Monday, September 28, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.13


Niedziela, 20 września 2009, pół godziny do północy

Wczoraj wybraliśmy się na dworzec kolejowy z zamiarem kupienia biletów do Damaszku. Kupowanie biletów w okresie świąt zawsze już chyba kojarzyć mi się będzie z dworcem w Kantonie, wielogodzinnym, właściwie całonocnym, staniem w kolejce ciągnącej się przez kilka ulic, chaosem i interwencją policji, w końcu z rozczarowaniem niepowodzeniem, ale i radością z przeżycia nietypowej przygody. Oczywiście zdaję sobie sprawę z dysproporcji między ponadmiliardową populacją Chin i ledwie dwudziestomilionową Syrii. Mimo to jednak, spodziewałem się tłumu nacierającego na dworzec. W końcu Aleppo to drugie największe miasto tego kraju a pociąg do Damaszku jest zapewne pociągiem najbardziej obleganym. Tymczasem stacja kolejowa świeciła pustkami. W skromnych kolejkach do kas czekało kilkanaście może osób, nas od razu skierowano do okienka, przed którym nie było nikogo. Jakiś pracownik dworca pomógł nam w nabyciu biletów. Nie dość, że poszło wyjątkowo gładko, to podróż okazała się być niewiarygodnie tania. Za trzy miejsca w wagonie pierwszej klasy, zapłaciliśmy 600 funtów, to jest niecałe 40 złotych. Bilet dla jednej osoby kosztuje zatem mniej więcej tyle, co duże piwo w knajpce z karaoke, o której ostatnio wspominałem, wymyślna kawa w luksusowej kawiarni albo tyle, co 300 gram baraniny w supermarkecie albo niecały kilogram mydła na souqu. Kiedy w czasie ubiegłorocznych wakacji wędrowaliśmy po Finlandii, napotkani na szlaku Polacy opowiadali nam o cudach transportu publicznego w Syrii, którą odwiedzili. Polecali nam ten kraj jako bardzo dobry cel niskobudżetowego wyjazdu. Nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że już po roku będę miał okazję zweryfikować ich słowa. Cóż, różnie tu bywa z cenami, ale przynajmniej w kwestii przejazdów – nie mylili się.

Za oknem deszcz i burza, która od kilku godzin zalega nad miastem, błyskając groźnie i grzmiąc potężnie. Przetacza się przez miasto, chciałem napisać, ale nie, najwyraźniej upodobała sobie to miejsce, zagnieździła się na tym obszarze i pozostanie tu przez dobrych kilka tur. Plecaki stoją spakowane w sypialni. Udało nam się zmieścić właściwie w jeden duży, sprawdzony Deuter, nabyty w Hongkongu i przetestowany dwukrotnie już w Skandynawii. Drugi, mały, należy do Olivera. Ma miejsce na swoje zabawki, książkę i butelkę wody. Ciężar wystarczający, by poczuł, że wyjeżdża w kolejną podróż. Ciuchy na drogę przygotowane. Kapelusz czeka, by nałożyć go na głowę i ruszyć w stronę nowej przygody.

A droga wiedzie w przód i w przód
Skąd się zaczęła, tuż za progiem -
I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią - tak jak mogę…

Skorymi stopy za nią w ślad
Aż w szerszą się rozpłynie drogę,
Gdzie strumień licznych dróg już wpadł…
A potem dokąd? - rzec nie mogę.

Tak mi się sentymentalnie tolkienowsko skojarzyło. Uwielbiam te chwile, kiedy wszystko jest już gotowe do drogi. Gdyby kiedyś zdarzyło mi się nie wrócić z którejś z tych mniejszych czy większych wypraw, wiedzcie, że prawdopodobnie umierałem szczęśliwy.

Saturday, September 26, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.12

Noc z soboty, 19 września na niedziele, 20 września 2009, druga

Wczoraj spadł deszcz. Po raz pierwszy, odkąd tu jesteśmy i prawdopodobnie po raz pierwszy od miesięcy. Zamierzaliśmy właśnie wybrać się na spacer, kiedy dziewicze krople nieśmiało, nieco niezdarnie, uderzyły o ziemię. W powietrzu wyczuć można było napięcie, jakby jeszcze ważyły się losy pogody, jakby słońce i deszcz toczyły między sobą cichą ale zaciętą walkę o to spokojne, świąteczne popołudnie. Po chwili wszystko stało się jasne, ostrzegawcze kapanie przedzierżgnęło się w plusk ulewy. Zaczyna się więc jesień. Kiedy przyjechaliśmy do Syrii, trwał jeszcze, choć miał się już ku końcowi, sierpień, jeden z dwóch, obok lipca, najgorętszych miesięcy. Spodziewaliśmy się, prawdę mówiąc, że bardziej da się nam we znaki. Temperatura oscylowała wprawdzie w ciągu dnia w okolicach trzydziestu stopni, ale powietrze ma tu bardzo niską wilgotność. W południowych Chinach to owa parność właśnie sprawia, że czasami oddycha się ciężko jak w łaźni, nawet najlżejsze ubranie lepi się do ciała a pranie nie chce schnąć, mimo że termometr wskazuje grubo ponad trzydzieści stopni. A tu mamy jeszcze wiatr, orzeźwiający i lekki w mieście, nieskrępowany i silny na pustynnych obrzeżach, na których znajduje się nasza szkoła. Po zmierzchu i rano, kiedy słońce stoi jeszcze nisko, jest rześko, w ostatnich dniach nawet chłodno.

W gruncie rzeczy jedynie w środku dnia, kiedy żar leje się z nieba, oślepiające słońce zmusza do pokornego spuszczenia wzroku, głowa staje się ciężka a energia opuszcza ciało jak powietrze przedziurawiony balonik, kiedy, idąc prostą drogą, czuje się, że jedna strona ciała szybko zaczyna się przegrzewać, tylko wtedy odczuwa się tak naprawdę, że jest się w strefie pustynnego klimatu zwrotnikowego.

Ulewa nie trwała długo. Kiedy tylko zatraciła swą początkową intensywność, wróciliśmy do pomysłu spaceru. Nasza okolica po deszczu nabrała kolorów niczym dziecięca kolorowanka, którą maluje się pędzlem zanurzonym w wodzie, by wydobyć barwy. Jasnobeżowe mury domów nabrały jaskrawości świeżego brązu, spłowiała nieco i przyschnięta zieleń stała się żywa i jakby bujniejsza. Krzewy jaśminu, spływające z murów kaskadą zieleni zdobnej skromnymi białymi kwiatami, napełniały oczyszczone deszczem powietrze cudowną wonią. Przechadzając się nieśpiesznie po mokrej Shahba, na nowo odkrywaliśmy znane nam już przecież zaułki i uliczki. Zabawne jamais vu przeżywaliśmy przyglądając się masywnym, piętrowym domom, które architektonicznie zdominowały dzielnicę. Ich wyeksponowane w czystym podeszczowym powietrzu bogate roślinne ornamenty, potężne kolumny o pysznych głowicach i kolumienki o filigranowych trzonach, łuki, które w Europie określilibyśmy jako gotyckie, musza zachwycać. Nie wystarczy mieć pieniądze, o czym świadczą przerażające przykłady niedoprojektowanych pseudodworków z Polski, by wybudować imponujący, ale i gustowny dom. Trzeba przyznać, że zamożnym Allepańczykom smaku nie brakuje.

W niedzielę, czyli właściwie już dziś, zaczynają się święta Eid al-Fitr, wieńczące ramadan. Najwyższa chyba pora na kilka słów na temat tego jakże ważnego dla muzułmanów, jak również, siłą rzeczy, wszystkich mieszkańców krajów arabskich, do których się aktualnie zaliczamy, okresu. Ramadan jest dziewiątym miesiącem lunarnego kalendarza muzułmańskiego, miesiącem, w którym celebruje się objawienie Koranu prorokowi Mahometowi (przy okazji – Mahomet to polska wersja popularnego imienia Muhammad, Muhammed czy Mohammed) przez archanioła Gabriela. Mahometowe objawienia rozpoczęły się ponoć, kiedy prorok liczył sobie lat czterdzieści i trwały do końca jego życia. Początkiem kalendarza muzułmańskiego jest podróż, właściwie ucieczka, proroka i jego, niezbyt wtedy licznych, zwolenników z Mekki do oddalonej o trzysta sześćdziesiąt kilometrów Medyny. Podróż tę określa się mianem Hejira a miała ona miejsce, wedle kalendarza gregoriańskiego, w roku 622 naszej ery. Objawienia rozpoczęły się w roku 610 n.e. Podczas ramadanu muzułmanie od świtu do zmierzchu winni zachować wstrzemięźliwość seksualną. Nic też nie może w tym czasie przejść przez ich usta. Gorliwi wierni twierdzą, że chodzi tu nie tylko o jedzenie i napoje, ale i o dym tytoniowy… Z postu – sawm – zwolnieni są chorzy i dzieci. Te ostatnie zaczynają zachowywać post, zależnie od woli rodziców, w wieku około siedmiu – dziesięciu lat. Przyzwyczajają się do niego stopniowo, na przykład po raz pierwszy poszczą tydzień, w czasie kolejnego roku – dwa. I tak dalej, aż do całego ramadanu. Z innych źródeł dowiedziałem się również, że kobiety w trakcie menstruacji mogą liczyć na postną taryfę ulgową. Oczywiście nie wszyscy przejmują się surowymi zasadami sawm. Pierwszego dnia naszego pobytu w Syrii Mazen zaprosił nas na lunch do restauracji i w blasku słońca zajadał się zupą cebulową i palił papierosy. Nie tylko wtedy zresztą. Są w końcu równi i równiejsi. Albo cuius regio, eius religio.

Zgodnie z obietnicą zbadałem sprawę niesamowitej modlitewnej nocy ze środy na czwartek. Powiedziano mi, że była to pierwsza noc bez księżyca, podczas której celebrowano bliskość świąt Eid al-Fitr. Podobno modlitwy trwały od ósmej wieczorem, skończyły się, jak zauważyłem, o północy. Stąd zatem ten hipnotyzujący i nieco przerażający śpiew imama. Po jedenastej, kiedy zacząłem się przysłuchiwać ceremonii, czyli po ponad trzech godzinach nieustannej żarliwej modlitwy, musiał być całkowicie pogrążony w transie. Kiedy po północy szedłem spać, sznur samochodów ciągnął przez, zwykle cichą o tej porze, Shahba. Jednokierunkowa ulica, przy której stoi nasz dom, była jasna, gwarna. Auta jechały powoli. Na pobliskim skrzyżowaniu musiał tworzyć się korek. Kiedy ja już sapałem, zdaje się, że o trzeciej czy czwartej, ponoć wznowiono modły. Ludzie wrócili do meczetów, by święcić bezksiężycową noc. Ponowne pojawienie się półksiężyca na arabskim niebie, co wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nastąpiło dziś w nocy, jest znakiem końca ramadanu i początku wielkiej, trwającej cztery dni fety.

Thursday, September 24, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.11

Noc z czwartku, 17 września na piątek, 18 września 2009, po trzeciej

Ostatni dzień ramadanowych lekcji upłynął spokojnie i szybko. Na dobry początek uraczyłem uczniów obu moich klas pierwszymi testami. Tyczyły się typów zdań i wypadły nad wyraz dobrze. Większość uczniów bez trudu zaliczyła na A. Więc i mnie chyba należy się A za jasne i przejrzyste wyłożenie tematu, którym zajmowaliśmy się prawie przez dwa tygodnie.

Na przerwie bez trudu znalazłem grupę młodzieży będąca w posiadaniu piłki i potrzebie zawodnika. Następne dwie godziny miałem wolne, więc nie wyganiałem ich do klas. Mam nadzieję, że nie dostali bury za spóźnienie, skończyliśmy grać grubo po przerwie. Po raz pierwszy grałem z tutejszymi uczniami wczoraj, jako że na środę przypada mój cotygodniowy przerwowy dyżur. Szczęśliwie ktoś ustalając grafik umieścił mnie na boisku. Z korzyścią dla mnie, bo mogę pograć zamiast gapić się na uczniów zajadających się lunchem, i z korzyścią dla szkoły, bo na środowej dobrowolnej integracji z uczniami pewnie się nie skończy. Muszę tylko przynosić buty. Nagrzana przez słońce nawierzchnia strasznie parzy, kiedy gra się boso.
Wbrew wszelkim przeczuciom, obawom i czarnym scenariuszom roztaczanym przez Kelly, zapłacono nam. Dostaliśmy pieniądze za pierwsze dwa tygodnie kontraktu, który rozpoczął się 15 sierpnia. Biorąc pod uwagę fakt, że do Aleppo przybyliśmy 29 dnia tegoż miesiąca, nie możemy chyba narzekać. Dwudniowe opóźnienie natomiast, jak na syryjskie standardy, uznać należy za wzór punktualności.

