Monday, November 11, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział XIV


 
Awantura o sato • taksometry o poranku • wiktoria intuicji • coś jak kawa • Motorbreath • czy mnisi z Wat Bang Phra marzą o elektrycznych mentolach • Sak Yant, czyli być jak Lara Croft • I put a spell on you







Jakaś bezimienna uliczna knajpka na Soi Rambutri, Bangkok, 2 listopada 2013, dwadzieścia po dziewiątej



            Konkretną awanturę zrobiłem przed chwilą. I to gdzie? W Seven-Eleven, ostoi cywilizacji, wydawałoby się, w delikatesach, które skądinąd bardzo lubię przecież... Zaczęło się od tego, że postanowiłem dzisiejszy wieczór spędzić tanio. Kupiłem piwo Siam Sato, usiadłem przy stoliku w zacisznym hotelowym ogródku i odpaliłem komputer z zamiarem skreslenia paru słów na gorąco zanim padnę, dzień był bowiem jeszcze dłuższy chyba i jeszcze bardziej wyczerpujący niż wczorajszy. Otwieram więc Siam Sato, najtańszego browara za 33 bahty, 3,3 złotego. Nie ma pssst. Szkoda, zawsze jest pssst, jakoś się przyzwyczaiłem do tego. Biorę łyka. Ojoj. Wypluwam łyka pod najbliższe drzewko. Źle zamknięte było i popsuło się. Na szczęście 7-11 jest tuż za rogiem, zaraz wymienię i po sprawie, myślę sobie. Idę, stawiam butelkę na ladzie i mówię, że źle zamknięte było i popsuło się w związku z tym. Nie ma wymieniania, dowiaduję się, otworzyłem już, więc za późno, mogę kupić następne, jeśli taka moja wola. Przez moment jeszcze tłumaczę, że to nie to, że mi marka nie podchodzi, tylko że to jest popsute piwo, zjęczałe, skwaśniałe, złe po prostu. ‘No change!’, nie ma wymieniania. Nie czekając ani chwili, oburzam się. Skąd miałem do cholery wiedzieć, że jest popsute zanim je otworzyłem? Kupiłem je pięć minut temu, wróciłem do hotelu, otworzyłem i było popsute. Chyba mają coś takiego jak reklamacja. ‘No change, you buy new one.’. To ja z managerem poproszę. Przychodzi gość, po angielsku podobnie jak kasjerzy, ‘no change!’. Tłumaczę, managerowi, i całemu sklepowi pełnemu foreignersów przy okazji, że tak nie wolno, przecież od tego można się rozchorować, nie mogą sprzedawać popsutego piwa! ‘What if you open new one and it’s same?’, zapytuje sprytnie manager, brak articles dodaje jego wypowiedzi egzotycznego kolorytu. ‘I’ll take that risk.’, ripostuję. ‘No change!’.



Robi się konkretna już afera. Idę do lodówki, biorę nową butelkę, odstawiam starą na ladę. Manager stoi w wyjściu. Spoko, bratku, w takim razie dzwoń na policję. Gość wychodzi ze sklepu, ochroniarz za to stoi w drzwiach, raczej to nie koincydencja. Czuję się uznany za pieniacza, ale racja jest przecież po mojej stronie, postępuję więc słusznie. Wchodzi jakaś pani. Przechodziła akurat i akurat mówi po angielsku. Rozmawiamy chwilę, nie klei najwyraźniej o co mi chodzi, czemu chcę zwrócić Siam Sato, przecież to nie wina sklepu, że jest niedobre. No to się nie dogadamy, myślę, i coś mam wrażenie, że policjant też nie wyłapie po angielsku różnicy między niesmacznym piwem a zepsutym piwem. ‘To nie jest piwo, to najtańszy alkohol, very cheap very bad quality’, pada nagle. Kurwa. Faktycznie, nie jest na tym napisane, nie w łacińskim alfabecie w każdym razie, że to piwo. Butelka jest jak od piwa, stało razem z piwem w lodówce, ale nie ma w nazwie słowa ‘piwo’. Sato... W sumie w którymś kościele dzwoni, to jakiś rodzaj wina palmowego chyba, jak tak sięgnąć głęboko w odmęty pamięci. No dobra, nadal nie wierzę, że ktoś coś takiego może pić za 3,3 pln, ale może się nastawiłem na piwo po prostu i dlatego wydało mi się zepsute... Cóż, trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać strategicznie. Uśmiecham się do niewiasty, dziękuję jej za wyjaśnienie, odstawiam butelkę, przez chwilę się po polsku zastanawiam, czy niewziąć tej starej i jej nie wypić jednak, rezygnuję jednak i wychodzę. Będę sobie musiał znaleźć jakieś inne 7-11, na dopóty, dopóki moja podobizna nie zniknie z tablicy ‘tych klientów nie obsługujemy’.    





