochę z nami pobyć i – prawdopodobnie niechcący – zemścić się za naszą obojętność na wdzięki meczetu. „Z Polski?” – zamyślił się. „Papież był Polakiem, prawda?”. „Prawda”. „Ale teraz nie żyje i papieżem jest Niemiec!”. „Gruby nietakt” – pomyślałem i uśmiechnąłem się do siebie w duchu. 


Gambir, główny dworzec kolejowy, z którego będziemy łapać pociągi na wschód, został zlokalizowany i obejrzany. Nic specjalnie porywającego. Uznaliśmy, że na razie wystarczą nam oględziny dokonane z zewnątrz i znalezienie wejścia. Zapoznamy się z nim bliżej, kiedy będziemy kupować bilety.
          
        Kroki nasze skierowaliśmy w stronę parku, przez który zamierzaliśmy przejść, chcąc za jakiś czas dotrzeć do kolejnego punktu luźno zaplanowanej trasy – Plaza Indonesia, najbardziej ponoć wypasionego centrum handlowego w kraju. W oczekiwaniu na przytłaczający symbol nowoczesności i cywilizacji, obcowaliśmy z Jakartą tradycyjną, zwyczajną, a przy tym o niebo chyba ciekawszą. Po raz pierwszy mogliśmy dokładnie przyjrzeć się sławnym bajajom, w centrum wszechobecnym, w naszej dzielnicy praktycznie nie do uświadczenia. Jakartański bajaj to motorynka, trzykołowy pojazd, zwykle pomarańczowy lub niebieski, alternatywa wobec taksówki i ojeka. Kierowca siedzi z przodu, pasażerowie sadowią się w budce z tyłu. Prawdopodobnie świetny środek transportu na krótkie dystanse, trzeba będzie wypróbować, jak tylko nabierzemy trochę cenowego i językowego obycia, i jak znudzi nam się chodzenie. Do wyboru są jeszcze dwukółki zaprzężone w chuderlawego konika lub takowych parę. Kolorowe i pięknie przystrojone, intrygująco prezentują się mknąc po ulicach pośród nowoczesnych aut, motorów, skuterów i wspomnianych bajajów
          
            Tak sobie kontemplując, doszliśmy do parku. Ogólne wrażenie raczej odpychające. Fajnie, że ludzie leżą sobie na spalonych słońcem trawnikach, niekiedy całymi – licznymi – rodzinami, ale na tym fajność się kończy. Może mam zbyt eurocentryczne podejście do instytucji parku, ale jak można wypoczywać w miejscu tonącym po pierwsze w śmieciach, po wtóre – w hałasie? Wszędzie walają się foliowe siatki, opakowania po jedzeniu i napojach, pety, a pośród nich biegają dzieci, rozkrzyczane i, jakby wciąż było im mało, ciągające za sobą na sznurkach terkoczące zabójczo miniaturki bajajów…  Wiadomo, jak ludzi jest dużo – Indonezja ze swoimi dwustoma czterdziestoma milionami to czwarte najludniejsze państwo świata – trudno o ciszę i spokój. Ale pewien stopień ciszy i spokoju zapewne dałoby się osiągnąć, gdyby nie to, że potrzeba owych wydaje się być tubylcom zupełnie obca… Smutno w tym kontekście wyglądała para nakrapianych antylop o krótkim nogach i długich rogach, która, jakby było jej już wszystko jedno, skubała naręcza trawy rzucane jej przez dzieci.
        
       


         Bez żalu opuściliśmy teren parku, nie oglądając się za siebie. Przed nami piętrzyły się strzeliste drapacze chmur, sprawiające wrażenie, jakby wzniesiono je z samego szkła. Oj, wielkomiejsko się zrobiło, jak tak zadarliśmy głowy w górę. Dobrze, żeśmy się nie pozabijali, zapomniawszy przy tym, że chodniki w centrum są prawie tak samo daleko od wielkomiejskości jak te na przedmieściach. Szliśmy jeszcze przez czas jakiś, może nie podziwiając, ale z pewnością doceniając handlową wizytówkę miasta. Wreszcie stanęliśmy u wrót Plaza Indonesia…
                 
           Krótko: nie podobało mi się. Prawda, jest na bogato. Prawda, mimo ewidentnej potrzeby pokazania przepychu, zachowano granice dobrego smaku. Prawda, autorzy galerii walnęli sobie wszystkie firmowe butiki, których nazwy przyszły im do głowy, od Armaniego po Zegnę. Ale po co to wszystko, skoro kosmiczne ceny uniemożliwiają robienie zakupów? Dobra, głupie pytanie, wszak na tym polega ekskluzywność, że do PI wpada może jedna dziesiąta procenta mieszkańców stolicy, z tego dziewięćdziesiąt procent po to, żeby kupić sobie kawę w starbucksie i pooglądać wystawy… Dla mnie jednak zajawka na markowe ciuchy wiąże się z możliwością nabycia ich za niewiele więcej, niż wynoszą koszta produkcji, a nie za miliard. Tu opcja taka absolutnie nie wchodzi w grę. Więcej, nawet w nielicznych sklepach średnich półek, w Zarze na przykład, ceny są sporo wyższe niż w Polsce. A miało być tak pięknie, jak w Chinach…
                
            Kiedy wyszliśmy z Plaza Indonesia, było już po zmroku. Mieniące się światłami neonów i latarń ulice, konkretnie wszelkie możliwe murki i obmurowania fontann, obsiadła miejscowa światowa, ze tak pojadę oksymoronem, młodzież. I żebracy. Intrygujące, że obecność tych ostatnich wydaje się być efektem ogólnego bogacenia się społeczeństwa i zachodzących w jego obrębie rozwarstwień. W naszej – biedniejszej z całą pewnością, ale i spójniejszej pod względem zamożności – dzielnicy ich nie ma. Z ulgą jednak skonstatowaliśmy, że miejscowi trzęsikubkowie są zwolennikami żebrania biernego. Nie gonią, nie trącają, nie wydzierają się. Pełna kultura.
                