Jakby tego było mało, zadzwonił dziś do naszych drzwi jakiś miły pan i powiedział, że przysłał go Annas i chce nam skonfigurować telewizję satelitarną. Gwoli ścisłości, nie użył słowa ‘skonfigurować’, ale jego angielski był wystarczająco dobry, byśmy zrozumieli, po co przyszedł. Pogrzebał chwile przy telewizorze i oto staliśmy się szczęśliwymi odbiorcami setek kanałów, w tym kilku polskich. Mamy też jakieś arabskie erotyki. Ciekawe, czy cenzura działa tu tak sprawnie jak w Chinach. Przy okazji, chińskie CCTV też mamy. By wyrazić swoją wdzięczność i podziw dla Annasa dodam, że telewizję zorganizował nam błyskawicznie. Nie dalej jak wczoraj poprosiliśmy go o pomoc, a dziś sprawa została załatwiona. Prawda, byliśmy umówieni na wczoraj na godzinę trzecią a satelitarny spec przybył dopiero dziś, bez uprzedniej konsultacji terminu, ale jesteśmy przecież w Syrii. Z drugiej strony nasza klimatyzacja została naprawiona już ładnych kilka dni temu. Wróciła też ciepła woda. A wszystko to bez nękania Annasa telefonami. Może po prostu jesteśmy uprzedzeni? Może sami wykreowaliśmy sobie taki wizerunek tubylców i ich kraju? Nie, tu naprawdę tak jest. ‘Może’ i ‘jutro’ oraz sezonowe ‘po ramadanie’ to, pośród ludzi zajmujących się załatwianiem czegokolwiek, słowa najulubieńsze z ulubionych. Jest za to rzeczą pozytywną, że słowa te działają w obie strony i zdają się być powszechnie akceptowane, ba, lubiane. Poszedłem dziś do doktor Fadii z planami zajęć. Szczegółowymi na wrzesień i ogólnymi na poszczególne tygodnie (pomysł dość absurdalny, ale cóż…). Wyjaśniłem jej, że wczoraj (kiedy to upłynął termin oddawania ich), zapomniałem zajść do jej gabinetu. Okazało się, że osoby za plany odpowiedzialnej nie ma w szkole (z tego, co wiem, osobą odpowiedzialną za owe jest sama Fadia…) i mam je przynieść po wakacjach. Deadline? Zdecydowanie nietrafione w tutejszej kulturze słowo.

Początek religijnych wakacji, pierwszą pensję i, jakby tego było mało, urodziny Jareda, jednego z nauczycieli, który przyjechał niedawno, przez co nie zdążyłem go praktycznie pobieżnie nawet poznać, celebrowaliśmy dziś w nauczycielskim gronie, poszerzonym o krewnych i znajomych, w B.Tooti – kawiarni i restauracji z karaoke. Reguła niedostępności, która poucza, że produkt uważany za trudno dostępny odbierany jest jako bardziej atrakcyjny, ma swoje bezlitosne przełożenie na piwo. Piwo jest niedostępne, ergo atrakcyjne, zatem jest drogie. Zacna szklanica kosztuje 10 złotych. Jak na tutejsze warunki, to bardzo dużo. Można mieć za to trzy paczki Lucky Strików albo dwie Davidoffów. No ale w końcu świętowaliśmy. Liczni kelnerzy uwijali się więc wokół stołu z jedzeniem i napojami, nie zapominając oczywiście o doglądaniu shisha. Około jedenastej, zaczęliśmy bawić się w karaoke. Jako że grono chętnych do śpiewania było nad wyraz szerokie, nie wzięliśmy czynnego udziału w zabawie. Trochę szkoda, bo w repertuarze, ku naszemu zdziwieniu, były nawet piosenki Metalliki, Ozzy’ego, Mansona czy Nirvany. No cóż, może następnym razem dzielniej zawalczymy o mikrofon, przede wszystkim z arabską częścią naszego grona, która wykonywała piosenki może i dość żywe, ale raczej nudnawe, a przede wszystkim – dla nas – niezrozumiałe . Albo wreszcie nauczymy się arabskiego. Było już po północy, kiedy pożegnaliśmy się i wróciliśmy do domu. Mimo późnej pory Oliver, którego namówiliśmy z okazji planowanego wieczornego wyjścia na popołudniową drzemkę, był w świetnej formie. Idea karaoke na tyle do niego trafiła, że zaczął się poważnie zastanawiać gdzie mógłby nabyć odpowiedni program i zestaw piosenek do tej zabawy.

Sunday, September 20, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.10

Środa, 16 września 2009, dochodzi północ

Właściwie miałem kłaść się już spać. Jutro ostatni dzień pracy przed świętami wieńczącymi ramadan. Pobudka dwadzieścia po szóstej. Powiedziano nam dziś, że najprawdopodobniej przyszły czwartek, który świętem nie jest, ale z gracją łączy święta z weekendem, zostanie nam odpuszczony, co da nam w konsekwencji aż dziewięć dni wolnego. Nie byle co. Choć zamiast tego wolałbym wreszcie dostać pensję, którą otrzymać mieliśmy już wczoraj… Wedle słów Mazena, wypłata będzie jutro. Tyle że jesteśmy w kraju, gdzie ‘jutro’ jest pojęciem o znaczeniu bardzo niejasnym, rozmywającym się gdzieś w mrokach arabskiej zbiorowej nieświadomości.

Ale nie o tym. Miałem więc kłaść się spać. Podniósłszy jednak solidne drewniane rolety w salonie, by zapalić wieczornego papierosa obserwując pogrążoną zwykle o tej porze we śnie dzielnicę Shahba, uświadomiłem sobie, że coś dziwnego dzieje się z modlitewnymi zaśpiewami.

Po pierwsze, trwają już od wyjątkowo długiego czasu. Trudno mi określić dokładnie jak długiego, bo przyzwyczaiłem się już do odśpiewywanych pięć razy dziennie modlitw i zwykle nie zaprzątają one mojej uwagi. Oczywiście, są miejsca, gdzie śpiew potrafi zdominować przestrzeń, sprawić, że wszystko, nawet powietrze, wydaje się zastygać w bezruchu i skupieniu. W większości miasta jednak sacrum swobodnie miesza się z profanum, modlitwa zlewa się z ulicznym zgiełkiem - dźwiękiem niezliczonych klaksonów, ożywionych rozmów, nawoływań sprzedawców. Może miałem pecha, ale chyba tylko raz widziałem mężczyznę – stróża – modlącego się na niewielkim dywaniku. Piszę chyba, bo nie jestem nawet pewien, czy się modlił. Może siedział na nim, żeby nie dostać wilka. Bicie pokłonów w stronę Mekki na dywaniku to jakaś ściema. Odbiegłem jednak od tematu, wróćmy do tego, co dzieje się teraz za oknem. Jestem w stanie stwierdzić, że modlitwy trwają, chyba nieprzerwanie, przynajmniej od dwóch - trzech godzin. Rzecz druga – zamiast monotonnego, melancholijnego wznoszącego się i opadającego, wibrującego śpiewu ciszę nocną rozdziera rytmiczny krzyk przerywany czymś, co brzmi jak ryk tłumu. Dźwięk z głośnika, choć głośny, nie zachwyca jakością, ale brzmi to jak jakaś transmisja ze stadionu. Muezin, czy też ktoś inny, intonuje kilkuwyrazowe hasło. Później ryk tłumu, hasło, ryk tłumu, hasło – ryk. Głos raz staje się płaczliwy, zbolały, by zaraz potem sięgnąć wysokich tonów religijnej ekstazy. Przerażającej, przyznaję. Nawet, jeśli ryczą o miłości do bliźniego, raczej nie chciałbym się znaleźć w miejscu transmisji (chociaż z drugiej strony…). Po chwili następuje zmiana hasła, i cykl zaczyna się od nowa.

Nagrałem urywek ceremonii na dyktafon, jakość jest licha, ale powinno to dać Wam jakieś wyobrażenie na temat tego, co się tu dzieje. Zaraz. Skończyło się (jest północ). Wypytam jutro asystentek o co chodziło i, jeśli zechcą podzielić się mrocznymi sekretami islamu z niewiernym, pospieszę z wyjaśnieniem.

Saturday, September 19, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.9

Noc z piątku, 11 września na sobotę, 12 września 2009, trzecia

Jeżdżąc aleppańskimi taksówkami co najmniej dwa razy dziennie, trafia się na różnych ludzi. Wczoraj wieczorem wiozący nas taksówkarz poczęstował mnie papierosem. Nie nawykłem do palenia w aucie, ale skoro to on zaczął... Poza tym nie wypada chyba odmawiać w obliczu takiej szansy na integrację z krajowcami. Kiedy wysiadaliśmy, poczęstowałem go przywiezionym jeszcze z Polski marlboro. A on wręczył mi jeszcze jednego winstona. Najzabawniejsze było w tym to, że przez całą podróż i podczas wszystkich tych częstowań kierowca nie odezwał się słowem. Wszystko ustaliliśmy przy pomocy gestów. Cóż za niesamowite ponadkulturowe, ponadnarodowe i ponadjęzykowe porozumienie palaczy! Doprawdy, czy można przecenić rolę papierosów w nawiązywaniu kontaktów społecznych? Innym razem znowu, parę dni temu, taksówkarz zwrócił nam uwagę, że daliśmy mu za dużo pieniędzy. Nie pomyliliśmy się, koszt przejazdu jest na tyle niski, że zwykle zaokrąglamy w górę kwotę wyświetlającą się na taksometrze. Większość klientów, również miejscowych, tak robi. On jednak postanowił się upewnić, czy te pięćdziesiąt groszy to napiwek, czy też efekt naszej nieuwagi. Dziś dla odmiany zauważyłem, że wyświetlacz taksometru od początku jazdy wskazuje 4 liry i nie zapowiada się na to, by miał ruszyć. Zwróciłem na to uwagę kierowcy, który zbył mnie machnięciem ręki. Nie wiedziałem, jaką cenę wymyśli, ale byłem przekonany, że włączył taryfę ‘giaur’. Na groźne uwagi Renaty pod adresem wyświetlanej kwoty odparł ‘ok’ i dorzucił do tego zdanie wyjaśnienia po arabsku. Zwykle przejazd do kawiarenki internetowej, gdzie się wybieraliśmy, kosztuje 35 – 40 lir, do tego dorzucamy 5-10 napiwku. Postanowiliśmy więc wręczyć mu 45 lir i ani piastry więcej. Próbował nas naciągnąć na jeszcze dziesięć lir (choć jestem przekonany, że początkowo liczył na lepszy łup), ale stanowczo się temu sprzeciwiliśmy. Renata zaczęła już nawet dzwonić do swojej asystentki z prośbą o mediację, ale zrezygnowany taksówkarz nie zatrzymywał nas siłą. Wysiedliśmy i poszliśmy w swoją stronę. Mogłoby się wydawać, że afera o równowartość niecałej złotówki nie ma sensu. W pewnym stopniu mogę się z tym zgodzić. Z drugiej strony jednak przyzwolenie na oszustwo, nawet tak niewymiarowe jak okonie w szwedzkim Hoga Kusten, ma swoje konsekwencje. Utwierdza sprawcę w przekonaniu, że – po pierwsze – stereotypowy obcokrajowiec jest na tyle bogaty, że nie ma nic przeciwko byciu wykorzystanym, po drugie – że jest na tyle głupi, że i tak nie zorientuje się w sytuacji, a jeśli nawet, to – po trzecie – nie zdobędzie się na powiedzenie ‘nie’. Jakkolwiek więc banalnie by to nie brzmiało, na swoją małą skalę robimy dużą przysługę przyszłym podróżującym do Syrii. Nie ma za co. Ot, pozytywistyczna praca u podstaw. Na ciekawą sytuację wyjaśniającą interesowne nastawienie niektórych miejscowych w stosunku do przyjezdnych trafiliśmy ostatnio czytając z Oliverem ‘Tomka w krainie kangurów’ Szklarskiego. Początek XX wieku. Tomek wraz z ojcem, bosmanem Nowickim i Janem Smugą („kiedy wszedł do przedpokoju, to po prostu zapachniało prawdziwą dżunglą”)podczas podróży do Australii schodzą na ląd w Port Saidzie. Natychmiast opada ich gromada przewodników oferujących swoje usługi. Bosman rzuca im kilka monet, żeby się odczepili… Odpowiedzmy więc sobie na dwa proste pytania: jakie postawy kształtują w ten sposób w krajowcach nasi dzielni podróżnicy? I jak (a raczej – ile) my, po stu latach, za to płacimy?