Lamphu House, Bangkok, ten sam 2 listopada 2013, dziesiąta




No, na powrót w hotelowym ogródku, tym razem z kolejnym Changiem, bezpłciowym, ale sprawdzonym, wystarczy nowych wrażeń na dziś. Jeszcze postaram się nie paść przez pół godziny.



Miałem wstać nie później niż kwadrans po piątej, moja intuicja zadecydowała jednak, że kolejny kwadrans snu dobrze mi zrobi a na autobus zdążę tak czy inaczej. Intuicji należy ufać, żadnej magii w tym nie ma, większość wszak obliczeń, których dokonuje nasz procesor drogi, mózg, nie przebija się do świadomości. Umyłem się pobieżnie, ubrałem, spakowałem – nie ma to jak relacja ze szczegółami – i zszedłem na dół. Wciąż w trybie zombie odebrałem 500 baht depozytu za klucz i wyszedłem, cały dobytek na plecach mając. Wolność. To teraz taksówka do Victory Monument, spod którego odjeżdżają autobusy do Nakhon Chai Si, ponoć.



Fajne w Bangkoku jest to, że z reguły taksówki działają na taksometrach. Nie trzeba się bawić w negocjowanie ceny, wsiada się i się jedzie. Niefajne w Bangkoku jest to, że okolice Khoa San Road są od tej reguły wyjątkiem. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ durni turyści od czasu do czasu, wystarczająco często najwyraźniej, się na to, z lenistwa i doczesnej wygody, zgadzają.



‘Where you go?’ standardowe.‘Victory Monument.’ ‘200!’. Chyba was pojebało konkretnie, przecież to dziesięć minut stąd. ‘300!’, jakiś kolejny pajac wyskakuje. Najlepsze deale, jakie mi zaproponowano to 150 baht do Victory Monument i 600 baht do samej Wat Bang Phra, mojej dzisiejszej świątyni – destynacji. Nad tą ostatnią ofertą nawet się zastanawiałem przez moment. 60 zeta i miałbym z głowy szukanie odpowiedniego autobusu, negocjowanie ceny ojeka, może nawet taksiarz zostałby ze mną w świątyni i przetłumaczył mnichom co mi mają wytatuować i gdzie. Ale nie, nie tak miało być, z szacunku dla siebie i dla tego zaklęcia magicznego, o które w tym tatuażu chodziło, należało to zrobić po lokalnemu i po taniości. Po opuszczeniu Rambutri taksówkę z taksometrem złapałem od razu.Autobus miał chyba ruszać o szóstej, na ogromne rondo krążące wokół Monumentu Zwycięstwa zajechaliśmy mniej więcej o tej porze właśnie. Meter pokazał 67 baht, zapłaciłem 70. Znalazłem kasę, zakupiłem bilet, 65 baht, powiedziano mi, że minibus zaraz podjedzie, podjechał pięć po szóstej może. Wiwat intuicja, która uratowała mi kwadrans snu.



Miałem wysiąść jakieś pięćdziesiąt kilometrów dalej na zachód, przy supermarkecie Big C, tam też mnie w pół do ósmej mniej więcej wypuszczono, zaopatrując przy tym w informację, że jakby co, to autobus powrotny mam łapać z przeciwnej strony autostrady. Kiedy przeszedłem przez kładkę nad drogą – tak należało, według instrukcji z internetu, zrobić, spostrzegłem straganik. Na straganiku spostrzegłem coś, co jednoznacznie świadczyło o tym, że nie jestem w Birmie –nadal pozostawałem w trybie zombie, informacja była więc całkiem przydatna – garneczek do parzenia kawy. Nie pytając nawet o cenę, w tych stronach nie trzeba tego stale robić, to nie Bliski Wschód, poprosiłem o filiżankę. Pani zabrała się do roboty. Nagle patrzę, a tu łyżeczka śmietanki w proszku ląduje w pustej, dzięki Bogu, filiżance. „Nie nie! Hola”,  reaguję błyskawicznie. Konsternacja. Pani pokazuje mi papierowy kubek z pytaniem w oczach, czy wolę papierowy kubek od filiżanki, że może brudna i tak dalej. Próbuję wytłumaczyć, że filiżanka jest w porządku, tylko nie chcę śmietanki i cukru. Nie widzę zrozumienia. Konsternacja narasta, pani czuje się, widzę, bardzo niekomfotowo. Pokazuję na te jej słoiczki ze śmietanką i cukrem i mówię, że tego nie, że ‘black’. Nie jarzy. W końcu pobliski mototaksiarz pomaga, wszystko się wyjaśnia, wszystko się dobrze kończy, dostaję czarną kawę, podejrzanie niegorącą, ale jednak kawę, a nie trzy w jednym jakieś birmańskie gówniane.



