Friday, May 14, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 51


Noc z czwartku, 30 kwietnia na piątek, 1 maja 2010, Noc Walpurgi, około pierwszej

Noc ze środy, 5 maja na czwartek, 6 maja 2010, pół do drugiej

Noc z czwartku, 13 maja na piątek, 14 maja 2010, po jedenastej


Oj, zagubiłem się nieco w czasie i przestrzeni. Tak to jest, jak się leniuchuje przez dwa tygodnie, podczas których życie toczy się dalej, co i rusz przynosząc mniejszego lub większego wymiaru drobiazgi warte, być może, wspomnienia.

Jak choćby dzisiejszy show zorganizowany przez naszą ulubioną National School of Aleppo. Główną jego autorką była Lilit, u której gościliśmy ostatnio i której zaangażowania odmówić z pewnością nie można. Z pustego jednak, jak to mówią, i Salomon nie naleje.

Całość nosiła tytuł ‘Around The World In One Hour’. Zaczęło się (po krótkim przemówieniu naszego Mazena) od ucharakteryzowanej na babcię uczennicy, która jęła zanudzać wnuczęta tym, jakie to kraje przyszło jej w życiu odwiedzić. Najpierw był Meksyk. Po krótkim dialogu na linii babcia – wnuczęta, w którym wnuczęta sylabizując robojęzykiem wyrzucały z siebie ze średnim powodzeniem wyryte na pamięć kwestie, na scenę wyszli pierwszoklasiści w wielkich kapeluszach i zaśpiewali meksykańską piosenkę. Pojawiły się w niej nawet jakieś hiszpańskie słowa, ale nawet od pierwszaków wymagać by chyba można równego kiwania się w rytm melodii.

Następnie, po kolejnym drewnianym dialogu, przyszła kolej na Afrykę. Państwo jak państwo, ale kto by się tam przejmował. Kolejne pierwszaki, tym razem pomalowane na czarno, zaśpiewały afrykańską piosenkę. Chyba miały przy tym klaskać, ale robienie dwóch rzeczy na raz okazało się dla większości zbyt skomplikowane.

Dalej babcia wykazywała się mało przydatną wiedzą na temat Indii (taniec), Hiszpanii (piosenka), Chin (taniec uczniów i uczennic Renaty) i Węgier (piosenka, ponoć po węgiersku). Starając się przesadnie nie zrzędzić, przyznaję, że niektóre aspekty przedstawienia zasługiwały na pewien aplauz. Docenić wypada kostiumy (choć nadmienić należy, że zapłacili za nie rodzice) i profesjonalną jak na tutejsze warunki techniczną stronę show (reflektory oświetlały co trzeba i kiedy trzeba, nie nawaliły też szczęśliwie głośniki). Oddać też wypada Lilit, że całość spięta babcią i wnuczkami pomyślana była dobrze. Ale o Salomonie już wspomniałem. Poziom występów – jeśli odnieść go choćby do podobnego, choć z o wiele większym rozmachem zorganizowanego przez naszą szkołę w Kantonie noworocznego show – był żenująco niski. Dzieci, które do występu przygotowywały się przecież przez kilka miesięcy, nie pokazały właściwie nic. Najjaskrawiej widoczne było to na przykładzie chińskiego występu klasy Renaty. W kontekście całości ‘Around The World In One Hour’, podopieczni R. wypadli nieźle. Gdyby natomiast porównać ich taniec do niefortunnie podobnej części przedstawienia w Guanghzou, było tragicznie. Nie chciałbym Chińczyków idealizować, ale śmiało mogę powiedzieć, że tam szkoła nie śmiałaby pokazać rodzicom czegoś takiego.

Ale wróćmy jeszcze do babci. Na stare lata, pech chciał, trafiła do Syrii. I o tym więc była krótka pogadanka, po czym na scenę wypadła roztańczona klasa Olivera. Jako że każdy, wydawało się, tańczy nie tylko inny taniec, ale też do innej muzyki, trudno pokusić się o pozytywną ocenę całości występu. Przyznać jednak muszę, że to, co prezentował Oliver zgrane było z grubsza z muzyką, którą ja słyszałem. Nasz syn próbował nawet zabawnie utemperować indywidualizm kolegów i zapanować nad wszechobecnym chaosem. Bez większego powodzenia. W syryjskich szerokich czarnych szarawarach, białej koszulinie, czarnej obszytej zlotem kamizeli i takiejż czapeczce, wyglądał jednak wystrzałowo. Czym uratował popołudnie.

Tyle aktualności. Wróćmy zatem, po raz ostatni już jak na razie, do Bejrutu.

Drugi dzień pobytu spędzić postanowiliśmy nieco ambitniej niż korzystając z kulinarnych dobrodziejstw Hamry. Nie żeby w ogóle zrezygnować z wizyty tamże – o czym później. Ale niepowtarzalną szansę na poznanie Bejrutu i ukulturalnienie się nieco postanowiliśmy skrzętnie wykorzystać.

