Tuesday, March 30, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 47

Noc z soboty, 27 marca na niedzielę, 28 marca 2010, dochodzi trzecia

Podróże, podróże. Żeby pozanudzać Was dla odmiany czymś innym, między relacjami z Latakii i z Beirutu, z którego szczęśliwie i szczęśliwi wróciliśmy do Aleppo, zaserwować postanowiłem tym razem garść pierwszej i drugiej świeżości niusów z życia codziennego.

Mamy w szkole nową zagraniczną nauczycielkę, a w autobusie – nową pasażerkę. Na imię jej Pily. Zdrobnienie od Pilar, co jednoznacznie kojarzy mi się z caterpillar. Przyjechała do nas prosto z Londynu w ramach tego samego tajemniczo dziwacznego programu, co Ciaran i Tom. Dlaczego tajemniczo dziwacznego? A dlaczego, wykształconą Angielką będąc, robi to samo co my za jedną trzecią pensji? Plan zakładał podobno, że młodzi absolwenci brytyjskich uczelni przyjeżdżać mają na Bliski Wschód, chłonąć jego atmosferę i uczyć się, asystując podczas zajęć innym nauczycielom. Otwieranie się na nową kulturę przebiegło jednak szybciej, niż się ktokolwiek spodziewał. Jakże to tak marnować wykwalifikowaną siłę roboczą? Lepiej zatrudnić miejscowe asystentki za 250 dolców a uczestnikom programu przyznać samodzielne lekcje, najlepiej w high school, gdzie nawet policja boi się zapuszczać. Co by o naszym Muzzy’m Mazenie nie mówić, liczyć to on potrafi…

Skąd miejsce dla Pily w autobusie? Otóż – prócz tego, że jest wyjątkowo drobna – Ciaran uświadomił sobie, że woli jednak być inżynierem niż uczyć dzieci. Pech, że sił swoich pedagogicznych postanowił spróbować po raz pierwszy – i pewnie ostatni, jak się okazuje – w naszym NSA. Island of The Biting Monkeys, jak to Jim określa. Ponoć po krótkiej wizycie w Londynie leci do Genewy, by tam pracować w zawodzie. I leczyć przy okazji skołatane nerwy. A Tom? Jemu przypadło w udziale przedszkole, gdzie i dzieci jeszcze nie tak zepsute, i od administracji dalej. Toteż spodobało mu się. Arabski nawet opanował, w stopniu zdecydowanie godnym podziwu (dla porównania ja – w stopniu godnym pożałowania). Chciał wrócić. I szkoła chciała, żeby wrócił. Tylko wyszło jakoś nieszczęśliwie na jaw, że coś za bardzo interesuje go sytuacja Kurdów w Syrii. Z kimś musiał nieopatrznie porozmawiać, ktoś komuś uprzejmie doniósł. I – mimo, że afera jest według mnie przez komitet plotkarski NSA nieco wyolbrzymiana – zaproszenie do powrotu zostało anulowane.

Po zupełnie niewartym wspomnienia, wyjątkowo nudnym konkursie języka arabskiego, który – zamiast pojechać wcześniej do domu – przesiedzieliśmy na schodach przed szkołą, wybraliśmy się z Pily i Elsy do wypatrzonej zupełnie przypadkowo dwa dni wcześniej świeżo otwartej pizzerii Domino’s. Niewiele mamy tu w Aleppo, i w Syrii generalnie, międzynarodowych chainów. KFC, Texas Chicken, Costa Coffee, Pascucci – to by było na tyle. Stąd, gdy się coś nowego pojawia, wypada przyłączyć się do tłumów tam ciągnących. Cóż za rozczarowanie! Raz – czekaliśmy na realizację swojego zamówienia nieakceptowalnie długo. Nie ma, że ‘gwarancja kwadransa’, którą, jak pamiętam, szczyciła się, a może i nadal szczyci, polska Pizza Hut. Dwa – dostaliśmy nie te pizze, o które prosiliśmy. A, gwoli ścisłości, zamawialiśmy je po arabsku, ustami Elsy. Trzy – czy nawet w amerykańskich chainach między ciasto a ser nie da rady, zgodnie ze starym dobrym obyczajem, wtłoczyć sosu pomidorowego? Konkludując, chyba jedynie horrendalne ceny Domino’s spełniają międzynarodowe standardy…