No to, panie mototaksiarzu, ile za Wat Bang Phra sobie zażyczysz? 200, a taksówka kolegi 300. Drogo, panie, za drogo, nie da rady, dziękuję pięknie. Wracamy do bardzo miłej, ale bardzo niekumatej kawiarki. W którą stronę do Wat Bang Phra? Konsternacja. Pojawia się na szczęście jakiś wyjątkowo ogarnięty tubylec. ‘To daleko!’, oświadcza na początek. Już ja znam wasze daleko, dla Was dwa kilometry to daleko. ‘Ale droga ma dużo zakrętów, trudno trafić’. Za to tobie udało się trafić w sedno, nie mam nic przeciwko przemaszerowaniu dziesięciu czy piętnastu kilometrów, ale jeśli po drodze trzeba skręcać i pytać o drogę wystraszonych angielskim tubylców, to może faktycznie trzeba będzie zapłacić... ‘Dwieście za motor to dobra cena, taka sama dla tubylców jak dla obcokrajowców’. Dobra, zapytuję kolejnego motorotaksiarza. 200 baht. Dam 150. Zgoda.



To było bardzo dobrze wydane 15 złotych. Po pierwsze, było faktycznie daleko, jechaliśmy jakieś dwadzieścia – dwadzieścia  pięć minut, często siedemdziesiątką na liczniku. Musiało byc z piętnaście – dwadzieścia kilometrów. Po drugie, zakrętów było tyle, że spacer z pytaniem na każdym z nich o drogę zajął by mi cały dzień. A tak, przed ósmą byłem na miejscu.



Mototaksiarz przekazał mnie, miło z jego strony, jakiemuś pracownikowi świątyni, który poprowadził mnie do straganiku z ofiarami. Procedura wygląda tak, że za 60 baht, sześć zeta, nabywa się zestaw ofiarny. W skład zestawu wchodzą kwiatki, kadzidełko i papierosy. Mentole, z dużą focią umierających na raka ludzi. Dziwaczne to trochę, ale nic, kupiłem i dałem się poprowadzić dalej. W pierwszej salce świątynnej zobaczyłem grupkę tubylców siedzących po turecku i przyglądających się, jak odziany w pomarańczową szatkę mnich tatuuje jednego z nich.



W tym miejscu warto chyba wyjasnić jak to się odbywa. Odbywa się to więc tak, że mnich siedzi sobie w siadzie skrzyżnym lub kwiecie lotosu i tatuuje. Do pomocy ma dwóch jegomości, którzy generalnie wywodzą się z grupy oczekującej na tatuowanie i mają za zadanie naciągać skórę ofiary, żeby wzory szłysprawnie i prosto. Ktoś naciąga, później sam jest tatuowany, a następny naciąga. Mnich tatuuje za pomocą półmetrowego mniej więcej kijka, niegdyś – bambusowego, obecnie metalowego, co trzydzieści sekund z grubsza maczanego w kubeczku z atramentem. Ten przygotowuje się ponoćz oleju palmowego, chińskiego atramentu na bazie węgla, jadu węża jakiegoś i, zapwne, kilku jeszcze innych tajemniczych składników.



 Kijaszki zakończone są końcówkami o różnej ilości igieł, jak w nowoczesnych maszynkach. Niekiedy więc mnich zmienia narzędzie w trakcie pracy, ma ich kilka w zasięgu ręki. Czasem też ostrzy końcówkę. Takie więc w sumie więzienne klimaty, igła na końcu czegoś, co przypomina wskaźnik wykładowcy, i jechane. 



Mnie w każdym razie poprowadzono schodkami do kolejnej salki. Myślałem, że to jakaś salka dla obcokrajowców specjalnie przygotowana, ale nie, taki sam mnich, tyle że w tym rozpoznałem mnicha z fotki w internecie, i taka sama grupka tubylców. Zostałem poinstruowany, żeby na tacy ofiarnej zostawić zakupione dary i żeby dodatkowo położyć tam 25 baht. Dostałem też różową kopertę na co łaska dla mnicha. Pięćdziesiąt – sto baht, tak mi opiekun zasugerował. Włożyłem stówę, łącznie wyszło 18.5 pln, nigdzie na świecie za tyle tatuaży nie robią chyba.



