Tuesday, March 30, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 47

Noc z soboty, 27 marca na niedzielę, 28 marca 2010, dochodzi trzecia

Podróże, podróże. Żeby pozanudzać Was dla odmiany czymś innym, między relacjami z Latakii i z Beirutu, z którego szczęśliwie i szczęśliwi wróciliśmy do Aleppo, zaserwować postanowiłem tym razem garść pierwszej i drugiej świeżości niusów z życia codziennego.

Mamy w szkole nową zagraniczną nauczycielkę, a w autobusie – nową pasażerkę. Na imię jej Pily. Zdrobnienie od Pilar, co jednoznacznie kojarzy mi się z caterpillar. Przyjechała do nas prosto z Londynu w ramach tego samego tajemniczo dziwacznego programu, co Ciaran i Tom. Dlaczego tajemniczo dziwacznego? A dlaczego, wykształconą Angielką będąc, robi to samo co my za jedną trzecią pensji? Plan zakładał podobno, że młodzi absolwenci brytyjskich uczelni przyjeżdżać mają na Bliski Wschód, chłonąć jego atmosferę i uczyć się, asystując podczas zajęć innym nauczycielom. Otwieranie się na nową kulturę przebiegło jednak szybciej, niż się ktokolwiek spodziewał. Jakże to tak marnować wykwalifikowaną siłę roboczą? Lepiej zatrudnić miejscowe asystentki za 250 dolców a uczestnikom programu przyznać samodzielne lekcje, najlepiej w high school, gdzie nawet policja boi się zapuszczać. Co by o naszym Muzzy’m Mazenie nie mówić, liczyć to on potrafi…

Skąd miejsce dla Pily w autobusie? Otóż – prócz tego, że jest wyjątkowo drobna – Ciaran uświadomił sobie, że woli jednak być inżynierem niż uczyć dzieci. Pech, że sił swoich pedagogicznych postanowił spróbować po raz pierwszy – i pewnie ostatni, jak się okazuje – w naszym NSA. Island of The Biting Monkeys, jak to Jim określa. Ponoć po krótkiej wizycie w Londynie leci do Genewy, by tam pracować w zawodzie. I leczyć przy okazji skołatane nerwy. A Tom? Jemu przypadło w udziale przedszkole, gdzie i dzieci jeszcze nie tak zepsute, i od administracji dalej. Toteż spodobało mu się. Arabski nawet opanował, w stopniu zdecydowanie godnym podziwu (dla porównania ja – w stopniu godnym pożałowania). Chciał wrócić. I szkoła chciała, żeby wrócił. Tylko wyszło jakoś nieszczęśliwie na jaw, że coś za bardzo interesuje go sytuacja Kurdów w Syrii. Z kimś musiał nieopatrznie porozmawiać, ktoś komuś uprzejmie doniósł. I – mimo, że afera jest według mnie przez komitet plotkarski NSA nieco wyolbrzymiana – zaproszenie do powrotu zostało anulowane.

Po zupełnie niewartym wspomnienia, wyjątkowo nudnym konkursie języka arabskiego, który – zamiast pojechać wcześniej do domu – przesiedzieliśmy na schodach przed szkołą, wybraliśmy się z Pily i Elsy do wypatrzonej zupełnie przypadkowo dwa dni wcześniej świeżo otwartej pizzerii Domino’s. Niewiele mamy tu w Aleppo, i w Syrii generalnie, międzynarodowych chainów. KFC, Texas Chicken, Costa Coffee, Pascucci – to by było na tyle. Stąd, gdy się coś nowego pojawia, wypada przyłączyć się do tłumów tam ciągnących. Cóż za rozczarowanie! Raz – czekaliśmy na realizację swojego zamówienia nieakceptowalnie długo. Nie ma, że ‘gwarancja kwadransa’, którą, jak pamiętam, szczyciła się, a może i nadal szczyci, polska Pizza Hut. Dwa – dostaliśmy nie te pizze, o które prosiliśmy. A, gwoli ścisłości, zamawialiśmy je po arabsku, ustami Elsy. Trzy – czy nawet w amerykańskich chainach między ciasto a ser nie da rady, zgodnie ze starym dobrym obyczajem, wtłoczyć sosu pomidorowego? Konkludując, chyba jedynie horrendalne ceny Domino’s spełniają międzynarodowe standardy…

Przy kulinarnych wojażach po aleppańskim podwórku i przy poznawaniu nowych ludzi pozostając – umówiliśmy się z Jimem i jego małżonką w, również nowo otwartej, restauracji Lavender. Tak, owszem, chińska wybranka serca naszego kompana wreszcie do niego dołączyła. I zaskoczyła nas wszystkich. Jim od miesięcy opowiadał nam o niej jako o kung-fu-dragon-woman, small, but very dangerous… Faktycznie do wielkich nie należy, tyle się zgadza. Ale na wojowniczą księgową wielkiej japońskiej korporacji w Szanghaju zdecydowanie nie wygląda. Przede wszystkim – nie mówi. Z początku myśleliśmy, że wstydzi się swojego akcentu, ale ileż można się wstydzić? Yes, no. Tyle mniej więcej z niej wyciągnęliśmy podczas całego obiadu. Na bardziej otwarte pytania w jej imieniu wypowiada się Jim. Poza tym wydaje się zupełnie miła. Ale my przecież czekaliśmy na kogoś, kto w krytycznej sytuacji z naręczem kontraktów i kalkulatorem wpadnie do gabinetu Mazena i przemówi mu do rozsądku. A na to się nie zapowiada. Chyba, że, jak utrzymuje nasz Amerykanin Obieżyświat, pozory mylą… Tak czy owak, Lavender jest przyjemnym miejscem. Wołowina przyrządzona, wedle opisu, na sposób chiński była syryjska, ale bardzo smaczna. Stała pozycja na liście naszych zamówień, zupa cebulowa, również zdała egzamin. Jak również pizza calzone. Lody były przeciętne, podano je jednak wyjątkowo estetycznie. Chciałem jeszcze skosztować lawendowego hamburgera, w porę jednak, dzięki Bogu, spytałem, czy aby nie pakują do niego frytek. ‘Oczywiście, że pakujemy’, w wolnym tłumaczeniu i z nieskrywaną dumą odparł kelner. Rany – pizza bez sosu, hamburger z nasiąkniętymi majonezem frytkami. To jakieś koszmarne syryjskie obsesje!

Mazen nie robi może w szkole wiele, jednakże gdy wspomnieć o NSA, postać jego barwna wraca niechybnie niczym bumerang. Co zmalował tym razem? Zaserwował nam kolejne spotkanie. Zanim do niego doszło, raz je odwołano (byliśmy wtedy w Latakii i roiliśmy sobie, że nas łaskawie ominie) a raz przełożono. Niby nic nadzwyczajnego. Nadzwyczajne nie było również to, o czym mówił. Ot, wszyscy się lenią i nie dotrzymują terminów. Jaki pan taki kram, ciśnie się na usta. Nuda. Gdyby nie zaaferowana kolejka, którą zastaliśmy w sali konferencyjnej pojawiwszy się na meetingu... Z rosnącym zainteresowaniem podążaliśmy wzrokiem wzdłuż wyjątkowo, jak na tutejsze standardy, schludnego rządku oczekujących. Oczekujących na, jak się wreszcie okazało, przyłożenie swojego kciuka do jakiegoś niezwykle zaawansowanego technologicznie ustrojstwa. Czytnik linii papilarnych! Oto i najnowszy genialny pomysł naszego szefa. Skończy się spóźnianie i wymykanie wcześniej, skończy się nagminne podpisywanie listy za krewnych i znajomych! Zabawne w gruncie rzeczy, że wciąż nie mamy w szkole internetu, mamy natomiast system nadzoru na miarę XXI wieku. Ale to w sumie dobrze, dochodzę do perfidnego wniosku. My i tak w obie strony jeździmy autobusem, piętnastokilometrowy spacer do domu po nielegalnym sforsowaniu murów szkolnych dotąd jeszcze nas nie skusił. Za to niektórym posiadającym samochody syryjskim kombinatorom novum da się pewnie we znaki. O ile zacznie działać. Od spotkania minęło grubo ponad tydzień, a wciąż, rano i popołudniu, staroświecko składamy swoje podpisy na papierowej liście, niepozornym przeżytkiem minionego stulecia - długopisem.

Wszędzie ta podejrzliwość, brak zaufania. Czy nikt nie doceni syzyfowej pracy dzielnych nauczycieli? Czy nikt nie wesprze ich – czyli nas – w edukacyjnym wysiłku? Owszem, wsparcie nadeszło, i to ze strony, której zdecydowanie bym o owo nie podejrzewał. Od uczniów.

Na początek stałem się szczęśliwym posiadaczem dresu. Wow. Od piętnastu lat chyba nie miałem dresu. Będzie w sam raz dla mojego uczęszczającego na siłownię trzy razy w tygodniu alter ego. Renatę natomiast obdarowano najkiczowniejszym bodaj zegarem, jaki miałem przyjemność oglądać. Myśleliśmy, że to tyle. I, nie znając miejscowych obyczajów, byliśmy w gruncie rzeczy jak najbardziej usatysfakcjonowani. Niewiele trzeba, drogie dziatki, żeby nauczyciel poczuł się doceniony. Tymczasem był to dopiero początek. Przez następne kilka dni wracaliśmy do domu obładowani prezentami. Jakby mi się na siłowni przepociła bluza – dostałem zapasową. Dla dodania sobie szyku – trzy krawaty. Oraz dwa flakony perfum, plus jeszcze cały zestaw z dezodorantem i kosmetyczką. Do domu – ładny wazonik w suwenirowym syryjskim stylu wraz z podstawkami pod szklanki. I zestaw filiżanek do arabskiej kawy. I niezliczone ramki na zdjęcia. Oraz pokaźnych rozmiarów bożonarodzeniowa świeca, świadectwo wyjątkowego wyczucia czasu. Moja żona o dwie sztuki powiększyła swoją kolekcję szali i chust, otrzymała też swój własny zestaw filiżanek, jakby mój się potłukł, oraz zestaw ozdobnych porcelanowych jaj. Perfum też jej nie pożałowano. Ani świeczki. No i oczywiście – last, ale zdecydowanie nie least – wielka instalacja, będąca chyba lokalną wariacja na temat krasnala ogrodowego. Stwór ma pokaźnych rozmiarów metalową głowę odzianą w kapelusz i opatrzoną wielkimi wystającymi oczami oraz uśmiechem szaleńca. Z korpusu przypominającego zbroję wyrastają cienkie, pałąkowate ręce, z których jedna dzierży piłkę do koszykówki, a druga donicę ozdobioną gigantyczną biedronką.