Przy kulinarnych wojażach po aleppańskim podwórku i przy poznawaniu nowych ludzi pozostając – umówiliśmy się z Jimem i jego małżonką w, również nowo otwartej, restauracji Lavender. Tak, owszem, chińska wybranka serca naszego kompana wreszcie do niego dołączyła. I zaskoczyła nas wszystkich. Jim od miesięcy opowiadał nam o niej jako o kung-fu-dragon-woman, small, but very dangerous… Faktycznie do wielkich nie należy, tyle się zgadza. Ale na wojowniczą księgową wielkiej japońskiej korporacji w Szanghaju zdecydowanie nie wygląda. Przede wszystkim – nie mówi. Z początku myśleliśmy, że wstydzi się swojego akcentu, ale ileż można się wstydzić? Yes, no. Tyle mniej więcej z niej wyciągnęliśmy podczas całego obiadu. Na bardziej otwarte pytania w jej imieniu wypowiada się Jim. Poza tym wydaje się zupełnie miła. Ale my przecież czekaliśmy na kogoś, kto w krytycznej sytuacji z naręczem kontraktów i kalkulatorem wpadnie do gabinetu Mazena i przemówi mu do rozsądku. A na to się nie zapowiada. Chyba, że, jak utrzymuje nasz Amerykanin Obieżyświat, pozory mylą… Tak czy owak, Lavender jest przyjemnym miejscem. Wołowina przyrządzona, wedle opisu, na sposób chiński była syryjska, ale bardzo smaczna. Stała pozycja na liście naszych zamówień, zupa cebulowa, również zdała egzamin. Jak również pizza calzone. Lody były przeciętne, podano je jednak wyjątkowo estetycznie. Chciałem jeszcze skosztować lawendowego hamburgera, w porę jednak, dzięki Bogu, spytałem, czy aby nie pakują do niego frytek. ‘Oczywiście, że pakujemy’, w wolnym tłumaczeniu i z nieskrywaną dumą odparł kelner. Rany – pizza bez sosu, hamburger z nasiąkniętymi majonezem frytkami. To jakieś koszmarne syryjskie obsesje!

Mazen nie robi może w szkole wiele, jednakże gdy wspomnieć o NSA, postać jego barwna wraca niechybnie niczym bumerang. Co zmalował tym razem? Zaserwował nam kolejne spotkanie. Zanim do niego doszło, raz je odwołano (byliśmy wtedy w Latakii i roiliśmy sobie, że nas łaskawie ominie) a raz przełożono. Niby nic nadzwyczajnego. Nadzwyczajne nie było również to, o czym mówił. Ot, wszyscy się lenią i nie dotrzymują terminów. Jaki pan taki kram, ciśnie się na usta. Nuda. Gdyby nie zaaferowana kolejka, którą zastaliśmy w sali konferencyjnej pojawiwszy się na meetingu... Z rosnącym zainteresowaniem podążaliśmy wzrokiem wzdłuż wyjątkowo, jak na tutejsze standardy, schludnego rządku oczekujących. Oczekujących na, jak się wreszcie okazało, przyłożenie swojego kciuka do jakiegoś niezwykle zaawansowanego technologicznie ustrojstwa. Czytnik linii papilarnych! Oto i najnowszy genialny pomysł naszego szefa. Skończy się spóźnianie i wymykanie wcześniej, skończy się nagminne podpisywanie listy za krewnych i znajomych! Zabawne w gruncie rzeczy, że wciąż nie mamy w szkole internetu, mamy natomiast system nadzoru na miarę XXI wieku. Ale to w sumie dobrze, dochodzę do perfidnego wniosku. My i tak w obie strony jeździmy autobusem, piętnastokilometrowy spacer do domu po nielegalnym sforsowaniu murów szkolnych dotąd jeszcze nas nie skusił. Za to niektórym posiadającym samochody syryjskim kombinatorom novum da się pewnie we znaki. O ile zacznie działać. Od spotkania minęło grubo ponad tydzień, a wciąż, rano i popołudniu, staroświecko składamy swoje podpisy na papierowej liście, niepozornym przeżytkiem minionego stulecia - długopisem.

Wszędzie ta podejrzliwość, brak zaufania. Czy nikt nie doceni syzyfowej pracy dzielnych nauczycieli? Czy nikt nie wesprze ich – czyli nas – w edukacyjnym wysiłku? Owszem, wsparcie nadeszło, i to ze strony, której zdecydowanie bym o owo nie podejrzewał. Od uczniów.