W międzyczasie przewodnik mój świątynny zapytał, co też bym chciał sobie wydziarać. Generalnie, czuję się w obowiązku wyjaśnić, tubylców nikt o to nie pyta. Mnich patrzy na delikwenta i wybiera odpowiedni tatuaż i odpowiednie zaklęcie, zależnie od aury, którą w delikwencie wyczuwa. Zabawne to, w zachodnim pojęciu, tym bardziej, że tatuuje się przede wszystkim na plecach. Wygląda to więc tak, że ofiara zdejmuje koszulkę i nadstawia plecy, a mnich działa. Czasem wyjdą napisy, czasem tygrysy. A czasem krokodyl albo paw. Czas między tatuowaniem a powrotem do domu i spojrzeniem w lustro musi być bezcenny... Mnie w każdym razie zapytano.



Sak Yant, czyli tradycyjny tajski tatuaż, którego tradycja wywodzi się jeszcze z czasów przedbuddyjskich, jest bardzo fajną sprawą, tyle że jego niszowość i wyjątkowość została popsuta przez Angelinę Jolie. Angelina wydziarała sobie Hah Taew, pięć linii, zaklęcie ochronne, które na pięciu różnych poziomach chroni nosiciela, nie będziemy się wgłębiać, był to, dość powiedzieć, jeden z podstawowych wzorów dla Tajów, a teraz jest jednym z podstawowych wzorów dla wszystkich naśladowców filmowej Lary Croft. Odkąd Angelina Jolie otrzymała swoje pięć linii, żyje długo i szczęśliwie. Podobnie jak Ajarn Noo, autor jej tatuażu, który stał się tatuażowym celebrytą i teraz kasuje po kilka tysięcy złotych za piętnaście minut machania kijkiem. Informacja sprawdzona osobiście za pięć linii bierze cztery tysiące złotych, za tygrysy i inne zwierzęta po dziesięć.



Problem w tym, że te pięć linii Hah Taew jest naprawde fajne, więc na nie się, mimo skomercjalizowania, zdecydowałem. Na prawym przedramieniu. Liczyłem na to, że jeszcze jakieś kółeczko fajne da się do tego dorobić, na przykład chroniące przed demonami i złymi duchami, albo coś w rodzaju kompasu ośmioramiennego, chroniącego nosiciela w jakimkolwiek kierunku by się on  nie udał, przydatna sprawa, ale przewodnik świątynny powiedział, że nie da rady, że kółeczka to na plecach tylko. No trudno. Tym razem więc pięć linii tylko, chociaż może trzeba bylo o tygrysa poprosić i dostać plusy do siły, zręczności i inicjatywy.



Siedziałem tak sobie wśród dziesięciu mniej więcej obywateli Tajlandii, i chłonąłem atmosferę. Przy okazji, w kwestii obywateli, spieszę by donieść, że po tatuaż zgłosiło się całkiem sporo kobiet, trzy chyba z tych dziesięciu mniej więcej osób. Warto tu wyjaśnić, że mnichom kobiet dotykać nie wolno. Ale spoko, buddyzm jest nie lepszy niż chrześcijaństwo, islam czy judaizm, najpierw wymyślą zakaz, a zaraz potem sposób na jego obejście. Religia kreuje chorobę, by następnie zaoferować siebie jako lekarstwo, takie mądre słowa zasłyszałem gdzieś ostatnio. Nie wolno więc mnichom kobiet dotykać, ale kijaszkiem z igłą wolno. A że przy tym trzeba drugą dłoń na ciele położyć, żeby kijaszkiem sterować? Też spoko, przez papierowy ręcznik wolno. Jedyna różnica więc między tatuowaniem mężczyzn i kobiet polega na tym, że zanim mnich przystąpi do kłucia, instruuje napinaczy skóry, jak mają ustawić ofiarę, zamiast zrobić to samemu, jak to robi wobec mężczyzn. Druga rzecz o obywatelach – trudno mówić o jakiejś konkretnej klasie społecznej, która się tatuuje. Żadne tam gangi i prostytutki. Przekrój wiekowy kształtował się od lat dwudziestu do czterdziestu, pięćdziesięciu może, czyli dość szeroko mimo wszystko, ekonomicznie raczej wyżej niż niżej. Jesli chodzi o zaawansowanie, niektórzy przyszli po pierwszy lub jeden z pierwszych tatuaży, niektórzy po kolejne zaklęcia na zapełnieonych już prawie zupełnie korpusach. Przy okazji, poniżej pasa nie tatuuje się, bo to strefa nieczysta, azjatycki byddyzm naprawdę nie jest wiele lepszy niż inne religie...