Nie ma na szczęście tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tayma - asystentka Renaty – dostrzegłszy nieodebrane połączenie od nas, oddzwoniła szybko. Nie potrzebowaliśmy już jej pomocy, ale przyszło jej do głowy, że moglibyśmy ją odwiedzić i zjeść u niej iftar, posiłek spożywany w czasie ramadanu tuż po zachodzie słońca, po całodziennym poście. Prawdziwa ramadanowa kolacja w muzułmańskim domu to jednak nie to samo, co posiłek w restauracji. Z chęcią więc, choć nie bez obaw, przyjęliśmy więc zaproszenie. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak powinna wyglądać taka wizyta. Z winem przyjść nie można, kwiaciarni w zasięgu wzroku brak. Uznaliśmy w końcu, że zaproszenie było na tyle spontaniczne, że mamy chyba prawo pojawić się na miejscu bez podarków dla gospodarzy. Niepotrzebnie obawialiśmy się rozliczenia z etykiety. Powitano nas serdecznie, ale niezbyt oficjalnie. Było dość późno, kiedy dotarliśmy na miejsce i rodzina Tayma odpoczywała już po posiłku w innym pokoju. Nas posadzono w stylowym salonie, przy stole nakrytym dla trzech tylko osób. Kolejnych członków rodziny poznawaliśmy osobno. Najpierw przyszedł do nas ojciec Tayma. Po angielsku mówił bardzo słabo, ale wystarczająco, by przyjąć komplementy tyczące się wspaniałych mebli i bibelotów. Jeden z nich, przedstawiający muzykantów z Bremy, pomógł nam zacząć rozmowę. W Bremie mianowicie, jak się dowiedzieliśmy, pracuje lub pracował pan domu. Przeszliśmy w związku z tym na mieszankę niemieckiego i angielskiego. Ustaliliśmy, że jest aptekarzem. Z radością poinformowaliśmy go, że nasz przyjaciel w Polsce też jest aptekarzem (właściwie farmaceutą, ale operowanie takimi niuansami na moim poziomie niemieckiego nie jest niestety możliwe). I rozmowa się potoczyła, rozmawialiśmy o Polsce i o rodzeństwie asystentki Renaty. Ma młodszego brata, który kontynuuje rodzinną aptekarską tradycję w Rosji i siostrę, która nie robi nic. Tayma jest najstarsza, ma trzydzieści dwa lata. O to, dlaczego nie ma jeszcze męża, co jest w tym wieku dość niecodzienne, nie śmieliśmy zapytać. Kiedy ojciec Tayma wyszedł, Renata została zaproszona do kuchni, by pomóc w podawaniu jedzenia do stołu. Dziwnie się czułem będąc w ten sposób obsługiwanym przez kobiety. Pewnie w wielu polskich domach wygląda to bardzo podobnie, ale mnie zawsze wydawało się to bardzo staromodne (nie fascynująco staromodne, jak palenie fajki, noszenie kapelusza i prowadzenie samochodu w rękawiczkach – dodam) i w pewien sposób egzotyczne. W Syrii, według Tayma, to sytuacja powszechna i jak najbardziej naturalna. Mężczyźni właściwie nigdy nie wchodzą do kuchni. Mam wrażenie, że asystentka Renaty na swój cichy sposób, jak wiele pewnie młodych, buntuje się przeciwko zasadom i obyczajom, które uważa za ograniczające i nieprzystające do współczesności. W zeszłym roku nie nosiła ponoć chusty w szkole (temat okrywania się postaram się szerzej omówić w najbliższej przyszłości), teraz nie miała jej w domu, w przeciwieństwie do swojej matki i siostry. Matka, nadmienię, założyła ją specjalnie dla mnie, kiedy przyszła się przywitać – kiedy Renata pomagała przynosić jedzenie z kuchni, widziała ją jeszcze nieokrytą. Tayma chciała po studiach, a miała wtedy trzydzieści lat, wyjechać na jakiś czas do Anglii (w Aleppo studiowała język angielski), ale rodzice nie pozwolili jej na to. Nie trudno dostrzec, że próba zrozumienia tej decyzji miesza się u niej z dużą dozą żalu do ojca i matki. Mniej więcej godzinę delektowaliśmy się rozmową i domowymi przysmakami. Pozwolę sobie orientacyjnie nakreślić, co znalazło się na stole. Poczęstowano nas więc zupą, którą smakowała dziwnie znajomo. Najpierw myślałem, że smak kojarzy mi się po prostu z grochówką, ale po chwili doznałem olśnienia – dokładnie taka zupa, tak samo przyprawiona znajdowała się w menu bufetowym jednej z naszych ulubionych restauracji w Guangzhou – ‘1001 Nights’. Na stole nie mogło oczywiście zabraknąć aromatycznego ryżu, warzyw – przyrządzonych na ciepło i świeżych, w formie mniej lub bardziej złożonych sałatek. Zachwycająco odświeżająco smakowała ta z ogórków w sosie jogurtowym. Danie główne stanowiła góra niewielkich, walcowatych kotlecików wyglądających jak falafel. Okazało się jednak, że nie są to smażone na głębokim oleju grochowe przysmaki – te kotlety składały się z zewnętrznej, mięsnej warstwy i nadzienia, które w smaku przypominało kaszankę. Spróbowawszy wszystkiego, zaproponowałem, żeby delikatnie wybadać kwestię oczekiwanej przez gospodarzy długości naszej wizyty. Poinformowaliśmy Tayma, że Oliver jest już trochę zmęczony i niedługo chcielibyśmy iść. Reakcja była jednoznaczna – ‘najpierw musicie spróbować słodyczy!’. Cóż było począć, mocno już pełni, zabraliśmy się do pyszności, z których znana jest Syria, a o których dokładniej napisze wkrótce. Oprócz nich na stole pojawiła się wielka patera z owocami. Zaproponowano nam również kawę, pyszną lecz piekielnie mocną – siostra Tayma podała ją zgodnie z tradycją w maleńkiej filiżance. Skosztowaliśmy również domowej wersji ramadanowego napoju, który wcześniej kupiłem na souqu. Wiem już na pewno, że przyrządza się go między innymi z daktyli i soku z cytryny. W salonie zrobiło się gwarno, gospodarze dołączyli do nas, by sfotografowa Olivera (prośby o fotkę są w Syrii rzadzsze, niz w Chinach, ale sie zdarzają). Podziękowaliśmy po wielokroć za gościnę, pochwaliliśmy doskonałe jedzenie i pożegnaliśmy się. Kiedy wyszliśmy już z budynku, dogonił nas brat Tayma i zaproponował, ze odwiezie nas do domu. Wygląda na to, że udało nam się zdać dzisiejszy egzamin ze stosunków międzykulturowych. I dobrze się przy tym bawić.

Tuesday, September 15, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.8


Noc z czwartku, 10 września na piątek, 11 września 2009, za kwadrans druga

Nadszedł z dawna wyczekiwany weekend. Wróciwszy ze szkoły nagrałem się porządnie w Wiedźmina, odpocząłem, zjadłem obfitą kolację i znowu się nagrałem. Czas na trochę pracy twórczej. Czas na podsumowanie ostatnich paru dni.

Jako że większość czasu spędziliśmy w tym tygodniu w szkole, będzie o szkole. Po pierwszym dniu byłem zupełnie wykończony. Wizja przerzucania ton podręczników podczas przygotowywania się do kolejnych lekcji i perspektywa permanentnego wstawania barbarzyńsko rano przytłaczała mnie całkowicie. Nawet przespanie lwiej części popołudnia nie przywróciło mi wigoru. Tym bardziej zaskakuje fakt, że już od wtorku złapaliśmy pewien rytm, a życie zawodowe odzyskało koloryt. Nasz dzień pracy wygląda następująco. Wstajemy około 6:30 i jemy małe śniadanie. Autobus szkolny, który okazał się, ku mojemu rozczarowaniu, siedmioosobowym mikrobusem, a nie żółtym autobusem z amerykańskich filmów, z grubym kierowcą i rozwrzeszczanymi dzieciakami, przyjeżdża pod nasz dom o 7.15. Nie musimy już maszerować do pobliskiego meczetu. W autobusie mam możliwość wyalienowania się za pomocą walkmana i uszczknięcia jeszcze dwudziestu minut na drzemkę. Lekcje zaczynamy o ósmej. Renata ma średnio trzy – cztery czterdziestopięciominutowe lekcje, razem siedemnaście, ja – cztery do pięciu, razem dwadzieścia cztery. Pamiętacie o Mohammadzie z Indii, w stosunku do którego wyczułem u doktor Fadii nutkę dyskryminacji w mowie ciała? Przyznano mu trzydzieści osiem lekcji Science tygodniowo. Trzydzieści osiem. A przygotowanie się do nich? Nie wyobrażam sobie, jak to ma wyglądać. Szkoda mi go. Oby mu chociaż zapłacili za nadgodziny.

Przy okazji płac, trochę ploteczek. Już przed przyjazdem do Syrii doszły nas słuchy, że szkoła często spóźnia się z pensją. Kelly mówi, choć przyznam, że ma według mnie tendencję do koloryzowania i dramatyzowania, że starzy nauczyciele nie dostali jeszcze wypłaty za czerwiec. Dlaczego więc wciąż tu są? Dlaczego niektórzy z nich pracują tu od czterech czy nawet pięciu lat? Po zapoznaniu się z tym, co głosi fama, poszliśmy do biura Mazena. Na szczęście zabawa w dobrego i złego policjanta dobrze nam wychodzi, szczególnie mojej żonie. Renata Nieustępliwa wymusiła na naszym szefie deklarację, że pensja będzie do nas trafiać do piętnastego dnia każdego kolejnego miesiąca. Kontrakt tę kwestię pomija. Oczywiście ustna umowa znaczy tu chyba tak samo niewiele, jak pisemna. Bo jak niby mielibyśmy, nie znając języka i nie mając, tak cennych tu, ‘pleców’, wyegzekwować jakiekolwiek postanowienia kontraktu? Tym bardziej, że znajdują się na nim tylko nasze, a nie naszych pryncypałów podpisy. Sekretarka mówi, z odrobiną rozżalenia ale i rezygnacji w głosie, że to, kiedy nam zapłacą, zależy tylko i wyłącznie od Mazena. Dobrze przynajmniej, że jest nas dwoje. W razie hipotetycznego strajku i możliwości naszego odejścia, szkoła musiałaby na gwałt szukać dwójki nauczycieli. Okienko transferowe, kiedy w większości krajów jest przerwa międzysemestralna, wypada dopiero na przełomie stycznia i lutego. Chyba w ich interesie leży, żeby płacić nam na czas. W kwestii złej policjantki - kiedy Renata rozmawiała z Mazenem, respekt, który sobie w ich relacji zbudowała, był wręcz namacalny.

Odłóżmy jednak na bok pełną lokalnych zawiłości otoczkę i wróćmy do meritum naszej pracy. Jestem zadowolony z moich klas. Z grade 4, które spodobało mi się już pierwszego dnia, z lekcji na lekcję pracuje mi się coraz lepiej. Szybko wykształciliśmy jasne zasady współpracy i możemy skoncentrować się na realizowaniu programu. Ciekaw jestem, kto uczył wcześniej te dzieci. Biedactwa, traktują każdą z gier, którymi urozmaicam zajęcia, jak objawienie. Nie znały ‘Pat-a-cake’, ‘I wrote a letter to my love’ ani ‘What’s the time Mr. Wolf’. A w zanadrzu mam jeszcze tyle nowych zabaw – wystarczy na cały rok szkolny. Z grade 5, jak się okazuje, też da się pracować, choć mają wyraźną tendencję do testowania mnie jako nowego nauczyciela. Nieodłączna to chyba cecha ich wieku, szczególnie u chłopców – kończy się beztroski entuzjazm, pewne zachowania już im – w ich opinii – nie przystoją, a inne, często destrukcyjne, pozwalają zbudować odpowiedni wizerunek wśród kolegów. Jesteśmy jeszcze na etapie praktycznego wyjaśniania tego, co im wolno a czego nie. Na szczęście Nour, choć nie jest tak surowa jak Tamar, radzi sobie. Potrafi nawet w odpowiedniej chwili podnieść głos, dzięki czemu ja mogę oszczędzać swój. Wspomnę przy okazji tej klasy o jednym jeszcze napawającym optymizmem sygnale. We wtorek pracowaliśmy nad spersonalizowanym introduction uczniów. Kiedy zastanawialiśmy się nad tym, co tekst ten powinien zawierać, pojawiły się sugestie, by napisać między innymi o ulubionym przedmiocie i ulubionym nauczycielu. Spora część uczniów, jak zauważyłem, wybrała Language and Arts i Mr. Michaela, mimo że był to dopiero drugi dzień naszej znajomości. To się nazywa dobre pierwsze wrażenie. Albo kredyt zaufania. Tak czy owak, będzie dobrze.

Kilku jeszcze ciekawych rzeczy dowiedziałem się z tych tekstów. Któryś z chłopców napisał, że jego ulubioną grą jest Call of Duty. Ogólnie bardzo modne jest Playstation. W opiniach na temat książek i filmów często pojawiały się Harry Potter i Hannah Montana. Pewnie wielu z Was, a może – z nas, spodziewało się dzieci z innej bajki, dzieci z egzotycznego świata ‘Tysiąca i jednej nocy’. Tymczasem dzieci to dzieci, w czasach globalizacji tak bardzo podobne w Chinach, Syrii i Polsce. ‘We’re All Living In America’, jak śpiewa Rammstein. Tylko imiona miejscowi uczniowie mają w większości dość stereotypowe. Mam czterech Mohammadów, trzech Abdulów, dwóch Ahmedów, Aliego, Omara, Mustafę, Salmę, Laylę i Haylę. Żebym nie zapomniał, gdzie jestem. I muszę ich oduczyć mówienia do mnie per ‘mister’. Trąci to nieco, w moim przynajmniej odbiorze, epoką kolonializmu. Epoką może fascynującą, ale jednak minioną.

Z ostatniej chwili. Maggie – nauczycielka Olivera – ma wrażenie, że to, co robią na zajęciach pierwszoklasiści, jest dla niego nieco zbyt łatwe. Zaproponowała, by na próbę wysłać go w przyszłym tygodniu do drugiej klasy. Nie jestem zwolennikiem pochopnego przyspieszania edukacji szkolnej dziecka, szczególnie, jeśli wynika z chorych ambicji rodziców. Z drugiej strony – jeśli ma się lepiej bawić, bo oto w tym wieku chodzi, w klasie Georgianne – dlaczego nie? Lepiej właściwie przetestować ten wariant teraz, niż kiedy rok szkolny rozkręci się na dobre. Rozmawialiśmy z Oliverem i ustaliliśmy, że spróbujemy. Jeśli uzna, że chce wrócić, wróci. Będzie miał do czego. Zebrał już sześć gwiazdek a za tydzień wypada jego kolej na bycie dyżurnym.

Sunday, September 13, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.7

Poniedziałek, 7 września 2009, dwadzieścia po dziesiątej wieczorem

Pierwsze chomiki syryjskie za płoty. Mimo, że miałem tylko trzy lekcje – w związku z początkiem roku i ramadanem skończyliśmy wcześniej – jestem potwornie zmęczony i wyzuty z kreatywności. Krótko więc i może bez polotu. Przekonajmy się.

Zadziwił mnie brak efektownej ceremonii rozpoczęcia roku. Postaliśmy sobie na szczycie schodów, uczniowie postali sobie w dole, ustawieni w rzędy klasami, twarzą do nas. Całość trwała nie więcej niż dziesięć minut i trudno wyróżnić w niej jakiekolwiek części. Był to właściwie monolog doktor Fadii po arabsku, bardzo bezbarwny. Składały się na niego najprawdopodobniej ogólne instrukcje i uwagi techniczne. W porównaniu do chińskiego powitania uczniów i nauczycieli, z kilkudziesięcioosobową orkiestrą, wciąganiem flagi na maszt, śpiewaniem hymnu, licznymi a płomiennymi przemówieniami kończonymi gromkimi okrzykami i brawami – w National School of Aleppo rozpoczęcia roku nie było.

