Monday, May 31, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 54


Noc z piątku, 21 maja na sobotę, 22 maja 2010, pół do jedenastej

Noc z czwartku, 27 maja na piątek, 28 maja 2010, dziesiąta

Dzień VI, środa

Moja żona, w porozumieniu z mamą, postanowiły zapewnić sobie miejsce w niniejszej relacji, na szalę rzucając swoje włosy. Czyli odwiedzając fryzjera. Nie byle jaki wyczyn. Bo wiedzieć musicie, że syryjskich fryzjerów trafniej chyba określać jest mianem golibrodów. Zakłady, w których świadczą swoje usługi, nijak się mają do nowoczesnych chińskich odpowiedników, które zwykliśmy odwiedzać w Kantonie. Jeśli zaś porównać wychudzonych i wymuskanych młodzieńców pracujących w tych drugich do wąsatych jegomości dzierżących nieodłączne atrybuty: pędzle i brzytwy, na myśl automatycznie przychodzi porzekadło o szewcu, co to bez butów chodzi. Ja spasowałem, nie chcąc skończyć jako łysy wąsacz. Renata natomiast poradziła się mojej asystentki, w związku z czym trafiła do salonu niejakiego Georga Bana. Chrześcijanina znaczy, z imienia wnoszę. Mało chrześcijańskie było chyba spoliczkowanie asystenta, czego panie były mimowolnymi świadkami, nie wiedząc nawet za co biedaka taka kara spotkała. Ale George Bana, jak mi opowiedziano, artystą jest, a tym przecież wolno więcej niż zwykłym golarzom.

Na mecz rewanżowy Bayernu z Manchesterem zaproszeni zostaliśmy przez naszych gości do Prego. W ponurych nieco nastrojach wybieraliśmy z menu klasyczne włoskie przysmaki – pogodne, optymistyczne w związku z wynikiem pierwszego meczu, uśmiechy z naszych twarzy zmazał wynik, który powitał nas z ekranów, kiedy spóźnieni odrobinę wchodziliśmy do restauracji. 2:0 po golu Gibsona w trzeciej i Naniego w siódmej minucie. Początek nietęgi. Zaraz po tym, jak podano nam kolację, Nani dołożył trzecią bramkę. Wydawało się już, że będę musiał zabrać się do porcji pogrążonej w rozpaczy Renaty, kiedy nadzieję na awans przedłużył niezawodny Olić. Zostanie na drugą połowę i poproszenie o nargile nabrało sensu (przypomnę, że działo się to w szczęśliwych czasach przed wprowadzeniem zakazu palenia w miejscach publicznych). Do tego obsługujący nas kelner podał nam deser na koszt firmy. No i stało się – w 74 minucie bramkę na wagę półfinału strzelił Robben. I żyliśmy długo i szczęśliwie. Aż do zeszłej soboty i finału z Interem, ale nie uprzedzajmy faktów.

Dzień VII, czwartek

Są dwa miejsca, które – w mojej opinii – będąc w Halab odwiedzić należy bezwzględnie. Pierwsze to Al Jdeida, po której oprowadziliśmy rodzinę w wielkanocną niedzielę. Drugie must see to souq. Jako że czasu do końca pobytu naszych miłych gości było coraz mniej, mimo wyjątkowo niesprzyjającej aury zdecydowaliśmy się nań wybrać.

Na souqu, jak to na souqu, zawsze coś się dzieje, zawsze czymś nowym miejsce to urzec potrafi. Tym razem nasze serca podbił sprzedawca chust. Potrzebowaliśmy owych sporo, więc bez ceregieli proponowałem kupcom ceny hurtowe. Nasz dzisiejszy bohater wydawał się skory do negocjacji. Zaczęliśmy chyba od 200 za sztukę, którą to cenę zbiliśmy szybko do stówy. Nieźle, ale chusty były mniejsze niż standardowe, więc przy zakupie dziesięciu można by liczyć na ofertę jeszcze bardziej przekonywującą. Więc zaczęliśmy się żegnać, na co koleś wypalił ’50 za jedną’. Tak, to rozumiem. Deal. Zaczynamy wybierać. Sprzedawca, chłopak może szesnastoletni, pyta, czy mamy liry. Jasna sprawa, odpowiadam. Na co on wypala: to będzie 2500!

Zatkało mnie, nie powiem. I spieszę z wyjaśnieniem sytuacji. My negocjowaliśmy cenę w lirach, koleś – w dolarach… Oczekując, że zapłacimy za dziesięć wyprodukowanych w Chinach, w Indiach w najlepszym razie, chust 500 dolców (już po targowaniu!), stał się absolutnym Rekordzistą Sprzedaży Absurdalnej. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu. Ciekawe, czy kiedykolwiek sprzedał coś w ten sposób. W sumie szkoda, że nie zapytałem. Ale naturalna reakcja była nie do powstrzymania. Typ został wyśmiany.

Ogólnie rzecz ujmując: tak sprawne przemieszczanie po uliczkach souqu, jak i sztukę kupowania na owym, opanowaliśmy, wydaje się, do perfekcji. Ani się nie obejrzeliśmy, gdy wszystkie pozycje na liście rodziców zostały odhaczone. Nabyliśmy – po rozsądnych cenach – odpowiednią ilość mydła i chust, dwie fajki wodne, tytoniową melasę, foliowe krążki i węgiel oraz niezliczoną ilość innych drobiazgów. Zdążyłem nawet po drodze i siebie uszczęśliwić dwoma serwetami i nową wysokiej jakości kuffiyą, których nigdy za wiele. Bez dwóch zdań zasłużyliśmy na suty syryjski posiłek w Al Kummah…

Dzień VIII, piątek

If it’s Friday… większość miasta traci na atrakcyjności. W związku z tym, wyśmienitym pomysłem wydała nam się wycieczka do Carrefoura, przybytku otwartego, a jakże, w ten dzień lokalnie święty. Zaczęło się średnio. Nasza drużyna dojechała na miejsce pierwsza. Po chwili w zasięgu wzroku pojawiła się drużyna Renaty, umykająca przed jakimś wrzeszczącym wniebogłosy tubylcem. Kierowcą taksówki, jak się okazało. Że mu za mało zapłacili niby. Stanąłem niezwłocznie w obronie żony, oczywiście . Raz, że z obowiązku – co mi tu będzie na moją kobietę krzyczał, dwa – że przed chwilą na tej samej trasie zapłaciłem 75 lir, włączając napiwek, a gość chce stówy. Zrobiła się draka aż miło – nie o zet pięćdziesiąt, lecz o zasady, ma się rozumieć. Zaproponowałem nawet natrętowi, żeby zadzwonił na policję ale żal mu chyba było impulsów. Może skończyłoby się na ubitej ziemi, gdyby do rozmowy nie wtrącił się jakiś po angielsku mówiący i pokój miłujący aleppańczyk który - wnet zrozumiawszy, że nic nie wskóra – nie opłacił furiata z własnej kieszeni. Niech i tak będzie.

W związku z zaistniałą sytuacją, Renata się zbiesiła i odmówiła dalszego udziału w naszym Amazing Race. No nic, i tak wygrywaliśmy…

Sklepy z ciuchami, okazało się, były jednak nieczynne. A Ania tak liczyła na zakupy w Stradivariusie – mimo że starałem się jej wytłumaczyć, że to nie Chiny i w Gdańsku pewno będzie taniej. Ale tak się już nastawiła... Udało się ją pocieszyć burgerami na szczęście.

No właśnie, jeszcze nie zdążyłem podzielić się radością. Otóż w Aleppo, właśnie w mieszczącym Carrefour Shahba Mall, otworzono Burger Kinga. Właściwie to Burger World. Bliskowschodnia podróbka – nie sądzę, żeby firmy były prawnie powiązane. Choć wszystko: od szyldu, czcionek i zdjęć burgerów po wystrój lokalu i jedzenie samo w sobie zerżnięte jest, za przeproszeniem, żywcem z BK. Tylko nazwy pozmieniano dla niepoznaki. Zamiast whoppera jest whammy na przykład... No i wśród dodatków nie ma bekonu.

Żeby było śmieszniej i jeszcze bardziej groteskowo, tuż obok Burger Worlda, właściwie w tej samej sali oddzielonej niepełną ścianką, znajduje się You Sandwich. Tu, dla odmiany, podrabia się kanapki Subwaya. Marka ta musi być jednak w Syrii niezadowalająco rozpoznawalna, bo szyld został zainspirowany logo You Tube. Bardzo mocno zainspirowany. Kradzione czy nie, kanapki są smaczne. Właściwie może to i lepiej, jeśli kradzione. Wszak kradzione nie tuczy...

Eksperymentów na ludziach ciąg dalszy. Tym razem Wasz opętany tendencjami autodestrukcyjnymi korespondent postanowił podjąć wyzwanie basturmy. Basturma. Biorąc pod uwagę pewne aspekty języka arabskiego, jak choćby brak ‘p’, zastępowanego automatycznie ‘b’, jak w basbor (czyli passport), może chodzić o miejscową wersje pastrami. Tak czy owak, mowa o wołowinie marynowanej w charakterystycznych, niezwykle aromatycznych przyprawach. Kiedy pierwszy raz widziałem jej karmazynowe kawały wiszące w lodówce na wędliny, założyłem, że to środek odstraszający muchy. Ale nie, moja Tamar wyjaśniła mi, że to produkt spożywczy. A Angela dodała, że albo się ją kocha, albo nienawidzi. Przyszła najwyższa pora, by wyrobić sobie własne zdanie. Acha, zapomniałbym o jeszcze jednym ostrzeżeniu: po spożyciu powyższej przekąski pot pachnie ponoć dziwnie.

Ale co tam, słowo się rzekło. Spieszę z ogłoszeniem wyników eksperymentu. Po pierwsze, kulinarny szaleniec, który przeżył bliskie spotkanie z kurzymi nóżkami i główkami w Kantonie czy surtströmming, zepsutymi śledziami, którymi od wieków raczą się mieszkańcy szwedzkiego Örnsköldsvik i okolic, będzie zawiedziony sztampowością badanej potrawy. Ot, marynowane, ciągnące surowawe mięso. Gruba na jakieś pięć milimetrów warstwa przypraw stanowi niestety o ogólnym wyrazie bastrurmy, zabijając wszelkie zalety tkanki mięśniowej prócz jej konsystencji. Po drugie, pogłoski o dziwnym zapachu potu tego, kto skosztował owej, okazały się jak najbardziej prawdziwe. W rzeczy samej, przez ładnych parę dni pociłem się basturmą. Trochę to kłopotliwe, szczególnie na siłowni…

Dzień IX, sobota, dość historycznie histeryczna sobota, 10 kwietnia roku 2010

Nie ze względu na moje imieniny, które tego dnia przyszło m obchodzić. Ale o tym było już w notce czterdziestej ósmej. I wystarczy, wbrew jedynym poprawnym trendom polskiego dziennikarstwa. Nie mogę sobie jednak darować przytoczenia wyjątkowotupasującego fragmentu rozmowy zaszłej między Liebieziatnikowem a Raskolnikowem.