Śniadanie zjedliśmy, razem z tubylcami, w naszej Gemmayzeh. Jakże radosne było nasze zdziwienie, kiedy bejrutczyk na stoisku z hot dogami zapytał po ładnemu angielsku, czy chcemy parówki drobiowe czy wieprzowe! Nie muszę chyba przytaczać naszej odpowiedzi. Do tego świeżo wypieczony, gorący placek z zatarem – popularnym również w Syrii dodatkiem na bazie tymianku i sezamu, który, jak twierdzi Georgianne, wygląda jak brud, i przy nas wyciskane soki owocowe. Czegóż chcieć więcej?

Jak na wzorowych – niekiedy przynajmniej – turystów przystało, uznaliśmy, że przyszła pora na odwiedzenie pobliskiego meczetu o żółtawych ścianach i nietypowo niebieskich kopułach. Mohammed Al Amin, jak dowiedziałem się później. Niestety później dopiero dowiedziałem się też, że w nim właśnie pochowano Rafiqa Hariri (byłego premiera Libanu, który zginął w zamachu bombowym w 2005). Ubożsi o tę wiedzę będąc, zdecydowaliśmy, że tym razem zadowoli nas bliskie spotkanie drugiego stopnia – pogapienie się na imponującą budowlę bez wchodzenia do środka. Czasu wszak było coraz mniej.

Jak jednak na codziennych współpasażerów Jima Blaise’a Rose’a przystało – ileż to składników buduje nasza tożsamość – nie mogliśmy nie wstąpić do Donkin’ Donuts, na cześć którego tyleż razy peany piał nasz Amerykanin. Co tu dużo mówić – pączki jak pączki. W Polsce lepsze. Choć, przyznać trzeba, duża kawa w zestawie istotnie była nad wyraz hojna. No i ta atmosfera Bejruckiego downtown chłonięta zza szyby kolejnej zaliczonej sieciówki – czysto, estetycznie, z polotem wręcz. Piękni ludzie – pięknie ubrani w każdym razie – zmierzający do swojego pięknego korporacyjnego biurowca podzwaniając kluczykami do pięknych aut. Dodajmy do tego włóczących się po okolicy młodzieńców w o kilka numerów za dużych fatałaszkach i biednych bejzbolówkach a’la francuski hiphop oraz rowerzystów wyczynowców rozbijających się po Placu Męczenników w cieniu podziurawionego pociskami pomnika. Ot, nowoczesne oblicze Europy.

Podstawowym jednak założeniem dnia było odnalezienie – i przejście się wzdłuż – słynnej Green Line, linii, która podczas wojny domowej dzieliła miasto na chrześcijańską część wschodnią i muzułmańską – zachodnią. Założenie owo – kiedy u boku ma się zorientowaną w przestrzeni jak mało kto żonę – było w realizacji nad wyraz łatwe. Znaleźliśmy, przeszliśmy się, podumaliśmy nad marnością gatunku ludzkiego, który zwykł tożsamość swoją budować nie na tym, co go spaja, lecz na tym, co go dzieli. Choćby dzielił go banał różnicy wyznań. Wystarczyło, by w ciągu szesnastu lat śmierć poniosło co najmniej kilkadziesiąt tysięcy bejrutczyków, o których przypominają maleńkie świeczki powtykane w dziury wybite w murze przez pociski.

Idąc wzdłuż owego trafiliśmy na intrygująco delikatnie uchylone ciężkie odrzwia, za którymi, jak się okazało, kiedy postanowiliśmy zgłębić ich tajemnicę, krył się niewielki, zaniedbany cmentarz. Na tyle zaniedbany, że siedzący przy wejściu jegomość ożywił się na chwilę i zakazał nam fotografowania czegokolwiek. Szkoda, bo pierwszy pomnik, przed którym stanęliśmy, opisany był swojsko brzmiącym nazwiskiem Fawlowski. George Norbert Fawlowski, 10 Brygada Kawalerii Pancernej, urodzony 21 września 1918, zmarły 28 grudnia 2006. Pochowano go wraz z rodziną – żoną Caroline Eilander Fawlowski i córką, Karin George Fawlowski, która żywota dokonała już w roku 1985. Tyle wiem, reszta – skąd niepolska pisownia nazwiska, skąd i po co rodzina przywędrowała do Bejrutu, w jakich okolicznościach zmarła lub zginęła córka – pozostaje zagadką.

Kino – podejście drugie. Tym razem o niebo lepiej nam poszło. Nie dość, że na ostatnim piętrze niewielkiego centrum handlowego na Zielonej Linii a) wyświetlano Alice In Wonderland, to jeszcze: b) godzina seansu idealnie wpasowała się w nasz grafik i c) w związku z wczesną porą bilety nabyliśmy względnie tanio. Ach, i d) oczywiście – w małej salce o ścianach pokrytych podobiznami Clarka Gable byliśmy zupełnie sami, przynajmniej dopóty, dopóki nie zgasły światła. Później – kto wie, dla nas był już tylko obraz Tima Burtona.