Moi uczniowie z grade 4 są całkiem sympatyczni. Do tego Tamar, moja asystentka, mile mnie zaskoczyła swoją rzeczowością i umiejętnością utrzymywania dyscypliny. To sytuacja dla nauczyciela bardzo wygodna – skupić się na tym, jak w interesujący sposób realizować temat i nie martwić się o zachowanie uczniów. Choć luksus ten, trzeba mieć to na uwadze, grozi przytępieniem charyzmy, jeśli zbytnio się rozleniwić. Piątoklasiści są nieco bardziej rozwydrzeni. I liczniejsi, w klasie jest chyba dwadzieścioro troje uczniów i uczennic, w grade 4 – siedemnaścioro. A na Nour nie mogłem dziś liczyć, nie była zbyt przekonująca w kontakcie z uczniami. Musze z nią porozmawiać i wyjaśnić jej, czego od niej oczekuję. Oliver jest, biorąc pod uwagę fakt, że to jego pierwszy dzień w nowej szkole, całkiem zadowolony z zajęć. Maggie, jego nauczycielka, mówi, że był bardzo aktywny na zajęciach po angielsku i wyłączył się dopiero na arabskim. Kiedy podczas przerwy przyszliśmy zobaczyć, jak sobie radzi, czytał komiks… Jest to w gruncie rzeczy zrozumiale, kiedy ma się jakieś podstawy języka, każdy kontakt z nim jest rozwijający. Zawsze można wyłowić z kontekstu użyteczne słowa i wyrażenia. Kiedy natomiast nie rozumie się absolutnie niczego, a nauczyciel prowadzi zajęcia pod kątem potrzeb uczniów już znających język, trudno oczekiwać postępu. Dowiedzieliśmy się na szczęście, że Oliver mógłby uczestniczyć w indywidualnych zajęciach językowych w czasie, kiedy krajowcy mają swój arabski. Miejmy nadzieję, że uda się rozpocząć je jak najszybciej. Kiedy poszedłem odebrać Olivera po lekcjach, nie zastałem go w jego sali. Dzięki pomocy młodej dziewczyny pracującej w szkole (wygląda na jakieś trzynaście lat, czyżby nie było tu obowiązku szkolnego?), znalazłem go w innym pomieszczeniu, w towarzystwie jakiegoś chłopca i syryjskiej nauczycielki. Wróciliśmy do klasy po plecak. Tam sprawa się wyjaśniła. Lekcja religii. Większość dzieci zgłębiało tajniki Koranu, giaura Olivera i giaura Johna, który okazał się być synem Kelly, odesłano natomiast – w dobrej wierze (nomen omen) – na religie chrześcijańską. Gdzie, jeśli nie na Bliski Wschód, mielibyśmy się udać, żeby owa przestała być obowiązkowa? Co za ironia losu. Jeszcze pierwszą komunię świętą mu zafundują…

Pozbawiłem dziś życia karaluszego zwiadowcę, którego zastaliśmy w jadalni po powrocie z kolacji. Od czasu potyczki, która miała miejsce pierwszego dnia naszego pobytu w Aleppo i podczas której zmusiliśmy karaluchy do wycofania się z naszego apartamentu, nie widzieliśmy żadnego z nich. Nie licząc trupów, które jeszcze przez czas jakiś znaczyły miejsca zażartych walk. Chyba nie miałem okazji wspomnieć, że tutejsze karaluchy są znacznie większe od tych, z którymi dzieliliśmy mieszkanie w Chinach. Tamte miały może półtora centymetra plus centymetr czułków. Tutejsi ich, bliskowschodni pobratymcy prezentują się znacznie bardziej okazale. Maja chyba co najmniej trzy centymetry i drugie tyle antenek. Są szerokie w tułowiu i długonogie. Bardzo nieprzyjemnie się je zabija. To już nie jakieś komary czy pajączki, to duże zwierzęta, wyczuwalne i wyczuwalnie chrupiące pod butem. Zaskakuje natomiast fakt, że jako gatunek przetrwały miliony lat będąc tak niezręcznymi i nieporadnymi. Kiedy przewrócą się na wznak, co zdarza im się niebywale często, jest po nich. Gdybym psychicznie wytrzymał czekanie na ich śmierć, nie musiałbym ich nawet rozgniatać. Ale ta ich przytłaczająca obecność… Te ruchy odnóży nie natrafiających na nic prócz powietrza - miałbym je przed oczami mimo całkowitej ciemności zalegającej pokój. A jeśli się mylę, jeśli one jednak potrafią się odwracać? Wizja ich okrutnej zemsty niechybnie sprowadziłaby na mnie szaleństwo. Lepiej już szybko i sprawnie zamknąć sprawę krusząc chitynowy pancerzyk. Oprócz karaluszków i mrówek faraona, które dwa razy wpadły do kuchni na coś słodkiego, mamy tylko duże mrówki w ogrodzie. Znacznie większe niż polskie, ale nie takie, jak w czwartej części Indiany Jonesa. Skorpionów i węży na razie brak. Cóż, cieszymy się tym, co mamy.

Thursday, September 10, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.6

Niedziela, 6 września 2009, dziesiąta wieczorem

W dzisiejszym odcinku Pogromców Mitów zmierzymy się z opinią, że nie da się uniknąć kłopotów z żołądkiem podczas podróży na Bliski Wschód.

Przyjrzyjmy się opiniom ekspertów.

Doktor Chróścicka, ciesząca się naszym zaufaniem i sympatią od lat lekarka: ‘Powinniście brać enterol przez pięć dni przed wyjazdem i pięć dni po przyjeździe. Będzie to ochroną dla waszej flory bakteryjnej. To bardzo wskazane podczas podróży do tego regionu.’

Mazen Chibli, właściciel National School of Aleppo: ‘Pierwszy tydzień to czas na przystosowanie się. Sto procent osób przyjeżdżających do Syrii ma kłopoty z brzuchem.’

John, nauczyciel, od pięciu lat w NSA: ‘Wszyscy nauczyciele mają na początku problemy żołądkowe.’

Kelly, nauczycielka, od trzech lat w NSA: ‘Jeśli po raz pierwszy próbujecie jakiegoś dania, zjedzcie tylko trochę. W przeciwnym razie macie rozstrój żołądka jak w banku.’
Eksperci zdają się jednoznacznie potwierdzać słuszność hipotezy. Ale to nie wystarczy młodemu Pogromcy Mitów, w której to roli występuje Wasz skromny narrator… Żeby raz na zawsze rozstrzygnąć palący żołądkowy problem, przeciąć jelitowy węzeł gordyjski, postanowił on:

Nie brać leków ochronnych.

Jeść co tylko się da, szczególnie ze straganów i stoisk ulicznych.

Nie przesadzać z myciem rąk.

Napić się wody (najpewniej z kranu) z brudnawej butelki i brudnawej szklanki w
więcej niż brudnawej souqowej restauracji.

Przebieg eksperymentu. Eksperyment zaplanowano na pierwszy tydzień pobytu w Syrii. Przez pierwsze cztery dni nic nie zapowiadało potwierdzenia mitu. Potem coś zaczęło bulgotać w żołądku obiektu eksperymentu. Objawy nie wymagały leczenia ambulatoryjnego (dotąd…). Częstotliwość korzystania z toalety nie przekroczyła trzech wizyt dziennie. A jednak coś się działo. Do obiektu eksperymentu wtargnęły miejscowe tajemnicze monstra. Jego flora bakteryjna została przez nie sterroryzowana. Agresorzy szybko przejęli kontrolę i zaprowadzili swoje porządki. Innymi słowy, zapanował chaos.

Konkluzja. Z zażenowaniem i niejaką złością przyznaję, że mit został potwierdzony. Nie taki diabeł straszny, jak go malują, ale jednak diabeł to diabeł.

Saturday, September 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.5

Noc z piątku, 4 września na sobotę, piątego września 2009, kwadrans po trzeciej

Chcąc w pełni wykorzystać beztroski czas, który pozostał nam do zbliżającego się niemiłosiernie wielkimi krokami roku szkolnego, wybraliśmy się ponownie na souq. Nadmienić muszę, że był to pomysł Renaty. Jest rzeczą wspaniałą, że po dekadzie znajomości moja żona nadal potrafi mnie zaskakiwać. Owszem, może i motywacja do tej wycieczki była prozaiczna (słodkie kulki smażone na głębokim oleju, którymi ostatnio nas tam poczęstowano), ale to jednak souq. Brudny, zatłoczony, gwarny souq.

Mając w optymistycznej perspektywie liczne emocjonujące zakupy, postanowiłem przedsięwziąć rozpoznanie terenu. Zawsze lubiłem się targować i sam skrypt tej sytuacji społecznej nie jest dla mnie, jak dla Renaty, niekomfortowy. Żeby jednak estetycznie i skutecznie uprawiać przepiękną sztukę targowych negocjacji, należy bezwarunkowo posiąść pewna wiedzę na temat tego jakie dobra i za ile warto nabyć. A do tego trzeba nie doświadczenia ogólnego, lecz dostosowanego do warunków lokalnych. Naukę zacząłem od kufeyya, chusty znanej u nas jako arafatka i iqal, czarnego krążka przytrzymującego ją na głowie. Wypatrzyłem je na jednym z kramów a sprzedawca, widząc moje niedbałe zainteresowanie, przystąpił do rozpoczęcia zabawy. Sprytnie namówił mnie na przymierzenie zestawu. Dawno temu pracowałem przez miesiąc jako bezpośredni sprzedawca książek, więc ten psychologiczny trick nie jest mi obcy. Nas też uczono, by dać klientowi książkę do potrzymania a potem mu ją zabrać. Chcąc, nieświadomie, odzyskać kontrole nad sytuacją, będzie chciał, statystycznie częściej, ją kupić. Następnie kupiec oświadczył, że wyglądam jak Lawrence z Arabii. Pewnie tak naprawdę wyglądałem głupio, ale, jak uczą podręczniki, komplement odnosi skutek nawet, jeśli nie jest traktowany przez odbiorcę jako prawdziwy. Tu doszliśmy do ceny. 300 funtów syryjskich. I komentarz, że to cena dla mnie, bo jestem przyjacielem z Polski (zgadł nawet, że z Gdańska, drań). Dla Amerykanów to 500 funtów. Tu trafił, zaśmiałem się w duchu na myśl o głupio przepłacających amerykańskich turystach. Chociaż takie porównawcze podanie ceny to też standardowa sztuczka. Zaoferowałem mu 200. On na to, że 250. Z bólem na twarzy podwyższyłem ofertę do 220. Odparł, że 250 to ostateczna cena. Wtedy przystąpiłem do ofensywy. Smutno zwiesiłem głowę i odłożyłem siatkę, do której już, żeby wymusić przypieczętowanie transakcji, zapakował chustę. Oczywiście przystał na 220 funtów. 13 złotych. Pewnie mógłbym osiągnąć lepszą cenę, ale to w końcu souqowy pierwszy raz. Przewodnik (dla Amerykanów, he,he) sugeruje za kufeyya i iqal cenę 5 – 10 dolarów, czyli i tak jestem do przodu. Poza tym przecież i tak nie o towar tu idzie, i nie o cenę. Pełna psychologicznych tricków rozgrywka targowania się na souqu – bezcenne…

Trudno chyba o wizytę w souqu, nawet podczas ramadanu, która nie łączy się ze spróbowaniem jakiegoś nowego przysmaku. Dziś zainteresowały mnie niewielkie placuszki wielkości spodka posmarowane czymś brunatno czerwonym, zwane chyba manaeesh. Na pierwszy rzut oka przypominały malutkie pizze. Kupno pojedynczego placka okazało się całkiem niełatwe. Mały chłopiec sprzedający je na jednym z maleńkich straganów nie zrozumiał, o co mi chodzi. Inny kupiec uznał chyba, że nie warto zawracać sobie głowy tak lichą transakcją i po prostu podarował mi smakołyk. Pasta, którą posmarowano placek jest chyba przygotowywana na bazie oliwy, pomidorów i drobinek baraniny, smak ma lekko kwaśny, możliwe, że za sprawą octu. Całkiem interesująca przekąska. Myślę, że warto w tym miejscu odnotować syryjski zwyczaj kupowania wszystkiego w ilościach hurtowych. Nie był to bowiem pierwszy raz, kiedy nasze zbyt niewielkie zamówienie spotkało się ze szczerym zdziwieniem sprzedawców. Któregoś dnia chcieliśmy kupić w supermarkecie kulkę owczego sera. Poprosiliśmy o jedną. Sprzedawca, a właściwie dwójka z tego samego stoiska, zapytali, czy chcemy jeden kilogram. Odparliśmy, że nie, chcemy jedną sztukę. Oni na to, czy chcemy jedno opakowanie (jakieś sześć sztuk, około pół kilo). Poinformowaliśmy ich, na miarę możliwości ich angielskiego i wspólnego nam wszystkim języka gestów, że chcemy jeden kawałek. Dodam, że pojedyncze kawałki leżały za szybą i nie musieli otwierać opakowania, by spełnić nasza prośbę. W końcu zrozumieli. I z pobłażliwym uśmiechem odmówili. Dopiero po chwili dopadł do nas inny sprzedawca, może jakiś nadzorca, przeprosił nas, powiedział, że jego przyjaciele są ‘crazy’ i wręczył nam owczy przysmak. Smakował prawie zupełnie tak samo, jak włókniste warkoczyki, które jada się w Tatrach jako zakąskę do piwa. Z czego wynika tendencja do kupowania wszystkiego na kilogramy? W pewnym stopniu wyjaśnić to można zapewne wielopokoleniowością, a co za tym idzie – liczebnością miejscowych rodzin. Albo miejscowym apetytem... Przenieśmy się z supermarketu na powrót na souq. Wspomnieć chciałbym o jeszcze jednym kulinarnym zakupie – ciemnym płynie rozlewanym do plastykowych butelek. Już wcześniej, w innych częściach miasta, zwróciłem na niego uwagę. Zwykle sprzedają go mali chłopcy w dużych, może litrowych, workach foliowych. Wydawało mi się, bo o tym świadczył wygląd napoju, że to kawa. W domu okazało się, że to jakiś rodzaj kompotu, gdzieś chyba czytałem, że to tradycyjny ramadanowy napój. Z czego się go robi – trudno powiedzieć. Dobrze wyczuwalna jest w nim nuta suszonych śliwek (nuta dobrze mi znana, kompot z suszonych śliwek to chyba jedyne danie wigilijne, którego nigdy nie lubiłem…). Jest dość kwaśny - to pewnie zasługa cytryn. Pozostałe składniki owiane są na razie tajemnicą.