Teraz to już naprawdę czujemy się docenieni. A tu jeszcze, out of the blue, wisienka na torcie – świeczniczki od naszego Mazena! Czyli jednak pamiętał o nas, złośnik niesforny. Szkoda, że nie pamiętał o załatwieniu nam wiz powrotnych do Syrii, o które prosiliśmy jakieś dwa tygodnie wcześniej... Hotel w Bejrucie mieliśmy już zabukowany, bilety na autobus kupione, a wkładek w paszportach jak nie było, tak nie było. Doczekaliśmy się ich wreszcie – na dwanaście godzin przed wyjazdem... Ale doczekaliśmy się, o skutkach czego opowiem w następnej notce.

Na koniec, ciekawostka z Syrian TV. Co też wartego napomknięcia pokazywać może lokalna telewizja? NAS! Tak jest, byliśmy w telewizorze, nie raz nawet. Tak przynajmniej mówią ludzie z siłowni. Bo też i w siłowni sprawa miała swój początek. Któregoś czwartku podszedł do mnie trener i zaczął konfidencjonalnym tonem coś tłumaczyć. Żebyśmy przyszli następnego dnia wieczorem, że jakieś video, jakieś tv i coś tam jeszcze po arabsku. Syn właściciela mówiący trochę po angielsku przyszedł mu w końcu z pomocą – w naszej Spa Academy oczekiwano przybycia reporterów syryjskiej telewizji, którzy chcieli tu nagrać program sportowy do porannej ramówki. Standardowe trio – pajacujący trener o uśmiechu kota z Cheshire i asystująca mu dwójka przedrzeźniaczy. Plan był prosty – trenerem będzie nasz coach Mohammad, pozostałe wierzchołki trójkącika zajmiemy ja i Renata. Cóż, skoro tak im zależało na pokazaniu foreingnersów kosztem profesjonalizmu…

W piątek wieczorem, wyjątkowo punktualnie, w Spa Academy pojawiła się ekipa STV.
Porozrzucali wszędzie kable i porozstawiali kamery, po czym zabrali się do nagrywania. Najpierw trener udzielał w dresik i bejzbolówkę odzianej reporterce informacji o tym, co też będziemy rozciągać i wzmacniać, następnie przez jakieś trzy minuty wprowadzaliśmy pomysły w życie. I tak z pięć razy, różne zestawy. Szkoda, że Captainowi Hamoude – pseudonim artystyczny naszego coacha – nie przyszło do głowy, by choć raz przećwiczyć z nami planowane układy. Wyszło chyba średnio synchronicznie, poza tym cały czas wbijaliśmy wzrok w naszego skaczącego lidera. Ale to w końcu lokalna telewizja – chaos reigns. Tak czy inaczej, jak na totalny spontan, wyszło chyba niezgorzej. Jeśli zdobędę nagranie, podzielę się. Chyba, że w debiucie na antenie zaprezentowałem się jeszcze głupiej, niż to wynika z opisu.

Piąta. Świta. Ptaki się wiosennie rozśpiewały, po drugiej stronie ulicy ktoś podnosi już żaluzje. Chyba czas na mnie.

Saturday, March 27, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 46

Noc z czwartku, 25 marca na piątek, 26 marca 2010, kwadrans po północy

Noc z piątku, 26 marca na sobotę, 27 marca 2010, dochodzi jedenasta

‘After the rain has fallen…’ chodzi mi po głowie. Powietrze przesyca intensywnie świeża woń wilgotnej ziemi i skropionej deszczem roślinności. Ledwie odczuwalne podmuchy ciepłego wiatru niosą ze sobą finezyjny koktajl odgłosów nocy. Tych bliższych – wciąż krążącej nad ogrodem lekkiej mżawki i nieśmiałego przeskakiwania kropel z liścia na liść, oraz bardziej odległych – rozbryzgiwanych przez samochody kałuż, zalegających najpewniej główną ulicę dzielnicy. Wiem, zęby bolą od słodyczy tego sentymentalnego opisu. Ale cóż poradzić, kiedy, fala za falą, następuje przypływ wiosny?

Skąd nieugruntowana pozycja tej pory roku pod koniec marca w – ciepłym, wydawałoby się – klimacie śródziemnomorskim? Dobre pytanie. Ileż to już razy wydawało mi się, że oto nadeszło stałe ocieplenie. Kiedy na początku stycznia wracaliśmy ze świątecznego wyjazdu do Polski, w Damaszku chodziliśmy w krótkich rękawkach. A jakiś czas później rozprawialiśmy z miejscowymi o nocnych opadach śniegu. Pojedynczym nocnym opadzie właściwie. Ale jednak symptomatycznym. A dzieci z entuzjazmem ślizgały się po zamarzniętych kałużach jeszcze jakiś miesiąc temu. Bywa, że dzień jest wyjątkowo ciepły, raz przez trzy dni cieszyliśmy się pogodą wręcz upalną. Miejscowi mówią wtedy, że to właśnie krótka – dwutygodniowa mniej więcej – syryjska wiosna, po której nastąpi mordercze lato, podczas którego nie raz zatęsknimy za zimowymi chłodami. A nazajutrz znów skuleni z zimna przebiegamy ogród w drodze do autobusu. Kelly wróciła w poniedziałek do szkoły po dwutygodniowym pobycie w Anglii, gdzie ponoć cieplej jest teraz niż u nas. Nie uwierzyłbym zapewne, ale pogodynki i pogodynkowie z BBC World potwierdzają jej słowa. Dziwna rzecz. Pewnie to sprawka tego globalnego ocieplenia albo innego końca świata 2012. Zbieżność z Euro w Polsce i na Ukrainie przypadkowa, oby. W każdym razie tym razem to już na pewno wiosna. Chyba na pewno.

Ogród… Cóż za wspaniały wynalazek. Aż dziw bierze, jak łatwo ludzie zrezygnowali z niego na rzecz innych wygód oferowanych przez gęsto zabudowane miasta. Czy można spędzić samotny wiosenny wieczór milej, niż zrzucając z krzesła bezpańskiego kota (tylko on zdaje się nie podzielać w związku z tym ogólnej radości) i zasiadając przed klawiaturą z butelką syryjskiego białego wytrawnego Nectaru, rocznik 2006, i paczką gauloisów? Do rzeczy więc…

Drugi dzień naszej drugiej wizyty w Latakii był pogodny, ale nie nazbyt gorący. Idealny wręcz na wyprawę do Ras Shamra, jak miejscowi spadkobiercy dawnej cywilizacji nazywają Ugarit. Gdyby nie mój katar, który – starym zwyczajem – drugiego dnia przeżywał apogeum swojej uciążliwości. Nie chowałem praktycznie chusteczek (po arabsku maharem, nauczyłem się przy okazji) do kieszeni, kiedy rankiem opuściliśmy hotel i wybraliśmy się na śniadanie. Skusiliśmy się na syryjski standard – zapiekane kanapki z serem. Jedna z sensowniejszych opcji naszej szkolnej stołówki w wydaniu latakijskim prezentowała się całkiem nieźle. Właściwie mogłem darować sobie wytykanie sprzedawcy, że na zapisanej po arabsku tablicy za nim cena jest o 10 lir niższa... Ale jakże zabawnie wił się w wyjaśnieniach! Że to cena małej, a nam zrobił duże, i że bułki takie drogie a ser to już w ogóle… Na koniec rzucił dumnie, że jak nam nie będą smakowały, to nie weźmie od nas żadnych pieniędzy. Smakowały, rozstaliśmy się w pokoju.

Uzupełniwszy jeszcze zapas wody (czytało się Heban, który Kapuściński, biorąc pod uwagę poziom jego zdrowego rozsądku, cudem był w stanie napisać) udaliśmy się na rondo, z którego minibusy wożą ponoć ludzi na ruiny. Zajęło nam trochę czasu dojście do tego, w którym to miejscu należy stanąć i machać, ale udało się. Po kilku błędnie machniętych pojazdach trafiliśmy wreszcie na taki, którego kierowca odmachnął głową, że mamy się ładować na pokład. Po kwadransie mniej więcej dotarliśmy do końca trasy. Ras Shamra. Mało klimatyczna wioska z barem, stoiskiem z pamiątkami (obsługa przybiega z baru na życzenie) i cmentarzem.

Nieprzypadkowo wspominam o tym ostatnim wyliczając miejscowe atrakcje. Właściwie do tej pory, mimo zawodowo zboczonej czujności, widziałem w Syrii może trzy cmentarze. Co świadczyć może o tym, że – spójrzmy na to okiem naukowca – ludzie tu nie umierają. Albo że, gdy nadejdzie ich czas, idą bezpośrednio do raju. Albo piekła. Albo wracają do swojej galaktyki. Może chowają zmarłych pod progiem? Tak, to całkiem możliwe, ale raczej nie w kamienicach. Może więc rytualnie ich zjadają w tych rozstawianych na siedem dni funeralnych namiotach? Byłoby pięknie, ale darujmy sobie, mamy XXI wiek. Wygląda na to, że jedynym sensownym wyjaśnieniem jest wypowiedź Elsy, zapytanej przeze mnie dlaczego do diabła nie ma tu cmentarzy? ‘W mieście? Żeby żywi żyli wśród zmarłych?’ A-ha. Mam was, tubylcy. Dopada was świadomość własnej śmiertelności, co? Nie rozpaczajcie. W ten czy inny sposób dopada ona przedstawicieli wszystkich kultur odkąd Ewa zerwała owoc z drzewa poznania dobra i zła…

A więc bar, stoisko, cmentarz. I, ma się rozumieć, ruiny. Gdyby było tu coś więcej, Ugarit przebijałoby chyba Sham (Damaszek) i Halab na liście najdłużej nieprzerwanie zamieszkanych miast na ziemi o okrągłe millenium. Już pięć tysięcy lat temu był tu port, prawdopodobnie pierwszy tak międzynarodowy port na świecie. Mieszkańcy Ugarit handlowali z Cyprem i Mezopotamią. Swój złoty wiek miasto przeżywało mniej więcej między rokiem 2000 a 1800 przed nasza erą. Stąd płynęły wtedy do Egiptu okręty załadowane drewnem, na Kretę natomiast – załadowane sławnymi wyrobami z brązu. Historia metropolii kończy się około sześciuset lat później. Wtedy to Ugarit wpadło się w ręce Filistynów – jak wiemy z Biblii, ludzi w najwyższym stopniu niegodziwych. Ich to zapewne obarczyć należy winą za to, że z imponujących budowli odtworzonych przez archeologów na rycinach pozostały tylko niepozorne fundamenty porośnięte wysoką trawą, kłującymi ostami i polnymi kwiatami. Miejsce to nie jest chyba tłumnie odwiedzane przez turystów, przynajmniej nie poza sezonem. Przechadzaliśmy się więc po nim w samotności i ciszy. Podobnie wśród zarośli poruszał się niewielki żółw, który stał się dla całej naszej trójki pierwszą atrakcją Ugarit. Jak żyję, nie widziałem żółwia na wolności. Nie jest to może tak egzotyczne jak zaprzyjaźniony w Senegalu olbrzymi żółw dziadka, ale, biorąc pod uwagę, że na Czarny Ląd Renaty raczej nie zaciągnę, egzotyczne satysfakcjonująco.