‘What I mean is that if you were successful in persuading a man that there was nothing for him to cry about, he’d stop crying, wouldn’t he? That’s obvious. You think he wouldn’t?’

‘Life would be much too easy then,’ replied Raskolnikov.

I niech mi ktoś powie, że we współczesnych podręcznikach psychologii jest coś, o czym sto lat przed ich wydaniem nie napisał Dostojewski...

Nie było za to o tym, że wreszcie, po ponad siedmiu miesiącach pobytu w Halab, dane mi było wreszcie zwiedzić najsławniejszy zabytek miasta, cytadelę. Ogromna górująca nad miastem budowla powstała na fundamentach świątyni, czy też kompleksu świątynnego, z X wieku przed naszą erą. Do wznoszenia fortecy na wyśmienicie ukształtowanym naturalnym wzgórzu zabrali się w IV wieku przed Chrystusem panujący tu w tym czasie Seleucydzi. Odgrywała ona niepoślednią rolę w czasach krucjat, obecny kształt nadali jej natomiast Mamelukowie. Historia twierdzy, właściwie otoczonego murami miasteczka, jest więc bogata, a sama budowla – niewątpliwie warta odwiedzenia.

Rozrzucone hojnie po terenie Syrii zabytki mają właściwie dwie cechy, które czynią je atrakcyjnymi. Po pierwsze są, przy swojej niewyobrażalnej wiekowości, zachowane w stanie właściwie oryginalnym. Nie żeby było to zasługą władz – przeciwnie, jest to wynikiem ich zaniedbania, które niekiedy wychodzi atmosferze tych wyjątkowych miejsc na dobre. Po drugie – odwiedzając je o odpowiedniej porze, ma się je tylko dla siebie. Niestety, aleppańska cytadela nie odznacza się żadnym z powyższych przymiotów.

Klimat prawie nietkniętego współczesnością średniowiecznego fortu, tak do głębi przejmujący w zamku Saladyna, tu nie jest prawie wyczuwalny. Popisane mury, sztuczne oświetlenie, odgłosy miasta. I do tego te stale przelewające się przez wszelkie zakamarki tłumy turystów, zdecydowanie dalekich od przechadzania się po cytadeli w ciszy i zadumie. Powtórzę więc konkluzję na temat ‘must see in Aleppo’ z poprzedniego tekstu. Jeśli jesteście w Halab i macie mało czasu, spieszcie do Al Jdeidy i koniecznie idźcie na souq. Cytadelę zobaczycie wychodząc z tego drugiego, jeśli pobłądzicie odpowiednio długo. Z zewnątrz prezentuje się lepiej niż od środka.

Nie było również o tym, że zabraliśmy naszych gości do Al Khaldia na najlepsze lody w mieście. Choć wielu skłonnych byłoby uznać wyższość tych z Salory w Al Azizieh, wokół której od rana do nocy tłoczą się aleppańczycy, by za 25 lir nabyć ogromny rożek, pełen na przykład pełnego całych owoców sorbetu wiśniowego...

A skoro już o słodkościach mowa, jakże mogłem do tej pory nie wspomnieć o słynnych bliskowschodnich dziełach sztuki cukierniczej?! Zaczytując się przed wyjazdem w materiałach na temat kuchni Bliskiego Wschodu ostrzyłem sobie oczywiście zęby na chałwę i rachatłukum. Nie zawiodłem się, tym bardziej, że chałwa jest tu tania jak barszcz. Czy może jak falafel. Dość wspomnieć, że kilogramem wilgotnej słodkiej masy o dowolnym smaku można się raczyć już za jakieś 8 złociszy. Ale nie o tym. Syryjskie słodycze to przede wszystkim magiczne połączenie miodu, ciasta przypominającego francuskie i wszelkich orzechów – najczęściej pistacji, dumy Aleppo, nerkowców i migdałów. Sklepów i stoisk osładzających Syryjczykom życie nie sposób przeoczyć (nawet z zamkniętymi oczami – wystarczy pozwolić się prowadzić delikatnej maślanej woni...). Witryny i lady zastawione są wielkimi, o średnicy mniej więcej metra, okrągłymi blachami, na których złocą się świeżo wypieczone przysmaki pocięte w wielkości jednego perfekcyjnego kęsa rąby. Oczywiście pojedynczych porcji nikt tu nie kupuje… Można natomiast najpierw skosztować rozmaitych łakoci, by następnie wybrać te, które idealnie skomponują się z naszą popołudniową mocną kawą...

Dzień X, niedziela

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Skończyły się wielkanocne ferie i czas nadszedł, by wrócić do szkoły. Czas nadszedł również, by pożegnać się z rodziną. Ponieważ dziesięciodniowy kurs syryjskiego survivalu przeszli – i nienajgorzej się na nim zaprezentowali – zdecydowaliśmy, że do Damaszku mogą jechać sami. Odwiozłem ich tylko na karajat Ramosa i upewniłem się, że wsiedli w odpowiedni autobus, oraz że przed wyruszeniem w drogę dostali od przewoźnika swoje paszporty oddane uprzednio do pseudokontroli. Tyle.

Znowu zostaliśmy jakby sami.

Friday, May 28, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 53

Noc z piątku, 21 maja na sobotę, 22 maja 2010, pół do jedenastej

Noc z czwartku, 27 maja na piątek, 28 maja 2010, dziesiąta

Dzień I, Wielki Piątek

Czy wspominałem już, że wiedza tubylców na temat ich najbliższej okolicy jest fascynująco znikoma? Oczywiście, że wspominałem, nie raz, ubarwiam tylko tekst pytaniem retorycznym. Tym razem poszło o zakup biletów kolejowych do Halab. Zapytałem właściciela Al Rabie o nurtująca mnie kwestię możliwości telefonicznego ich zabukowania. To byłoby coś, usługa na miarę epoki ponowoczesności. No więc ponoć nie ma takiej możliwości. W co jestem w stanie uwierzyć. Pytanie o rezerwacje internetowe sobie darowałem. Ale nie o tym, dziwnie zrobiło się wtedy, kiedy podczas rozmowy o dworcach zauważyłem, że mój interlokutor, bądź co bądź często pewnie o nie pytany, nie jest z tematem obeznany. Gwoli wyjaśnienia, w Damaszku dworce są dwa. Stary – Hejaz – w centrum i nowy, za miastem. Trzeba się mocno postarać, żeby się pogubić. On twierdził, że to ten za miastem nosi nazwę Hejaz, czym dowiódł: po pierwsze, że miejscowych należy pytać o takie rzeczy w ostatecznej ostateczności i, po drugie, że Syria potrafi zaskakiwać – przechodząc samą siebie – nawet po ośmiomiesięcznym romansie.

I wyjaśnienie sytuacji – a nuż uratuje ono komuś godzinę czasu i sto pięćdziesiąt lir za taksówkę do nowego dworca i z powrotem (o ile taksiarz włączy licznik). Bilety na pociąg można zakupić na – nieczynnej – stacji Hejaz. W centrum. Na właściwy, nowy, dworzec za miastem wystarczy pojechać tuż przed odjazdem pociągu.

Damaszkański souq, po którym tym razem – korzystając z nieobecności Renaty przy jednoczesnej obecności towarzystwa gotowego na wszystko – udało mi się powłóczyć, niewątpliwie imponuje wielkością. I, niestety, tylko ową. W przypominającej raczej ogromną dworcową halę niż bazar budowli wszelakiej maści sklepów i sklepików nie brakuje, brakuje natomiast tego, co na souqu najistotniejsze – niesamowitej atmosfery, w tak urzekająco niewielkim stopniu skażonej współczesnością. Entuzjastów targowisk retro i reżyserów niskobudżetowych filmów o fabule osadzonej w średniowieczu zapraszam zatem do Aleppo.

Pierwsze spostrzeżenia mojej siostry ze spaceru po starym mieście? Urok maleńkich straganików, stoisk ze świeżymi sokami, falafelem czy shawarmą, ciasnych, ciemnych sklepików ze starociami – mówicie? Nie. Unikalna architektura, ubóstwiane przeze mnie wąziuteńkie uliczki, korytarze właściwie, kluczące między zrośniętymi ze sobą wiekowymi budynkami? Gdzieżby. Pedaliada. Tak, ‘pedaliada’. Oto, co najbardziej rzuciło się w oczy uczennicy renomowanej gdańskiej Piątki. W sumie rozważałem przemilczenie tego nietaktownego określenia. Gdyby nie to, że wydało mi się nie tylko cokolwiek zabawne, ale i trafne. Wyjątkowo dobrze opisuje chudych piętnastolatków w obcisłych koszulkach z wielkim logo Armaniego, z zalizanymi do tyłu na żel włosami i sypiącym się wąsikiem, stąpających lekko po ulicach Damaszku. W objęciach lub trzymając się mocno za ręce. Ale w Syrii homoseksualizmu nie ma, żeby to było jasne. Przynajmniej według danych rządowych.

Wracając do dworca - a raczej przywołując krótką podróż nań: trafiła nam się tym razem chrześcijańska taksówka, o czym wnoszę na podstawie podobizny Matki Boskiej zdobiącej jej wnętrze. Kierowca po chrześcijańsku włączył taksometr, nie podkręcony nawet, w związku z czym otrzymał chrześcijański napiwek.

Bozia najwyraźniej wysiadła z taksówki razem z nami, prawie natychmiast przywołując bagażowego. Swojego chłopa oczywiście, krzyż miał na wierzchu dłoni wytatuowany. Napomykam o nim z dwóch powodów. Raz, że zwykle nikt się o mnie na dworcu aż tak nie troszczył. Pewno zasługa Ani. Wbrew naszym protestom związanym z obawami o jego wątły kręgosłup, wziął sobie za punkt honoru zanieść do odpowiedniego wagonu jak największą ilość naszych walizek. Już podczas podróży zadbał też o nadprogramowy poczęstunek, dzieląc się z nami bezinteresownie swoimi bułkami. I dwa – jegomość wyjątkowo był przy tym komiczny. Podczas pogawędki na zewnątrz – w uznaniu zasług zaproponowałem mu papierosa – tak niefortunnie oparł się o poręcz schodów, że stracił równowagę i runął w krzaki…

Mniej szczęścia mieliśmy już w Aleppo. A raczej szczęścia nie miał taksiarz, który musiał być bardzo z siebie dumny omijając machających na niego potencjalnych lokalnych pasażerów i zatrzymując się koło naszej gromadki. Taksometru oczywiście nie włączył, rojąc już sobie zapewne bajońskie sumy, których od nas zażąda. Innymi słowy, dzielił już skórę na niedźwiedziu, ze wszystkimi tego przysłowiowymi konsekwencjami.