W dobrej książce przy każdym kolejnym czytaniu, w dobrym filmie przy kolejnym oglądaniu, dostrzega się coś nowego. Tak jest i z souqiem. Dziś przykuło moją uwagę miejsce intrygujące swoją prostotą i pewną cichą symboliką. Na jednej ze ścian targowiskowego korytarza znajduje się zlew z kranem. Dostępna dla wszystkich zimna woda. Co chwilę jakiś dorosły czy dziecko, chcąc na chwilę oderwać się od swojego straganu, podchodzi, napełnia przymocowany do zlewu łańcuchem kubek i pije. Nie wiem właściwie dlaczego, ale strasznie to klimatyczne.

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.4

Noc z czwartku, 3 września na piątek, 4 września 2009, kwadrans po trzeciej

Czwartek, dzień Ważnego Spotkania w naszej szkole. Pobudka chwilę po siódmej, płatki Kellog’s z tygryskiem, by energii nie zabrakło przez cały ranek i do meczetu. Nie można przecież spóźnić się na autobus o 7.45. 7.45? Zaraz, Ziemia do Michała, jesteś w Syrii! Zgrywaj dalej punktualnego, a zamkną Cię za podejrzane przesiadywanie pod meczetem a w najlepszym razie dostaniesz wilka od siedzenia na murku. Autobus pojawił się w umówionym miejscu po ósmej. Ach, ta moja niebywała umiejętność spania zawsze i wszędzie. AC/DC na walkmanie, głowa na szybę i podróż do szkoły zaczyna nabierać sensu. Na miejscu, co już mnie nawet nie zdziwiło, nie było prawie nikogo. Przynajmniej sofy były wolne. Krzepiący sen jest dobry na wszystko, jak słusznie zauważyli twórcy Crystals of Arborea, mojego pierwszego komputerowego erpega, w którego grałem jeszcze na Atari. Postanowiłem zregenerować sobie jeszcze trochę punktów życia. Wstałem na dobre przed jedenastą – wcześniej budziły mnie tylko co czas jakiś natrętne muchy. Ludzi jakby trochę przybyło (zaczynają się schodzić, powiedziałby Balin). Nie było jednak wśród nich Mazena. Postanowiłem więc zasięgnąć języka. Dowiedziałem się, że nie ma prądu a Mazen przyjedzie prawdopodobnie około pierwszej. Nie wiem, czy te dwa fakty były ze sobą powiązane. Tak czy inaczej ludzie zaczynali szemrać. Co i rusz ten i ów przebąkiwali o dezercji, która w końcu stała się niezaprzeczalnym faktem. Jako ‘nowi’ uznaliśmy jednak, że najpierw porozmawiamy z sekretarką. Oficjalnie – nie wiadomo, o której (i czy w ogóle) Mazen przyjedzie i czy będzie spotkanie. Nieoficjalnie – spotkania raczej nie będzie, bo jesteśmy jednymi z ostatnich nauczycieli na pokładzie National School of Aleppo. Więc właściwie możemy iść. A może nawet powinniśmy, bo nie wiadomo jak później będzie z transportem (tu wychodzi na jaw wada taksówek łapanych z ulicy – kiedy nie ma taksówek i nie ma ulicy, szanse na transport są raczej marne). Nie było nad czym dywagować. Właśnie nadarzała się niepowtarzalna okazja na zabranie się z asystentką Renaty. Miała miejsce w samochodzie. Szkoda, że nie trzy miejsca, w piątkę na tylnym siedzeniu było raczej ciasnawo. Ale za to jak wesoło. A, byłbym zapomniał. W sobotę nie będzie planowanego spotkania. Zostało przełożone na niedzielę. Że w niedzielę mieliśmy zacząć lekcje? Pięciuset pięćdziesięciu uczniom NSA nie zrobi chyba różnicy, jeśli zaczniemy w poniedziałek. Przynajmniej na dzień dzisiejszy taki jest plan.

Przerwa na papierosa, którą przed chwilą sobie urządziłem, skończyła się przedwcześnie. Miejscowy Lucky Strike wypadł mi z filtra. Kłania się Orwell i ‘1984’… Nie na tyle jednak wcześnie się skończyła, by przegapić rozdzierający nocną ciszę rytmiczny stukot bębenka i zaśpiew jakiegoś mężczyzny na ulicy. Dochodzi czwarta. Wieczór dawno minął, do świtu jeszcze daleko. Nieodgadniony ramadan…
Jako że dzień uplynął nam dziś dość leniwie, pozwolę sobie wrócić na moment do wczorajszego wieczora. Kelly i Lina, nasze koleżanki z pracy, zaprosiły nas i kilkoro innych nauczycieli na kolację do jednej ze znanych sobie restauracji. Umówiliśmy się, że Kelly przyjedzie po nas o ósmej. Obejrzeliśmy w trójkę jeden z odcinków ‘Świętego’ z Rogerem Moorem, w których kolekcję zaopatrzyliśmy się przed wyjazdem, po czym, mniej więcej kwadrans po siódmej, pomyślałem o ucięciu sobie drzemki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy punktualnie o godzinie ósmej rozległ się dzwonek do drzwi! Kelly jest tu od lat, mówi po arabsku, jej mąż jest Syryjczykiem, a jednak to właśnie ona pozwoliła nam obcować z punktualnością w czystej postaci po raz pierwszy od naszego przyjazdu do Syrii. Cóż, mimo wszystko jest Angielką. Po drodze do restauracji Wane’s (której nazwę miejscowi czytają z polska ‘wanes’), przejeżdżaliśmy obok namiotu ogrodowego pełnego krzeseł. Tak ponoć wygląda trwający tu siedem dni obrządek pogrzebowy. Warto będzie dowiedzieć się więcej na ten temat. Na razie – wybaczcie – będzie o jedzeniu. Siedzieliśmy jeszcze w czwórkę przy przygotowanym dla dwunastu osób stole, kiedy się zaczęło. Na początek podano nam pistacje - te suszone, znane w Polsce, oraz świeże, jeszcze w zielono – różowych skórkach. Sprawdziłem, skórki są niesmaczne. Wyłuskuje się pistację palcami po czym traktuje się ją tak samo, jak tę klasyczną. Jest może nieco bardziej wilgotna i, co oczywiste, niesłona. Prócz pistacji na stole pojawiły się nerkowce i migdały. By nie zjeść wszystkiego przed przybyciem pozostałych gości zamówiliśmy po butelce lokalnego lekkiego piwa, przypominającego w smaku pszennego Paulanera. Poprosiliśmy również o dwie shisha (pozwolę sobie nie odmieniać tego słowa). Swoje wrażenia na temat zwyczaju palenia shisha mogę chyba określić mianem miłości od pierwszego wejrzenia, czy raczej wdechu. Istotne jest, o czym nie wiedziałem, że zwyczajowo nie pali się w niej tytoniu, lecz owocową melassę. Najpopularniejsze smaki to jabłkowy, dwa jabłka, truskawkowy i owocowy. Za radą Kelly, zdecydowałem się na smak jabłkowy. Po chwili jakiś młodzieniec przyniósł dwie, chyba już nabite, instrumenty po czym, postawiwszy je na podłodze, za pomocą szczypiec wyjął z niewielkiego wiaderka rozżarzone węgielki i ułożył je ostrożnie na okrytym perforowaną folią aluminiową cybuchu. Następnie, zaciągając się umiejętnie, rozpalił shisha. Na koniec nałożył na koniec rury mało stylowy, lecz higieniczny plastykowy ustnik. Z początku nieśmiało zaciągałem się dymem, przez chwilę trzymałem go w ustach przed wciągnięciem do płuc, jak przy paleniu papierosa. Okazał się być jednak tak lekki i delikatny, że szybko poszedłem w ślady Kelly i zaciągałem się coraz głębiej, ciesząc się pozbawionym ostrości tytoniu przyjemnym smakiem. Nie wiem, do czego możnaby porównać palenie shisha, ale z pewnością jest to coś zupełnie innego niż palenie fajki, cygara czy czegokolwiek, co miałem przyjemność palić. Przy shisha spędzić można cały wieczór – pali się ponoć nawet kilka godzin – nie odczuwając przy tym, ani na drugi dzień, suchości w ustach czy innych skutków nieuniknionych przy konsumpcji mocnego tytoniu. Do tego w każdej chwili można śmiało odłożyć na jakiś czas na bok rurę i zabrać się do przystawek, co też, gdy dołączyli do nas inni goście, z zapałem uczyniłem. Kiedy tylko chciałem sobie zrobić małą przerwę w degustacji licznych specjałów, młodzieniec zjawiał się, jakby czytając w moich myślach i zmieniał węgielki na świeże. Kilka słów o owych specjałach. Interesująco prezentowały się smażone krokieciki z białym, zdaje się – owczym – serem. Smakowały wspaniale z ogórkami w jogurtowym, dobrze przyprawionym sosie czosnkowym. Rewelacyjny był hommos (czy też hummus), pasta z ciecierzycy podana w dwóch wersjach – prostszej, jedynie z oliwą z oliwek i sproszkowaną słodką papryką oraz bogatszej, z kawałeczkami mielonej jagnięciny. Obie wersje doskonale łączyły się z pieczywem khoobz i oliwkami. Całkiem niezłe były mahashi, nazwijmy to po swojsku, gołąbki – przyprawiona mielona jagnięcina z ryżem zawijana w liście winogron. Prawdopodobnie z powodu cytrynowej lub lekko octowej zalewy, gołąbki owe miały charakterystyczny kwaskowaty smak. Całości przystawkowej uczty dopełniały peklowane ogórki i papryczki, ostrość tych drugich godna jest najwyższego uznania. Zajadając się nieśpiesznie i wydmuchując kłęby jabłkowego dymu, gawędziliśmy sobie, przede wszystkim z Pawłem, Polakiem pracującym dla UNICEFu, który znalazł się w tym miejscu całkiem przypadkiem, jako chłopak jednej z naszych asystentek. Na co dzień Paweł mieszka w Damaszku, może więc będziemy mieli okazję jeszcze się z nim spotkać, kiedy wybierzemy się do stolicy. No proszę, w odpowiedniej atmosferze poznawanie nowych ludzi może być niezwykle miłe.
Piąta, muezin wzywa (jak na moje ucho – przez głośnik) wiernych do modlitwy (o piątej rano?!). Dla niewiernych nadeszła pora, by udać się na spoczynek.

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.3

Noc z wtorku, 1 września na środę, 2 września 2009, dochodzi druga

Bezsensowne marnowanie czasu. Tylko tak można określić nasze przygotowania do nadchodzącego roku szkolnego. Po wczorajszej ‘radzie pedagogicznej’ spodziewaliśmy się dziś konkretów. Złapaliśmy (spóźniony 20 minut) autobus szkolny pod pobliskim meczetem i udaliśmy się do naszego miejsca pracy. Tylko po to, by spotkać się z nowymi nauczycielami (większość starych, wiedząc jak się sprawy mają, darowała sobie przyjazd) i może połową asystentów. Pogawędziliśmy z Georgianne, miłą nauczycielką z Los Angeles , która uczyła wcześniej na Tajwanie i z Tomem, uroczo nieśmiałym świeżo upieczonym absolwentem Cambridge, który będzie w Aleppo przez pół roku w ramach jakiegoś programu praktyk. Georgianne nie może zamknąć mieszkania, bo nie dostała klucza, a kiedy bierze prysznic, jej łazienka zaczyna pachnieć benzyną... Okazuje się, że my trafiliśmy całkiem nieźle, choć wczoraj wieczorem skończyła się woda a klimatyzacja cały czas nie działa. Przerzuciliśmy się na wentylatory, które znalazłem w jednej z szaf. Przegadawszy nasze pierwsze doświadczenia w Syrii, zaczęliśmy się włóczyć po szkole. Pograliśmy trochę na komputerze. W przypływie energii znalazłem Nour (moją asystentkę od piątej klasy) i poprosiłem ja o zaprezentowanie mi planu tego, co mamy dziś zrobić. Na początek zabrała mnie do doktor Fadih. Madame Fadih jest władczą acz miłą kobietą lat może czterdziestu o kruczoczarnych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Jest w jej rysach i postawie coś naturalnie arystokratycznego, coś, co sprawiło, że wczoraj oboje z Renatą wzięliśmy ją za dyrektorkę. To ta, o której pisałem, że chyba nas polubiła (mam wrażenie, że przede wszystkim Renatę) i nie polubiła Mohammada. Pani Fadih jest specjalistką literatury francuskiej i osobą odpowiedzialną za program nauczania. Pomogła mnie i Nour ustalić, w których klasach będę miał zajęcia. To już coś. Następnie Nour poinformowała mnie, że książki, które mają się znaleźć w klasach są już przygotowane w bibliotece i wkrótce ktoś je przyniesie. Zapytana o to, w jaki sposób mógłbym w takim razie pomóc, odparła, że właściwie nie ma już nic więcej do zrobienia i mogę sobie posiedzieć na dole… Na szczęście po jakichś 30 minutach, które spędziliśmy na plotkowaniu o rodzinie Mazena z obeznaną w tutejszych skomplikowanych realiach Kelly, zabraliśmy się do supermarketu Carrefour z supervisorką, która pierwszego dnia oprowadzała nas po szkole, i z Moną Chibli. No właśnie, Mona Chibli jest siostrą Mazena Chibli i dyrektorką. Poza nią Mazen ma jeszcze troje rodzeństwa, z których każde jest, jak się wydaje, w jakiś sposób związane ze szkołą. I imię każdego z nich zaczyna się na ‘M’.