Błądząc po rozległym terenie dawnego miasta, nietrudno było dać się ponieść wyobraźni i cofnąć o jakieś trzy i pół tysiąca lat wstecz. Chcąc dostać się w obręb murów, nie przechodzilibyśmy przez budyneczek zajmowany przez kustosza, lecz przez posterunek strzeżony przez uzbrojonych strażników, a następnie przez potężną i również strzeżoną bramę. Naszym oczom ukazałby się pyszny pałac królewski. Gdyby dane nam było dostać się do niego, tam, gdzie teraz bezceremonialnie i bujnie rośnie trawa, zobaczylibyśmy okazałą salę tronową. Może udałoby nam się zajrzeć do królewskich grobowców, po których nie ma już żadnego widocznego śladu.

Niewątpliwie z przyjemnością powłóczylibyśmy się po dzielnicy mieszkalnej. Może trafilibyśmy do domów należących do Rapanou i Rashapabou i dowiedzielibyśmy się, dlaczego to właśnie w ich pozostałościach odnaleziono tablice zapisane pismem z Ugarit, pierwszym alfabetem, który pozwalał na zapisanie języka przy użyciu 30 zaledwie znaków! Wspominałem już o tym przy okazji wizyty w Muzeum Narodowym w Damaszku – dotychczasowe szczytowe osiągnięcia piśmiennictwa – hieroglify i pismo klinowe – wymagały od użytkownika znajomości setek, jeśli nie tysięcy, symboli. W żadnym wypadku nie powinien więc dziwić fakt, że to alfabet z Ugarit stał się punktem wyjścia dla wszystkich kolejnych systemów zapisu języków naszego kręgu kulturowego, z alfabetem łacińskim włącznie. Pismo pismem, ale i o odwiedzeniu miejscowej tawerny, choćby w doborowym towarzystwie Rapanou i Rashapabou, z pewnością byśmy nie zapomnieli.

A grobowce w podziemiach domostw? Do jednego wciąż można zejść po stromych kamiennych stopniach, opędzając się od chmar komarów. Ponure jego wnętrze jest ciche i chłodne, chłodne tym samym chłodem, co tysiąclecia wcześniej, gdy nisze w ścianach kryły jeszcze sarkofagi z ciałami zmarłych…

Posuwając się dalej na wschód, dotarlibyśmy do górującej nad miastem świątyni Baala, jednej z pięciu świątyń Ugarit. Minąwszy ją, stanęlibyśmy przed świątynią Dagona… Tak przewodnik, jak i krótka notka na tablicy, niewiele mówią o tym pradawnym bóstwie. Ponoć uważano Dagona za ojca Baala i pana płodności. Kto jednak czytał Lovecrafta, temu atmosfera miejsca wyda się dziwna, zła, przed oczami niechybnie staną mu wykrzywione przerażeniem twarze ludzi składanych w ofierze zachłannemu morskiemu bóstwu podczas tajemniczych bluźnierczych ceremonii… Było jak było, ale stanąć na pozostałościach świątyni, w której trzy i pół tysiąca lat temu oddawano cześć Dagonowi… Bezcenne.

Wróciliśmy do Latakii zadowoleni, lecz głodni jak wilki. Nie dziwota zatem, że zwiodło nas na pokuszenie zwykłe stoisko z falafelem. Nie byłbym chyba sobą, gdybym w tym miejscu nie podzielił się fascynującymi spostrzeżeniami na temat owego. Otóż okazuje się, że falafel latakijski różni się od tego, którego z rozkoszą doświadczałem dotychczas. Po pierwsze, jest znacznie mniejszy. Po drugie, nie bierze się z foremek, jak ten aleppański, lecz z łyżki. Kucharz z niewiarygodną szybkością nabiera nią porcję przygotowanej masy i rzuca ją na gorący olej. Zamiast idealnego krążka z dziurką, którego naprawdę niezłej repliki skosztować można w barze Aleppo w Gdańsku, otrzymujemy więc bezkształtną grudkę. Nie mniej jednak smaczną niż gdzie indziej. Zaryzykowałbym nawet tezę, że bardziej chrupiącą. A dusigroszem w pewnym stopniu będąc, dodam również, że w Latakii falafel jest najtańszy chyba w świecie, rewelacyjną kanapką z siekaną kapustą, pomidorami i sosem cieszyć się można za 15 lir – równowartość złotówki. Zastanawiam się poważnie, czy państwo nie dotuje barów serwujących tę rewelacyjną narodową przekąskę…

Odhaczywszy na liście must-see zamek Saladyna i ruiny Ugarit, ostatniego dnia pobytu w Latakii mogliśmy oddać się słodkiemu lenistwu. A cóż może być bardziej leniwego w nadmorskim kurorcie niż wybranie się na plażę? Taki też plan, po posileniu się falafelem, kawą, herbatą i oliverowym milo, powzięliśmy jednogłośnie.

Busikiem, którego przystanek tym razem znaleźliśmy wyjątkowo snadnie, pomknęliśmy na Shate Al Azra, czyli Plażę Błękitną. Nazwa nie wzięła się z niczego. Żeby było pięknie i błękitnie, ktoś musiał uprzednio posprzątać śmieci i przekierować rury ze ściekami gdzieś dalej. Jako że nie byli to raczej uczniowie podstawówek biorący udział w akcji Sprzątanie Świata, koszty były zapewne niemałe. Innymi słowy, ktoś zainwestował. Żeby następnie zarobić, oczywiście. Właściciele hoteli, oczywiście. Do jednego z nich udaliśmy się, żeby pocieszyć się pocztówkowym morzem. Byliśmy gotowi zapłacić, ale strażnik oświadczył, że jak nie mamy pokoju, to nie mamy o czym rozmawiać. Był jednak przy tym na tyle miły, że poinformował nas o dzikiej plaży rozciągającej się sto metrów dalej, tuż za burżujskim hotelowym płotem.

Więcej nie było nam trzeba do szczęścia. Było, naturalnie, brudnawo, ale bez przesady. Znacznie czyściej niż na rozczarowującej plaży w samej Latakii tydzień wcześniej. W świetle słońca woda była nie tylko lazurowa, ale i krystalicznie przejrzysta. Nie zastanawiając się długo, ja i Oliver wyskoczyliśmy z ciuchów i pognaliśmy do wody. Dobra, chwilę się zastanawialiśmy spostrzegłszy grupkę miejscowych dokonujących oględzin olbrzymiej meduzy wyrzuconej na brzeg. Wyglądała zupełnie jak bałtycka chełbia modra, ale musiała ważyć chyba z pięć kilo. Nie wiem, czy monstrum było parzące, czy też nie, jednakże ponieważ kilku innych tubylców zażywało kąpieli, uznaliśmy, że jest wystarczająco bezpiecznie.

Przyłączyliśmy się, pobłażliwie zerkając na unoszące się na wodzie męskie – bo oczywiście byli to tylko mężczyźni – sylwetki okryte podkoszulkami. O ile południowi pływacy nie ubzdurali sobie, że w koszulkach będzie im cieplej, mieliśmy okazję obcować z ich zabawną arabską skromnością. Zwróciłem na nią uwagę już prowadząc szkolną drużynę piłki nożnej. Moi zawodnicy, dziarscy, pewni siebie młodzieńcy, peszyli się jak panienki z dobrych domów, kiedy na pytanie ‘gdzie możemy się przebrać przed meczem?’ odpowiadałem ‘tu’. Czy było to w autobusie, czy na linii bocznej boiska. Nie żebym był ekshibicjonistą, ale koszulkę można chyba zmienić nie czerwieniąc się. Dopiero później doczytałem gdzieś, że hijab obowiązuje nie tylko kobiety. Faktem jest, że te powinny być szczególnie skromne, ale i mężczyźni unikać winni eksponowania ciała, konkretnie od kolan aż do pępka. Do tego – wybaczcie mi kulturową ignorancję, ale to wyjątkowo zabawne – zgodnie z zaleceniami Proroka nie wolno im nosić szat jedwabnych. Taką właśnie szatę ktoś kiedyś sprezentował Mahometowi, ten wdział ją i zabrał się do modlitwy. Kiedy skończył, ze złością i zgorszeniem odrzucił ją od siebie. Pozwolę sobie elegancko ominąć śliski grunt i nie podejmować się wyjaśnienia zaistniałej sytuacji.

Biorąc pod uwagę zmienność pogody w ciągu ostatnich kilku tygodni, woda była zaskakująco ciepła. Jak Bałtyk w lecie mniej więcej. Dość długo więc pływaliśmy, ganialiśmy się i przeskakiwaliśmy przez fale, wyjątkowo niemrawe niestety. Z rejsu stateczkiem zaproponowanego przez grupę trzymającą władzę nad sziszami i rowerami wodnymi zrezygnowaliśmy, po kąpieli jednak pospacerowaliśmy jeszcze trochę po piasku zbierając muszelki.