Dzień II, Wielka Sobota

Moja siostra robi furorę w okolicy. Zwykle małomówny pan z apteki wdał się z nią w rozmowę na temat tego, że nie jest jeszcze taki stary (ledwie trzydzieści sześć lat przy jej siedemnastu), na siłownię weszła z nami za darmo, dzięki podejrzanie bezinteresownej uprzejmości właściciela, który osobiście zajął się jej programem treningowym. Przynajmniej moja żona może na kilka dni odetchnąć z ulgą – przechodnie wodzą teraz maślanym wzrokiem raczej za jej młodą szwagierką.

A tej w głowie nie amory, lecz syryjskie przysmaki. To Ani właśnie najbardziej chyba przypadł do gustu falafel w Falafilo, w drodze do którego zainaugurowaliśmy nasze rodzinne wydanie Amazing Race. Licząc sobie sześć osób, nie mogliśmy generalnie wozić się po mieście jedną taksówką. Podzieliliśmy się więc na dwie drużyny. Pierwsza – ja, Ania i Oliver, druga – Renata i moi rodzice. Żeby w każdej był ktoś, kto orientuje się w okolicy i żeby w każdej był jakiś XY. Dla bezpieczeństwa niewiast. Zasady są proste – kto pierwszy dojedzie na miejsce spotkania, zdobywa punkt. Po wyścigu do Falafilo w Suleymanieh zrobiło się 1:0 dla drużyny Waszego Skromnego Narratora.

Najzagorzalsi czytelnicy pamiętają może opublikowaną w czasach zamierzchłych, jeszcze we wrześniu ubiegłego roku, relację z eksperymentu paranaukowego polegającego na testowaniu możliwości żołądka niżej podpisanego. Eksperyment dowiódł, przypomnę, że pozbawiony wspomagania organizm nie jest w stanie wyjść zwycięsko z potyczki z tutejszą florą bakteryjną.

Jak przystało na prawdziwego naukowca, nie mogłem tak sprawy zostawić. Skoro w fazie pierwszej zdiagnozowano problem, w fazie drugiej należy rozpocząć leczenie. Ja, niestety, na laboratoryjnego szczura, królika czy inną świnkę się nie nadaję, z syryjskimi bakteriami od dawna jestem na ‘ty’. Ale rodzice… tak, materiał wyborny, tym bardziej, że nie wyciągnęli wniosków z wyżej wspomnianej notki szóstej i nie najedli się loperamidu przed przyjazdem. Mogłem więc zaproponować im spróbowanie profilaktyki alternatywnej i eksperymentalnej – kuracji sprzedawanym w charakterystycznych butelkach, wyłącznie przez chrześcijan, preparatem o nazwie Grant’s. Nie będę niepotrzebnie podgrzewał atmosfery i zwlekał z opublikowaniem wyników testów. Czterdziestotrzyprocentowy sok z jęczmienia działa.

Dzień III, Wielkanoc

Święta, święta… Świątecznie było od samego rana, kiedy to Oliver pogańskim zwyczajem jął biegać po ogrodzie, szukając w jego najciemniejszych zakamarkach poukrywanych tam przez Zająca podarków. Prawdziwie jednak polsko zrobiło się przy śniadaniu. W związku z cudownym podwojeniem liczebności naszego grona, wystawiliśmy, niemałym nakładem sił, przed dom stół z jadalni, który już po chwili uginał się pod ciężarem tradycyjnych specjałów.

Nie zabrakło oczywiście barwionych w cebuli jajek, nie zabrakło i mazurka. Największym jednak powodzeniem wśród naszej stęsknionej za ojczyzną trójki cieszyły się przywieziona przez rodziców biała kiełbasa i kiełbasa polska, którą dziadek specjalnie z myślą o nas ususzył. Oraz iście królewskie zwieńczenie całości – marynowane grzyby z Borów Tucholskich, których w darze od rodziny z Czerska kilka słoiczków dwa lata temu z górą otrzymaliśmy. Ostatni ostał się cudem, więc zapakowałem go przed wyjazdem do walizki z myślą o jakiejś godnej takiego rarytasu okazji. Która tegorocznej Wielkanocy nastała.

Tradycyjnie pośniadaniowo rozleniwieni, mimo długiego spaceru po naszej dzielnicy, zdecydowaliśmy się obiad odłożyć do kolacji, a popołudnie spędz w Al Jdeida. Skorzystaliśmy przy tym z niepowtarzalnej okazji uczestnictwa w wielkanocnej mszy w świątyni maronitów. Kościół maronitów początki swoje wywodzi od św. Marona, który w IV wieku żył i nauczał w dolinie rzeki Orontes. Dziś jest jedynym chyba kościołem wschodnim bezpośrednio związanym z Rzymem.

Co też było widać. Msza właściwie w ogólnym zarysie nie różniła się specjalnie od odprawianej w kościele rzymskokatolickim. To, na co zwróciłem uwagę to nietypowy sposób przekazywania znaku pokoju. Siedziałem sobie zamyślony w ławce, kiedy podszedł do mnie jakiś jegomość z dłońmi złączonymi tak, jakby trzymał między nimi motyla i nie chciał go zgnieść. Spojrzałem na niego pytająco, na co on zbliżył się do mnie i owego wyimaginowanego motyla ostrożnie mi przekazał. Niestety nie dane było mi zobaczyć zwierzaczka pokoju, przekazałem jednak dalej.

No i muzyka. Raczej, jak na świętowanie zmartwychwstania Boga, mało radosna. Ale to chyba chrześcijański standard.

Dzień zakończyliśmy żurkiem przywiezionym przez rodziców (w proszku – nie butelce, niestety, za to z prawdziwą białą kiełbasą) i próżoną na maśle na sposób mojej babci baraniną z ziemniakami. Jak na tutejsze warunki, wielkanocny jadłospis mogliśmy chyba wszyscy uznać za udany.

Dzień IV, Lany Poniedziałek

Szkoda byłoby, ściągnąwszy rodziców z dalekiej ojczyzny, nie zabrać ich nad Morze Śródziemne. A jak nad syryjskie morze, to do Latakki. A jak do Latakki, to do TinTinowego Al Safwan.

Dla nas była to już trzecia wizyta w mieście alawitów. Nieco rozczarowująca niestety. Wraz z plażową pogodą do miasta ściągnęły tłumy turystów i chmary żebraków. Nie dość więc, że było nad wyraz upalnie, to jeszcze tłoczno i gwarno. A właśnie przecież jako odskocznię od tej typowej syryjskości tak sobie Latakkię upodobaliśmy.

Do tego, na fali rozpoczynającego się sezonu, hotel podrożał nieco. Ale to nic w porównaniu z plażą. Miało być iście bajkowo. Mohammad, najwierniejszy fan TinTina w promieniu co najmniej dwóch tysięcy kilometrów, polecił nam wycieczkę na Wadi Qandeel. Znaleźliśmy odpowiedni dworzec, znaleźliśmy odpowiedni autobus, dogadaliśmy się ze współpasażerami, że, zamiast czekać, opłacamy po połowie puste miejsca i ruszamy. Po mniej więcej pół godziny byliśmy daleko za miastem. Kawałek wybrzeża mieliśmy tylko dla siebie. Tyle plusów dodatnich. Niestety, brudnoszary piasek nijak się miał do klasycznych pocztówek znad Morza Śródziemnego. W wodzie pływało odrobinę za dużo śmieci. Odrobinę za dużo śmieci walało się też po plaży. Skąd śmieci na odludziu? Wyjaśnił nam to, choć po angielsku nie mówił, kelner, który przybieżył do nas z zapyziałej restauracyjki, a po chwili przyniósł nam miskę orzeszków i zamówione piwo. Orzeszki postawił na stole, butelki otworzył i bezceremonialnie rzucił kapsle na ziemię. Wiem, powinienem się już przyzwyczaić, ale nie potrafię i tyle. Jak miejscowi mogą cieszyć się morzem i plażą, skoro tyle tam brudu? Pszeniczne piwo, swoją drogą, było wyborne. To drugi plus dodatni. W związku z nim wycieczkę moglibyśmy nawet uznać za udaną, gdyby nie rachunek, który – o zgrozo – uwzględniał opłatę za stolik z parasolem w wysokości 200 lir. Co to do diabła, opłata klimatyczna? Za te kapsle, niedopałki papierosów, plastykowe torby zalegające jak okiem sięgnąć okolicę? Chętnie bym zapłacił dwa razy tyle, by tej cholernej knajpy tam nie było. Skończyło się na 100 lirach, a to i tak tylko dzięki interwencji taty. Ich szczęście. Ja bym tego tak nie zostawił.

Á propos dwa akapity temu zamieszczonej wzmianki o alawitach – ta grupa wyznaniowa zdecydowanie warta jest kilku choćby słów. Bo grupa to dość niezwykła. Ukształtowała się dopiero w IX wieku, ojcem założycielem był Mohammed ibn Nusayr (stąd inna nazwa - nusajryzm). By w zarysie choćby zrozumieć jej miejsce w świecie religii (celowo nie piszę ‘w świecie islamu’, o czym za chwilę), cofnąć musimy się jednak do wieku VII i walki o schedę po Mahomecie. Po śmierci Proroka dwóch mężów uznało się za jego spadkobierców: Abu Bakr, najbliższy przyjaciel Mahometa i ojciec jego ulubionej żony Aishy, oraz Ali, kuzyn proroka, a zarazem mąż jego córki Fatimy. Pierwszym kalifem, następcą, został ten pierwszy. Ali jednak nie dał za wygraną, co w końcu przyniosło mu władzę. Właściwie, dodać należy, dopomógł trochę szczęściu mordując trzeciego kalifa, Uthmana… Po czym, cóż za dziejowa sprawiedliwość, sam został zamordowany przez ludzi Muawiyah, który to został piątym kalifem. Długa walka o władzę doprowadziła do trwałego podziału wyznawców islamu na dwie główne grupy. Zwolennicy pierwszego kalifa, Abu Bakra, określają się mianem sunnitów, zwolennicy czy też ‘wojownicy Alego’ to szyici.

Nazwa ‘alawizm’ (właściwie, zgodnie z arabską pisownią i wymową, powinniśmy mówić ‘alałizm’ i ‘alałici’, czy też ‘alauizm’ i ‘alauici’) znaczy mniej więcej tyle co zwolennicy Alego, co zdaje się automatycznie stawiać ich w jednym szeregu z szyitami. Ale sprawa nie jest tak prosta. Alawici bowiem, w oparciu o elementy chrześcijaństwa, neoplatonizmu, zaratustrianizmu i kultów astralnych (podaję za wiki), wypracowali koncepcję hierarchii boskich bytów z Alim na czele. Mało tego. Wierzą w reinkarnację – przejście do sfery gwiazd poprzez siedem wcieleń… Jeszcze szczypta ekstrawagancji w postaci niepielgrzymowania do Mekki i niezakrywania się przez kobiety (dzięki Bogu) – i mamy herezję pełna gębą.