Ponoć dwa razy w tygodniu w Sheratonie serwują sushi. Ta informacja musiała dziś zostać sprawdzona. Wyszliśmy z domu z zamiarem złapania taksówki. Parę słów o tym środku transportu. Taksówki są żółte i niewiarygodnie tanie. Krótki kurs w okolicy kosztuje jakieś 1,5 złotego, dojazd do centrum zajmuje nam jakieś dziesięć minut i kosztuje 3 złote. Trudno w to uwierzyć, ale to jeszcze mniej niż w Chinach. W związku z tym nawet nie warto myśleć o autobusach. Choć pewnie przejedziemy się jednym z nich w ramach dostarczania sobie nowych wrażeń. Taksówkę z zapalonym żółtym światełkiem na dachu zatrzymuje się stojąc przy jezdni i machając ręką. Czerwone światełko oznacza, że samochód jest zajęty. Zwykle nawet nie trzeba machać, mijając pieszych kierowca trąbi, oferując w ten sposób swoje usługi. Oczywiście nie tyczy się to miejsc zatłoczonych, gdzie dźwięk taksówkowego klaksonu i tak utonąłby w panującym tu drogowym chaosie. Kiedy dziecko w wesołym miasteczku wsiada do małego samochodziku, zwykle najbardziej cieszy się możliwością używania klaksonu. Tutejsi kierowcy chyba nigdy z tego nie wyrośli… W ich trąbieniu nie ma nawet agresji, oni chyba po prostu lubią to robić. Mimo że znajomość angielskiego większości taksówkarzy kończy się na kilku mało użytecznych słowach, opanowanie zasad działania tego środka transportu zajęło nam nie więcej niż jeden dzień. Procentuje chyba chińska szkoła przetrwania. Co nie jest wcale jednoznacznie pozytywne. Gdzie emigracyjny miodowy miesiąc i radość z poznawania nowych rzeczy? Jeśli wszystko będzie szło tak gładko, za dwa tygodnie będę już człowiekiem stąd i nie będę miał o czym pisać! No cóż, będziecie mogli odetchnąć z ulgą... Dziś wybraliśmy złą porę na wycieczkę do centrum. Kiedy po wyjątkowo długim czasie udało nam się zatrzymać taxi, kierowca, wielokrotnie nas przepraszając, wyjaśnił łamanym angielskim, że musi jechać do domu i kieruje się w zupełnie w przeciwnym kierunku. No tak, jest ramadan, zaraz zapadnie zmrok – czas na modlitwę. Na szczęście – albo i nieszczęście – po chwili zatrzymał się koło nas inny kierowca i potwierdził skinieniem głowy, że wie jak dojechać do Sheratonu. Nie wiem jak to zrobił, ale jego taksometr pracował dwa razy szybciej niż zwykle. Specjalna taryfa dla tych, którzy jadą do Sheratonu? No nic, dopóki mój arabski kończy się na znajomości cyferek, nazw kilku dań i słowa ‘shukran’ (dziękuję), dopóty co jakiś czas będę padał ofiarą wyzyskiwaczy turystów. Musimy jak najszybciej zorganizować sobie lekcje. W Sheratonie faktycznie można zjeść sushi, w poniedziałki odbywa się tam cykliczna impreza pod tytułem ‘jesz ile chcesz’ za równowartość 60 złotych. Niemało, ale w porównaniu do cen w Polsce jednak kusząco. Dobrze, że to tylko raz w tygodniu, inaczej marnie widziałbym nasze oszczędności po wypełnieniu kontraktu. Pewnie jeszcze dokładalibyśmy do interesu...
Gdy zapadła noc, miasto ożyło. Coraz więcej sklepów i knajpek otwierało swoje podwoje. Postanowiliśmy skierować się mniej więcej w stronę domu i poddać się temu, co przyniesie nam los. Na początek przyniósł nam shawarmę. W jakimś kulinarnym zaułku wypatrzyliśmy kram z powoli obracającym się pionowym rusztem obłożonym pachnącym mięsem kurczaka. Ponieważ właśnie nadchodziła pora kolacji, nie zastanawiałem się długo. Postanowiłem dowiedzieć się jak ma się tutejsza shawarma do polskiego kababu. Mięso na ruszcie wyglądało podobnie. I na tym właściwie podobieństwa się kończą. W Polsce najpopularniejszym sposobem podawania kebabu jest chrupiąca bułka, która jest, jak się wydaje, jedynie dostosowaniem tej przekąski do europejskich fastfoodowych gustów. W Syrii, o czym słyszałem wcześniej i niniejszym informację tę potwierdziłem, skrawki mięsa zawija się z warzywami – w moim przypadku świeżymi pomidorami i peklowanymi ogórkami – w khoobz, chleb arabski, o którym wspominałem wczoraj. Zręczny sprzedawca nakłada na dolną część rulonu kawałek folii, który zapobiega wyciekaniu sosu, i całość w ułamku sekundy pakuje w papier pergaminowy. Najwspanialsza jest puenta w postaci małej porcji gęstego sosu czosnkowego pewnym ruchem nałożonej na szczyt zwiniętego placka.
W tym samym zaułku znaleźliśmy kilka knajpek serwujących koktajle owocowe. Tym razem jednak pogrążyliśmy się nie w kontemplacji ich odświeżającego smaku, lecz w rozmowie z przypadkowo poznanym mówiącym całkiem nieźle po polsku Syryjczykiem. Ciekawe, że jeszcze pamięta nasz język – ostatni raz w Polsce był dokładnie dwie dekady temu. Handlował ponoć pieczarkami i dobrze wspomina ludzi z Katowic. Pokazał nam nawet dokument poświadczający pozwolenie na wjazd na terytorium P.R.L. Kwestia tego pisma nurtuje mnie do tej pory - dlaczego od 1989 roku nosi je przy sobie? Dziwna sprawa. Jego natomiast zdecydowanie zadziwiła nasza historia. Że na tak długo przybyliśmy do Aleppo, że będziemy uczyć angielskiego i że Renata będzie pracować. Tego, że jesteśmy małżeństwem od dwóch lat a nasz syn liczy sobie sześć wiosen chyba w ogóle nie zrozumiał. To się porobiło od tego osiemdziesiątego dziewiątego…
Ostatnim wartym wspomnienia punktem naszej nocnej włóczęgi po mieście było nietypowe kino. Na pierwszy rzut oka nic nie świadczyło o jego niezwykłości, ot opustoszały hall i pusta kasa. Trochę jak w Neptunie, tylko jeszcze biedniej. Ucieszyliśmy się jednak na możliwość obejrzenia tu w najbliższej przyszłości ‘Sherlocka Holmesa’ z Robertem Downey Jr. i Judem Law czy czego tam jeszcze Amerykanie nie wyprodukują. Śmiało weszliśmy do środka, by zapoznać się z repertuarem. Ów okazał się być nieco… ograniczony. Ograniczony, jak wskazywały dziesiątki zdjęć, do filmów, jak na tutejsze realia, pornograficznych. Gabloty wypełnione były parami półnagimi, całującymi się, wytykającymi języki, obściskującymi się. Niektórzy robili to nawet na leżąco. Ogólne wyuzdanie i dzieło szatana. Roberta Downey Jr. i Jude’a Law w każdym razie wśród nich nie dostrzegłem.

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.2

Noc z poniedziałku, 31 sierpnia na wtorek, 1 września 2009, kwadrans po północy

Wstaliśmy dziś wcześnie, o dziewiątej ktoś miał zabrać nas do szkoły na spotkanie nauczycieli. Niepotrzebnie się trudziliśmy. Było sporo po jedenastej, kiedy pod naszymi drzwiami pojawił się Annas. Ani on ani Mazen, który czekał w swoim czerwonym audi, zdawali się nie bardzo pojmować marsowej miny Renaty i jej pytań o przyczyny opóźnienia. Jak powiedziała nam Kelly, jedna z nauczycielek poznanych na spotkaniu, która właśnie rozpoczyna swój trzeci rok pracy dla National School of Aleppo, powinniśmy przestać się dziwić takim sytuacjom. Jeśli mówią, że przyjadą o dziewiątej, na dziewiątą możemy co najwyżej nastawić budzik. I nie spieszyć się specjalnie ze śniadaniem. Okazuje się również, że kiedy Annas obiecywał nam przedwczoraj, że załatwi naprawę klimatyzacji ‘jutro’ i tego nie zrobił, wcale nie kłamał. Słowem ‘jutro’ określił po prostu niesprecyzowaną bliżej przyszłość. Czyli jednocześnie Dusia ma rację a January blefuje. Czy mieszkając w Polsce mógłbym sobie uświadomić, jak bardzo zakorzeniony w mojej naturze jest przysłowiowy Ordnung? Zawsze myślałem o sobie, z ubolewaniem, raczej jako o osobie spóźnialskiej, a przynajmniej robiącej zbyt wiele rzeczy na ostatnią chwilę (choć z pewnymi nastrajającymi optymistycznie rezultatami nad tym pracuję). Tymczasem w zderzeniu z kulturą arabską wynurzają się z odmętów mojej nieświadomości pozostałości zaboru pruskiego czy też po prostu głęboko zakorzeniona europejskość. To właśnie perspektywa, którą daje emigracja... Kiedy zacznie się rok szkolny, mamy jeździć do szkoły i z powrotem szkolnym autobusem (jak w amerykańskich filmach!). Rozkład jazdy, mimo stałej trasy, jest zmienny. Ponoć żona Mazena zawsze się spóźnia, więc jego dzieci też się spóźniają, a autobus nie ruszy przecież bez pociech właściciela szkoły…

Rada pedagogiczna składała się z trzech części. Część nieoficjalna trwała dobre dwie godziny. Nauczyciele i asystenci siedzieli na sofach i fotelach w hallu i zapoznawali się ze sobą mniej lub bardziej intensywnie. W moim przypadku raczej mniej. Przyjdzie na to czas w bardziej spontanicznych okolicznościach. Zdecydowałem się więc wymknąć na chwilę i pograć w piłkę z Oliverem. Boisko zostało przetestowane i zaaprobowane. Wróciłem akurat na rozpoczęcie części oficjalnej. Trwała może z dziesięć minut, w tym pięć zajęło nam zajmowanie miejsc. Nowi nauczyciele zostali pokrótce przedstawieni, po czym Mazen wygłosił krótkie oświadczenie. Jedyną istotną jego myślą było to, że termin następnego posiedzenia ustalono na czwartek. Część półoficjalna polegała na indywidualnym uzupełnianiu dokumentów w sekretariacie (czyżby tak wcześnie brali się za nasze wizy i pozwolenia na pracę?) a później na krótkich rozmowach z asystentami. Moja asystentka ds. czwartej klasy ma na imię Tamar i niestety może wpaść do szkoły dopiero w sobotę. Zaczyna się. Asystentka ds. klasy piątej, której imię brzmi mniej więcej Nour, wygląda jak Macarena Gomez z ‘Dagona’, tylko nieco niewinniej, i wydaje się być znacznie bardziej użyteczna. Dzięki niej może jutrzejszy dzień, który mam spędzić w szkole, mimo że nie mam jeszcze lekcji, nie będzie dniem całkiem straconym.

Wciąż trwa ramadan. Dla nas, giaurów, znaczy to przede wszystkim tyle, że sklepy i restauracje otwierają się i zamykają o dziwnych porach. Jeszcze do końca tego nie opanowaliśmy, ale zdaje się, że ulice pustoszeją wczesnym popołudniem i zaczynają pulsować życiem po wieczornej modlitwie, czyli mniej więcej o zmroku. Jako że wróciliśmy do domu około pół do trzeciej, było za wcześnie na owocną wycieczkę po mieście. Renata udała się więc na spoczynek a my, mężczyźni, odziawszy się w męskie kąpielówki wybraliśmy się na męski basen. Co prawda wczoraj, kiedy wstąpiliśmy do tego przybytku by zasięgnąć języka, powiedziano nam, że Renata może z nami pływać, ale byłoby to chyba porównywalne do kąpieli nago w polskim basenie. Czyli może nikt by się nie czepiał, ale wiązałoby się to z pewnym, nie dla każdego miłym, piętnem awangardy. W środy jednak, należy dodać, basen jest tylko dla kobiet. Wczoraj poinformowano nas, że za 500 funtów syryjskich czy też, innymi słowy, 500 lir (30 złotych) możemy siedzieć w wodzie przez cały ramadan. Dziś, wraz z miłościwie panującym dyżurnym zarządcą, cennik się zmienił. Jedno wejście kosztuje 250 funtów. Trudno, to wciąż na tyle niedużo, że szkoda byłoby poświęcać przyjemność Olivera w imię zasad. Chyba było warto – nauczył się wreszcie spokojnie leżeć na wodzie zamiast taplać się w panice. Chyba nawet powoli zaczyna poruszać się w sposób, który można nazwać pływaniem.