Na początek stałem się szczęśliwym posiadaczem dresu. Wow. Od piętnastu lat chyba nie miałem dresu. Będzie w sam raz dla mojego uczęszczającego na siłownię trzy razy w tygodniu alter ego. Renatę natomiast obdarowano najkiczowniejszym bodaj zegarem, jaki miałem przyjemność oglądać. Myśleliśmy, że to tyle. I, nie znając miejscowych obyczajów, byliśmy w gruncie rzeczy jak najbardziej usatysfakcjonowani. Niewiele trzeba, drogie dziatki, żeby nauczyciel poczuł się doceniony. Tymczasem był to dopiero początek. Przez następne kilka dni wracaliśmy do domu obładowani prezentami. Jakby mi się na siłowni przepociła bluza – dostałem zapasową. Dla dodania sobie szyku – trzy krawaty. Oraz dwa flakony perfum, plus jeszcze cały zestaw z dezodorantem i kosmetyczką. Do domu – ładny wazonik w suwenirowym syryjskim stylu wraz z podstawkami pod szklanki. I zestaw filiżanek do arabskiej kawy. I niezliczone ramki na zdjęcia. Oraz pokaźnych rozmiarów bożonarodzeniowa świeca, świadectwo wyjątkowego wyczucia czasu. Moja żona o dwie sztuki powiększyła swoją kolekcję szali i chust, otrzymała też swój własny zestaw filiżanek, jakby mój się potłukł, oraz zestaw ozdobnych porcelanowych jaj. Perfum też jej nie pożałowano. Ani świeczki. No i oczywiście – last, ale zdecydowanie nie least – wielka instalacja, będąca chyba lokalną wariacja na temat krasnala ogrodowego. Stwór ma pokaźnych rozmiarów metalową głowę odzianą w kapelusz i opatrzoną wielkimi wystającymi oczami oraz uśmiechem szaleńca. Z korpusu przypominającego zbroję wyrastają cienkie, pałąkowate ręce, z których jedna dzierży piłkę do koszykówki, a druga donicę ozdobioną gigantyczną biedronką.

Teraz to już naprawdę czujemy się docenieni. A tu jeszcze, out of the blue, wisienka na torcie – świeczniczki od naszego Mazena! Czyli jednak pamiętał o nas, złośnik niesforny. Szkoda, że nie pamiętał o załatwieniu nam wiz powrotnych do Syrii, o które prosiliśmy jakieś dwa tygodnie wcześniej... Hotel w Bejrucie mieliśmy już zabukowany, bilety na autobus kupione, a wkładek w paszportach jak nie było, tak nie było. Doczekaliśmy się ich wreszcie – na dwanaście godzin przed wyjazdem... Ale doczekaliśmy się, o skutkach czego opowiem w następnej notce.

Na koniec, ciekawostka z Syrian TV. Co też wartego napomknięcia pokazywać może lokalna telewizja? NAS! Tak jest, byliśmy w telewizorze, nie raz nawet. Tak przynajmniej mówią ludzie z siłowni. Bo też i w siłowni sprawa miała swój początek. Któregoś czwartku podszedł do mnie trener i zaczął konfidencjonalnym tonem coś tłumaczyć. Żebyśmy przyszli następnego dnia wieczorem, że jakieś video, jakieś tv i coś tam jeszcze po arabsku. Syn właściciela mówiący trochę po angielsku przyszedł mu w końcu z pomocą – w naszej Spa Academy oczekiwano przybycia reporterów syryjskiej telewizji, którzy chcieli tu nagrać program sportowy do porannej ramówki. Standardowe trio – pajacujący trener o uśmiechu kota z Cheshire i asystująca mu dwójka przedrzeźniaczy. Plan był prosty – trenerem będzie nasz coach Mohammad, pozostałe wierzchołki trójkącika zajmiemy ja i Renata. Cóż, skoro tak im zależało na pokazaniu foreingnersów kosztem profesjonalizmu…

W piątek wieczorem, wyjątkowo punktualnie, w Spa Academy pojawiła się ekipa STV.
Porozrzucali wszędzie kable i porozstawiali kamery, po czym zabrali się do nagrywania. Najpierw trener udzielał w dresik i bejzbolówkę odzianej reporterce informacji o tym, co też będziemy rozciągać i wzmacniać, następnie przez jakieś trzy minuty wprowadzaliśmy pomysły w życie. I tak z pięć razy, różne zestawy. Szkoda, że Captainowi Hamoude – pseudonim artystyczny naszego coacha – nie przyszło do głowy, by choć raz przećwiczyć z nami planowane układy. Wyszło chyba średnio synchronicznie, poza tym cały czas wbijaliśmy wzrok w naszego skaczącego lidera. Ale to w końcu lokalna telewizja – chaos reigns. Tak czy inaczej, jak na totalny spontan, wyszło chyba niezgorzej. Jeśli zdobędę nagranie, podzielę się. Chyba, że w debiucie na antenie zaprezentowałem się jeszcze głupiej, niż to wynika z opisu.

Piąta. Świta. Ptaki się wiosennie rozśpiewały, po drugiej stronie ulicy ktoś podnosi już żaluzje. Chyba czas na mnie.

1 comment:

  1. Dodalem wreszcie zalegle zdjecia do notki nr 45 i 46. Chyba nawet warto rzucic okiem.

    ReplyDelete