Nacieszywszy się porządnie, wróciliśmy do Latakii na falafel, odkryty wczoraj w maleńkiej kawiarence rewelacyjny i tani sernik, świeże soki tamże, oraz gęstą zupę cebulową w sąsiadującej z naszym hotelem restauracji Ogaro. I to by było na tyle, gdyby nie para Koreańczyków, która zawitała do hotelu, kiedy żegnaliśmy się z Mohammadem. W którejś blogowej relacji Juriusza czytałem o ich legendarnej dbałości o finanse powszechnie, a niekoniecznie słusznie, określanej mianem skąpstwa. Obserwując ich w recepcji, miałem okazję przekonać się o zasadności stawianych im zarzutów. Usłyszawszy cenę za pokój (nota bene osiemset lir, sto więcej niż Mohammad zaproponował nam…), automatycznie zapytali, czy nie mogą dostać jakiejś zniżki. Jak później powiedziała mi Renata, ostro targowali się również o kurs wymiany dolarów na liry… Co tu dużo mówić, może Koreańczycy nie są najbardziej lubianą grupą klientów hoteli i restauracji, ale odwalają kawał dobrej – choć mokrej – roboty, uświadamiając krajowcom, że nie wszyscy turyści są Amerykanami…

Thursday, March 18, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 45

Noc z piątku, 12 marca na sobotę, 13 marca 2010, jedenasta
Poniedziałek, 15 marca 2010, osiemnasta

Planując poprzedni wypad do Latakii, wybraliśmy się na dworzec dzień przed wyjazdem. Nie wzięliśmy niestety ze sobą paszportów. Ja i Renata mieliśmy dowody osobiste, dokumenty wystarczające, by nabyć bilety, ale tożsamości Olivera w żaden sposób nie udało nam się potwierdzić. ‘Niech to ma sens’, mawiał jeden z bohaterów Baldur’s Gate. To nie miało. Dane z paszportów są mianowicie wstukiwane do dworcowych komputerów w sposób wyjątkowo ekscentryczny. Po pierwsze, czynnik losowy. Czasem jegomość odpowiedzialny za zgodność procedury z normami syryjskimi pyta nas o imiona rodziców, czasem nie. Najśmieszniej jest, kiedy pyta, gapiąc się w nasze dokumenty, czy jesteśmy z Francji… Po drugie – transliteracja. Zwykle jesteśmy proszeni o wymówienie imion, które urzędnik stara się następnie zapisać. Fajnie, że niesiemy kaganek oświaty nawet na dworcu kolejowym, dając darmowe lekcje listeningu, ale szanse na jednakowe zapisanie naszych imion przez dwóch różnych wklepywaczy są raczej marne. Zatem what’s the point? O to sprawa przezornego wykupienia miejsc z wyprzedzeniem się rozbiła. Próbowaliśmy wyjaśnić, że zapłacimy teraz, a paszport doniesiemy jutro przed wyjazdem (na dworcu w Latakii choćby właśnie taka jest naturalna kolej rzeczy), ale kasjer stwierdził, że nie bo nie.

Tym razem do sprawy podeszliśmy profesjonalnie. Zaopatrzeni w paszporty pojechaliśmy na dworzec. Dzień przed wyjazdem, nie inaczej. Wiedząc już, jak się sprawy mają, z miejsca uderzyliśmy do okienka oględzin dokumentów. A tu niespodzianka, nie trzeba pokazywać paszportów. Krok w tył, dwa kroki w bok. Okienko zakupu biletów. Kolejna niespodzianka. Kasiarz odsyła nas do okienka oględzin dokumentów… Ostatecznie udało nam się skonfrontować ze sobą obu dżentelmenów i pozwolić im między sobą wyjaśnić zawiłości prawne tyczące się nabycia biletów. Zapłaciliśmy 400 lir, decydując się na pierwszą klasę ekspresu o 6.00. O 250 lir więcej, niż ostatnio, ale do Latakii powinniśmy zawinąć przed dziewiątą. Innymi słowy, na Qala’at Salah ad-Din – zamek Saladyna – będziemy mieli tak naprawdę więcej czasu, niż gdybyśmy nocowali w Latakii i bezpośrednio stamtąd ruszali w drogę.

Ekspres o szóstej zmotywował nas do ekspresowego wstania w środku nocy, ekspresowego ubrania się, ekspresowego przygotowania i spożycia omletu, ekspresowego, acz dokładnego umycia zębów i wreszcie ekspresowego spaceru. Profesjonalizm w każdym calu. Jakby w uznaniu powyższych zasług, taksówkę złapaliśmy w ciągu kilkunastu sekund od dotarcia do głównej ulicy.

Zgodnie z planem i bez jakichkolwiek przygód dotarliśmy do Latakii za kwadrans dziewiąta. Niezwłocznie nabyliśmy bilety powrotne do Halabu. W ten sposób zamknęliśmy perfekcyjnie wykonany etap pierwszy naszej podróży. Nauka z zeszłego tygodnia nie poszła w las.

Etap drugi. O tyle trudniejszy, że wykonywany po raz pierwszy. Na dobry początek, zapytany o drogę na karajat krajowiec rozejrzał się wokół, przywołał jakiegoś chłopca i przydzielił go naszej grupie jako przewodnika. Chłopak ni w ząb nie mówił po angielsku, w drodze gawędziliśmy więc po arabsku. Na poziomie rozczulająco żałosnym. On: ‘Latakia jest mała’, na co ja: ‘tak, a Aleppo jest duże, ale Latakia jest bardzo ładna’. Tak czy owak mam wrażenie, że osiągnąłem w arabskim poziom zbliżony do tego w chińskim – jakkolwiek nieudolnie posługuję się tym językiem, i tak wychodzi mi to lepiej, niż przytłaczającej większości tubylców używanie angielskiego… Przed dotarciem do celu ustaliliśmy jeszcze, że minibus kosztuje 20 lir od osoby. Cenna informacja.

‘Na dobry początek’, napisałem. Miłe złego początki, przeszło mi przez myśl, kiedy nasz przewodnik razem z nami zapakował się do zdezelowanego busa. Pytam ze zdziwieniem, czy też jedzie na zamek. Jedzie. Pięknie, pięciominutowy spacer na dworzec mógł odbyć z uprzejmości, ale jak wrócimy do Latakii za kilka godzin, pewno wystawi nam rachunek. No nic, przecież go nie wyrzucę z pojazdu, to wolny kraj. Hehe. Na szczęście po prostu się nie zrozumieliśmy. Chłopak wysiadł w jakiejś wiosce po drodze, pozostawiając nas w towarzystwie miejscowych podróżnych – o tej porze roku turystów jest tu jak na lekarstwo. Lżej mi się zrobiło na sercu, że sprawa się wyjaśniła i z prawdziwą przyjemnością jąłem cieszyć oczy malowniczą linią wzgórz porosłych sadami pomarańczowymi, wyraźnie odcinającą się od błękitnego wiosennego nieba. Słońce, stojące już całkiem wysoko, przygrzewało wesoło. Ciemna zieleń liści zlewała się zabójczo zabawnie z jaskrawą barwą pomarańczy, kiedy z szaleńczą prędkością mknęliśmy szosą, mijając kolejne maleńkie osady. ‘Czterdzieści minut’, napisano w przewodniku. Po dwudziestu byliśmy na miejscu…

Al Heffe okazało się być sporą wioską dość zwarto zabudowaną niskimi domkami. Stamtąd mieliśmy, idąc za radą naszego coraz bardziej znużonego kartkowaniem przewodnika, złapać taksówkę do zamku. Zastanawialiśmy się, czy nie lepiej byłoby się przejść. Sześć kilometrów w jedną stronę – do zrobienia, skoro zaczęliśmy wcześnie. Nawet Renata nie miała nic przeciwko spacerowi. Martwił nas tylko komentarz wąsatego jegomościa, który na dworcu w Latakii wskazał nam właściwy autobus i udzielił kilku wskazówek na drogę, z sugerowaną ceną taksówki na czele. Kiedy oznajmiliśmy mu nieśmiało, że może pójdziemy piechotą, bo to tylko sześć kilosów, obrzucił nas zimnym badawczym spojrzeniem wytrawnego znawcy okolicy, wypuścił kłąb dymu i rzucił w zadumie: ‘prawie dziewięć…’. Cóż, ostatecznie możemy sprawdzić te taksówki…

Na placyku, na którym wysiedliśmy, było ich kilka. 400 lir łącznie w obie strony. W lokalnym wydaniu angielskiego: ‘back to back’. Z godzinnym postojem pod zamkiem. Zaproponowałem 150. Ale za 150 nie ma ‘back to back’, kolo zawozi na miejsce i bezdusznie wraca sam. Paliwa zużywa tyle samo, ale może sobie wypić kawę i zapalić z kumplami na taksiarskim skwerku pośrodku wioski. Się nie dogadaliśmy więc. Zamachaliśmy na pożegnanie, wrzuciliśmy plecaki na grzbiety i pospieszyliśmy na wschód, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieliśmy znaleźć drogowskaz na Qala’at Salah ad-Din. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, że któryś z kierowców nie wytrzyma i skusi się na te dziesięć zeta (stawka, jak sądzę, w tutejszych realiach uczciwa za niecałe półtorej godziny, w tym godzina postoju). Albo przynajmniej będzie za nami jechał i nagabywał nas tradycyjnie. Ale nie. Ci ludzie, w przeciwieństwie do stalkerów z Damaszku, najwidoczniej rozumieją, co znaczy ‘nie’.

Przebywszy kilkaset metrów, dotarliśmy do drogowskazu. Do zamku 4 kilometry… Czy już wspominałem, żeby nie ufać tubylcom? Przewodnikowi lonely planet też nie radzę. Ożywieni dobrą nowiną, pomaszerowaliśmy dalej. Nie uszliśmy chyba więcej niż kilometr, gdy zatrzymał się koło nas dziwaczny wehikuł. Coś jakby motor, ale ze sporą platformą z tyłu i trzema miejscami na koźle. Czerwony od rdzy i łuszczącej się farby. Kierowca uśmiecha się do nas i macha, żebyśmy się ładowali, to nas kawałek podrzuci. W pierwszym odruchu podziękowaliśmy grzecznie. Że niby jak, w czwórkę na ławeczce dla trzech małych miejscowych? Pan Samochodzik, czy może Pan Motorek-z-paką, nie zrozumiał jednak, w czym rzecz i jął nas – uprzejmie – poganiać. I w sumie wiedział, co mówi. Po wrzuceniu na pakę plecaków, kobiet i dzieci, na koźle rozsiadłem się całkiem wygodnie. Prawą ręką trzymałem się jakiejś poręczy. Lewą miałem wolną, zacząłem się więc zastanawiać, czy lepiej wyjąć aparat i – niczym japoński turysta – uwieczniać emocjonujące chwile, ostatnie zapewne , czy też może litościwie zasłonić sobie oczy. Postanowiłem ostatecznie ani nie psuć klimatu strzelaniem fotek, ani nie oszczędzać sobie ostatnich pięknych widoków. Mimo że droga wspinała się na wzgórza, opadała stromo i nie szczędziła nam ostrych zakrętów – a może właśnie dlatego – z pojazdu zsiadaliśmy z uśmiechami. Kierowca niczego od nas nie chciał, tym chętniej więc, bezpiecznie stojąc już na ziemi, pamiątkowo sfotografowałem swoją rodzinę na niecodziennym środku transportu.