Postanowiliśmy dziś po raz pierwszy wybrać się do centrum miasta. Zgodnie z radą Mazena, zaczęliśmy od dzielnicy Al-Aziziah. Co prawda główne atrakcje Halabu (jeśli nie wspomniałem o tym wcześniej, spieszę z wyjaśnieniem, Halab to oryginalna nazwa Aleppo) znajdują się w pewnym oddaleniu od tej części miasta, ale uznaliśmy, że będziemy dozować sobie wrażenia. Okolica, do której trafiliśmy bardziej przypomina Guangzhou niż naszą luksusową, jak się okazuje, dzielnicę Shahba. Brud, popękane chodniki, węzły gordyjskie jakichś tajemniczych kabli rozpięte niczym girlandy między budynkami, zatęchle pudła klimatyzacji, dziwaczne sklepiki ze wszystkim i z niczym, pulsujący, wszechogarniający gwar. Ach, poczuliśmy się jak w Kantonie. Z drugiej strony w takie rejony kantońskiej metropolii trafiliśmy na bardziej zaawansowanym etapie naszego pobytu w Chinach. W Syrii jesteśmy dopiero od trzech dni. Zauważyłem w pewnym momencie, że Renata pędzi niczym Robert Korzenowski, choć przecież nie ustaliliśmy żadnego celu wędrówki (prócz zrobienia zdjęć do wiz i pozwoleń oraz kupna telefonu). Klasyczny objaw lęku, a przynajmniej niepokoju. Z drugiej strony takie poruszanie się po mieście ma sens. Włócząc się ślamazarnie i w zamyśleniu rozglądając się na wszystkie strony daje się po sobie poznać, że jest się podręcznikowym turystą. Czyli – dla żebraków, sprzedawców i wszelkiej maści cinkciarzy – ofiarą. Z deszczu pod rynnę, czy też zamienił stryjek siekierkę na kijek... Ani się obejrzeliśmy kiedy znaleźliśmy się w okolicach jednego z souqów, fascynującego częściowo zadaszonego targowiska zajmującego plątaninę ulic i uliczek w pobliżu cytadeli. Nie czas dzisiaj na wnikliwy opis tego miejsca. Trudno zresztą, byśmy w czasie jednego wieczoru wnikliwie je poznali, o ile poznanie go w ogóle jest możliwe. Nie mogę jednak nie wspomnieć o najbardziej intrygującej jego cesze. Wydaje się mianowicie (a właściwie chyba po prostu tak jest), jakby souq tworzył jakąś dziwaczną konstrukcję gdzie wszystko jest ze sobą połączone i tworzy tajemniczy, niemożliwy do ogarnięcia wyobraźnią organizm. Długie korytarze oświetlone żyrandolami lub światłem wpadającym przez otwory w dachu zdają się ciągnąć w nieskończoność. Tu w bok odbija wąska na półtora metra uliczka, tu nagle wyrastają jakieś zmurszałe schodki, wszędzie panuje ożywiony ruch. Oraz urokliwy, choć i przerażający, półmrok. Daliśmy się zwieść mocy tego labiryntu niczym Jaś i Małgosia. Wreszcie trafiłem w miejsce, gdzie na małych skleconych z niczego straganikach przyrządza się falafel, kotleciki z grochu, narodową potrawę Syrii (ileż to razy czytałem o tym na karcie menu w barze Aleppo w Gdańsku…). Nim jednak zdążyłem się zdecydować na skosztowanie tego specjału w jego ojczyźnie, już moją uwagę przyciągnęło coś innego. Tu, przy okazji kupna coli, sprzedawca poczęstował nas smażonymi na głębokim oleju słodkimi kulkami, tu znów ktoś wyciągnął do mnie rękę z jakąś słodką marcepanowo - pistacjową żelką. Na sąsiednim starganie kupiec już obdarowywał Renatę innymi słodyczami, o których nawet się nie śniło polskim filozofom. Najbardziej zaskakująca była ich bezinteresowność, której nie często zdarzało mi się doświadczać w tego typu miejscach (choćby na, skądinąd wspaniałym, kantońskim Quing Ping). Właściciele stoisk nawet nie próbowali na dłużej nas zatrzymywać i proponować transakcji. Nie mogli też chyba liczyć na to, że za kilka minut przyjdzie nam ochota na zakupy i wrócimy do nich. Niemożliwością byłoby odnaleźć ich w tej architektonicznej dżungli. To dziwne, ale oni chyba po prostu chcieli zrobić nam przyjemność. Szliśmy więc dalej, nieco oszołomieni tutejszą atmosferą. ‘Just let your curiosity guide you…’, ‘lose yourself In the labyrinthine alleys…’ – tak nasz przewodnik lonely planet zachęca do zwiedzania Aleppo. No więc zgubiliśmy się. Na początku oczywiście nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z tego faktu. Poza tym wielu kupców zagadywało do nas po angielsku, na pewno mnóstwo osób chętnie wskazałoby nam drogę. Tak naprawdę nie było czym się przejmować. Daliśmy się więc zaprowadzić sympatycznemu młodzieńcowi do jego sklepu z wyrobami ze srebra. Przywitał nas swojskim ‘dzień dobry’ i zapytał, czy jesteśmy z Warszawy. Nie był zresztą pierwszą spotkana dziś osobą potrafiąca przywitać się po polsku i znającą nazwę naszej stolicy. Muszę też zauważyć, że ich wymowa była zaskakująco dobra. Na wstępie oświadczyliśmy, że nie chcemy kupować srebra, ale chłopak chciał chyba po prostu pokonwersować po angielsku, ponoć studiuje ten język na uniwersytecie. Obejrzeliśmy mnóstwo naszyjników i obiecaliśmy wrócić, kiedy będziemy szukać pamiątek przed powrotem do Polski (ale ponieważ wtedy byliśmy już zgubieni, może być z tym kłopot). Odparł, że jesteśmy zawsze mile widziani w jego sklepie. Pokrzepieni miłą rozmową, ruszyliśmy dalej, nie wiedząc że zmierzamy w stronę, wracając do analogii z ‘Jasiem i Małgosią’, domku z piernika. Zauważyłem shish kebab, który wyglądał tak samo, jak ten w Chinach. A ten mały chłopiec był taki uprzejmy… Zwykle nie dajemy się zaprosić w jakieś odludne zakamarki sklepów, constant vigilance, jak zwykł był mawiać Mad-Eye Moody. Ale tym razem zdecydowaliśmy się zaryzykować. Poprosiłem o dwa kebaby na spróbowanie i wspięliśmy się po wąskich schodkach na piętro. W środku nie było nikogo. Wąskie pomieszczenie, które nie wiem dlaczego przywodziło na myśl ‘Piłę’. Brudny stolik, jakieś naczynia, kilka stołków, odpychająca umywalka i lepkie kafelki. Nie dotykałem ich, ale z pewnością były lepkie. Okien oczywiście brak. Chyba, że liczyć to zamurowane. Po chwili przybiegł chłopiec z wodą w plastykowej butelce i szklankami. Woda niechybnie była z kranu, właściwie mógł się nie kłopotać ostentacyjnym myciem szklanek. Zapach, który po chwili poczuliśmy, pozwolił nam jednak nieco się zrelaksować i przypomnieć sobie o uśpionym głodzie. Po kilku minutach chłopiec wdrapał się po schodach niosąc wielki talerz. Na płaskim placku zwanym khoobz (po arabsku - chleb) ułożone były posiekane świeże warzywa (przede wszystkim pietruszka) i pomidory z rusztu oraz kilka soczystych, aromatycznych wałeczków z mielonej wołowiny. Wszystko przykryte było drugim plackiem. Ulegliśmy swoim żądzom i zaczęliśmy – palcami – zjadać nasz domek z piernika. Brak słów, by opisać to kulinarne doznanie. Nasyciwszy się nieco, zaczęliśmy się zastanawiać, czy bramy souqu zamyka się na noc – już jakiś czas temu widać było, że kupcy zwijają swoje stragany. Zbliżał się czas modlitwy wieczornej. I zmroku… Szybko skończyliśmy jedzenie i zeszliśmy na dół. Jako że zamówienie nie pokrywało się z tym, co nam przyniesiono, nie pozostało mi nic innego jak spytać o cenę i czekać na najniższy wymiar kary. Chłopiec rzucił kwotę 200 lir (12 złotych). Myślę, że jak na tę okolicę, przesadził dwukrotnie, co próbowałem mu uświadomić, ale, jak to się mówi, musztarda po obiedzie. Z drugiej strony 12 zeciszy za posiłek w najbardziej hardkorowej restauracji w życiu (a nie od dziś jestem fanem zatęchłych lokalnych knajpek) to cena rozsądna. Souqu na szczęście jeszcze nie zamknięto, choć niezaprzeczalnie opustoszał. Ja miałem już dość wrażeń na dziś i chciałem kierować się w stronę, gdzie, jak sądziłem, znajduje się cytadela, Renata natomiast sugerowała stronę zupełnie przeciwną. Moja żona zwykle nie myli się w sprawach nawigacji, poza tym nie chcieliśmy dziś odwiedzać cytadeli. Ruszyliśmy więc raźno przed siebie. Po drodze udało nam się nawet kupić telefon (dzwonienie z polskich komórek za 9,9 zł za minutę szybko by nas zrujnowało). Doszliśmy do wąskiej i pustej uliczki prowadzącej do jakiejś restauracji. Uznaliśmy, że restauracja jest pewnie jeszcze na terenie souqu, więc darujemy sobie tę opcję. Wybraliśmy schody w górę. Zaprowadziły nas do okolicy mającej nad sobą niebo i zamieszkanej (był tam nawet meczet), ale bez perspektyw znalezienia uliczki wystarczająco szerokiej, by pomieścić taksówkę. Zadecydowaliśmy, że wracamy do planu ‘cytadela’. Znów ruszyliśmy korytarzem, jeszcze bardziej ponurym niż przed chwilą, bo prawie zupełnie pustym. Ostatni kupcy zamykali swoje kramy. Zapytaliśmy o drogę do cytadeli i wskazano nam kierunek. Jakiś mężczyzna powiedział coś do nas, kiwnął ręką i ruszył przed siebie. Właściwie nie wiedzieliśmy, czy mamy trzymać się od niego z dala czy przyjąć pomoc. Czego zażąda za wyprowadzenie z labiryntu? O ile w ogóle zamierza nas wyprowadzić? Na razie i tak szliśmy w tę sama stronę. Im robiło się ciszej i puściej, tym bliżej się go trzymaliśmy. Szedł pewnie i tylko co chwilę sprawdzał, czy nadążamy za nim. Teraz już oboje się baliśmy. Oliver ponoć nie. Bo właściwie czego? Spaczona wyobraźnia i brak zaufania do ludzi. Tego nauczyło nas życie? Po jakimś, ciągnącym się w nieskończoność, czasie na końcu tunelu zobaczyliśmy jasność. W świetle ogromnych wrót ukazała nam się majestatyczna cytadela Halabu. Zwolniliśmy kroku i z ulgą napawaliśmy się jej pięknem. Nasz przewodnik jeszcze kilka razy się obejrzał i kiedy zobaczył, że radzimy sobie już sami, ruszył dalej w swoją stronę i zniknął gdzieś niczym anioł, który wypełnił swoją misję. Nawet nie zdążyliśmy mu podziękować.

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.1

Noc z soboty, 29 sierpnia na niedzielę, 30 sierpnia 2009, dochodzi pierwsza

Przede wszystkim rzuca się w oczy światło. Wszędzie – światło. Wszędzie – jasno. Wszędzie – słońce. Ładny początek dziennika podróży, prawda? Piękne podkreślenie egzotyki Syrii, intrygująca gra symboli, do tego nawiązanie do zawsze modnego Kapuścińskiego, który tymi słowami zaczął „Heban”. Tak zatem zacznę kolejną odsłonę swoich emigracyjnych przygód – uknułem jeszcze przed wyjazdem, do czego niniejszym szczerze się przyznaję. I rozpoczęcie diabli wzięli, bo w Damaszku wylądowaliśmy o trzeciej nad ranem.

W swojej opowieści o życiu w Syrii, która właśnie się zaczyna, zapewne często będę się odnosił do doświadczeń chińskich. W tym miejscu rozwieję również, a raczej potwierdzę, inne wątpliwości tych, których przeszło rok temu zwykłem zanudzać opowieściami o Państwie Środka. Owszem, będę nadal pisał o jedzeniu tak drobiazgowo, jak wtedy. Zgadza się, znów będę się zachwycał cenami papierosów (Lucky Strikes w miękkiej paczce kosztują tu 3 złote!). Tak, jestem zafiksowany na fazie oralnej i nic Wam do tego, ja tu jestem psychologiem. Ale wróćmy do właściwego wątku. Porównania między Syrią a Chinami. Nie bez kozery poruszyłem ten temat na samym początku. Pierwszy już bowiem kontakt z lotniskiem w Damaszku kazał mi zrewidować nastawienie pod tytułem „przeżyłem Chiny, nic mnie już nie zaskoczy” (muszę kiedyś pojechać do Wietnamu, słowa „przeżyłem Wietnam, nic mnie już nie zaskoczy” brzmią znacznie barwniej i znacznie bardziej kiczowo, jak nie przymierzając z ‘Rambo’ albo z ostatniej kampanii prezydenckiej w USA). W każdym razie lotnisko w Damaszku bez większego wysiłku wskoczyło na szczyt listy najgorszych lotnisk w opinii Waszego skromnego narratora. Lotniska w Chinach bywały zatłoczone, głośne, niemówiące po angielsku. Ale nigdy nie widziałem lotniska tak brudnego jak to. Toaleta, którą miałem okazję zwiedzić, spokojnie mogłaby znajdować się w chińskim slumsie. Pan w budce pod tytułem ‘money exchange’ miał nabazgraną długopisem wywieszkę, z której wynikało, że robi coś z dolarami i funtami syryjskimi i pobiera za to jakąś opłatę, ale co dokładnie robi i za ile - trudno było stwierdzić. Uznaliśmy, że lepiej nie wiedzieć. Dyżurny oficer lotniska, zapytany o możliwość złapania autobusu bezpośrednio do Aleppo, popatrzył w dal i zamyślił się głęboko. Kiedy już miałem iść, uznając, że zostałem zignorowany, przebudził się jakby i wysłał mnie do biura Syrian Air. Nie znaleźliśmy takiego, mimo że hala przylotów nie należy do dużych. Do tego momentu zdążyliśmy już obejść ją dookoła i wrócić do punktu wyjścia, którego tak bardzo chcieliśmy uniknąć – standu firmy taksówkarskiej… Nigdy jeszcze nie brałem taksówki z lotniska. Więcej, zawsze z lekceważeniem myślę o turystach, którzy to robią, akceptując ceny z kosmosu. Ale byliśmy zmęczeni. Szef nas o to prosił. I powiedział, że zrefunduje nam przejazd… Tak, zapłaciliśmy 220 dolców za taksówkę bezpośrednio do Aleppo… Do tego daliśmy napiwek podejrzanym typkom, którzy dorwali się do naszych walizek, kiedy tylko uiściliśmy opłatę. Kiedy zapakowali wszystko do samochodu, jeden z nich, z jakby zalotnym uśmiechem, rzucił ‘bakshish?’. Na początku myślałem, że mówi ‘hashish’. Przez chwilę zastanawiałem się, czy chce sprzedać mi trochę na drogę czy też może kupić coś ze świeżutkiego transportu prosto z Polski, o który mnie podejrzewa… Chyba musiałem być porządnie zmęczony. Jeszcze ostatnie spostrzeżenie na temat lotniska w jednym z najważniejszych miast Bliskiego Wschodu. Wśród całej obsługi udało mi się wypatrzyć jedną kobietę. Siedziała, przysypiając , przy drzwiach do toalet i częstowała wychodzących chusteczkami z kartonowego pudełka.