Ale miało byc o atmosferze. Osobą niewierzącą w bogów z brodami na tronach siedzących będąc, dostrzegam jednocześnie realny psychologiczny wpływ religijnych doświadczeń na ludzi. W tym, do pewnego – niewielkiego, ale jednak – stopnia – na siebie. Buddyjski więc mnich czy chrześcijański, zdarza się, że ktoś swoją charyzmą potrafi wykreować wokół siebie określony nastrój. Żadne czary, niektórzy nauczyciele tak mają, że mówią szeptem i niby od niechcenia, a klasa słucha cała zaaferowana. Mój mnich przez mniej więcej póltorej godziny nie odezwał się słowem, nie licząc zaklęć, które szeptał po zakończeniu każdego tatuażu. Raz chyba poruszył jakoś mocniej ustami, bo naciągacze skóry za słabo naciągali, ale dźwięku żadnego nie usłyszałem przy tym, może jakieś mlaśnięcie, jakby żuł betel i przerzucił go sobie z policzka w policzek. W salce panowała cisza, którą tym bardziej eksponowało miarowe szuranie wiatraka na suficie. Niektórzy ziewali, niektórzy coś tam sprawdzali na komórkach, ale generalnie swego rodzaju skupienie i sakrum mocno wyczuwało się w powietrzu.



W pewnym momencie, kiedy doszło trochę ludzi, w tym kilku obcokrajowców, i taca z darami się wypełniła, tłumek zbliżył się do mnicha i zaczął bić pokłony i ręce składać. A zaraz potem wszystko wróciło do normy, bezszelestnego rytmicznego kłucia i szelestu wiatraka. Niekiedy tylko koty, które włóczyły się po świątyni, w tym po salce tatuowania, dawały o sobie znać.



Niesamowite, najwyraźniej na terenie świątyni funkcjonuje coś na kształt kolejki. Jako nowy i przyjezdny siedziałem cicho i nic nie mówiłem, ale jedna pani sama w pewnym momencie powiedziała, że jestem następny i mam usiąść naprzeciwko mnicha. Kolejka, kolejka w Azji poza Hongkongiem, w takich chwilach człowiek jest blisko uwierzenia w nadnaturalne byty!



No więc przyszła moja kolej. Przez chwilę mnich nie mógł mnie ustawić, bo chaiał linie kreślić w poziomie, a ja mu rękę podałem w pionie, w końcu, wciąż się nie odzywając, ustawił mnie na leżąco bokiem do siebie. Całkiem wygodnie było się opierać o naciągacza skóry, jest poza tym coś fizjologiczno-magicznego w kontakcie fizycznym w sytuacji przeżywania bólu. Najpierw na moim przedramieniu wylądowała pieczątka z zarysem tatuażu, zaraz potem zaczęło się kłucie. Ból w sumie całkiem neutralny, ot rytmiczne kłucie igłą. Nieporównywalnie przyjemniejszy niż nowoczesne tatuowanie, gdzie te same rejony orane są dziesiątki razy, żeby uzyskać odpowiednie cienie. Tutaj pach pach, kropeczka za kropeczką, po paru minutach zmiana narzędzia, kolejne kłucia, podobno łącznie potrzeba ich około trzech tysięcy na prosty tatuaż, i już, gotowe. Maksymalnie kwadrans to trwało, a całkiem możliwe, że nie więcej niż dziesięć minut. Na koniec mnich dmuchnął w tatuaż, wyszeptał coś – nie wiem, czy czytał te znaczki, które wytatuował, żeby się upewnić, że nie walnął ortografa, czy inne jakieś zaklęcia mamrotał, po czym dmuchnął jeszcze dwukrotnie, aktywując ochronną moc tatuażu.



Technicznie szału nie ma, stwierdziłem już po pobieżnych oględzinach, sam bym to zrobił nie gorzej chyba, gdybym się dziarał prawą ręką na lewej, chociaż oczywiście zajęłoby mi to więcej czasu. Wzór, literki czyli, składa się z kropek, które nie łączą się w ciągłe linie i nawet gdyby ktoś znał starocerkiewnokhmerski, to i tak nie byłby ich raczej w stanie odczytać. Same linie mogłyby być prostsze. Trudno ukryć, żadną miarą nie da się porównać tego tatuażu do tradycyjnego tatuażu Durgi z Indonezji, który jest perfekcyjny po prostu. Ale źle to nie wygląda, a przecież przede wszystkim o ciekawe doświadczenie chodziło. Doświadczenie i czar ochronny, oczywiście. Ha, mam czar ochronny!