          Łatwiej, jak się okazało, było dostać się do centrum niż wrócić do domu. Na początek, na platformie, pod którą podjeżdżają autobusy do Kalideres, czyli w naszą stronę, monstrualnych rozmiarów tłumy. Przynajmniej w naszym odczuciu, być może nijak mającym się do jakartańskiej rzeczywistości. Przecież Stephen – dyrektor high school, który nas rekrutował – w ostatnim mailu zachęcał  nas gorąco do zwiedzania właśnie teraz, w czasie świąt, kiedy, jak się wyraził, stolica świeci pustkami... Strach się bać…
                
              Kroczek za kroczkiem posuwaliśmy się do przodu, obserwując jak zaskakująco długie kawałki kolejki nikną w paszczach kolejnych, dość szybko po sobie następujących autobusów. Właśnie, kolejki! Koncepcja kolejki, zupełnie nieznana w Syrii, tu zdobyła sobie częściową popularność. Nie wyewoluowała wprawdzie jeszcze w zgrabne, eleganckie „gęsiego”, w standardzie jest raczej częściowo uporządkowanym podłużnym tłumem wciśniętym między rozpięte na słupkach taśmy wskazujące drogę do odpowiedniego autobusu. Ale dobre i to, tym bardziej, że kolejkową entropię da się w gruncie rzeczy, jak sprawdziliśmy, sprytnie wykorzystać na swoją korzyść. Należy mianowicie posuwać się do przodu tak długo, aż znajdzie się w pobliżu wejścia, pod które podjeżdża autobus. Następnie przepuścić kawałek tłumu, podniecony możliwością wejścia do pojazdu tu i teraz tak bardzo, że brak miejsca nie wydaje się stanowić dla niego problemu. I znaleźć się na początku kolejki tuż po zamknięciu się drzwi ginącego szybko w miejskim rozgardiaszu pojazdu. Do następnego autobusu niespiesznie wchodzimy jako pierwsi, zaskakując przy tym współpasażerów klasą wyrastającą ponad barbarzyńskie przepychanie się.
           
              Wróciliśmy, zmęczeni już całkiem, do Sumur Bor, do domu jednak wciąż było daleko. Wypatrując taksówek, ruszyliśmy w stronę Taman Surya Lima, tak się chyba nazywa nasza najbliższa okolica. Piechotą to jakaś godzina, taryf jak na złość nie było, wlekliśmy się więc po ciemku przez gwarne o tej porze przedmieścia po raz kolejny klnąc na brak chodników. Prawdopodobnie dane byłoby nam przeczłapać całą drogę, gdyby nie czarny SUV, który w jej połowie zatrzymał się koło nas. Zjechała w dół przyciemniana szyba, z wnętrza pojazdu dobiegł nas głos. Mogłoby nawet zrobić się odrobinę mrocznie i tajemniczo, gdyby kierowca nie zepsuł wszystkiego śmiesznym azjatyckim akcentem, z którym zapytał, dokąd zmierzamy. Okazało się, że w tę samą stronę, co i on. A kiedy już pospiesznie wgramoliliśmy się do środka i przywitaliśmy z jego żoną, okazało się, że dzielimy nie tylko dzielnicę, ba – nie tylko Palm Mansion, ale i wieżę L! Tommy, bo tak naszemu sąsiadowi na imię, mieszka na piątym piętrze i jest do usług.
            
           Pogawędziliśmy sobie trochę, między innymi, jak na dżentelmenów przystało, o pogodzie. Ponoć pora deszczowa już trwa, tylko ta kwestia jest w stolicy dość skomplikowana, stąd praktycznie nie pada. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Korzystając z okazji, omówiliśmy też dotykający naszego osiedla problem elektryczności, która w ciągu tych kilku pierwszych dni siadała trzy razy. Na nie dłużej niż dwie godziny wprawdzie, ale brak światła wieczorem może być deprymujący. Ponoć nie jest to normą i powinniśmy spodziewać się znacznie rzadszych awarii. Pogadaliśmy wreszcie trochę o Jakarcie i życiu w niej. Zapytaliśmy między innymi o jakąś pobliska plażę, w końcu jesteśmy nad morzem, ale Tommy skomentował nasz pomysł uśmiechem politowania. Polecił nam Ancol, ale to, jeśli dobrze zrozumiałem, raczej park wodny niż pas białego piasku oddzielonego od błękitnego nieba zielenią palm. Zbadaniem sprawy zajęliśmy się nazajutrz, ale to już zupełnie inna historia…