Potężną bryłę zamku było już widać na wzgórzu otoczonym monumentalnym wąwozem. Miejsce na fortecę wyśmienite. Nasyciwszy oczy, ruszyliśmy w dół niesamowicie krętą asfaltową drogą. Momentalnie zagłębiliśmy się w iglasty las, z podziwu godną zaciętością porastający skalną stromiznę. Schodziliśmy coraz to niżej i niżej, coraz intensywniej odczuwając ciszę. Pierwszy raz w Syrii, uświadomiliśmy sobie, byliśmy sami. Nikogo w zasięgu wzroku, nawet śmieci gdzieś się wyniosły. Z prostej przyczyny - wszak drogą tą nikt właściwie nie chodzi, jak komuś do głowy przyjdzie, żeby pooglądać fort, wsiada do samochodu lub na motor. Byliśmy więc sami. Tylko my, śpiew ptaków i szum płynącej dnem jaru rzeki. I zamek Saladyna, co chwilę wyłaniający się po drugiej stronie wąwozu…

Dotarliśmy na jego dno, przeszliśmy przez most, minęliśmy budynek jakiejś od dawna nieczynnej kawiarenki i dziarsko pomaszerowaliśmy serpentyną pod niewiarygodnym kątem wspinająca się na przeciwległe zbocze. Stromo, aż miło. Zrobiliśmy małą przerwę na krzepiącego niczym Wańkowicz batonika i życiodajny łyk wody. Spory jeszcze, biorąc pod uwagę nachylenie, kawałek nas czekał. Tak myśleliśmy przynajmniej. Ale po kilkuset metrach spotkała nas kolejna niespodzianka w postaci stareńkiego, ledwie zipiącego peugeota, którego kierowca zaprosił nas do środka. Kilka minut później zatrzymaliśmy się pod stromymi, jak wszystko dzisiaj, schodami prowadzącymi do aktualnie używanej bramy zamku.

Wspięliśmy się po niekończących się stopniach i weszliśmy do sieni, w której ulokował się kustosz. Karty euro<26 onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgfluZ2tBMK_r4r3SOQGRL_64APruwH4OC0ZUHAUPerqQC48NgBTdo0d5NxaNNoqz0zU5bRKiyp5p0llQ8UapKWjdNcmESpAMxHnRe3e4o-0AlBq-omHK_p0zaMwoCE1WS13L4w6xaqri4/s1600/S6302934.JPG">ralne walory obronne strategicznie – nieopodal traktu łączącego Aleppo i Latakię – położonego wzgórza dostrzegli już w dziesiątym wieku Bizantyjczycy. Oni to wznieśli na nim otoczoną rozległym dziedzińcem cytadelę i kaplicę. Obecny kształt nadali jednak twierdzy w końcu dwunastego wieku Krzyżowcy. Ich dziełem jest zapewne budynek stajni, kilka wież oraz brama, z której dawniej, nad prawie trzydziestometrowym rowem, zwodzono most. Z tego okresu pochodzi także donżon o imponujących ścianach pięciometrowej grubości. Jego mroczne wnętrze rozjaśnia jedynie odrobina światła wpadającego przez wąskie okienka strzelnicze. To również Krzyżowcy dokonali niesamowitego wysiłku, jakim musiało być odpowiednie skorygowanie kształtu wzgórza w taki sposób, by jego stoki płynnie przechodziły w potężne mury, formując majestatyczną pięćdziesięciometrowa ścianę nie do przebycia. Przynajmniej w założeniach, z których jakże często kpi sobie historia. Zamek okazał się być nie do zdobycia w takim stopniu, w jakim Bismarck miał być nie do zatopienia. Wpadł w ręce muzułmanów przy pierwszej nadarzającej się okazji, w roku 1188. Nieliczna załoga twierdzy zaatakowanej przez Saladyna skupiła się na skutecznym odpieraniu szturmów od Wschodu. Przewidując taki rozwój sytuacji, syryjski wódz pozostawił część wojsk po przeciwnej stronie wąwozu. Stamtąd jego żołnierze zasypywali pociskami katapult północną ścianę murów. Przez powstały w wyniku tego wyłom muzułmanie wdarli się na niższy dziedziniec. Forteca padła po dwóch ledwie dniach oblężenia… W przeciwieństwie do innych zamków, które podczas wojen krzyżowych niezwykle często zmieniały właścicieli, ten nigdy nie został odbity przez Krzyżowców. Nowi właściciele postawili w nim meczet i najciekawszy obok donżonu budynek mieszczący łaźnie, które europejskim rycerzom nie były najwyraźniej potrzebne… Mimo to zamek przez wieki nosił imię jednego z budowniczych, Roberta z Saône. Nazwę Qala’at Salah ad-Din nadano mu dopiero w 1957 roku. W drodze powrotnej cały kanion przeszliśmy pieszo. Jakichś dwóch młodzieńców na skuterach zaoferowało nam podwózkę, ale, przy całym szacunku dla ich syryjskiej pomysłowości, pięciu osób i dwóch plecaków nie upchnęliby na swoich mechanicznych rumakach. Wyszliśmy na szosę prowadząca do Al Heffe i ruszyliśmy wzdłuż niej. Po drodze mijaliśmy skupiska zabudowań i ich zaciekawionych mieszkańców, którzy przyjezdnych, jak się okazuje, widzą zwykle mknących taksówkami ‘back to back’. Ostatni kilometr czy dwa, aż do taksówkowo-minibusowego placyku, przejechaliśmy busem, który po prostu zatrzymał się koło nas i, po uzgodnieniu, że udajemy się w tę sama stronę, zabrał nas ze sobą.

Siedząc już w busie mknącym do Latakii, z entuzjazmem rozprawialiśmy o udanej wycieczce. Nikt nas nie zaczepiał (poza okazjonalnym trąbieniem klaksonem i krzyczeniem ‘hello’, ale nie czepiajmy się szczegółów), nikt nie chciał nam niczego sprzedać, nikt nie prosił o pieniądze. Na dystansie paru kilometrów złapaliśmy trzy stopy, nawet raz nie machając ręką. Niewiarygodne. Niewiarygodne, jak przewodniki o Syrii, które głoszą, że ludzie tu są wyjątkowo przyjaźni, pomocni i bezinteresowni. Chyba rozwikłaliśmy zagadkę, którą stanowiły dla nas te opinie. W te rejony nie dotarła jeszcze po prostu zepsuta turystyka akceptująca kosmiczne ceny, szafująca bakshishami za nic i bezmyślnie rozdająca jałmużnę. Zapewne jeszcze kilka lat temu, gdy ci szczęśliwcy, autorzy przewodników podróżowali po Syrii, było tak wszędzie. Jeśli wierzyć Maćkowi – nawet w Damaszku. To musiały być piękne czasy – czasy, które nigdy już nie wrócą. I, że tak się tandetnie wyrażę, niech będzie to dla nas przestrogą…

Friday, March 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 44

Noc z niedzieli, 7 marca na poniedziałek, 8 marca 2010, pierwsza
Noc z czwartku, 11 marca na piątek, 12 marca 2010, północ

Wybór pociągu do Latakii postanowiliśmy oddać obchodzącemu swoje urodziny Prorokowi i reprezentowanej przez niego opatrzności. Jeszcze przed brzaskiem, mniej więcej pół do szóstej, wyszliśmy z domu. Złapiemy taksówkę – pojedziemy ekspresem o 6.00, nie złapiemy – dojdziemy do dworca piechotą i pojedziemy standardowym pociągiem o 6.48. Taki był plan – plan, który nie zawierał opcji trzeciej. Opcja trzecia przedstawiała się, jak następuje: taksówkę złapaliśmy zaskakująco błyskawicznie, ale na dworcu okazało się, że bilety na ekspres zostały już wyprzedane. Renata w zaistniałej sytuacji węszyła wprawdzie złośliwy spisek pracowników kolei przeciw nam, foreign devilom, ale cóż było począć – przesiedzieliśmy trzy kwadranse w poczekalni gapiąc się na ciekłokrystaliczny ekran, na którym Tsubasa i jego kompani z Nankatsu jak zwykle w tę i we w tę przemierzali niewiarygodnie długie i nienaturalnie krzywe boisko, by okazjonalnie strzelić lub stracić jak zwykle emocjonująca bramkę. Telewizory się zmieniają, japońskie kreskówki niezmiennie bawią, uczą i wychowują…

Lwią część podróży, prawie trzy godziny, starym zwyczajem przespałem. Marnie to z początku wyglądało, bo mój sąsiad zajmował prawie półtora siedzenia, do tego sapał i kaszlał jak jakaś maskotka kampanii antytytoniowej, ale nie w takich warunkach krzepiące drzemki ucinało się. Dość wspomnieć spanie w pozycji kucznej na korytarzu załadowanego po sufit pociągu pośpiesznego w drodze powrotnej z koncertu Iggy’ego Popa… Obudziłem się szczęśliwie, a raczej zostałem na własną prośbę przez Renatę obudzony, kiedy wjechaliśmy w góry. Widoki zdecydowanie warte były nastawienia niezawodnego żoninego alarmu. Góry na syryjskim wybrzeżu Morza Śródziemnego nie są specjalnie wysokie, ale strome szczyty oszałamiająco malowniczo komponują się z rozległymi lesistymi dolinami. Tory kolejowe położono do tego wyjątkowo mile dla oka – to ciągną się grzbietami pasm górskich, to znów przytulają do skalistych ścian wąwozów. Prowadzą przez długie ciemne tunele, by za chwilę wyprowadzić pociąg na przerażająco wysokie wiadukty. Jedynym mankamentem, który brutalnie psuje czystą przyjemność tej części podróży, jest – jak zwykle – człowiek. Niełatwo sfotografować tutejszy zapierający dech w piersiach krajobraz nie ujmując w kadrze rozkopujących ziemię maszyn, szkaradnych baraków i hałd śmieci. Z drugiej strony, na pocieszenie niejako i z nutką optymizmu, liczne sady pomarańczowe oczarowują sielskim na swój sposób pięknem.