Mimo tych, odjechanych dość – przyznacie chyba, założeń wiary, alawici są generalnie uznawani za ‘swoich’ przez szyitów. Wielu sunnitów natomiast uważa ich za niewiernych. Tak czy inaczej, jak to mniejszości religijnej, przez wieki dostawało im się od każdego. Męczyli ich, mniej lub bardziej krwawo: najsławniejszy przedstawiciel sunnickich Ajjubidów – Saladyn, Mamelukowie, Turcy Osmańscy… Los uśmiechnął się do nich tak naprawdę dopiero w XX wieku, kiedy to za wartościowych sprzymierzeńców uznała ich panosząca się w okolicy Francja. Dotychczas uciskani, otrzymali w latach dwudziestych władzę nad państewkiem, ze stolicą w Latakki właśnie, później włączonym w obręb niepodległej Syrii. Od roku 1971 natomiast, wraz z objęciem urzędu prezydenta przez pochodzącego z okolic Latakki Hafeza Al Assada, alawici, na długo zapewne, przejęli władzę w Syryjskiej Republice Arabskiej.

Co jakoś nas nie podniosło na duchu. Nastroje poprawiły się dopiero wieczorem, kiedy zostawiliśmy Olivera w hotelu z rodzicami i w trójkę ruszyliśmy na miasto. Latakkia by night pozwoliła nam odetchnąć nieco, odetchnąć na tyle, że wkrótce poczęliśmy wręcz żałować, że liberalny kurort nie tętni życiem jak w czasie weekendów.

Dzień V, wtorek

Skorośmy już ściągnęli rodzinę do Latakki, żal było nie zabrać ich do ruin Ugarit. Ach, ten magnetyzm świątyni Dagona… Na tyle okazał się silny, że do wyprawy nie zniechęciła nas wiadomość o przeniesieniu dworca autobusowego, z którego można dostać się do wioski graniczącej z pozostałościami miasta. Nie na tyle silny, byśmy raz jeszcze wykosztowali się z Renatą na bilety dla siebie. Podczas gdy Oliver oprowadzał rodziców i Anię po Ras Shamra, my przeczekiwaliśmy upał na ławeczce skrytej w cieniu rozłożystego drzewa, tuż przy biurze kustosza, pogrążeni w lekturze. Polecam przy okazji ‘And Another Thing…’ Jeremy’ego Clarksona z Top Gear. Miałem też chwilę czasu na zapoznanie się z dość szeroką ofertą pamiątek. Nagrodę dla Najbardziej Wykręconych zdobyły bejzbolówki z napisami ‘I love Bashar’ i ‘I love St. Paul’. Jakoś się nie skusiłem. Dałem za to za wygraną w starciu z gipsową kopią słynnej tabliczki z Ugarit, na której wyciśnięto znaki alfabetu, który zrewolucjonizował słowo pisane. W skali 1:1. Stargowałem cenę do sześciu zeta, koleś twardy był.











Friday, May 21, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 52

Noc z piątku, 14 maja na sobotę, 15 maja 2010, pół do jedenastej

Noc z czwartku, 20 maja na sobotę, 21 maja 2010, kwadrans po dziesiątej


Ależ się dobrze złożyło, że poprzedni tekst zacząłem i skończyłem krytyką imprez szkolnych. Nazrzędziwszy się, mogę teraz spróbować, na fali modnych w tym sezonie kampanii wyborczych (świeżo zakończonej w Wielkiej Brytanii i nie całkiem świeżo rozpoczętej w Polsce) ocieplić nieco swój zgryźliwy wizerunek. Pokazać ludzkie oblicze.

Posłuchajcie więc, jak Wasz oddany kandydat parę tygodni temu (jeszcze się nie rozprawiłem z opóźnieniami) z wypiekami na twarzy ganiał po boisku za latawcami. Nie żeby tym razem szkoła stanęła na wysokości zadania. Docenić jednakże wypada niespotykany dotychczas na taką skalę przebłysk świadomości przedstawicieli elit rządzących. Dość wspomnieć, że Doktora Fadia w ostatniej chwili podjęła kontrowersyjną decyzję o przełożeniu Spelling Bee tak, by nie wypadło tego samego dnia, co Dzień Latawców. Dlaczego? Prosta sprawa – na konkurs literowania przybyć mieli, jako publiczność, rodzice. Szefowa wszystkich (prócz Mazena) szefów nie chciała, by zobaczyli przy okazji, jaki burdel panuje na konkurencyjnej latawcowej imprezie…

No i proszę. Czasem wystarczy uświadomić sobie swoje niedoskonałości, by wszystko poszło ku dobremu. A może wystarczy odrobina szczęścia. Z tej czy innej przyczyny, Dzień Latawców okazał się być wielkim sukcesem. Dzieciaki ogołociły magazyny sklepów zabawkowych z wszelkich możliwych konstrukcji nadających się, lub nie, do puszczania na wietrze. Pogoda była wyborna. Emocje sięgały zenitu od samego początku, kiedy po lunchu wychodziliśmy na boisko.

Zaczęło się od pierwszych prób szukania wiatru w polu. Co po niektórym uczniom jakoś to wychodziło, nikt jednak nie wzniósł się na wyżyny wyższe niż kilka metrów. Postanowiłem sam spróbować szczęścia. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej puszczał latawce. Wygląda jednak na to, że to jedna z tych umiejętności, której po prostu nabywa się z wiekiem. Na początek trafiła mi się wściekle różowa konstrukcja z obrazkiem Fulla (taka lokalna Barbie, czasem nawet z chuście na głowie) należąca do mojej uczennicy Ingy. Podrzuciłem latawiec w górę, przytruchtałem paręnaście metrów. Wystarczyło, żeby złapać jakiś niski prąd powietrza. Wtedy już poszło jak z płatka. Odpowiedni obrót , popuszczenie linki, obrót, delikatne ściągniecie, tak by była napięta. Kolejne popuszczenie sznurka. Jakbym niczego innego w życiu nie robił. Metr za metrem różowa Fulla wzbijała się w niebo. Wyżej i wyżej. Kilka chwil później latawiec szybował wysoko ponad budynkiem szkoły, kilkakrotnie wyżej, niż latawce looserów obok mnie, którzy mogli tylko z zazdrością zadzierać głowy w górę. Ale mnie wciąż było mało. Jak nie przymierzając Ikarowi. Wciąż rozwijałem linkę. I rozwijałem. Fulla zmierzała ku słońcu, kpiąc sobie z jego nieruchomej potęgi. Nagle, ni stąd ni z owąd, napięcie zniknęło. Razem z linką. Zostałem z pustym uchwytem w dłoni, plastykowym uchwytem, do którego jakiś Chińczyk nie przytwierdził sznurka. Fulla zniknęła po drugiej stronie szkoły.

Kiedy ją znalazłem, nie żyła już. Foliowe poszycie było całe, ale brakowało części konstrukcji. Nic nie mogłem zrobić. To był koniec. Zrozumiałem, że potrzebuję nowego latawca…

Co ciekawe, moje notowania nie spadły wraz z poturbowanym latawcem Ingy. Przeciwnie, do końca zabawy miałem tyle latawców, ile tylko chciałem. Ba, mogłem nawet wybierać. Wykorzystałem sytuację, nie powiem. Przejmowałem dającą perspektywy dużej wysokości zabawkę od jakiegoś ucznia, poprawiałem konstrukcję, wznosiłem ją wysoko w górę, po czym, nauczony doświadczeniem, w odpowiedniej chwili oddawałem ją wdzięcznemu właścicielowi. I zabierałem się do następnej.

Właściwie dlaczego wracam teraz akurat do Dnia, W Którym Latawce Wzniosły Się W Niebo? Otóż zaraz po zakończeniu zabawy narzuciłem na plecy zabrany ze sobą z domu plecak, nałożyłem na głowę kapelusz i zabrałem się z Gillian do Shahba Adime (Abu Halil, nasz kierowca, nie pojawił się – zdarza mu się niestety). Stamtąd wziąłem taksówkę na karajat Ramosa i złapałem autobus na lotnisko w Damaszku. Około 2:30 w nocy mieli przylecieć moi rodzice i siostra.

Kiedy wyżej wymienieni odwiedzali nas w Chinach, po pierwsze z lotniska w Hongkongu odbierała ich Renata, po drugie – na wszelki wypadek dostali algorytm postępowania, dzięki któremu dali by radę bez większych komplikacji dostać się do nas samodzielnie. Cos w rodzaju: jeśli Renaty z jakiegoś powodu nie będzie na lotnisku, złapcie taki a taki autobus, dojedźcie tu a tu, zadzwońcie pod taki a taki numer, jeśli nikt nie odbierze, weźcie taksówkę tu a tu, ja będę czekał tu a tu.

Welcome to Syria. Po pierwsze: Renata, mimo że znacznie lepiej niż ja orientuje się w Damaszku, nie odważyłaby się sama tam pojechać. Po drugie – jak mógłbym kazać rodzicom dogadać się z panem z budki i dostać się z lotniska do miasta, by po nocy szukać odpowiedniego dworca, umykając przy tym przed taksiarzami, których nieznajomość angielskiego nie zniechęca do prób zapakowania podróżnych do auta i zawiezienia ich prosto do Aleppo za miliard lir… Nie, nie zrobiłbym tego tym spokojnym ludziom. Przynajmniej dla nich – na Syrię nie ma algorytmu…

Ot, co kraj, to obyczaj… Pozostawało wierzyć, że bez przeszkód dojadę na lotnisko i wezmę sprawy w swoje ręce. Takoż się stało. Naczekałem się trochę, ale czas płynął przyjemnie przy zagadce logicznej na temat pewnego drzewa genealogicznego, którą Angela znalazła w jakimś angielskim czasopiśmie. Po godzinie i dwudziestu minutach wiedziałem wszystko o rodzinie bohatera łamigłówki, Johna. Do czterech pokoleń wstecz.

