Tuesday, July 1, 2014

Indie. Z przysłowiową szczyptą soli. Rozdział II



Z barami branie się za bary • czy wypiorą mi mózg • Pan Laowai i zagadka perwersyjnego włamywacza





[z listu do przyjaciela]





My Bar, 15 kwietnia 2014 roku, za dziesięć dziewiąta

               

Dobra, jest srogo. Z głośników dudni jakiś odjechany remix Smells Like Teen Spirit, jest ciemno i chujowo. Jedzenie w Indiach jest nieziemskie, ale kultura picia piwa nie istnieje, niestety. Dla tych barbarzyńców piwo równa się najwyraźniej „szalonej imprezie.” Nie znalazłem na razie normalnego spokojnego pubu czy knajpki, tylko jakieś bary ponure, głośne i zdecydowanie bardziej zachęcające do spożywania extaski niż piwa, bo na alkoholu trudno doprawdy dać radę. Zarówno dzisiejszy Kalyani Black Label, jak i wczorajszy Kingfisher klasyfikowane są na butelkach jako mające 3.25-5% zawartości alkoholu – to nie wiedzą, do kurwy nędzy, ile dokładnie alkoholu mają w wyrobach? Ale to jeszcze nic – poziom zmaskulinizowania sięga 95 procent. Cholera, jakich 95? Żadnej białogłowy nie widzę, jak się rozejrzałem! Gorzej niż w Orbitalu w czwartki. Ech, życie; z takiego właśnie miejsca będę kontynuował.



       Joga... To żeś mi pocisnął. Choćbym się, Kamracie, zapisał na miesięczny kurs... nie wiem, czegoś bardzo sekciarskiego i niezwykle skutecznego, choćby mnie prano i ruchano mentalnie (popatrz, jak się słownictwo zmienia w rytm tej muzyki boskiej, może jednak jestem podatny na manipulację), nie złamię się. Jestem zepsutym do szpiku kości sceptykiem, niedowiarkiem i kontestatorem. Jestem wrogiem dobra, życia i różowych marshmallows. To tak pół żartem, ma się rozumieć.



Nieco poważniej, wszystkie alternatywne metody pracy z ciałem i umysłem, z którymi się zetknąłem (z chiropraktyką ostatnio) okazały się bazować na efekcie plcebo i tanim efekciarstwie. Nie inaczej jest z jogą, przynajmniej z tą stereotypową zachodnią jogą.



Zupełnie poważnie, spójrzmy na moment na buddyzm, temat blizszy Ci niż joga, w związku z czym łatwiejszy do operowania na. Zachodni buddyzm jest nijak niepodobny do buddyzmu, z którym obcuję na co dzień w Birmie czy Tajladii. Buddyzm zachodni jest do zrzygu uduchowiony – mówimy, ma się rozumieć, o tendencjach, nie o wszystkich przypadkach – i przemielony z prawami zwierząt i globalnym ociepleniem, przy całym szacunku dla tych zjawisk. A birmańscy mnisi na to jedzą mięso i palą pety. W życiu codziennym jest nie lepiej. Ostatnio koleżanka z pracy zamieściła na popularnym portalu społecznościowym cytat czyjś: „I am buddhist, I am proud of nothing”. Piękne słowa, ale ja jeszcze w takim razie buddysty w Birmie nie spotkałem, czego koleżanka jest najlepszym przykładem. Za to kolega Mark, ateista i wegetarianin od trzydziestu lat, chodzi głodny, bo w restauracjach nie ogarniają, że ktoś może nie chcieć jeść mięsa, i że kurczak to mięso i że rosołek też bardzo nie bardzo. A Zachód patrzy i się jara tymi wszystkimi noble fools, którzy nie istnieją.



Biorąc się za buddyzm, mamy do wyboru iść ścieżką – albo tęczą, tym razem w wydaniu Troskliwych Misiów, nie LGBTQ – wyznaczoną przez religijną kuchnię fusion albo próbować imitować rodowitych, że tak powiem, buddystów, których dążenie do nirwany kończy się na składaniu dłoni w wai pod świątynią i datkach dla ubogich. Nawet gdyby ktoś chciał skorzystać z opcji drugiej, bariery językowe i kulturowe są praktycznie nie do przeskoczenia.



      Wróćmy do jogi. Wersja obecnie na Zachodzie wszechobecna nie interesuje mnie. Nie chcę robić tofu dla delfinów w lodówce (jeśli nie kojarzysz nawiązania, muszę Cię reedukować :P). Wersja, nazwijmy to, niekoniecznie poprawnie, oryginalna nie interesuje mnie również, z tego względu, że jest dla mnie nie do pojęcia i nie do opanowania.



Daft Punk, pierwszy kawałek, który można nazwać utworem...



Interesują mnie, proszę Ciebie, narzędzia. Interesuje mnie wiedza na temat funkcjonowania umysłu w kontekście ciała. Wiedza, nie czakry, promyczki i inne kosmiczne pierdoły. Praca z oddechem to coś mierzalnego, to pewna umiejętność. Relaksacja. Posługiwanie się tym cholernym efektem placebo również. To jest coś, co mnie naukowo intryguje. To jest coś, w czym widzę narzędzia do pracy dla psychologa. Reszta jest gimnastyką, dobrą jak jogging, pływanie czy pilates.