No właśnie, nazwisko reżysera nie wyszło filmowi, a raczej mojemu odbiorowi owego, na dobre. Nie żeby coś mi się nie podobało. Przeciwnie. Szacowne grono aktorskie, rownież to operujące jedynie głosem, wypadlo rewelacyjnie. Jak zawsze. Kostiumy, charakteryzacja – pierwszorzędne, wszak to film Burtona. Zdjęcia, muzyka… Do niczego przyczepić się nie sposób. Wszak to film Burtona. A jednak wychodziłem z kina z poczuciem pewnego niedosytu. Bo dotychczas, mam wrażenie, reżyser raczył mnie za każdym razem czymś nowym. Pozostającym w pewnym wąskim i rozpoznawalnym z mili z okładem kręgu estetycznym, owszem, ale jednak czymś odkrywczym, w popkulturowych realiach – awangardowym wręcz. ‘Alicja’ wydała mi się filmem raczej przewidywalnym. Nie w kontekście scenariusza. Przewidywalnym, bo można było, mam wrażenie, przewidzieć, że film ten tak mniej więcej będzie wyglądał, jeśli zabierze się do niego Burton. Wiem nawet chyba, skąd ten mój niedosyt konceptu. Technologia 3D, koń trojański kina, przynajmniej dopóki ludzie się do niej nie przyzwyczają. Wystarczy sypnąć odpowiednią ilością ujmujących ujęć i rozdać ludziom okulary, by wywołać wrażenie, że obcują z nie wiadomo czym. Patrz sukces Avatara. Zwalnia to, niestety, w jakimś stopniu twórców z wyniesienia na wyżyny sztuki innych aspektów obrazu. Tak czy inaczej, myślę sobie dokładając ostatnie słowa do tych paru słów odczuć i refleksji, muszę obejrzeć ten film raz jeszcze. Przynajmniej raz. Nie będzie to miłość od pierwszego wejrzenia, ale może coś zaiskrzy.

No, pozwiedzaliśmy, updatowaliśmy się kinowo, czas nastał najwyższy, by złapać autobus do Hamry i zaspokoić swoje niskie instynkty w tamtejszym Burger Kingu. Odetchnąwszy nieco i naładowawszy akumulatory, ruszyliśmy dalej.

Jedną z głównych atrakcji Bejrutu według Lonely Planet są Pigeon Rocks, Gołębie Skały. Wypadało postawić ptaszka na liście, choć kosztowało nas to ładne dwa kilometry spaceru po nudnawej raczej okolicy. Kiedy w końcu, po zmierzchu już, wyszliśmy na nadmorski kornisz i, kilkaset metrów dalej, spojrzeliśmy w dół na oświetlone skały, uznaliśmy zgodnie, że jesteśmy rozczarowani. Skały jak skały. Owszem, dość malownicze, dowodem czego licznie zebrana gawiedź zaopatrzona w aparaty fotograficzne. Tyle.

Przez resztę wieczoru włóczyliśmy się po tętniących życiem centrach handlowych i po cichych dzielnicach mieszkalnych, miejscowych niezwykle udanych wariacjach na temat blokowisk. Nad spokojem i bezpieczeństwem jednych i drugich, jak to w Bejrucie, czuwają uzbrojeni ochroniarze. Wciąż jakoś nie potrafię poczuć się swobodnie podczas rozmowy z kimś, kto dzierży kałacha. Mili to jednak ludzie, uśmiechną się, chętnie wskażą drogę. Co kraj, to obyczaj po prostu. Z niewielką ich pomocą bez trudu trafiliśmy na powrót do Hamry. Po drodze sprawdziliśmy ceny w kilku restauracjach sushi, po to tylko, by uznać, że Japanese Please! pod względem stosunku jakości (i ilości) do ceny jest bezkonkurencyjne. Tam też – ponownie – zjedliśmy kolację.

Mimo że postanowiliśmy zrezygnować z powrotu taksówką na rzecz spaceru, byliśmy na tyle wykończeni, że nie zboczyliśmy z drogi nawet usłyszawszy – zdaje się grane na żywo – covery The White Stripes. Zresztą zapoznani w okolicy lokalu studenci oświadczyli, że koncert ‘socks’. Czyli chyba im się nie podobało. A teraz, jak zwykle po odpuszczeniu sobie takiej gratki, żałuję...