Klasyk na dziś:



I saw the best minds of my generation dystroyed by madness, starving

hysterical naked,

dragging themselves through the negro streets at dawn looking for an

angry fix,

angelheaded hipsters burning for the ancient heavenly connection to

the starry dynamo in the machinery of night,

who poverty and tatters and hollow-eye d and high sat up smoking in

the supernatural darkness of cold-water flats floating across the tops

of cities contemplating jazz,



Allen Ginsberg, Howl

Wednesday, November 6, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział XIII




Yangon Mingalar Airport, wtorek, 15 października 2013, 17:08


W poszukiwaniu straconego czasu oraz straconego poczucia czasu • chaos reigns on Khao San Road • dwa lotniska, czyli o tym, jak przez Tai Zara Bezużytecznego moje marzenia o zegarku nie spełniły się • wieloraczki syjamskie, rzecz o centrach handlowych Syjamu • spiesz się powoli, zatrzymaj się na masaż • tinker, tailor, soldier, sailor, rich man, poor man, beggar man, tailor, tailor, tailor... • każdy kraj ma swoje Innsmouth, każde miasto ma swój Gilman House




Ależ się ten dłuży ten czas! Rzadka sprawa w moim wieku, na co dzień wydaje się nie tylko płynąć zdecydowanie za szybko, ale jeszcze ze stałym przyspieszeniem. A dziś, jak na złość, dłuży się niemiłosiernie. Lekcje jeszcze jakoś zleciały, ale potem to już każda minuta trwała kwadrans. Do tego internet mulił potwornie, podobno rząd go spowolnił po wczorajszym wybuchu w Hotelu Traders. Nie wiem, trochę trąci teorią spiskową, ale tak ludzie powiadają. Gdybyście się, w każdym razie, zastanawiali, czy to ja byłem tą Amerykanką, która została ranna, to wyjaśniam, że nie, to nie byłem ja. Wybuch był na dziewiątym piętrze, bar jest na pierwszym, także spoko. Na przygotowywaniu egzaminów jakoś się nie mogłem skupić, Frank przełożył naszą rozmowę o wizytacji, która, miałem nadzieję, zabije trochę czasu, do tego jeszcze codzienny mityng został odwołany, jak na złość... Ale oto są, Misie moje, schodzą po schodach!







Suk Sabai Restaurant, Bangkok, 1 listopada 2013, w pół do ósmej



            Dźwięki przyjemne. Przed chwilą lokals skończył wymiatać na gitarze Whiskey in The Jar. Nie znał tekstu za dobrze i musiał się wokalizą wspomagać, ale Hotel California pojechał już mistrzowsko. Teraz Nirvanę zapodaje. Jakiś długowłosy Francuz koło pięćdziesiątki wtoczył się do mojej knajpy i prawie mi Changa rozlał. Skończyło się na stojaku na serwetki, dzięki Bogu. Ladyboy, który/a przywitał/a mnie oschle przy wejściu ma tyłek 8/10. Bez kitu, strzelę fotę, jak tylko się nadarzy okazja. Jakiś brodaty rasta sunie wzdłuż Soi Rambutri, parasolki sprzedaje. Inny handlarz bez ceregieli wbił się pomiędzy stoliki, ten znów ma skorpiony grillowane w ofercie. Nie żeby miejscowi je jedli, ale turyści muszą się czuć egzotycznie. Jest jeszcze pani obwieszona bransoletkami i kapeluszami – na sprzedaż, a jakże. Tom Yam, które przed chwilą ladyboy mi przyniósł/osła, Powrót Posła, rządzi jak Under the Bridge, ktore teraz rozbrzmiewa. Chaos reigns. Welcome to Bangkok.




Dzień dzisiejszy był wyjątkowo długi, jakoś u mnie dziwnie ostatnio czas się zachowuje. Chociaż opisując Sarze, nowej koleżance, nauczycielce z Edynburga, drogę z Traders na Dziewiętnastą pomyliłem sie o jakieś dwie minuty tylko, powiedziałem trzynaście, a spacer trwał kwadrans. W sumie jakby wziąć poprawkę na zakup betelu, plucie betelem i na to, że Sarah wolno przebierała nogami, to trafiłem. Przyleciałem w każdym razie na Don Maung, lotnisko w Bangkoku obsługujące niskokosztową Air Asię, trochę po dziesiątej. Głupio wyszło trochę, że Tai Zar, zwany Bezużytecznym, zabukował mi Air Asię właśnie, bo planowałem sobie kupić zegarek, który dwa miesiące temu widziałem na Suvarnabhumi, głównym lotnisku, z którego lataja wszystkie inne poza Air Asią linie.