Latakia. Razem z reszta tłumu wylaliśmy się z pociągu i schodami ruchomymi wjechaliśmy na poziom hali dworca. Chcąc uniknąć powtórnej wizyty tutaj, postanowiliśmy niezwłocznie nabyć bilety do Halabu na sobotę. Weszliśmy do budynku mieszczącego kasy. W tym momencie zauważyłem, że jakiś tubylec czegoś ode mnie chce. ‘Shante, shante’ powtarza. Najpierw cisnąłem w niego pytającym i raczej niechętnym spojrzeniem. Nie pomogło. Shu shante? (Co to jest shante?) – zapytałem nieco bez sensu, bo szanse na zrozumienie odpowiedzi były z moim pożałowania godnym arabskim raczej nikłe. Już chciałem rzec, że khalas, zdecydowanie nie chcę nabyć shante, kiedy nad głową zapaliła mi się żarówka. Rzut oka na Renatę. Cała. Na Olivera. No tak, gapcio zapomniał plecaka z pociągu… Głupio mi się zrobiło. Zwykle jak ktoś nas zaczepia, to albo chce się przywitać, albo cos sprzedać, neurony szybko wydeptują ścieżki stereotypom. Wygodnym, lecz niekiedy krzywdzącym. Podziękowaliśmy wylewnie, choć pośpiesznie i popędziliśmy z powrotem do pociągu. Stał jeszcze na peronie na szczęście, choć był już zupełnie pusty. Wbiegłem do środka, Renata z Oliverem posuwali się wzdłuż platformy. Minąłem nasz wagon. Plecaka brak. Niedobrze, wizja poszukiwania biura rzeczy znalezionych i dogadywania się z jego pracownikami do kuszących nie należała. Ale od opuszczenia przez nas pociągu nie minęło przecież więcej niż pięć minut – postanowiłem biec dalej. Jest. Konduktor taszczy gdzieś plecak opatrzony obliczem Indiany Jonesa i jego drwiącym uśmieszkiem. Odzyskaliśmy zgubę i wróciliśmy na górę, gdzie jeszcze raz podziękowaliśmy młodzianowi, który swoją troską i uprzejmością oszczędził nam masy kłopotów.

Postanowiliśmy w związku z zaistniałym małym zamieszaniem darować sobie już dzisiaj kupowanie biletów powrotnych. Skierowaliśmy kroki w stronę bramy dworca. Taksówkarze już na nas czekali, ale – o dziwo – nie nalegali na zawiezienie nas do centrum. Proponowali transport, owszem, ale w sposób niewiarygodnie cywilizowany: raz i konkretnie, i to za uczciwe 25 lir. Nikt nas nie obłapiał, nikt za nami nie jechał. Niesamowite.

Fakt, po Latakii spodziewałem się czegoś wyjątkowego. Przewodnik opisuje to niespełna czterystutysięczne miasto – o ponad trzech tysiącach lat historii – jako nowoczesne i liberalne. Wyobrażałem więc sobie błyszczące biurowce, eleganckie restauracje i skierowaną na turystów nachalność i drożyznę. A tu proszę – mili, cywilizowani ludzie! Jak na ironię, to co obserwowaliśmy po drodze do hotelu nie prezentowało się wcale a wcale imponująco. Dziurawe drogi i popękane chodniki, rozsypujące się klimatycznie rzędy ruder poprzetykane nowowybudowanymi budynkami, uliczne stragany ze swoimi egzotycznymi i nie zawsze przyjemnymi zapachami. Jak wszędzie. O dziwo, z jakiegoś tajemniczego powodu – może na skutek przypływu dopaminy po odzyskaniu plecaka – mojej żonie Latakia spodobała się od pierwszego wejrzenia.

Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do hotelu, kiedy lonelyplanetowy przewodnik odmówił posłuszeństwa. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zebrać myśli, kiedy podszedł do nas jakiś młody człowiek i zaproponował pomoc. Zapytaliśmy jak dojść w taki a taki rejon naszej beznadziejnej jak zwykle mapy. Spojrzał, zamyślił się i oświadczył, że może nas zaprowadzić. Moje oblicze musiało chyba ujawnić jakiś grymas niepewności, bo chłopak pośpieszył z zapewnieniem, że niczego w zamian nie chce, ma po prostu dużo wolnego czasu. Niech więc będzie. Mohammad, bo tak mu dano oryginalnie na imię, okazał się nie być specjalnie biegłym w topografii miasta i po chwili znów prowadziła Renata. Nasz nowo poznany znajomy umilał nam za to drogę opowiadaniem o sobie. Jest Palestyńczykiem, ale mieszka w Latakii, choć najchętniej wyjechałby do Europy. I zdaje sobie sprawę, że to wcale nie ‘drzewo ze złotymi jabłkami’, jak się wyraził, o którym emigrując marzą jego krajanie. Wspomniał jeszcze o Żydach, którzy rozkradają jego rodzimą Palestynę. Cóż miałem rzec? Nie chcąc nieopatrznie wikłać się w polityczną rozmowę z nieznajomym, skonstatowałem jedynie niezobowiązująco, że wiele osób w Europie myśli podobnie. Temat umarł śmiercią naturalną, przyspieszoną niespecjalnie dobrym angielskim mojego interlokutora. W którymś momencie Mohammad zauważył jeszcze odkrywczo, że ludzie gapią się na nas jak na jakichś ‘freaks’. Stary, nie byłeś z nami w Palmirze…

Zagadka Tintina pojawiającego się w każdym opisie Al Sawfan znalazła swoje rozwiązanie, gdy tylko stanęliśmy przed budynkiem hotelu. Podobiznę dzielnego reportera przylepiono tuż przy bramie wejściowej. W korytarzu jest kilkanaście kolejnych, zmyślnie wkomponowanych w standardowe plakaty reklamujące najsławniejsze zabytki Syrii (te same, które wiszą w barze Aleppo w Gdańsku). Recepcja przypomina świątynię Tintina, Tintinowi poświęcono również klatkę schodową. Niejasnym pozostaje jedynie, dlaczego hotel nie nosi imienia bohatera komiksu Hergé’a…

Mohammed, właściciel i największy fan powyższego komiksu, podjął nas tradycyjnie słodką herbatą podaną w małych szklaneczkach i sympatyczną rozmową, przywitawszy się uprzednio paroma słowami po polsku. Często chyba miewa gości z naszego kraju, stąd też zapewne szybko skojarzył nasze imiona z pochodzeniem. Zachęceni miłym przyjęciem, wypytaliśmy go, niczym zawsze trzymającego rękę na pulsie miasta erpegowego karczmarza, o wszelkie istotne sprawy organizacyjne tyczące się planowanych przez nas wypadów w obrębie Latakii i jej okolicach. Przyjrzeliśmy się też niewielkiej hotelowej biblioteczce, stałemu i jakże klimatycznemu elementowi tego typu backpackerskich przybytków. Masa przewodników w różnych językach, trochę aktualnie popularnych powieści, komiksy, foldery tyczące się Syrii i czasopisma. Jest czym umilić sobie leniwe wieczory lub nieprzewidzianą niepogodę.

Pod czujnym okiem zerkającego zewsząd Tintina, udaliśmy się na górę, by zrzucić z siebie bagaże i odetchnąć nieco. Kilka odetchnięć wystarczyło, by aktywować mój przeklęty alergiczny katar. Najpewniej kurz. Ogólnie jednak rzecz biorąc, pokój dostaliśmy przyjemny – jasny, z łazienką i balkonem.

Jako że głód mocno nam już dokuczał, nie byliśmy specjalnie wybredni podczas poszukiwania restauracji serwującej lunch. Padło na Italian Corner. Trudno było nie ulec, ciesząc się słońcem i śródziemnomorskim powietrzem, zaproponowanej przez autorów restauracji atmosferze Italii. Skusiliśmy się więc, obok zupy cebulowej, na spaghetti i pizzę. Makaron z sosem bolońskim wypadł zadowalająco, choć nie wydaje się, żebym we własnej kuchni zaczął, na modłę muzułmańską, zastępować wieprzowinę wołowiną. Pizza, na grubym puszystym cieście, byłaby dobra, jeśliby – jak Bozia przykazała krajom cywilizowanym – między ciastem a serem umieścić sos pomidorowy. Gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze, jak głosi stare porzekadło. Zrozumiałe jest więc powszechne w Syrii zastępowanie mozarelli kashkavalem, lokalną, tańszą wersją tejże. Ale sos pomidorowy kosztuje tu grosze, a bez niego pizza jest powszechnie suchawa i mdła. Kiedy poprosiłem o sos – lepiej na wierzch niż wcale – dostałem plastykową butelkę ketchupu… Też standard, nawet się nie zdziwiłem. I jeszcze – wybaczcie zrzędzenie – pieczarki. Zamiast świeże i soczyste, w Syrii serwuje się je prosto z zabijającej tak smak, jak i miłą podniebieniu konsystencję, zalewy… Italian Corner, paradoksalnie nieco, zdołał się uratować syryjską przystawką – wyśmienitymi grillowanymi bakłażanami w humusie z oliwą z oliwek.

Opuściwszy włoski port, skorygowaliśmy nieco kurs. Teraz, niespiesznie błądząc po uliczkach Latakii, która, z uwagi na nadmorskie położenie i niesamowite niekiedy nasycenie szyldami i neonami poczęła nieco przypominać mi Hongkong, wypatrywaliśmy jakiejś przyjemnej cukierni. Cel szybko został osiągnięty, po chwili napełniliśmy ładownię czymś, co przypominało słodką watę okraszoną pistacjami oraz pokaźnym zapasem migdałów w cukrze. Te ostatnie bardzo przypadły do gustu Renacie dnia poprzedniego, kiedy to cała nasza trójka została nimi obdarowana przez uczniów naszej szkoły świętujących urodziny Proroka.