Dzień ostatni naszej wyprawy w poszukiwaniu cywilizacji wstał niebem błękitnym i słońcem złotym. Jakby Bejrut chciał nam powiedzieć – wstańcie i idźcie na plażę! Odmówić nie wypadało. Zanim jednak pospieszyliśmy nad morze, należało zapewnić sobie spokój ducha związany z biletami powrotnymi do Aleppo. Co wiązało się niestety z wizytą na nieciekawym dworcu Charles Helou. Nie ma jednak tego dobrego, co by na dobre nie wyszło. Postanowiłem wykorzystać okazję i popraktykować informowanie naganiaczy i taksiarzy o braku zainteresowania arabską mową ciała…

Brzmi intrygująco? Istotnie, ciekawa to sprawa. Jest oczywistym dla każdego, jak sadzę, że język gestów w żadnym razie nie jest językiem międzynarodowym. Przykłady można by mnożyć, ale nie miejsce to na tego rodzaju wykład. Nawet jednak zdając sobie doskonale sprawę z powyższej prawdy, trudno czasem wyzbyć się nawyku gestykulowania po polsku (już ‘po europejsku’ byłoby nazbyt dużym uproszczeniem, często ewidentnym błędem właściwie). A po polsku gestykulowanie może być wcale nie bardziej dla miejscowych zrozumiałe, niż po polsku mówienie.

Weźmy zapowiedziane wyrażanie braku zainteresowania, czy też po prostu ekspresję słowa ‘nie’. Wydawałoby się, że przeczące – dla nas to takie oczywiste – pokręcenie głową jest wystarczająco wymowne. Niekoniecznie. Znacznie czytelniej – i skuteczniej – jest krakać tak, jak kraczą tutejsze wrony czy też, z angielska, robić to tak, jak robią to Rzymianie. W tym wypadku Syryjczycy albo Libańczycy. Ale do rzeczy. Lokalna ekspresja ‘nie’ w najbardziej ekspresyjnej postaci to ruch głową do góry i nieco całuskowe ‘cyknięcie’ przez zęby. Cyknięcie takie, jak byśmy w kulturze zachodniej groźnie kiwali palcem strofując dziecko: ‘cyk, cyk, cyk, nie wolno!’. Nie wiem, na ile jasno brzmi opis, ale kiedy już wie się o co chodzi, nie sposób nie zrozumieć cykającego tubylca. Co nie zmienia faktu, że z początku wydaje się to być dość niegrzeczne. Zamiast neutralnego dla nas pokręcenia głową jest jakby ‘cyk, spierdalaj’. Albo ‘pocałuj mnie w dupę’. Szczególnie uderzające jest cykanie dziecka zapytanego o posiadanie pracy domowej…

Tyle podstaw. Przejdźmy do wersji zaawansowanej, a raczej wersji zaawansowanych. Kiedy mimiczny dialog rozgrywa się między osobami pozostającymi w bliskiej odległości a wokół z jakiegoś powodu nie panuje akurat bliskowschodni gwar, gest upraszcza się a wzmocnienie dźwiękowe zanika. Pełne porozumienie daje wtedy już uniesienie brwi i zawieszenie ich na chwile w tej pozycji. W wersji krańcowej – łypnięcie samymi gałkami ocznymi ku niebu. By bezbłędnie wyłapywać te grymasy trzeba już odrobiny wprawy. Wyobraźcie sobie panią Antoinette, korpulentną pomocniczkę Angeli, zapytaną, czy zastałem panią Hibę, Oliverową nauczycielkę arabskiego. Odpowiedź: brwi do góry i szeroki uśmiech. Moje pierwsze wrażenie: ‘wiem, ale nie powiem’, albo ‘jest, ale to tajemnica’, albo ‘zmienia podpaskę w toalecie, więc nic nie powiem’. Zabawne, że rekonstruując teraz tę sytuację każdemu ze znaczeń przyporządkowałem dwa komunikaty. Bo w istocie komunikaty były dwa, tyle że zupełnie odrębne: uśmiech – wyraz sympatii, uniesienie brwi – ‘pani Hiby nie ma’.

Skoro już temat poruszyłem, pozwolę sobie rozwinąć go o dwa inne ciekawe gesty. Jak polska sprzedawczyni pokazałaby bliżej niezidentyfikowanemu obcokrajowcowi (ignorantowi, co to po naszemu nie rozumie), że musi chwile zaczekać, bo pieczywo właśnie wyładowują z samochodu dostawczego? Pewnie nijak. Co ją obchodzi, czy gość kupi bułki tu czy gdzie indziej. Ale powiedzmy, że jej zależy. Mogłaby palcem wskazującym dotknąć zegarka, ale to gest niekoniecznie czytelny. Mogłaby unieść otwartą dłoń wewnętrzną stroną do klienta i dwa – trzy razy wykonać krótki ruch przypominający odpychanie. Znaczenie: ‘zaczekaj’. Ale jakże łatwo pomylić to z ‘odsuń się’ (gdzie ruch jest minimalnie wolniejszy i dłuższy). A nawet z ‘cześć’ (gdzie zamiast odpychania jest kiwanie na boki). Trudna rada. Po arabsku – nic prostszego. Wystarczy złączyć ze sobą trzy palce: kciuk, wskazujący i środkowy i tak ułożoną dłoń wierzchem w stronę rozmówcy okazać. Znaczy to: ‘daiya’, po angielsku ‘one minute’, czyli w istocie ‘poczekaj chwilę’.