Do diabła, teraz jakaś staruszka  zza mórz postanowiła rozlać mojego kolejnego Changa swoim odwłokiem, czy ci turyści nie mogą trochę zgrabniej sie przemykać między stolikami? Jak ladyboye na przykład? Oni jakoś potrafią. No nic, myślałem, żeby może złapać bezpłatny shuttlebus z Don Maung na Suvarnabhumi i wypatrzony zegarek nabyć, ale uznałem, że to bez sensu, bo i tak mnie do strefy wolnocłowej raczej nie wpuszczą bez biletu, tylko bym czas zmarnował. Zamiast tego postanowiłem dostać się na Siam i pokręcić się po tamtejszych centrach handlowych. Jak pomyślałem, tak zrobiłem.



Centra handlowe Bangoku, a centrowego Siam w szczególności, to koszmar dla kogoś takiego, jak ja, starca, który nie ogarnia Galerii Bałtyckiej. Mają po miliard pięter, numerowanych od minus tysiąca do plus dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu milionów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy i i tak nie wiadomo, na którym się jest, bo mogą je liczyć po europejsku, z parterem, albo po amerykańsku, z parterem oznaczonym jako piętro pierwsze. Do ogarnięcia, myślicie, spryciarze? Tylko że te molochy diabelskie łączą się na różnych poziomach ze sobą w jedno ubercentrum handlowe, nazwa się zmienia nie wiadomo kiedy! Ludzie zapytani po angielsku o zegarki reagują mangowymi oczami. W punktach informacyjnych, o ile uda się je znaleźć, bo nigdy nie wiadomo na którym poziomie w danym centrum są, jest, przyznam, lingwistycznie nieźle, i estetycznie do tego. Gorzej w samych punktach Tissot, których udało mi sie znaleźć niemało, bo aż cztery. Generalnie nie wiedzą, co sprzedają. 20 bar wodoodporności? Nie, panie, nie da rady, dziesięć i ani bara więcej, to nasze ostatnie słowo. A katalog macie? A mamy! Mieli w trzech z czterech stoisk. Pokazuję im, że PRC 200 ma 20 bar, czyli tak zwane 200 m, wodoodporności. Nie mają tych modeli. Mają te mniej wodoodporne, za to z wyższą ceną, na pocieszenie. Tak to jest, jak człowiek postanowi kupić sobie wreszcie na stare lata zegarek ze średniej półki, żeby podczas lekcji nie wyciągać sto razy z kieszeni komórki, zresearchuje temat i wybierze. Nie mają tego modelu.



   Tak właśnie zmarnowałem jakieś trzy godziny życia, jak nie cztery. Po czym, żeby chociaż pieniędzy na taksówkę nie zmarnować, ruszyłem z sandała na zachód, w stronę Khao San. Skytrain, czyli metro, tam nie dojeżdża. Khao San to ulica – a nawet, w szerszym rozumieniu, okolica, chociaż ta nazywa się właściwie Banglamphu – popularna wśród podróżujących na budżecie ze względu na wszechobecne na niej tanie opcje noclegowe. Niczego dobrego o niej nie słyszałem pócz tego, że jest tanio. Fair enough. Droga ze Siam do Khao San, jest raczej nudnawa, ale wiadomo – nowe, nadal, miasto, nawet nudna droga jest interesująca. Minąwszy w rozterce dwa salony masażu, w trzecim zarządziłem wreszcie godzinną przerwę. Bardzo przyjemnie, trochę inaczej niż w Indonezji i Birmie, więcej rozciągania kończyn i łamania kręgosłupa. Do tego olejek mentolowy chwilowo dobrze mi zrobił na ból gardła, jakiś wirus, co się w poniedziałek przyplątał i nie chce się odplątać.