Zabrałem się za powtarzanie arabskiego, który w ostatnim czasie nieco zaniedbałem. Zauważyłem też, że zmiana czasu na letni, która akurat tego dnia miała w Syrii miejsce, pozwoliła mi przyspieszyć czas o godzinę. Samolot miał mianowicie przylecieć, zgodnie z tablicą, o 2:30. O północy system zmodyfikował to na 3:30. Po czym, minutę później, zaczął się restartować. Załadował się Windows XP, poważnie, pojawił się nowy rozkład z lotem Czech Airlines o 2:30. Byłem o godzinę do przodu. Tak czy inaczej, na rodzinę czekałem, mimo braku opóźnienia, do pół do czwartej. Stałem oparty o barierkę w holu przylotów i obserwowałem arabską wylewność. Niewiasty płakały rzewnymi łzami (histerycznie zanosiły się płaczem – to lepiej obrazuje sytuację), mężczyźni obcałowywali się namiętnie, drapiąc się wzajemnie wąsiskami. A to wszystko w przejściu prowadzącym od odprawy celnej do głównej hali lotniska. ‘Gross’, jak mawia Georgianne. A później przyjeżdżają tacy do Europy i czepiają się homoseksualizmu…

Jak na lokalne standardy, moja reakcja na widok rodziny była drańsko zimna, a przecież cieszyłem się szczerze. Wszak już w ciągu najbliższych kilku godzin miało się zrobić całkiem przygodowo. Jak się bowiem okazało jakiś tydzień wcześniej, kiedy zacząłem poszukiwania miejscówki na pierwszy krótki nocleg, Damaszek został totalnie zabukowany. Zdziwiło mnie to, choć w gruncie rzeczy nie powinno było. Jeśli dobrze się zastanowić, po pierwsze w wielu krajach ferie wielkanocne są znacznie szczodrzejsze niż w Polsce. Wyspiarze Brytyjscy świętują zmartwychwstanie Chrystusa przez dobre dwa tygodnie. A Syria o tej porze roku, to po drugie, jest miejscem na świętowanie i odpoczynek idealnym. Zapomnieliśmy już przecież o zimowych chłodach, a jeszcze nie przypomnieliśmy sobie letnich upałów. Jest bujnie zielono, świeżo i słonecznie. Wiosennie po prostu, o czym wieść najwyraźniej poszła w świat. I zrobiło się po trosze bożonarodzeniowo – niczym Matkę Boską z osiołkiem i Józefem telefonicznie spławiano mnie z każdego hotelu i hoteliku. Ostatecznie udało mi się, miast stajenki, zorganizować nocleg na dachu hotelu Al Rabie. Też fajnie, przynajmniej jak dla mnie.

Dojechaliśmy więc sobie, autobusem ma się rozumieć, do miasta, przedarliśmy się przez kordon taksiarzy – choć rodzice, wbrew iście baśniowym zaleceniom, poczęli już z nimi rozmawiać – po czym, posiłkując się kompasem, skierowaliśmy się na północ. Używanie kompasu w mieście, które nota bene odwiedzałem przedtem dwukrotnie, zawsze wprawia mnie w pewne zakłopotanie, ale cóż innego począć z przypadłością braku orientacji... Generalnie nie było źle. Mało brakowało, a byłbym z siebie dumny – gdybym tylko na ostatnim odcinku nie przegapił maleńkiej nieoświetlonej uliczki, przy której stoi kilkusetletni damaszkański dom mieszczący obecnie Al Rabie… W którym , znów nota bene, mieszkaliśmy przecież przez trzy dni… Pewnym pocieszeniem były próby pomocy podejmowane przez zagadniętych z braku innej opcji uzbrojonych mundurowych. W skrócie – starali się bardzo, ale nie mieli pojęcia, że hotel, którego szukamy jest jakieś dwieście metrów dalej (a raczej bliżej, bo minęliśmy go przez moją nieuwagę). Dobrze, że nie posłuchałem ich dalekosiężnych rad. Dobrze, że nie wzięliśmy taksówki, za kurs której kierowca zażyczył sobie sto lir (choć w którymś momencie żałowałem już, że od dwudziestu minut zamęczam rodziców marszem w imię wzniosłych zasad). Coś mnie tknęło, by wrócić się trochę i jeszcze raz przyjrzeć okolicy. Udało się.

Właściciel hotelu zdziwił się nieco, że przybywamy o tak późnej porze – było już około piątej. Choć jeszcze tego samego dnia zapowiadałem to w rozmowie telefonicznej. Ale problemów nie robił. Nakazał nam iść za sobą, stąpając jak najciszej. Wprost na dach. Nie powiem, żeby rodzina była zachwycona lokum, które z takim trudem zorganizowałem. Faktycznie, przyznaję, jakoś nie pasowali do rzędu pogrążonych w mroku łóżek z których trzy były, w nieregularnych odstępach, zajęte przez anonimowych backpackersów. No i te łazienki nie grzeszące standardami europejskimi. ‘Podejrzana melina’ – takie musiało być ich wrażenie.

A mnie, mimo pewnych wyrzutów sumienia, było jakoś radośnie. Posiliłem się kanapkami, zapaliłem sobie, umyłem się, po czym wpełzłem pod grube prześcieradło służące za kołdrę. Noc była ciepła, więc po koc nawet nie sięgałem. Zresztą jaka tam noc - świtało już przecież. Wyborna pora, by po raz pierwszy w życiu położyć się spać na dachu. Z widokiem na Damaszek.

Z pewnością dla Ani, a podejrzewam, że i dla moich rodziców, również był to pierwszy raz. Który, kiedy ze zdziwieniem uświadomili sobie rano, że nikt ich nie zabił, a nawet nie obrabował, okazał się być całkiem ciekawym, może nawet pozytywnym doświadczeniem. Ważne chyba dla ich dobrego samopoczucia było, że tajemnicze ciała, kilka godzin wcześniej pogrążone we śnie, nie należały do miejscowych kloszardów, lecz do Japończyka i Amerykanki (z Kentucky, jak się dowiedziałem z porannej, z łóżka prowadzonej pogawędki). Przy tradycyjnym hotelowym śniadaniu serwowanym na wiekowym, skąpanym w zieleni dziedzińcu, nastroje wróciły już zupełnie do pełnej energii i optymizmu normy.

Friday, May 14, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 51


Noc z czwartku, 30 kwietnia na piątek, 1 maja 2010, Noc Walpurgi, około pierwszej

Noc ze środy, 5 maja na czwartek, 6 maja 2010, pół do drugiej

Noc z czwartku, 13 maja na piątek, 14 maja 2010, po jedenastej


Oj, zagubiłem się nieco w czasie i przestrzeni. Tak to jest, jak się leniuchuje przez dwa tygodnie, podczas których życie toczy się dalej, co i rusz przynosząc mniejszego lub większego wymiaru drobiazgi warte, być może, wspomnienia.

Jak choćby dzisiejszy show zorganizowany przez naszą ulubioną National School of Aleppo. Główną jego autorką była Lilit, u której gościliśmy ostatnio i której zaangażowania odmówić z pewnością nie można. Z pustego jednak, jak to mówią, i Salomon nie naleje.

Całość nosiła tytuł ‘Around The World In One Hour’. Zaczęło się (po krótkim przemówieniu naszego Mazena) od ucharakteryzowanej na babcię uczennicy, która jęła zanudzać wnuczęta tym, jakie to kraje przyszło jej w życiu odwiedzić. Najpierw był Meksyk. Po krótkim dialogu na linii babcia – wnuczęta, w którym wnuczęta sylabizując robojęzykiem wyrzucały z siebie ze średnim powodzeniem wyryte na pamięć kwestie, na scenę wyszli pierwszoklasiści w wielkich kapeluszach i zaśpiewali meksykańską piosenkę. Pojawiły się w niej nawet jakieś hiszpańskie słowa, ale nawet od pierwszaków wymagać by chyba można równego kiwania się w rytm melodii.

Następnie, po kolejnym drewnianym dialogu, przyszła kolej na Afrykę. Państwo jak państwo, ale kto by się tam przejmował. Kolejne pierwszaki, tym razem pomalowane na czarno, zaśpiewały afrykańską piosenkę. Chyba miały przy tym klaskać, ale robienie dwóch rzeczy na raz okazało się dla większości zbyt skomplikowane.

Dalej babcia wykazywała się mało przydatną wiedzą na temat Indii (taniec), Hiszpanii (piosenka), Chin (taniec uczniów i uczennic Renaty) i Węgier (piosenka, ponoć po węgiersku). Starając się przesadnie nie zrzędzić, przyznaję, że niektóre aspekty przedstawienia zasługiwały na pewien aplauz. Docenić wypada kostiumy (choć nadmienić należy, że zapłacili za nie rodzice) i profesjonalną jak na tutejsze warunki techniczną stronę show (reflektory oświetlały co trzeba i kiedy trzeba, nie nawaliły też szczęśliwie głośniki). Oddać też wypada Lilit, że całość spięta babcią i wnuczkami pomyślana była dobrze. Ale o Salomonie już wspomniałem. Poziom występów – jeśli odnieść go choćby do podobnego, choć z o wiele większym rozmachem zorganizowanego przez naszą szkołę w Kantonie noworocznego show – był żenująco niski. Dzieci, które do występu przygotowywały się przecież przez kilka miesięcy, nie pokazały właściwie nic. Najjaskrawiej widoczne było to na przykładzie chińskiego występu klasy Renaty. W kontekście całości ‘Around The World In One Hour’, podopieczni R. wypadli nieźle. Gdyby natomiast porównać ich taniec do niefortunnie podobnej części przedstawienia w Guanghzou, było tragicznie. Nie chciałbym Chińczyków idealizować, ale śmiało mogę powiedzieć, że tam szkoła nie śmiałaby pokazać rodzicom czegoś takiego.

Ale wróćmy jeszcze do babci. Na stare lata, pech chciał, trafiła do Syrii. I o tym więc była krótka pogadanka, po czym na scenę wypadła roztańczona klasa Olivera. Jako że każdy, wydawało się, tańczy nie tylko inny taniec, ale też do innej muzyki, trudno pokusić się o pozytywną ocenę całości występu. Przyznać jednak muszę, że to, co prezentował Oliver zgrane było z grubsza z muzyką, którą ja słyszałem. Nasz syn próbował nawet zabawnie utemperować indywidualizm kolegów i zapanować nad wszechobecnym chaosem. Bez większego powodzenia. W syryjskich szerokich czarnych szarawarach, białej koszulinie, czarnej obszytej zlotem kamizeli i takiejż czapeczce, wyglądał jednak wystrzałowo. Czym uratował popołudnie.

Tyle aktualności. Wróćmy zatem, po raz ostatni już jak na razie, do Bejrutu.

Drugi dzień pobytu spędzić postanowiliśmy nieco ambitniej niż korzystając z kulinarnych dobrodziejstw Hamry. Nie żeby w ogóle zrezygnować z wizyty tamże – o czym później. Ale niepowtarzalną szansę na poznanie Bejrutu i ukulturalnienie się nieco postanowiliśmy skrzętnie wykorzystać.