Mam nadzieję, że uspokoiłem Cię nieco. Może się zdarzyć, że zrezygnuję kiedyś z mięsa lub z jakichś typów mięsa, od dawna chodzi mi to po głowie i już w tej chwili znacznie częściej zamawiam rybę i krewetki niż kurczaka czy wieprzowinę. Może kiedyś ograniczę jeszcze bardziej palenie – teraz palę prawie wyłącznie na imprezach/spotkaniach towarzyskich i przy pisaniu – tutaj jednak chyba bardzo bym Cię nie zasmucił. Może zaproponuję Ci, żebyśmy sobie popróbowali tej sportowej, że ją tak określę, jogi razem. Ale nie będę Ci, Przyjacielu, pierdolił o tym (naprawdę mnie napełnia agresją ta muza), jak moje życie zmieniło się w Indiach i jak odnalazłem siebie w oddechu i świetle.



      To taki mój statement przed czterema tygodniami detoksu od wszystkiego, zobaczymy, jak zaśpiewam po powrocie. „Sorry, Jaro, ale nie napiję się z Tobą piwa, bo mi się czakry pozatykają!” :D

                                                                                                                    

Łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, bęc. Bez kurwa kitu.



Twój,



M.





P.S. To już przestaje być śmieszne, tu naprawdę nie ma żadnych kobiet. Żadnych!







[...]



Wracam więc sobie ciepłym popołudniem do mojego podłego Yes Please Guesthouse z radosnej eskapady w miasto. Zatrzymuję się w recepcji na dobrą godzinę, bo do pokoju, na drugie piętro, internet mi za bardzo nie sięga. Wprawdzie recepcja opatrzona jest napisem ‘Don’t Seat Longer in Reception’, ale mam, że tak powiem, wyjebane, skoro w pokoju internet charakteryzuje się jedną kreseczką przez dwie trzecie czasu, przez resztę go nie ma. Rozkminiam z Renatą, co też zrobić z naszymi franklinami licznymi w pocie czoła, dosłownym, zaoszczędzonymi. Rozprawiam z siostrą o tym, co też Fedorka zbiła podczas mojej nieobecności w domu i ile wina wypiła z mojej piwniczki. Po czym wbijam na górę, żeby się walnąć na brudne łóżko i nabrać sił na wieczorne bazgrolenie po klawiaturze.



Odkluczam pokój i... co widzę? Widzę otóż, proszę ja Ciebie, mój drogi, plamę na łóżku. Na samym środeczku łoża mokrą plamę widzę. Widzę w związku z tym trzy opcje. Albo zsikałem się w nocy, albo ktoś się zsikał w moje łoże, albo coś nakapało z sufitu. Pierwszą opcję odrzucam, do wystarczającego stopnia wierzę w swoją poczytalność, by skonstatować, że zauważyłbym rankiem ten wstydliwy error mojego układu moczowego. Poza tym plama jest mokra, a mnie nie było w pokoju od dobrych sześciu godzin. Wyschłaby. When you have eliminated the impossible, uczy Sherlock Holmes, whatever remains, however improbable, must be the truth. Zostają dwie możliwości. Zostaje też pewna nieswojość, bo spać na niezidentyfikowanie mokrym łóżku jakoś tak mało fajnie, z drugiej strony jednak wiara w sprawność mojego pęcherza moczowego w recepcji niekoniecznie jest silna. W sensie pomyślą, że się zsikałem. Trudno, yolo. „Panie, plama, z wentylatora najwyraźniej nakapało” – przecież im nie zarzucę oficjalnie, że mi zasikali łóżko – „wiem, teraz nie widać zacieków na suficie, no ale musiało nakapać”, Sherlock też tak twierdzi. Idę na górę z boyem. Zgodnie patrzymy na plamę, zgodnie patrzymy na wiatrak, i znów na plamę. Gość się pewnie chichra w duchu, ale co zrobić. Obiecuje sprawdzić, co też się stało i wrócić w bliżej nieokreślonej przyszłości.



Zamykam za nim drzwi i siadam obok plamy. Nie śmierdzi w sumie. Ale przecież to klimy przeciekają, nie wentylatory! Co też, do diabła?! A co to? Na prześcieradle, choć szare jest, powypalane papierosami i brudne, wyraźnie widzę ślady. Trzy odciski łapki! Dokumentuję je fotograficznie i próbuję zrobić research online, co to też za zwierz, ale internet ma trudne dni. Chyba kot, myślę sobie. W sumie powienienem być pewien, mając w domu dwójkę udomowionych maszyn do okrutnego zabijania i okazjonalnego sikania poza kuwetą, ale mój umysł pozostaje otwarty. Lecę po boya. Patrzy na plamę, patrzy na ślady, patrzy na uchylone okno. Patrzy na zrzuconą osłonę niedziałającej klimy pod oknem. Kot! Nie wydaje się przesadnie zdziwiony, w końcu ogólny stan pościeli nie wziął się z niczego. Po chwili przynosi świeże prześcieradło i rozpościera je na wciąż mokrym łóżku, walając się po nim przy tym całym sobą bez żenady, wszak stan pościeli nie wziął się z niczego.



Case closed. Kot zasikał mi łóżko, ale nikt się nie będzie bezkarnie natrząsał z mojego pęcherza.    














Klasyk na dziś:



back at my place I sit with the killers and

we drink and smoke.

it is somehow enjoyable.

I find I can outdrink and outsmoke them

but I realize that in areas such as fights on

the front lawn

my day is done.

the motherfuckers are just getting too young and

too big.



Charles Bukowski, slim killers (ze zbioru Mockingbird Wish Me Luck)