Powoli zmierzaliśmy już w stronę hotelu, kiedy, surrealistycznie jak niegdyś w Kantonie, dotarło do mnie wołanie: ‘Z Polski?’. Rozejrzałem się wokoło. Nikogo, prócz jakiegoś staruszka. ‘Jedźmy, nikt nie woła’, chciałem rzec, cytując Mickiewicza i zrzucając omam na karb emigracyjnej tęsknoty za ojczyzną. Ale dżentelmen odezwał się ponownie, a z ust jego płynęła piękna polszczyzna. Gabriel, bo tak właścicielowi pobliskiego sklepiku z butami było na imię, przywitał się z nami wylewnie i jął opowiadać, jak to ponad dwadzieścia lat temu mieszkał w Polsce. Kobiety i śpiew, oto, co zapamiętał najlepiej. A ludzie narzekają, że w PRLu źle się działo…

Uciąwszy sobie miłą pogawędkę, doszliśmy do wniosku, że pora na ucięcie sobie drzemki. Zanim jednak przespaliśmy popołudnie, oddaliśmy się lekturze Calvina i Hobbsa, oraz, co oczywiste, Tintina, którego dwa zeszyty Mohammad wydobył dla nas ze swojej prywatnej biblioteczki nabożnie zamykanej na kluczyk. Zdecydowanie dobry komiks, aż wstyd, że odkrywam go w tak zaawansowanym wieku. Lepiej jednak późno, niż wcale, do której to konkluzji nie raz już dochodziłem na łamach niniejszego dziennika.

Mimo że z nadejściem wieczora zaczęło padać, postanowiliśmy pospacerować po porcie. Dziecięciem będąc, mimo żem z nadmorskiego Gdańska przecie, port wyobrażałem sobie jako tętniący życiem bulwar pełen podejrzanych knajp, podejrzanych typków, kobiet podejrzanych obyczajów i przechadzających się wśród tego wszystkiego dziarskich wilków morskich z kotwicami na żylastych przedramionach. A w tle wyłaniające się z mroku rozświetlanego przez żółtawe światło latarni kształty wielkich żaglowców. Niech będą nawet parowce. I szum fal rozbijających się o nabrzeże z pokrytych wodorostami kamieni. Trzynastu chłopa na umrzyka skrzyni, yo ho ho i butelka rumu... Ilekroć więc zawijam do portu w swej odysejskiej tułaczce, doznaję rozczarowania. Ciche pola brudnych kontenerów. Pusto i martwo, tylko stalowe żurawie beznamiętnie poruszają swymi nigdy niemęczącymi się szyjami. Nawet te statki jakoś bez życia kołyszą się na falach…

Z uwagi na wzrastający stopień przemoknięcia i zbliżającą się porę kolacji, okrężną drogą skierowaliśmy się w stronę centrum. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do kilku sklepów z ciuchami, spośród których jeden okazał się być second-handem. Pierwszym, na jaki natrafiliśmy w tym kraju. Interesujące – w Polsce, było nie było zamożniejszej niż Syria, sklepy tego rodzaju zdają się przeżywać prawdziwy złoty wiek, o czym przekonałem się podczas ostatniej wizyty Warszawie. I nie myślę tu o wysublimowanych, zorientowanych tematycznie butikach z odzieżą skórzaną czy modą retro, jak w Sztokholmie, lecz o zwykłych zapyziałych lumpeksach. Dziwi również fakt, że ceny z latakijskiego przybytku do porywająco niskich wcale nie należały. Dziesięć dolców za używane spodnie? Nie mam pojęcia, jak miejscowi są w tym kontekście w stanie przeżyć za dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, czyli za asystencką pensję NSA. Która i tak pewnie zawyża średnią krajową.

Ale są, najwidoczniej. Wieczorową porą kawiarenki i restauracje pełne są młodych ludzi, zaskakująco gustownie ubranych i zaskakująco wyzwolonych. Mam tu na myśli przede wszystkim kobiety, które niezwykle rzadko chustami okrywają swe piękne włosy, nie są też przesadnie skromne w odniesieniu do reszty swoich ciał. Wyjaśnić to można tym zapewne, że Latakia jest miastem liberalnych alawitów, z której to grupy wyznaniowej wywodzi się nota bene rodzina prezydencka. A to wszystko w dzień urodzin Proroka, o których prawdopodobnie w ogóle byśmy się nad morzem nie dowiedzieli, gdyby nie powiedziano nam o nich jeszcze w Aleppo. Wydawało mi się – i gdzieniegdzie najpewniej tak jest – że to jedno z najważniejszych świąt muzułmańskich. W związku tym przed wyjazdem zasypałem Elsy licznymi pytaniami na temat możliwych zaburzeń w funkcjonowaniu kolei, restauracji i sklepów. Dowiedziałem się, że tylko sprzedaż alkoholu zostanie wstrzymana. Oto akurat nawet nie spytałem i doprawdy nie wiem, czemu mnie o tym poinformowała. W każdym razie myliła się. W Latakii alkohol można było w urodziny Proroka nabyć bez trudu, tak w restauracjach, jak i w sklepach.

Posiłek postanowiliśmy zjeść w jednej z owych modnych restauracyjek, w których wieczorami lansuje się latakijska młodzież. Skusił nas Chinese chicken w menu, którego jedyną cechą wspólną z chińskim kurczakiem okazał się być kurczak. Ale zły nie był. Ciekawie zaprezentowały się też krążki cebuli smażone w cieście na głębokim oleju, serwowane z sosem sojowym.

Czytaliśmy jeszcze w pokoju i powoli myśleliśmy o pójściu spać, gdy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Mohammad przyprowadził nam Maćka, którego reklamował już w mailu potwierdzającym rezerwację pokoju. Z początku wszyscy, mam wrażenie, zastanawialiśmy się, co to u diabła za atrakcja, w mniemaniu właściciela Al Sawfan, pogadać z innymi Polakami, których w kraju mamy na co dzień czterdzieści milionów. Pozostawieni jednak sami sobie szybko zmieniliśmy nastawienie, chyba jednogłośnie. Najpierw na stojąco, w końcu rozsiadłszy się bezceremonialnie w korytarzu, przegadaliśmy chyba ze dwie godziny, tak o nauce (Maciek pracuje nad doktoratem na temat dialektu damaszkańskiego), jak i po prostu o życiu w Syrii. I życiu jako takim. Mohammed szybko chyba pożałował zeswatania nas – kilkakrotnie wracał do nas i prosił o przeniesienie się do któregoś z pokojów, bo ludzie chcą spać. Ale my za każdym razem właśnie kończyliśmy. Naprawdę. I tak byśmy pewnie kończyli przez jeszcze dwie godziny, gdyby nie to, że Maćka czekała nazajutrz podróż do Damaszku, stamtąd do Polski, a dalej na pół roku do Indonezji.

Wstaliśmy o dziewiątej, pełni wigoru i z mocnym postanowieniem zobaczenia zamku Saladyna. Sprawnie umyliśmy się, ubraliśmy i opuściliśmy hotel. Po to tylko, by szybko dojść do wniosku, że wyrwaliśmy się jak Filipy z konopi. O tej porze miasto było jeszcze w znacznej mierze pogrążone we śnie, a przynajmniej w porannym lenistwie. Do tego, jak na złość, był piątek, który po chrześcijańsku winniśmy nazwać niedzielą. Nawet falafelownia, którą polecił nam wczoraj Maciek, zamknięta była na głucho. Długo włóczyliśmy się po cichych, opustoszałych uliczkach, nim w końcu usiedliśmy w otwartym chwilę wcześniej, o – z bliskowschodnim luzem potraktowanej – dziesiątej, fastfoodzie Dixy. Wyglądało to jak jakiś bar sieciowy, coś jak aleppański Texas Chicken czy KFC. Czyli może mają zagraniczną licencję, może jakoś się nie złożyło, żeby ją wykupić, ale jedzenie powinno być sensowne. Przeczucie tym razem nas zawiodło. Kurczak był do zaakceptowania, ale bułki okazały się być nieprzyjemnie zimne a hamburgera trzeba było oskrobywać ze spalenizny.

Nic to. Jakichś kalorii sobie przysporzyliśmy, nadeszła najwyższa pora, by spieszyć na karajat. Tylko który? Postanowiliśmy przeprowadzić sondę wśród krajowców. To jak pytanie do publiczności w Milionerach. Niby na widowni same cymbały, ale zbiorowym wysiłkiem zdarza im się dojść do poprawnej odpowiedzi. Zresztą zostawmy przyziemne porównanie do teleturnieju, wszak czy nie na tym opierać ma się ustrój demokratyczny? Udało nam się ustalić, że karajat z naszej mapy jest już nieaktualny. Nie udało nam się natomiast ustalić, z którego aktualnie minibusy jeżdżą do Al Heffe, wioski leżącej nieopodal zamku. Błysnąłem za to, przed jakimś albinosem, którego spytaliśmy o drogę, znajomością arabskiego. Wyłowiłem z jego rozmowy z kolegą, że stary dworzec jest nieczynny. Zapytałem więc, gdzie jest nowy. Skomplikowane to nie było, ale spojrzał na mnie z autentycznym podziwem. Mała rzecz, a cieszy…

W ogóle nie wspominałem jeszcze chyba o syryjskich albinosach. Jest ich tu chyba niewiele mniej, niż rudowłosych. Spotkałem się z teorią, że to chów wsobny daje o sobie znać. Na pierwszy rzut oka bladzi białowłosi wyglądają nawet imponująco, bliższe jednak oględziny pozwalają stwierdzić, że do Finów im daleko, a do wiedźminów jeszcze dalej. Rysy twarzy mają zwykle toporne, a krótkowzroczne spojrzenie wodnistych oczu trudno uznać za ujmujące. Nietrudno też zauważyć, że – wbrew powszechnej jak w Chinach fascynacji jasną cerą – ludzie raczej nie darzą ich sympatią, o podziwie nie wspominając. Na rynku matrymonialnym kariery nie robią. Chyba zresztą trochę więcej niż pigment mają w genach namieszane…

Nie bardzo wiedząc, co począć, a na lamerską opcję taksówkową nie mając ochoty, ruszyliśmy jednak w stronę starego dworca autobusowego. Dłuższy niż planowaliśmy spacer naokoło stadionu zakończony upewnieniem się, że trafiliśmy na niewłaściwy karajat, doprowadził nas do konkluzji, że to chyba nie jest dobry dzień na wyprawę na zamek Saladyna. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, o czym wielokrotnie się przekonałem. Mając w perspektywie długi – czterodniowy – weekend za tydzień, uroczyście postanowiliśmy sobie wrócić wtedy do Latakii i, prócz zamku, wybrać się też do Ugarit, gdzie pośród ruin niepokojąco pradawnego miasta wciąż zobaczyć można ponoć fundamenty świątyni Dagona…

Innymi słowy, mamy w perspektywie odkreślenie pierwszych dwóch z mojej listy miejsc, które w Syrii chcę odwiedzić w najwyższym stopniu koniecznie. Jeszcze śmieszne kółka w Hamie, dead cities w pobliżu Aleppo, i będę mógł z czystym sumieniem wracać do domu. Jeszcze innymi słowy, cała nasza trójka zapałała gorąca sympatią do Latakii. Bo jakże można nie zakochać się w mieście turystycznym, w którym wychodzi się z dworca – nabywszy bilety powrotne do Aleppo – pyta się stojącego pod nim ulicznego sprzedawcy napojów gorących o cenę kawy, a ten po pierwsze za kubek chce 10 lir (70 groszy, najtaniej jak dotychczas), po drugie nie chce wziąć pieniędzy za milo – miejscowy czekoladowy napój – dla Olivera!