I jeszcze użyteczny w restauracjach znak z serii sekretnych znaków kelnerskich. Znacznie skuteczniejszy, niż próby, które na początku pobytu w Syrii niezliczoną ilość razy podejmowałem, chcąc poprosić o rachunek. ‘We would like to pay.’ – konfuzja. ‘Can we have a bill?’ – konfuzja… Zapomnijcie o pstrykaniu palcami. Wystarczy lewą dłoń otworzyć i unieść jak do powitania (wszystkie palce skierowane do góry). Następnie prawą otwartą dłonią (wszystkie palce w jedną stronę) dotknąć dwukrotnie lewej. Bok palca wskazującego dłoni prawej uderza lekko o środek dłoni lewej, bok małego palca skierowany w stronę odbiorcy sygnału. Jakbyśmy chcieli przepołowić prawicę lewicą. Znaczenie w stu procentach jasne, nawet z drugiego końca sali.

Podsumowując przechadzkę po dworcu i cykanie – szło jak szło, bilety w każdym razie nabyliśmy. Nie dając się po drodze zapakować do żadnego z licznych autobusów i żadnej z nie mniej licznych taksówek. Zasłużyliśmy tym samym, bez dwóch zdań, na plażę. Wziąwszy pod uwagę piękną pogodę i mocno przez ostatnie dwa dni nadszarpnięty budżet, powzięliśmy pomysł dotarcia na miejsce piechotą.

Spacer wzdłuż wybrzeża okazał się być pomysłem jak najlepszym. Niby nic szczególnego nie spotkało nas po drodze, a jednak nie mogłem się powstrzymać, by nie zanotować kilku drobiazgów, które mogą wydać się interesujące. Jak choćby billboardy z reklamami hipermarketów. Pralki sprzedają. Jak gdyby nigdy nic. A tu po pierwsze – opis tylko po angielsku i francusku. Po drugie – ceny tylko w dolarach. Wyobrażacie to sobie w Polsce? Ja tak. Już widzę tych patriotów protestujących przeciw polskości tłamszonej przez podstępną Unię czy inny kapitalistyczny zachód. Nie, właściwie to sobie tego nie wyobrażam. Jegomoście od marketingu swoim ciągotom do artystycznych prowokacji ulegać wszak mogą wtedy jedynie, kiedy w pozytywny sposób przekłada się to na zysk firmy. W tym wypadku przełożyłoby się raczej niekoniecznie. A to jeszcze nie wszystko. Hasło reklamowe głosi mniej więcej: ‘kup matce pralkę na Dzień Matki’. Wyjaśniam przy okazji, tu celebruje się go w kwietniu. Zaraz, pralkę matce? Żeby prała nasze koszule, tak? Jak niewolnica albo filipińska gosposia! A dlaczego nie ojcu? Oho – to robota dla Pełnomocnika Rządu d/s Równego Traktowania. Dawniej ds. Równego Statusu Mężczyzn i Kobiet, Tusk skrócił nazwę – doedukowałem się dziś Przekrojem ze stycznia… Zła pod każdym względem reklama i tyle. Natrząsam się trochę z oburzenia, które wywołałaby w Polsce, fakt, ale zarzuty byłyby, trudno zaprzeczyć, sensowne. Wyczula się Europejczyk, chcąc nie chcąc, na takie rzeczy. Libańczyk najwyraźniej nie.

A skoro mowa o Filipińczykach... Maszerując nadmorskim bulwarem dotarliśmy w okolice bazy ONZ. W tej chwili stacjonuje tu ponoć jakieś dziesięć tysięcy żołnierzy. Na miasto wyjeżdżało akurat kilka jeepów z oznaczeniami UN i przedstawicielami wspomnianej nacji na pokładzie. Wojacy wyglądali na zrelaksowanych i całkiem zadowolonych z życia. W rzeczy samej, biorąc pod uwagę burdel w ich ojczyźnie, wyjazd na placówkę do Libanu jest jak wakacje…

Kolejny drobiazg, który uświadomiłem sobie, gdy przechodziliśmy koło stacji Beirut By Bike. Nazwa - hasło brzmi nowocześnie i ekologicznie. Moralnie i politycznie poprawnie. Modnie. Na nieszczęście dla Bejrutu, skłania to gościa do zastanowienia się, a w konsekwencji do uświadomienia sobie, że ścieżek rowerowych stolica się nie dorobiła.