Skąd będę wiedział, że jestem już na Khao San? Tak sie zpytywałem w drodze. Głupie pytanie. Naprawdę nie trzeba być tam wcześniej, żeby wiedzieć, że to musi być to. Nagle, ni stąd ni zowąd, zaczynają się stoiska z koszulkami, etno bransoletkami, salony tatuażu, knajpy z wypisanymi na stojakach cenami piwa. Jakbyście wciąż mieli wątpliwości, rozwieją je naganiacze. Naganiacze hotelowi, myślicie pewnie? Naganiacze sklepów z kamieniami szlachetnymi, może torebkami, kombinujecie słusznie? Też się tego spodziewałem. „Hing-hing”, jak to się w Birmie mawia zamiast „nie”, kręcąc przy tym głową. Na Khao San królują naganiacze salonów krawieckich. Nie potrafię tego wyjasnić, to absurd jakiś totalny, absurd w swym niepohamowanym absurdzie fascynujący. Jaki, do cholery, procent turystów, którzy zapuszczają się w tę okolicę, żeby tanio się upodlić i przenocować, chce sobie sprawić garnitur? Niesamowici są ci goście, swoją drogą. Żadne tam ‘mister come to my shop very cheap’. ‘Excuse me, sir, I am sorry to bother you, may I take a minute of your time?’, zagajają niezłym angielskim eleganccy młodzieńcy. Aż się ma, za pierwszym razem, ochotę spojrzeć na te ich żurnale. Ale na chuj mi tu garnitur? Kto tu kupuje garnitury? A jest tych krawców tuziny, jak nie kopy!



Dobra, zostawmy to. Noclegi. Najwyraźniej sezon się zaczał, bo miejsca polecane przez Lonely Planet – pożyczyłem od Alana przewodnik – są albo zajęte, albo posrane, jak kible, albo mężczyźni po trzydziestce. Spodobało mi się Lamphu House na Rambutri, już sie witałem z gąską, już płaciłem za dwójkę za 42 zeta – jedynek nie mieli – a tu zonk, też są zajęci, dwójka od jutra jest dostępna dopiero, okazało się, się nie zrozumieliśmy. Zmierzchało już, więc wziąłem, co było w okolicy, pokój za 22 złote w My House, co za głupia nazwa. „Biorę”, oświadczyłem pani recepcjonistce, na co ona „Zobacz pokój najpierw”. Powiało grozą.



Często tak bywa w Azji, że tanie opcje noclegowe okazują się pod każdym względem najlepsze. Taka magiczna tendencja. Zamiast bezpłciowego drogiego molocha stupokojowego bierzemy jeden z dziesięciu pokoi w małym guesthousie, dostając w pakiecie ciekawe towarzystwo, hostelową biblioteczkę, rekomendacje w temacie wycieczek po okolicy i szczery uśmiech od każdego członka rodziny prowadzącej ten rodzinny biznes. Śniadanie nawet nierzadko. Aż chce się wracać z włąsną rodziną i przyjaciołom polecać. 



To nie była jedna z tych magicznych sytuacji. Wspiąłem się na drugie piętro, czyli pierwsze piętro – amerykańskie zamieszanie wynikające z nazywania zera jedynką – zajrzałem do pokoju 207 i pokiwałem głową, niekoniecznie dosłownie. Zszedłem z powrotem na dół i zapłaciłem u wyjątkowo niedoruchanej pani 22 zeta za pokój bez okien, ze zdezelowanym materacem, bez prześcieradła, którym dałoby radę się przykryć. O klimatyzacji nie wpomnę nawet. Był wiatrak natomiast, więc czymś się przykryć należało, na szczęście ręcznik był niemały. Mydła i papieru toaletowego nie udostepniono. Cóż, bywało gorzej za tę cenę, bywło i lepiej za niższą.



Plan na jutro: wstać o piątej, zebrać się w sobie, odebrać 500 baht depozytu za klucz do pokoju, złapać taksę do Victory Monument, stramtąd zlapać autobus do Nakhon Chai Si, wysiąść gdzieś po drodze i złapać motor do Wat Bang Phra. W owym wacie, świątyni czyli, wkupić się w łaski mnichów jakąś standardową ofiarą i otrzymać w zamian unikalny tajski  mnisi tatuaż. Będzie się działo...










Klasyk na dziś:



W przyćmionym świetle spojrzał na Lazarę zapalającą papierosa, po czym wyrwał go jej chciwym ruchem palców.

Zaciągnął się głęboko i  przetrzymał dym w  gardle. Zaskoczona Lazara, chcąc zapalić, sięgnęła po paczkę i zapałki, ale prezydent oddał jej zapalonego papierosa. „Pali pani z taką przyjemnością, że nie mogłem oprzeć się pokusie”, powiedział. I  natychmiast musiał wypuścić dym, bo zaniósł się kaszlem.

– Rzuciłem nałóg wiele lat temu, ale on nie całkiem mnie rzucił – powiedział. – Czasami potrafi mnie jeszcze pokonać. Jak teraz.



Gabriel Garcia Marquez, Szczęśliwej podróży, panie prezydencie (z tomu „12 opowiadań tułaczych”)