Śniadanie zjedliśmy, razem z tubylcami, w naszej Gemmayzeh. Jakże radosne było nasze zdziwienie, kiedy bejrutczyk na stoisku z hot dogami zapytał po ładnemu angielsku, czy chcemy parówki drobiowe czy wieprzowe! Nie muszę chyba przytaczać naszej odpowiedzi. Do tego świeżo wypieczony, gorący placek z zatarem – popularnym również w Syrii dodatkiem na bazie tymianku i sezamu, który, jak twierdzi Georgianne, wygląda jak brud, i przy nas wyciskane soki owocowe. Czegóż chcieć więcej?

Jak na wzorowych – niekiedy przynajmniej – turystów przystało, uznaliśmy, że przyszła pora na odwiedzenie pobliskiego meczetu o żółtawych ścianach i nietypowo niebieskich kopułach. Mohammed Al Amin, jak dowiedziałem się później. Niestety później dopiero dowiedziałem się też, że w nim właśnie pochowano Rafiqa Hariri (byłego premiera Libanu, który zginął w zamachu bombowym w 2005). Ubożsi o tę wiedzę będąc, zdecydowaliśmy, że tym razem zadowoli nas bliskie spotkanie drugiego stopnia – pogapienie się na imponującą budowlę bez wchodzenia do środka. Czasu wszak było coraz mniej.

Jak jednak na codziennych współpasażerów Jima Blaise’a Rose’a przystało – ileż to składników buduje nasza tożsamość – nie mogliśmy nie wstąpić do Donkin’ Donuts, na cześć którego tyleż razy peany piał nasz Amerykanin. Co tu dużo mówić – pączki jak pączki. W Polsce lepsze. Choć, przyznać trzeba, duża kawa w zestawie istotnie była nad wyraz hojna. No i ta atmosfera Bejruckiego downtown chłonięta zza szyby kolejnej zaliczonej sieciówki – czysto, estetycznie, z polotem wręcz. Piękni ludzie – pięknie ubrani w każdym razie – zmierzający do swojego pięknego korporacyjnego biurowca podzwaniając kluczykami do pięknych aut. Dodajmy do tego włóczących się po okolicy młodzieńców w o kilka numerów za dużych fatałaszkach i biednych bejzbolówkach a’la francuski hiphop oraz rowerzystów wyczynowców rozbijających się po Placu Męczenników w cieniu podziurawionego pociskami pomnika. Ot, nowoczesne oblicze Europy.

Podstawowym jednak założeniem dnia było odnalezienie – i przejście się wzdłuż – słynnej Green Line, linii, która podczas wojny domowej dzieliła miasto na chrześcijańską część wschodnią i muzułmańską – zachodnią. Założenie owo – kiedy u boku ma się zorientowaną w przestrzeni jak mało kto żonę – było w realizacji nad wyraz łatwe. Znaleźliśmy, przeszliśmy się, podumaliśmy nad marnością gatunku ludzkiego, który zwykł tożsamość swoją budować nie na tym, co go spaja, lecz na tym, co go dzieli. Choćby dzielił go banał różnicy wyznań. Wystarczyło, by w ciągu szesnastu lat śmierć poniosło co najmniej kilkadziesiąt tysięcy bejrutczyków, o których przypominają maleńkie świeczki powtykane w dziury wybite w murze przez pociski.

Idąc wzdłuż owego trafiliśmy na intrygująco delikatnie uchylone ciężkie odrzwia, za którymi, jak się okazało, kiedy postanowiliśmy zgłębić ich tajemnicę, krył się niewielki, zaniedbany cmentarz. Na tyle zaniedbany, że siedzący przy wejściu jegomość ożywił się na chwilę i zakazał nam fotografowania czegokolwiek. Szkoda, bo pierwszy pomnik, przed którym stanęliśmy, opisany był swojsko brzmiącym nazwiskiem Fawlowski. George Norbert Fawlowski, 10 Brygada Kawalerii Pancernej, urodzony 21 września 1918, zmarły 28 grudnia 2006. Pochowano go wraz z rodziną – żoną Caroline Eilander Fawlowski i córką, Karin George Fawlowski, która żywota dokonała już w roku 1985. Tyle wiem, reszta – skąd niepolska pisownia nazwiska, skąd i po co rodzina przywędrowała do Bejrutu, w jakich okolicznościach zmarła lub zginęła córka – pozostaje zagadką.

Kino – podejście drugie. Tym razem o niebo lepiej nam poszło. Nie dość, że na ostatnim piętrze niewielkiego centrum handlowego na Zielonej Linii a) wyświetlano Alice In Wonderland, to jeszcze: b) godzina seansu idealnie wpasowała się w nasz grafik i c) w związku z wczesną porą bilety nabyliśmy względnie tanio. Ach, i d) oczywiście – w małej salce o ścianach pokrytych podobiznami Clarka Gable byliśmy zupełnie sami, przynajmniej dopóty, dopóki nie zgasły światła. Później – kto wie, dla nas był już tylko obraz Tima Burtona.

No właśnie, nazwisko reżysera nie wyszło filmowi, a raczej mojemu odbiorowi owego, na dobre. Nie żeby coś mi się nie podobało. Przeciwnie. Szacowne grono aktorskie, rownież to operujące jedynie głosem, wypadlo rewelacyjnie. Jak zawsze. Kostiumy, charakteryzacja – pierwszorzędne, wszak to film Burtona. Zdjęcia, muzyka… Do niczego przyczepić się nie sposób. Wszak to film Burtona. A jednak wychodziłem z kina z poczuciem pewnego niedosytu. Bo dotychczas, mam wrażenie, reżyser raczył mnie za każdym razem czymś nowym. Pozostającym w pewnym wąskim i rozpoznawalnym z mili z okładem kręgu estetycznym, owszem, ale jednak czymś odkrywczym, w popkulturowych realiach – awangardowym wręcz. ‘Alicja’ wydała mi się filmem raczej przewidywalnym. Nie w kontekście scenariusza. Przewidywalnym, bo można było, mam wrażenie, przewidzieć, że film ten tak mniej więcej będzie wyglądał, jeśli zabierze się do niego Burton. Wiem nawet chyba, skąd ten mój niedosyt konceptu. Technologia 3D, koń trojański kina, przynajmniej dopóki ludzie się do niej nie przyzwyczają. Wystarczy sypnąć odpowiednią ilością ujmujących ujęć i rozdać ludziom okulary, by wywołać wrażenie, że obcują z nie wiadomo czym. Patrz sukces Avatara. Zwalnia to, niestety, w jakimś stopniu twórców z wyniesienia na wyżyny sztuki innych aspektów obrazu. Tak czy inaczej, myślę sobie dokładając ostatnie słowa do tych paru słów odczuć i refleksji, muszę obejrzeć ten film raz jeszcze. Przynajmniej raz. Nie będzie to miłość od pierwszego wejrzenia, ale może coś zaiskrzy.

No, pozwiedzaliśmy, updatowaliśmy się kinowo, czas nastał najwyższy, by złapać autobus do Hamry i zaspokoić swoje niskie instynkty w tamtejszym Burger Kingu. Odetchnąwszy nieco i naładowawszy akumulatory, ruszyliśmy dalej.

Jedną z głównych atrakcji Bejrutu według Lonely Planet są Pigeon Rocks, Gołębie Skały. Wypadało postawić ptaszka na liście, choć kosztowało nas to ładne dwa kilometry spaceru po nudnawej raczej okolicy. Kiedy w końcu, po zmierzchu już, wyszliśmy na nadmorski kornisz i, kilkaset metrów dalej, spojrzeliśmy w dół na oświetlone skały, uznaliśmy zgodnie, że jesteśmy rozczarowani. Skały jak skały. Owszem, dość malownicze, dowodem czego licznie zebrana gawiedź zaopatrzona w aparaty fotograficzne. Tyle.

Przez resztę wieczoru włóczyliśmy się po tętniących życiem centrach handlowych i po cichych dzielnicach mieszkalnych, miejscowych niezwykle udanych wariacjach na temat blokowisk. Nad spokojem i bezpieczeństwem jednych i drugich, jak to w Bejrucie, czuwają uzbrojeni ochroniarze. Wciąż jakoś nie potrafię poczuć się swobodnie podczas rozmowy z kimś, kto dzierży kałacha. Mili to jednak ludzie, uśmiechną się, chętnie wskażą drogę. Co kraj, to obyczaj po prostu. Z niewielką ich pomocą bez trudu trafiliśmy na powrót do Hamry. Po drodze sprawdziliśmy ceny w kilku restauracjach sushi, po to tylko, by uznać, że Japanese Please! pod względem stosunku jakości (i ilości) do ceny jest bezkonkurencyjne. Tam też – ponownie – zjedliśmy kolację.

Mimo że postanowiliśmy zrezygnować z powrotu taksówką na rzecz spaceru, byliśmy na tyle wykończeni, że nie zboczyliśmy z drogi nawet usłyszawszy – zdaje się grane na żywo – covery The White Stripes. Zresztą zapoznani w okolicy lokalu studenci oświadczyli, że koncert ‘socks’. Czyli chyba im się nie podobało. A teraz, jak zwykle po odpuszczeniu sobie takiej gratki, żałuję...

Dzień ostatni naszej wyprawy w poszukiwaniu cywilizacji wstał niebem błękitnym i słońcem złotym. Jakby Bejrut chciał nam powiedzieć – wstańcie i idźcie na plażę! Odmówić nie wypadało. Zanim jednak pospieszyliśmy nad morze, należało zapewnić sobie spokój ducha związany z biletami powrotnymi do Aleppo. Co wiązało się niestety z wizytą na nieciekawym dworcu Charles Helou. Nie ma jednak tego dobrego, co by na dobre nie wyszło. Postanowiłem wykorzystać okazję i popraktykować informowanie naganiaczy i taksiarzy o braku zainteresowania arabską mową ciała…

Brzmi intrygująco? Istotnie, ciekawa to sprawa. Jest oczywistym dla każdego, jak sadzę, że język gestów w żadnym razie nie jest językiem międzynarodowym. Przykłady można by mnożyć, ale nie miejsce to na tego rodzaju wykład. Nawet jednak zdając sobie doskonale sprawę z powyższej prawdy, trudno czasem wyzbyć się nawyku gestykulowania po polsku (już ‘po europejsku’ byłoby nazbyt dużym uproszczeniem, często ewidentnym błędem właściwie). A po polsku gestykulowanie może być wcale nie bardziej dla miejscowych zrozumiałe, niż po polsku mówienie.