Ogólnie jednak rzecz biorąc, nie sposób zaprzeczyć, spacerując w słoneczny dzień wzdłuż nabrzeża, że miasto ewidentnie na czasie pokoju się dorabia. Rośnie, pięknieje i obrasta w dobra wszelakie. Prócz plaż, bo w ich miejsce powstaje właśnie mrowie luksusowych apartamentowców z widokiem na Morze Śródziemne. Szkoda tylko mieszkańców już stojących, jasnych, otoczonych palmami budynków, ze swoich balkonów kontemplujących niebieską toń. Wkrótce przyjdzie im przyglądać się plecom nowych bloków, z których balkonów kontemplować będą morze zamożniejsi sąsiedzi. Na pocieszenie zostaną im tylko jachty, których dziesiątki zacumowano na przystani. Też nie byle co, choć już przecież nie to samo.

Bejrut, ze względu na swoje ceny, nienajlepszym jest miejscem na zakup pamiątek. Kto jednak dobrze poszuka, szczególnie w miejscach nietypowych, i komu szczęście sprzyja, niechybnie znajdzie dla siebie coś wyjątkowego. Dobrze chyba szukaliśmy – w sklepie metalowym, gdzie zwykle nie szukają inni, i los był nam najwyraźniej przychylny, skoro udało nam się w rozsądnej cenie nabyć dużą, okrągłą klamkę zdobną arabskim napisem. Zabawna to rzecz, swoją drogą, jak ochota na zakupy wyrażać może nostalgię i tęsknotę za domem. W Chinach jeszcze będąc, choć na ostatniej prostej już, prócz mnóstwa miejscowych ciuchów (ach, te ceny – to były zakupy!) nabyłem na allegro komplet pałacowy. Teraz w domu czekać na nas będzie nowy – choć stuletni – stół i nowa – młodsza o jakieś dwadzieścia lat – szafa. Niech żyje regresja do analnej potrzeby posiadania!

Nie wiedzieć czemu, biorąc pod uwagę wczorajszy wieczorny spacer bulwarem, namówiłem resztę towarzystwa, by dać jeszcze jedną szansę Gołębim Skałom. Może w dzień dopiero, rozumowałem, kiedy słońce nadaje morzu głęboką granatową barwę i do życia na skałach powołuje niezliczone cienie, docenić można cud, którym natura obdarzyła stolicę Libanu. Wow, chciałbym napisać, wiem teraz, o co chodzi. Niestety, nie wiem. Skały jak skały. Gdybyśmy sami je odkryli, może ich urok przemówiłby do nas głośniej i wyraźniej. A tak – przereklamowany pocztówkowy widoczek jakich wiele.

Dotarliśmy w końcu na plażę miejską. Długi pas piasku pięćdziesięciometrowej mniej więcej szerokości wzdłuż malowniczej błękitnej zatoki. Zupełnie prawie pusto. Pewno woda wciąż dla tubylców za zimna. Dla nas nie – ja i Oliver zrzuciliśmy z siebie ciuchy i pognaliśmy do morza. Zanim jednak wpadłem pomiędzy wyjątkowo dopisujące tego dnia fale, zauważyłem jakiś ciemny intrygujący kształt tuż przy brzegu. Nóż. Fajnie, ciekawe, co jest głębiej. Miny? No nic, przynajmniej mam kolejną oryginalną pamiątkę. Muszę tylko pozbyć się warstewki rdzy z ostrza, nietypowy mechanizm otwierania jest sprawny.

Bawiliśmy się świetnie chyba z półtorej godziny, krztusząc się słoną wodą i wzdrygając się, gdy muskały nas meduzy, maleńkie na szczęście. Renata nawet zdecydowała sna chwilę do nas dołączyć.

Ani się obejrzeliśmy, gdy czas nastał najwyższy, by pomyśleć o obiadokolacji i spacerze na dworzec autobusowy. Ostatnią libańską wieczerzę zjedliśmy w wypatrzonej dnia poprzedniego restauracji chińskiej Chopsticks. Poziom chińskości jadła oscylował w okolicach Pekin Baru w Gdyni czy Sopocie, uznaliśmy jednak zgodnie, że wymagać więcej byłoby niegodziwością. Na bezrybiu i rak ryba, jak to się mówi, a zupa ostro-kwaśna była wyjątkowo przednia.

Gdy dotarliśmy na karajat, autobus już czekał, a jakiś jegomość z ekipy go obsługującej – zupełnie nie po bliskowschodniemu – gorączkował się, że mamy czem prędzej wsiadać. Usta miałem pełne zakupionej przed chwilą shawarmy (a raczej, jak to określił sprzedawca, ‘something like shawarma’), której miejscowej wersji ostatnim rzutem na taśmę chciałem skosztować. Bulgocząc więc nieco, jąłem wyjaśniać nadgorliwemu, że do odjazdu jeszcze kwadrans. Nie zrozumiał. Albo nie dał się przekonać. Przełknąłem więc, co się dało i dołączyłem do siedzących już w środku Renaty, Olivera i Pily, którą – mieszkając w tym samym hotelu – ostatniego dnia dopiero spotkaliśmy i na wspólny powrót umówiliśmy się. Ku memu zaskoczeniu, ruszyliśmy praktycznie natychmiast. Na autokarowym zegarze wyświetlała się 19:24. Sześć minut przed czasem. Nie wiem, co o tym myśleć. Niby fajnie, ale pytanie, czy zabraliśmy ze sobą wszystkich, którzy nabyli bilety.