Doczekałem się słońca. I to w postaci, która przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Pędziliśmy w stronę Aleppo a ja na przemian pogrążałem się w lekkim śnie i budziłem się, by, niczym Johny Depp w ‘Truposzu’ rozejrzeć się dookoła (i upewnić, że jedziemy w dobrą stronę, czujności nigdy za wiele). Któryś powrót do świadomości zaskoczył mnie widokiem krwawoczerwonej łuny rozciągniętej na horyzoncie po mojej prawej ręce. Te piekielne płomienie musiały buchnąć prawie że w jednej chwili – jeszcze moment wcześniej, wybudziwszy się na chwilę, cieszyłem oczy pogrążonymi w mroku nocy kształtami okolicznych wzniesień. Teraz między czerń pustyni a granat nieba wciskał się klinem żywy, pulsujący ogień. Na niebie wciąż jeszcze błyszczał półksiężyc, świeciły pojedyncze gwiazdy. Jakby się zagapiły, jakby nie zauważyły, że oto nastał nowy dzień.

Kiedy dojeżdżaliśmy do Aleppo, zatelefonowałem do Mazena, naszego szefa. Oddałem słuchawkę kierowcy licząc, że panowie dogadają się ze sobą. Właściwie miałem rację. Wystarczyły jeszcze dwa telefony i oto, już w mieście, przejął nas Annas (czyli pewnie Annasz, chociaż mnie cały czas przychodzi na myśl Anus). Annas jest postawnym, może nawet nieco otyłym, i rubasznym jegomościem lat około trzydziestu. Jak się okazało, Mazen poprosił go, by zabrał nas do naszego domu (chyba użył nawet słowa ‘rezydencja’). Teraz, kiedy przeżyliśmy już drogę do Aleppo, mogliśmy zacząć martwić się o mieszkanie. Mogło być różnie. Nie wiedzieliśmy, czy oczekiwać tysiąca i jednej nocy czy squatu. Na miejscu okazało się, że tragedii nie ma. Przede wszystkim mieszkanie okazało się być całkiem spore, znacznie większe i przestrzenniejsze niż to, w którym mieszkaliśmy w Chinach. W środku – nieco brudno ale dość klimatycznie – toporne miękkie sofy i fotele, dwa małe ogródki po obu stronach domu. W porządku. Tylko ten odpadający ze ścian tynk w każdym pomieszczeniu… Mieszkać z grzybem przez 10 miesięcy? Nie czekając, aż zaczniemy narzekać, Annas zabrał nas na przejażdżkę po okolicy. W tym momencie dało chyba o sobie znać zmęczenie podróżą. Okoliczne sklepy wydały mi się jakieś odpychające, ludzie nieprzyjaźni, Annas nieprzekonywujący (po co w kółko powtarzał ,że to dobra dzielnica, bo mieszka tu dużo Niemców i Anglików?). Do tego nie dostrzegłem żadnego straganu z shawarmą. Po powrocie nie chciało mi się nawet rozpakowywać, o wzięciu prysznica nie wspominając. Ten grzyb. Samotnie, przez jakiś czas, mógłbym mieszkać w znacznie gorszym miejscu niż to, ale jeśli mój nastrój na stałe udzieli się Renacie i Oliverowi. Już pierwszego dnia myśleć o powrocie? Jak wybrnąć z tej sytuacji? Ranek jest mądrzejszy niż wieczór, jak uczy pewna rosyjska baśń. Znaczy to tyle, że z kłopotem trzeba się przespać.

Po jakichś dwóch godzinach obudził nas Mazen, który zgodnie z zapowiedzią wpadł zobaczyć, jak sobie radzimy. Ustaliliśmy, że Renata będzie złym policjantem. Napomknęła więc grzecznie lecz stanowczo, że nie podobają nam się ściany i było by miło, gdybyśmy mogli zmienić mieszkanie. Spodziewałem się usłyszeć, że może znajdą coś za tydzień lub dwa (czyli nigdy). Tymczasem Mazen odparł, że również zauważył ten mankament i oczywiście możemy się przenieść. Dziś. Jak się później tego dnia okazało, Mazen jest nie tylko naszym bezpośrednim przełożonym, ale i właścicielem całej szkoły. Jeden więc telefon wystarczył, by po chwili, niespodzianie jak dżin z lampy, pojawił się u nas Annas i powiózł nas do nowego, lepszego domu. Z odrapanymi ścianami w dwóch jedynie pomieszczeniach, ale z czystymi sypialniami i przytulnym salonikiem. I z ładniejszym ogródkiem. I z karaluchami, z których dwa – martwe – mam w tej chwili w zasięgu wzroku. Ale kto by się tym przejmował – przeżyliśmy Chiny, przeżyjemy wszystko. Wystarczy tylko dobrze sypiać. Co też zamierzam właśnie, zaraz po good-night-smoku, uczynić.

Noc z niedzieli, 30 sierpnia na poniedziałek, 31 sierpnia 2009, dochodzi druga

Minęła niedziela, czyli dzień jak co dzień w Syrii. Jak się dziś dowiedzieliśmy, tutejsze weekendy składają się z piątku i soboty. Pewnie dlatego, by nie celebrować tego samego dnia, co chrześcijanie. Arabia Saudyjska jest pod tym względem jeszcze bardziej radykalna, tam weekend obejmuje czwartek i piątek. Trudno oczekiwać, by tamtejsi konserwatywni Arabowie dzielili świąteczną sobotę z Żydami…

Z samego rana przyjechał po nas Annas w towarzystwie kolegi, którego imienia nie mieliśmy przyjemności poznać. Wydaje się, że Annas wszędzie ma znajomych, gdziekolwiek się razem nie udamy, z kimś się wita i dłużej lub krócej wymienia uprzejmości, często nagle gdzieś znika by pojawić się po chwili, często z jakimś ziomkiem. I w innym samochodzie. Dzisiaj widzieliśmy już trzecie jego (jego?) auto. Angielski Annasa jest raczej marny, choć z pewnością opanował słownictwo dotyczące mieszkań, przy których wynajmie pracuje (choć to chyba niejedyna rzecz, którą się zajmuje). Ze house, ze washing machine, ze dvd, ze bedroom, ze garden… Mam nadzieję, że nasze ze air conditioning zostanie wkrótce naprawione, dzisiaj wbrew obietnicom jakoś nic z tego nie wyszło. I miło byłoby, gdybyśmy wreszcie mogli skorzystać z ze hot water. W każdym razie nasz znajomy czuje się znacznie swobodniej, kiedy ma obok siebie kogoś, z kim może pokonwersować w rodzimym języku. Z przyjemnością pogrążył się więc w ożywionej rozmowie z kolegą. Do szkoły mieliśmy jechać dziesięć minut, tymczasem upłynął już co najmniej kwadrans. Nie wiadomo kiedy wyjechaliśmy z miasta. Przez okno samochodu z rosnącym niepokojem obserwowałem podmiejskie wille, brezentowe namioty, pasące się owce i drogowskazy na Turcję. W którymś momencie zawróciliśmy i zjechaliśmy w jakąś boczną drogę. Okolica nie wyglądała na zamieszkaną . Kolejny zjazd i chrzęszcząca białym żwirem droga wiodąca gdzieś w stronę okolicznych wzgórz. Doprawdy trudno było oprzeć się wrażeniu, że oto Wasz skromny narrator został porwany wraz z rodziną i pewnie nawet nie dostanie szansy, żeby opowiedzieć Wam o tej fascynującej przygodzie. ‘Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy’ powie Donald Tusk. ‘Jedno mogę obiecać, dołożymy wszelkich starań, żeby sprowadzić ciała do ojczyzny’. Ach, te uprzedzenia, te krzywdzące stereotypy. Oczywiście po chwili zza wzgórza wyłonił się znajomy – wielokrotnie oglądany przez nas na stronie internetowej szkoły – kolorowy budynek.

Na miejscu czekał już na nas Mazen, dwie kobiety – zdaje się dyrektorki, Mohammad Ahmed – nowy nauczyciel, z którym przed przyjazdem do Syrii wymienialiśmy krótkie maile na temat tego, że wciąż nie mamy biletów, oraz dość liczne grono innych pracowników szkoły różnych szczebli. Sympatyczna pani, jakaś supervisor – nie dosłyszałem czego, oprowadziła nas po szkole. Wszystko jest jeszcze w fazie przygotowań do roku szkolnego – lekcje zaczynamy dopiero szóstego września – ale nasze miejsce pracy wydaje się być bardzo przyjazne. Tutejsze boisko ze sztuczną nawierzchnią to tylko jedna z wielu rzeczy, o których większość polskich szkół może tylko pomarzyć. Oliver obejrzał swoją salę lekcyjną i plac zabaw (wymaga porządnej dezynsekcji, ale nasz syn myśli perspektywicznie). Zdecydowaną większość lekcji będzie miał po angielsku, co cieszy go znacznie bardziej niż nas, ale niech tam. Arabskiego nauczy się, mam nadzieję, na przerwach. Najważniejsze, że będziemy w tej samej szkole. W bardzo milej atmosferze przebiegła rozmowa z dyrekcją. Mam prowadzić zajęcia z matematyki, nauki, angielskiego i sztuki dla czwartoklasistów oraz z angielskiego i sztuki dla piątoklasistów. Nowe przedmioty – nowe wyzwania, pewnie sam wiele się przy tym nauczę. Madame Renata – tak dyrektorka tytułuje moją żonę – okazała się szczęściarą. Dostały się jej te same przedmioty, ale tylko dla trzeciej klasy. Daje jej to osiemnaście lekcji w tygodniu przy moich dwudziestu czterech. Dyrektorka, zdaje się, polubiła nas. Nie polubiła chyba za to Mohammada. Może przez to, że jego angielski pozostawia nieco do życzenia? A może przez to, że ma bardzo hinduską urodę? Nie po raz pierwszy zauważyłem, że problem dyskryminacji rasowej, tak bardzo obecny w ‘zachodniej’ dyspucie publicznej, objawia swą prawdziwą naturę w niezachodnim, wydawałoby się – dyskryminowanym świecie. Czarni w Afryce są bardziej dyskryminowani przez innych czarnych niż przez białych. Chińczycy dyskryminują innych Chińczyków, zatrudniając nas za kosmiczne jak na tamtejsze warunki pieniądze przede wszystkim, nie oszukujmy się, z uwagi na nasz wygląd. Tak czy inaczej, nawet kiedy dyrektorka z rzadka uśmiechała się do Mohammada, jej orbicularis occuli pozostawały nieruchome.

Wizyta w szkole skończyła się w gabinecie roboczym Mazena. Zostaliśmy poczęstowani zimną wodą i jakąś miejscową odmiana świeżych ogórków. Z naręczem podręczników wyszliśmy na zewnątrz i usadowiliśmy się w rozklekotanym minibusie. Powinniśmy byli zapiąć pasy, niestety, przynajmniej z tyłu, ich nie było. Kierowca zdawał się jednak wierzyć w możliwości swoje i swojego auta, postanowił więc chyba udowodnić nam, że 10 minut na pokonanie odległości między szkołą a naszym domem to czas aż nadto wystarczający. Już na pierwszej prostej, nie bacząc na podłą jakość drogi i zgrzyty w silniku, zaprezentował nam próbkę swoich i samochodu możliwości. Chwilami miałem wrażenie, że na zakrętach jedziemy na dwóch kołach. Dopiero jednak na głównej drodze samochód i kierowca naprawdę dali czadu. Pędziliśmy chyba ze 120 na godzinę po drodze z ograniczeniem do 70. Wyprzedzaliśmy właściwie wszystko. Nawet radiowóz. Kiedy wreszcie wysiedliśmy i pożegnaliśmy się z miejscowym rajdowcem, uświadomiliśmy sobie, że chyba przeszła nam ochota na drzemkę…

Na koniec coś z działu ‘jak to robią w innych krajach’. Podczas popołudniowego spaceru wstąpiliśmy do małego sklepiku po coś do picia. W lodówce, obok wszędzie obecnych Coca-coli i Pepsi, zauważyłem jakąś miejscową wersję tego napoju w szklanej butelce, której skosztowania oczywiście nie mogłem sobie odmówić. Usłużny sprzedawca, zamiast podać mi otwieracz, sam zajął się otwarciem butelki. Ale na tym się nie skończyło. Sięgnął po torebkę foliową i słomkę. Nie lubię pic coli z butelki przez słomkę, ale sytuacja nie była taka znowu dziwna. Dla pokrętnie wyczulonych na higienę Chińczyków słomka to też nieodzowny atrybut puszki i butelki. Pomyślałem, że sprzedawca zapakuje rurkę w folię i wreszcie wręczy mi upragniony napój. Aż tu nagle chlup i moja cola znalazła się w worku. Problem z klientami niezwracającymi butelek znalazł rozwiązanie.