Weźmy zapowiedziane wyrażanie braku zainteresowania, czy też po prostu ekspresję słowa ‘nie’. Wydawałoby się, że przeczące – dla nas to takie oczywiste – pokręcenie głową jest wystarczająco wymowne. Niekoniecznie. Znacznie czytelniej – i skuteczniej – jest krakać tak, jak kraczą tutejsze wrony czy też, z angielska, robić to tak, jak robią to Rzymianie. W tym wypadku Syryjczycy albo Libańczycy. Ale do rzeczy. Lokalna ekspresja ‘nie’ w najbardziej ekspresyjnej postaci to ruch głową do góry i nieco całuskowe ‘cyknięcie’ przez zęby. Cyknięcie takie, jak byśmy w kulturze zachodniej groźnie kiwali palcem strofując dziecko: ‘cyk, cyk, cyk, nie wolno!’. Nie wiem, na ile jasno brzmi opis, ale kiedy już wie się o co chodzi, nie sposób nie zrozumieć cykającego tubylca. Co nie zmienia faktu, że z początku wydaje się to być dość niegrzeczne. Zamiast neutralnego dla nas pokręcenia głową jest jakby ‘cyk, spierdalaj’. Albo ‘pocałuj mnie w dupę’. Szczególnie uderzające jest cykanie dziecka zapytanego o posiadanie pracy domowej…

Tyle podstaw. Przejdźmy do wersji zaawansowanej, a raczej wersji zaawansowanych. Kiedy mimiczny dialog rozgrywa się między osobami pozostającymi w bliskiej odległości a wokół z jakiegoś powodu nie panuje akurat bliskowschodni gwar, gest upraszcza się a wzmocnienie dźwiękowe zanika. Pełne porozumienie daje wtedy już uniesienie brwi i zawieszenie ich na chwile w tej pozycji. W wersji krańcowej – łypnięcie samymi gałkami ocznymi ku niebu. By bezbłędnie wyłapywać te grymasy trzeba już odrobiny wprawy. Wyobraźcie sobie panią Antoinette, korpulentną pomocniczkę Angeli, zapytaną, czy zastałem panią Hibę, Oliverową nauczycielkę arabskiego. Odpowiedź: brwi do góry i szeroki uśmiech. Moje pierwsze wrażenie: ‘wiem, ale nie powiem’, albo ‘jest, ale to tajemnica’, albo ‘zmienia podpaskę w toalecie, więc nic nie powiem’. Zabawne, że rekonstruując teraz tę sytuację każdemu ze znaczeń przyporządkowałem dwa komunikaty. Bo w istocie komunikaty były dwa, tyle że zupełnie odrębne: uśmiech – wyraz sympatii, uniesienie brwi – ‘pani Hiby nie ma’.

Skoro już temat poruszyłem, pozwolę sobie rozwinąć go o dwa inne ciekawe gesty. Jak polska sprzedawczyni pokazałaby bliżej niezidentyfikowanemu obcokrajowcowi (ignorantowi, co to po naszemu nie rozumie), że musi chwile zaczekać, bo pieczywo właśnie wyładowują z samochodu dostawczego? Pewnie nijak. Co ją obchodzi, czy gość kupi bułki tu czy gdzie indziej. Ale powiedzmy, że jej zależy. Mogłaby palcem wskazującym dotknąć zegarka, ale to gest niekoniecznie czytelny. Mogłaby unieść otwartą dłoń wewnętrzną stroną do klienta i dwa – trzy razy wykonać krótki ruch przypominający odpychanie. Znaczenie: ‘zaczekaj’. Ale jakże łatwo pomylić to z ‘odsuń się’ (gdzie ruch jest minimalnie wolniejszy i dłuższy). A nawet z ‘cześć’ (gdzie zamiast odpychania jest kiwanie na boki). Trudna rada. Po arabsku – nic prostszego. Wystarczy złączyć ze sobą trzy palce: kciuk, wskazujący i środkowy i tak ułożoną dłoń wierzchem w stronę rozmówcy okazać. Znaczy to: ‘daiya’, po angielsku ‘one minute’, czyli w istocie ‘poczekaj chwilę’.

I jeszcze użyteczny w restauracjach znak z serii sekretnych znaków kelnerskich. Znacznie skuteczniejszy, niż próby, które na początku pobytu w Syrii niezliczoną ilość razy podejmowałem, chcąc poprosić o rachunek. ‘We would like to pay.’ – konfuzja. ‘Can we have a bill?’ – konfuzja… Zapomnijcie o pstrykaniu palcami. Wystarczy lewą dłoń otworzyć i unieść jak do powitania (wszystkie palce skierowane do góry). Następnie prawą otwartą dłonią (wszystkie palce w jedną stronę) dotknąć dwukrotnie lewej. Bok palca wskazującego dłoni prawej uderza lekko o środek dłoni lewej, bok małego palca skierowany w stronę odbiorcy sygnału. Jakbyśmy chcieli przepołowić prawicę lewicą. Znaczenie w stu procentach jasne, nawet z drugiego końca sali.

Podsumowując przechadzkę po dworcu i cykanie – szło jak szło, bilety w każdym razie nabyliśmy. Nie dając się po drodze zapakować do żadnego z licznych autobusów i żadnej z nie mniej licznych taksówek. Zasłużyliśmy tym samym, bez dwóch zdań, na plażę. Wziąwszy pod uwagę piękną pogodę i mocno przez ostatnie dwa dni nadszarpnięty budżet, powzięliśmy pomysł dotarcia na miejsce piechotą.

Spacer wzdłuż wybrzeża okazał się być pomysłem jak najlepszym. Niby nic szczególnego nie spotkało nas po drodze, a jednak nie mogłem się powstrzymać, by nie zanotować kilku drobiazgów, które mogą wydać się interesujące. Jak choćby billboardy z reklamami hipermarketów. Pralki sprzedają. Jak gdyby nigdy nic. A tu po pierwsze – opis tylko po angielsku i francusku. Po drugie – ceny tylko w dolarach. Wyobrażacie to sobie w Polsce? Ja tak. Już widzę tych patriotów protestujących przeciw polskości tłamszonej przez podstępną Unię czy inny kapitalistyczny zachód. Nie, właściwie to sobie tego nie wyobrażam. Jegomoście od marketingu swoim ciągotom do artystycznych prowokacji ulegać wszak mogą wtedy jedynie, kiedy w pozytywny sposób przekłada się to na zysk firmy. W tym wypadku przełożyłoby się raczej niekoniecznie. A to jeszcze nie wszystko. Hasło reklamowe głosi mniej więcej: ‘kup matce pralkę na Dzień Matki’. Wyjaśniam przy okazji, tu celebruje się go w kwietniu. Zaraz, pralkę matce? Żeby prała nasze koszule, tak? Jak niewolnica albo filipińska gosposia! A dlaczego nie ojcu? Oho – to robota dla Pełnomocnika Rządu d/s Równego Traktowania. Dawniej ds. Równego Statusu Mężczyzn i Kobiet, Tusk skrócił nazwę – doedukowałem się dziś Przekrojem ze stycznia… Zła pod każdym względem reklama i tyle. Natrząsam się trochę z oburzenia, które wywołałaby w Polsce, fakt, ale zarzuty byłyby, trudno zaprzeczyć, sensowne. Wyczula się Europejczyk, chcąc nie chcąc, na takie rzeczy. Libańczyk najwyraźniej nie.

A skoro mowa o Filipińczykach... Maszerując nadmorskim bulwarem dotarliśmy w okolice bazy ONZ. W tej chwili stacjonuje tu ponoć jakieś dziesięć tysięcy żołnierzy. Na miasto wyjeżdżało akurat kilka jeepów z oznaczeniami UN i przedstawicielami wspomnianej nacji na pokładzie. Wojacy wyglądali na zrelaksowanych i całkiem zadowolonych z życia. W rzeczy samej, biorąc pod uwagę burdel w ich ojczyźnie, wyjazd na placówkę do Libanu jest jak wakacje…

Kolejny drobiazg, który uświadomiłem sobie, gdy przechodziliśmy koło stacji Beirut By Bike. Nazwa - hasło brzmi nowocześnie i ekologicznie. Moralnie i politycznie poprawnie. Modnie. Na nieszczęście dla Bejrutu, skłania to gościa do zastanowienia się, a w konsekwencji do uświadomienia sobie, że ścieżek rowerowych stolica się nie dorobiła.

Ogólnie jednak rzecz biorąc, nie sposób zaprzeczyć, spacerując w słoneczny dzień wzdłuż nabrzeża, że miasto ewidentnie na czasie pokoju się dorabia. Rośnie, pięknieje i obrasta w dobra wszelakie. Prócz plaż, bo w ich miejsce powstaje właśnie mrowie luksusowych apartamentowców z widokiem na Morze Śródziemne. Szkoda tylko mieszkańców już stojących, jasnych, otoczonych palmami budynków, ze swoich balkonów kontemplujących niebieską toń. Wkrótce przyjdzie im przyglądać się plecom nowych bloków, z których balkonów kontemplować będą morze zamożniejsi sąsiedzi. Na pocieszenie zostaną im tylko jachty, których dziesiątki zacumowano na przystani. Też nie byle co, choć już przecież nie to samo.

Bejrut, ze względu na swoje ceny, nienajlepszym jest miejscem na zakup pamiątek. Kto jednak dobrze poszuka, szczególnie w miejscach nietypowych, i komu szczęście sprzyja, niechybnie znajdzie dla siebie coś wyjątkowego. Dobrze chyba szukaliśmy – w sklepie metalowym, gdzie zwykle nie szukają inni, i los był nam najwyraźniej przychylny, skoro udało nam się w rozsądnej cenie nabyć dużą, okrągłą klamkę zdobną arabskim napisem. Zabawna to rzecz, swoją drogą, jak ochota na zakupy wyrażać może nostalgię i tęsknotę za domem. W Chinach jeszcze będąc, choć na ostatniej prostej już, prócz mnóstwa miejscowych ciuchów (ach, te ceny – to były zakupy!) nabyłem na allegro komplet pałacowy. Teraz w domu czekać na nas będzie nowy – choć stuletni – stół i nowa – młodsza o jakieś dwadzieścia lat – szafa. Niech żyje regresja do analnej potrzeby posiadania!

Nie wiedzieć czemu, biorąc pod uwagę wczorajszy wieczorny spacer bulwarem, namówiłem resztę towarzystwa, by dać jeszcze jedną szansę Gołębim Skałom. Może w dzień dopiero, rozumowałem, kiedy słońce nadaje morzu głęboką granatową barwę i do życia na skałach powołuje niezliczone cienie, docenić można cud, którym natura obdarzyła stolicę Libanu. Wow, chciałbym napisać, wiem teraz, o co chodzi. Niestety, nie wiem. Skały jak skały. Gdybyśmy sami je odkryli, może ich urok przemówiłby do nas głośniej i wyraźniej. A tak – przereklamowany pocztówkowy widoczek jakich wiele.