Mimo że z naszego VIPowskiego ekranu sączył się biedny film, z którego ścieżką dźwiękową splatał się płacz jakiegoś niemowlaka, spałem smacznie aż do postoju. Okazja do rozprostowania nóg okazała się być jednocześnie okazją do uśmiania się setnego – wystawę postojowego sklepu zastawiono bowiem wyjątkowo kreatywnymi podróbkami perfum. Sportowy adidoss, nieco bardziej klasyczne Hogo Boos i Fireheat, awangardowy YSL (YoungSmartLoveable) oraz mój personal favourite – Bavidoff, Dark Water. Zastanawiam się, po co też ludziska silą się na takie innowacje. Nie o zastrzeżone znaki handlowe się chyba rozchodzi, skoro szatę graficzną opakowań i czcionki zerżnięto z całą bezczelnością...

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po kolejnej drzemce obudziłem się na granicy i, wszedłszy do siedziby celników, ujrzałem znajomą gębę urzędnika, który dwa dni wcześniej odprawiał nas w przeciwna stronę. Nie mniejsze było jego zdziwienie, tym bardziej, że do lady podszedłem w towarzystwie Pily. Żartowniś był, zdaje się, wyjątkowo zawalony robotą – chyba tylko dla zasady podworował sobie trochę z tego, że podczas niespełna trzydniowej wizyty w Libanie zdążyłem wymienić żonę na nową. A skoro o długości pobytu mowa – inny celnik, którego nota bene też skojarzyłem z poprzedniej wizyty w tym budynku, poinformował mnie, że niepotrzebnie płaciliśmy za wizy dwutygodniowe. Wystarczyło poprosić o te czterdziestoośmiogodzinne, wszak nikt tych godzin dokładnie nie liczy, jeśli daty się zgadzają. Świetnie, trzeba było, do diabła, powiedzieć to jakieś sześćdziesiąt dwie godziny temu. Byłbym o garść dolarów zamożniejszy.

Nim wjechaliśmy na swojskie terytorium Syrii, trzeba było jeszcze odwiedzić kolejnych celników, krajanów Saladyna. W ich przybytku gościłem po raz pierwszy (w tamtą stronę obyło się bez tej przeprawy). Duszna salka, brudnawy stolik, za którym dwóch wąsatych jegomości ćmi sobie śmierdzące papierosy. Każą karty wjazdowe wypełniać, za co zabieramy się z Pily. Jesteśmy mniej więcej w połowie, kiedy któryś z nich macha ręką: ‘khalas’, oświadcza. Jeszcze pytanie na pożegnanie – gdzie się zatrzymamy w Aleppo? Angielka pierwsza odzyskuje zimną krew: ‘Baron Hotel’. Celnik coś tam gdzieś zapisuje i wita nas w Syrii. Jakoś go nie dziwi, że – wedle granicznych zeznań podróżnych – najpopularniejszy hotel w Halab fizycznie nie pomieściłby wszystkich, którzy deklarują, że się w nim zatrzymają. Nawet, gdyby spali na podłodze. Albo na stojąco. Ale to w końcu tylko biurokratyczne formułki, kto by się nimi przejmował. Welcome to Syria.

By zamknąć relację z Bejrutu w klamrze aktualności – i nieudolności – parę słów na temat dzisiejszego Dnia Sportu w NSA. Sports Day jest wydarzeniem, które stało się już tradycją naszej szkoły. Błędem jednak byłoby domniemywać, że każda edycja jest udoskonalona w stosunku do edycji poprzedniej.

Plan został rozpisany, zupełnie niesyryjsko, z dokładnością co do minuty. Pozornie więc wszystko miało ręce i nogi. Diabeł, jak to ma w zwyczaju, tkwił w szczegółach. Dość istotnych, niestety. Pierwszy przystanek mojej drogi krzyżowej (10.00 – 10.38) – quiz. Zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego. Na przykład, że Nil jest najdłuższą rzeką świata a Damaszek najstarszym jego miastem. Wyjaśniam na wszelki wypadek: za najdłuższą rzekę uważa się obecnie raczej Amazonkę. Do miana najstarszego miasta pretendują natomiast choćby Catalhoyuk w Anatolii, jakieś pięć tysięcy lat starsze od Damaszku, czy Quaramel w Syrii, może nawet osiem tysięcy lat starsze od obecnej stolicy. Która, swoją drogą, jest prawdopodobnie najstarszym nieprzerwanie zamieszkanym miastem świata. Co innego oczywiście sądzą na ten temat Aleppańczycy... Moje nieśmiałe protesty zbyte zostały spojrzeniem pod tytułem ‘aj, wypadałoby to wiedzieć, panie nauczycielu’. Zresztą to bez znaczenia, prowadząca Rhona i tak nie trudziła się liczeniem poprawnych odpowiedzi, przyznała po prostu drużynie maksymalną ilość punktów.