Nowoczesność w wydaniu krajów rozwijających się rzadko wychodzi na dobre architekturze. Latakii przytrafiła się wprawdzie niefortunna seria trzęsień ziemi w V i VI wieku, później natomiast – jeszcze bardziej niefortunnie – miasto znalazło się w dosłownym ogniu wojen krzyżowych i dostało mu się nie raz i od jednych i od drugich jedynych prawdziwych wyznawców jedynego prawdziwego Boga. Mam jednak wrażenie, że to nowożytność doprowadziła do tego, że jedynymi śladami rzymskiego miasta są dwa rozpadające się skupiska paru kolumn, wciśnięte smutno między budynki mieszkalne. Zobaczyliśmy, strzeliliśmy fotkę i – nie po raz pierwszy – zadumaliśmy się nad głupotą człowieka, który, jak okazjonalnie uda mu się stworzyć coś pięknego, zaraz z zapałem zabiera się do tego, by to – w imię pokrętnych idei – zniszczyć .

Tak żeśmy się wałęsali i wałęsali, jak na gdańszczan przystało, aż śniadanie wydało nam się na tyle odległym wspomnieniem, by wstąpić gdzieś na lunch. W zasięgu wzroku pojawiła się restauracyjka Stop 5, o której wspomina przewodnik, jej też postanowiliśmy dać szansę wykazania się. Koneserka zupy cebulowej Renata nie była zachwycona glutowatą breją bez smaku. W dyspucie na jej temat pojawiły się nawet głosy, że któryś z duetu kelner – kucharz pomylił się i to wcale nie jest zupa cebulowa. Spuśćmy na nią zatem zasłonę zapomnienia. Ja miałem więcej szczęścia. Zapytałem kelnera, cóż to też za ryba kryje się pod nazwą ‘ryba’. Cośtam powiedział. Nieważne, mnie wystarczyło, że nie jest to panga. Jadąc do Syrii roiłem sobie, między innymi, że kuchnia tego kraju leżącego nad Morzem Śródziemnym pełna jest nie tylko wariacji na temat shawarmy i falafela, ale również – a może przede wszystkim – owoców morza. Co tu dużo mówić, myliłem się. Halab to bezrybie prawie totalne. Cieszyłem się jak dziecko, gdy w Al Khaldia znaleźliśmy fastfood Captain Cook. Ładnie, smacznie, owocowomorsko. Mina mi zrzedła, gdy którąś wizytę tamże odpokutowywałem przez dobry tydzień mimo wspomagania się loperamidem. Trzeba było się opamiętać, kiedy zauważyłem, że na wierzchu jest wysmażone, a w środku sushi… Nadzieje, które wiązałem z Latakią, również okazały się w dużej mierze płonne. Ryby w menu niby są, ale zwykle nazywają się ‘ryba’ i są relatywnie drogie. Uprawnionym zatem wydaje się wniosek, że nie są to świeże dary tutejszego wybrzeża, tylko importowane mrożonki. Jak owa robiąca zaskakująca karierę w Europie panga, którą Wietnamczycy hodują w delcie Mekongu, na temat czystości którego dyskusja wydaje się zbędna. Kiedy pojadę do Wietnamu, nie będę wybrzydzać, ale w Europie chciałbym patriotycznie posilić się czymś tutejszym. Jak tym smacznym czymś w Stop 5 na przykład. O ile nie zadrwiono sobie ze mnie okrutnie.

Zanim, po powrocie do hotelu, znów urządziliśmy sobie popołudnie z Tintinem, Mohammad zabrał nas windą na najwyższe chyba piętro budynku, z tarasu którego roztacza się imponujący widok na port i Morze Śródziemne. Imponującość imponującością, ale decyzję o postawieniu portu w miejsce bulwaru i plaży, w samym sercu miasta, podjętą przez Hafeza Al Assada, ojca miłościwie panującego Bashara, uznać należy za co najmniej ekscentryczną...

Od trzydziestu lat z okładem, żeby siedząc na piasku kontemplować morze albo zażyć kąpieli, należy uprzednio odbyć długi spacer północnym lub południowym korniszem. Lub skorzystać z autobusu, która to opcja wydała się nam zdecydowanie atrakcyjna. Linii autobusowych jest w Latakii znacznie mniej niż w Aleppo, stąd nietrudno – mając u boku żonę z wbudowanym GPSem – szybko zorientować się w jej funkcjonowaniu. Po uiszczeniu dziesięciolirowej opłaty i niedługiej przejażdżce znaleźliśmy się na bulwarze, z którego betonowymi schodami można było zejść na niewielką i brudną plażę. Co też, nabywszy porcję gotowanej na parze kukurydzy, przekąski popularnej tak w Latakii, jak i w Aleppo, uczyniliśmy.

Niepomny ostrzeżeń Juriusza, spodziewałem się po Morzu Śródziemnym więcej. Bądź co bądź to morze, na którego brzegach wyrosła nasza kultura. Wielkie i wypromowane setkami ofert wycieczek ilustrowanych lazurową tonią, bielutkim piaskiem i żywo zielonymi palmami. A tu stare opony i tony innego śmiecia, szare niebo i takaż woda. I ta rura chluszcząca wodą pachnącą praniem… Strach nogi zamoczyć. Cudze chwalicie, swojego nie znacie - ileż w tym prawdy!

Mimo wszystko w morzu, nawet takim jak to, jest coś hipnotyzującego i magicznego. Coś, co – gdy spojrzałem w dal – pozwoliło mi zapomnieć o brudzie i zgiełku i zamarzyć o sprawieniu sobie na zasłużonej emeryturze domku na plaży. Plaży na tyle dużej, żeby nie mieć ludzi w zasięgu wzroku. I nad Bałtykiem jednak.

Drogę powrotną do centrum postanowiliśmy przespacerować, by podkręcić sobie apetyty na kolację. Mimo rozczarowania tutejszym wybrzeżem, zdecydowaliśmy się na paluszki rybne i sałatkę z owoców morza w Allegro. Pal już licho, czy serwowane jedzenie pochodzi z miejscowych połowów. Wychodzi na to, że ten Mekong to wcale niezła alternatywa… Resztę wieczoru spędziliśmy w sympatycznej kawiarence internetowej, a następnie w pokoju hotelowym. Czytając Tintina, ma się rozumieć.

Ostatni, niepełny dzień pobytu w Latakii upłynął nam dość leniwie i raczej bez większych atrakcji. Wizyta w muzeum zakończyła się fiaskiem już przy wejściu, gdzie poinformowano nas, że cała nasza trójka musi wykupić bilety po 150 lir. Pierwsza na koniec wyjazdu próba małomiasteczkowego szwindlu – każdy wie, że dzieci wchodzą za darmo, ewentualnie na bilet uczniowski za symboliczne 15 lir. Kiedy, zniesmaczeni, podziękowaliśmy chłodno za ofertę i wyszliśmy, panowie poczęli krzyczeć, że zmienili zdanie i zadowolą się dwoma ofiarami. Pozostawiliśmy ich jednak niewzruszenie z pustą kiesą i – mam nadzieję – choćby maleńkimi wyrzutami sumienia.

Powłóczyliśmy się trochę po sklepach i miejscowym maleńkim souqu, który w niczym nie przypomina prawdziwego bliskowschodniego targowiska, które tak mnie urzekło w Aleppo. Sprawiliśmy sobie świeże owocowe soki i kawę, jak poprzedniego wieczora posiedzieliśmy trochę w kawiarence internetowej. Tuż przed wyjazdem na chwilę wróciliśmy do hotelu, by raz jeszcze poczytać o przygodach Tintina. Wciąż trochę jeszcze tomów zostało w biblioteczce Mohammada.

Ciekawie zrobiło się dopiero w pociągu. Wyjątkowo nie mogłem zasnąć, bo wokół toczyła się niespotykana koedukacyjna impreza z biednymi zalotami, łażeniem w tę i we w tę po korytarzu i trzaskaniem drzwiami. A może po prostu nie byłem zmęczony. Chcąc nie chcąc czuwając w każdym razie, po mniej więcej dwóch godzinach podróży zauważyłem, że od jakiegoś czasu jedziemy w złą stronę. A może to tylko ja jadę w złą stronę, czyli pomieszały mi się kierunki? Nie, Renata również to spostrzegła. I inni pasażerowie najwyraźniej, bo zrobiło się jeszcze głośniej i ruchliwiej. Po jakimś kwadransie pociąg zatrzymał się. Postanowiłem wyjść na papierosa do palarni, czyli przejścia między wagonami, i posłuchać, o czym szumią wierzby. Zły pomysł. Z konwersacji krajowców wyłapałem tylko coś, co wydało mi się słowem Sham. Powiało grozą. Sham to po miejscowemu Damaszek. Czyżby z jakiegoś dziwnego powodu tam nas teraz wieziono? O ile w ogóle ruszymy, postój w szczerym polu – chyba, ciemno było – przedłużał się. Na szczęście po kolejnym kwadransie ruszyliśmy, znów we właściwą stronę. Po czteroipółgodzinnej podróży, czyli z godzinnym opóźnieniem, wysiedliśmy na znajomym dworcu w Halab.