Dotarliśmy w końcu na plażę miejską. Długi pas piasku pięćdziesięciometrowej mniej więcej szerokości wzdłuż malowniczej błękitnej zatoki. Zupełnie prawie pusto. Pewno woda wciąż dla tubylców za zimna. Dla nas nie – ja i Oliver zrzuciliśmy z siebie ciuchy i pognaliśmy do morza. Zanim jednak wpadłem pomiędzy wyjątkowo dopisujące tego dnia fale, zauważyłem jakiś ciemny intrygujący kształt tuż przy brzegu. Nóż. Fajnie, ciekawe, co jest głębiej. Miny? No nic, przynajmniej mam kolejną oryginalną pamiątkę. Muszę tylko pozbyć się warstewki rdzy z ostrza, nietypowy mechanizm otwierania jest sprawny.

Bawiliśmy się świetnie chyba z półtorej godziny, krztusząc się słoną wodą i wzdrygając się, gdy muskały nas meduzy, maleńkie na szczęście. Renata nawet zdecydowała sna chwilę do nas dołączyć.

Ani się obejrzeliśmy, gdy czas nastał najwyższy, by pomyśleć o obiadokolacji i spacerze na dworzec autobusowy. Ostatnią libańską wieczerzę zjedliśmy w wypatrzonej dnia poprzedniego restauracji chińskiej Chopsticks. Poziom chińskości jadła oscylował w okolicach Pekin Baru w Gdyni czy Sopocie, uznaliśmy jednak zgodnie, że wymagać więcej byłoby niegodziwością. Na bezrybiu i rak ryba, jak to się mówi, a zupa ostro-kwaśna była wyjątkowo przednia.

Gdy dotarliśmy na karajat, autobus już czekał, a jakiś jegomość z ekipy go obsługującej – zupełnie nie po bliskowschodniemu – gorączkował się, że mamy czem prędzej wsiadać. Usta miałem pełne zakupionej przed chwilą shawarmy (a raczej, jak to określił sprzedawca, ‘something like shawarma’), której miejscowej wersji ostatnim rzutem na taśmę chciałem skosztować. Bulgocząc więc nieco, jąłem wyjaśniać nadgorliwemu, że do odjazdu jeszcze kwadrans. Nie zrozumiał. Albo nie dał się przekonać. Przełknąłem więc, co się dało i dołączyłem do siedzących już w środku Renaty, Olivera i Pily, którą – mieszkając w tym samym hotelu – ostatniego dnia dopiero spotkaliśmy i na wspólny powrót umówiliśmy się. Ku memu zaskoczeniu, ruszyliśmy praktycznie natychmiast. Na autokarowym zegarze wyświetlała się 19:24. Sześć minut przed czasem. Nie wiem, co o tym myśleć. Niby fajnie, ale pytanie, czy zabraliśmy ze sobą wszystkich, którzy nabyli bilety.

Mimo że z naszego VIPowskiego ekranu sączył się biedny film, z którego ścieżką dźwiękową splatał się płacz jakiegoś niemowlaka, spałem smacznie aż do postoju. Okazja do rozprostowania nóg okazała się być jednocześnie okazją do uśmiania się setnego – wystawę postojowego sklepu zastawiono bowiem wyjątkowo kreatywnymi podróbkami perfum. Sportowy adidoss, nieco bardziej klasyczne Hogo Boos i Fireheat, awangardowy YSL (YoungSmartLoveable) oraz mój personal favourite – Bavidoff, Dark Water. Zastanawiam się, po co też ludziska silą się na takie innowacje. Nie o zastrzeżone znaki handlowe się chyba rozchodzi, skoro szatę graficzną opakowań i czcionki zerżnięto z całą bezczelnością...

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po kolejnej drzemce obudziłem się na granicy i, wszedłszy do siedziby celników, ujrzałem znajomą gębę urzędnika, który dwa dni wcześniej odprawiał nas w przeciwna stronę. Nie mniejsze było jego zdziwienie, tym bardziej, że do lady podszedłem w towarzystwie Pily. Żartowniś był, zdaje się, wyjątkowo zawalony robotą – chyba tylko dla zasady podworował sobie trochę z tego, że podczas niespełna trzydniowej wizyty w Libanie zdążyłem wymienić żonę na nową. A skoro o długości pobytu mowa – inny celnik, którego nota bene też skojarzyłem z poprzedniej wizyty w tym budynku, poinformował mnie, że niepotrzebnie płaciliśmy za wizy dwutygodniowe. Wystarczyło poprosić o te czterdziestoośmiogodzinne, wszak nikt tych godzin dokładnie nie liczy, jeśli daty się zgadzają. Świetnie, trzeba było, do diabła, powiedzieć to jakieś sześćdziesiąt dwie godziny temu. Byłbym o garść dolarów zamożniejszy.

Nim wjechaliśmy na swojskie terytorium Syrii, trzeba było jeszcze odwiedzić kolejnych celników, krajanów Saladyna. W ich przybytku gościłem po raz pierwszy (w tamtą stronę obyło się bez tej przeprawy). Duszna salka, brudnawy stolik, za którym dwóch wąsatych jegomości ćmi sobie śmierdzące papierosy. Każą karty wjazdowe wypełniać, za co zabieramy się z Pily. Jesteśmy mniej więcej w połowie, kiedy któryś z nich macha ręką: ‘khalas’, oświadcza. Jeszcze pytanie na pożegnanie – gdzie się zatrzymamy w Aleppo? Angielka pierwsza odzyskuje zimną krew: ‘Baron Hotel’. Celnik coś tam gdzieś zapisuje i wita nas w Syrii. Jakoś go nie dziwi, że – wedle granicznych zeznań podróżnych – najpopularniejszy hotel w Halab fizycznie nie pomieściłby wszystkich, którzy deklarują, że się w nim zatrzymają. Nawet, gdyby spali na podłodze. Albo na stojąco. Ale to w końcu tylko biurokratyczne formułki, kto by się nimi przejmował. Welcome to Syria.

By zamknąć relację z Bejrutu w klamrze aktualności – i nieudolności – parę słów na temat dzisiejszego Dnia Sportu w NSA. Sports Day jest wydarzeniem, które stało się już tradycją naszej szkoły. Błędem jednak byłoby domniemywać, że każda edycja jest udoskonalona w stosunku do edycji poprzedniej.

Plan został rozpisany, zupełnie niesyryjsko, z dokładnością co do minuty. Pozornie więc wszystko miało ręce i nogi. Diabeł, jak to ma w zwyczaju, tkwił w szczegółach. Dość istotnych, niestety. Pierwszy przystanek mojej drogi krzyżowej (10.00 – 10.38) – quiz. Zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego. Na przykład, że Nil jest najdłuższą rzeką świata a Damaszek najstarszym jego miastem. Wyjaśniam na wszelki wypadek: za najdłuższą rzekę uważa się obecnie raczej Amazonkę. Do miana najstarszego miasta pretendują natomiast choćby Catalhoyuk w Anatolii, jakieś pięć tysięcy lat starsze od Damaszku, czy Quaramel w Syrii, może nawet osiem tysięcy lat starsze od obecnej stolicy. Która, swoją drogą, jest prawdopodobnie najstarszym nieprzerwanie zamieszkanym miastem świata. Co innego oczywiście sądzą na ten temat Aleppańczycy... Moje nieśmiałe protesty zbyte zostały spojrzeniem pod tytułem ‘aj, wypadałoby to wiedzieć, panie nauczycielu’. Zresztą to bez znaczenia, prowadząca Rhona i tak nie trudziła się liczeniem poprawnych odpowiedzi, przyznała po prostu drużynie maksymalną ilość punktów.

Drugi przystanek (10.40 – 10.48) – bieg na sto metrów. Wydawałoby się, że czegoś tak prostego nie sposób schrzanić. Otóż da się, przy odrobinie dobrej woli. Wystarczy nie mierzyć uczestnikom czasu, nie zwracać uwagi na to, kto już biegł, kto jeszcze nie, a kogo energia rozparła i pobiegł dwa razy. A na koniec, jak poprzednio, przyznać drużynie maksimum punktów… Może jestem staroświecki, ale gra według mnie z definicji powinna opierać się na jasnych zasadach. Beztroska zabawa dla czystej przyjemności – jasne. Ale nie nazywajmy jej konkursem…

Ideę powyższej beztroskiej zabawy wyrażała po części konkurencja polegająca na wykonaniu piętnastu obrotów ze wzrokiem wbitym w słupek. Po tym czasowym upośledzeniu równowagi należało, ku uciesze publiki, przebiec jakieś pięćdziesiąt metrów przy możliwie najmniejszej liczbie zatoczeń i upadków. Idea jednak nieco przesadnie kolidowała z rzeczywistością w postaci betonowych krawężników wyznaczających trasę biegu. Po jakimś czasie więc organizatorzy, w przypływie poczucia odpowiedzialności, ograniczyli liczbę obrotów do dziesięciu. Nikt odtąd krzywdy sobie nie zrobił, ale frajda gdzieś się zapodziała. A wystarczyło przenieść całość na miękkie boisko…

Po jakichś siedmiu z piętnastu gier, zauważyłem z pewną zgrozą, że moja drużyna, Niebiescy, wyprzedza plan o jakieś dwadzieścia pięć minut, choć nie spieszyliśmy się specjalnie i każdej konkurencji poświęcaliśmy tyle czasu, ile obsługujący ją potrzebowali, by wystawić nam ocenę. Zarządziłem przerwę i zapytałem Johna z drużyny Zielonych, jak to możliwe. Jak to jak to? Każdego roku jest tak samo, jest minutowy plan, a wszystkie drużyny i tak kończą co najmniej pół godziny za wcześnie.

Istotnie, doświadczenie Johna okazało się warte znacznie więcej niż tradycyjnie przez wszystkich olewany plan. Zamiast o godzinie pierwszej kończyć ostatnie zawody, dzieci w najlepsze zajadały się rzuconymi przez hojną szkołę lodami. Niektórzy dostali po kilka, więc albo szkoła wykazała się zapobiegliwością, albo niektórzy nie dostali żadnego. Wszyscy jednak z niecierpliwością czekali na werdykt. Mnie, prawdę mówiąc, średnio ów ciekawił, zaintrygował mnie natomiast entuzjastyczny ryk Czerwonych, reakcja na pierwsze wyniki. Cóż, Czerwoni nie dosłyszeli w ogólnym zgiełku, że zajęte przez drużyny miejsca podawane są w kolejności od ostatniego... Ale co się nacieszyli, to ich.

Wygrali Żółci, pod przywództwem między innymi Renaty i Pily. Rozdano medale. Wszyscy , najwyraźniej nie bacząc na zajęte miejsca, byli zadowoleni. I Oliver był zadowolony, bo tym razem o drugoklasistach nie zapomniano. Więc i ja, mimo wrodzonego ponuractwa i malkontenctwa, byłem po części zadowolony.

I to by było na tyle. Back to studio.