Drugi przystanek (10.40 – 10.48) – bieg na sto metrów. Wydawałoby się, że czegoś tak prostego nie sposób schrzanić. Otóż da się, przy odrobinie dobrej woli. Wystarczy nie mierzyć uczestnikom czasu, nie zwracać uwagi na to, kto już biegł, kto jeszcze nie, a kogo energia rozparła i pobiegł dwa razy. A na koniec, jak poprzednio, przyznać drużynie maksimum punktów… Może jestem staroświecki, ale gra według mnie z definicji powinna opierać się na jasnych zasadach. Beztroska zabawa dla czystej przyjemności – jasne. Ale nie nazywajmy jej konkursem…

Ideę powyższej beztroskiej zabawy wyrażała po części konkurencja polegająca na wykonaniu piętnastu obrotów ze wzrokiem wbitym w słupek. Po tym czasowym upośledzeniu równowagi należało, ku uciesze publiki, przebiec jakieś pięćdziesiąt metrów przy możliwie najmniejszej liczbie zatoczeń i upadków. Idea jednak nieco przesadnie kolidowała z rzeczywistością w postaci betonowych krawężników wyznaczających trasę biegu. Po jakimś czasie więc organizatorzy, w przypływie poczucia odpowiedzialności, ograniczyli liczbę obrotów do dziesięciu. Nikt odtąd krzywdy sobie nie zrobił, ale frajda gdzieś się zapodziała. A wystarczyło przenieść całość na miękkie boisko…

Po jakichś siedmiu z piętnastu gier, zauważyłem z pewną zgrozą, że moja drużyna, Niebiescy, wyprzedza plan o jakieś dwadzieścia pięć minut, choć nie spieszyliśmy się specjalnie i każdej konkurencji poświęcaliśmy tyle czasu, ile obsługujący ją potrzebowali, by wystawić nam ocenę. Zarządziłem przerwę i zapytałem Johna z drużyny Zielonych, jak to możliwe. Jak to jak to? Każdego roku jest tak samo, jest minutowy plan, a wszystkie drużyny i tak kończą co najmniej pół godziny za wcześnie.

Istotnie, doświadczenie Johna okazało się warte znacznie więcej niż tradycyjnie przez wszystkich olewany plan. Zamiast o godzinie pierwszej kończyć ostatnie zawody, dzieci w najlepsze zajadały się rzuconymi przez hojną szkołę lodami. Niektórzy dostali po kilka, więc albo szkoła wykazała się zapobiegliwością, albo niektórzy nie dostali żadnego. Wszyscy jednak z niecierpliwością czekali na werdykt. Mnie, prawdę mówiąc, średnio ów ciekawił, zaintrygował mnie natomiast entuzjastyczny ryk Czerwonych, reakcja na pierwsze wyniki. Cóż, Czerwoni nie dosłyszeli w ogólnym zgiełku, że zajęte przez drużyny miejsca podawane są w kolejności od ostatniego... Ale co się nacieszyli, to ich.

Wygrali Żółci, pod przywództwem między innymi Renaty i Pily. Rozdano medale. Wszyscy , najwyraźniej nie bacząc na zajęte miejsca, byli zadowoleni. I Oliver był zadowolony, bo tym razem o drugoklasistach nie zapomniano. Więc i ja, mimo wrodzonego ponuractwa i malkontenctwa, byłem po części zadowolony.

I to by było na tyle. Back to studio.

1 comment:

  1. 1. W garderobie przed przedstawieniem.

    2. Mazen. Znany rowniez jako Demiurg.

    3. Zdjecie mowi samo za siebie.

    4. Green Line.

    5. Jedna z licznych pamiatek po wojnie.

    6. Czasem zastanawiam sie, czy nie jestesmy aby wszyscy wytworem chorej wyobrazni Mazena...

    7. Dosc wysrubowane marzenia mieszkaniowe bejrutczykow. Prosze zwrocic uwage na mieszkanko pokojowki.

    8. Wycieczka wzdluz nabrzeza. Nad bezpieczenstwem rowerzystow czuwa pan zolnierz.

    9. Nie ma to jak poczucie bezpieczenstwa...

    10. Slynne Golebie Skaly.

    11. Jedna z bejruckich plaz.

    12. Wasz You-Know-Who.

    13. Oliver i jego przyjaciel, Ormianin Garen Ikezian.

    14. Renata i Pily - zwyciezczynie 5. edycji NSA Sports Day.

    ReplyDelete