Monday, August 25, 2014

Indie. Z przysłowiową szczyptą soli. Rozdział III



W niebezpieczeństwie • o przyjaźni • Maharaja Mac • jaką przynętę założyć na Waszego autora • koszta taniości rikszy • Mikie goes to Bollywood


Moon Dance Café, Rishikesh, środa, 23 kwietnia 2014, za dwadzieścia ósma

         ‘My friend, you cannot go there, this area is not safe. You must take riksha very cheap to Connaught Place [dokładnie w przeciwną stronę], it's very nice and you go tourist office and you get map free!' Tak mnie dnia trzeciego nowo poznany przyjeciel ostrzegał i na właściwą drogę sprowadzał. Bez powodzenia; skoro już się wygadał, że owszem, podążając w obranym oryginalnie kiernku przekroczę tory kolejowe, był bez szans.

Hidusi, poświęćmy im chwilę uwagi, to naród wyjątkowo przyjacielski. Trudno ujść parę minut bez zapoznania kogoś. Zasadniczo pierwszy etap procesu zapoznawania przebiega na trzy sposoby. Może zagaić nas ktoś szarżujący z naprzeciwka. Może ktoś, po krótkim a emocjonującym pościgu, dopaść nas i uderzyć zdradziecko od tyłu. Może ktoś wreszcie zaczaić się na nas i czekać spokojnie, cierpliwie, na przykład w drzwiach sklepu, a  w odpowiednim momencie uderzyć z flanki. Jest jeszcze czwarty sposób: czysto teoretycznie można założyć, że ktoś sam zagada do tubylca, ale o takich przypadkach raczej się nie słyszy. Skądkolwiek w każdym razie atak nie następuje, przebiega najczęściej na jeden z trzech sposobów. Może zacząć się od powitania (‘hello!’/’excuse me’), komplementu (‘you have nice tattoo’), albo pytania (‘where you from?’/’where you go?’). Po czym, niezależnie od odpowiedzi lub jej braku, następuje kolejne pytanie. O ile na którekolwiek pytanie udzielimy jakiejkolwiek odpowiedzi, przyjaźń rozwija się świetnie przez kolejne kilka pytań, po czym osiąga kulminację. Kulminacją może być propozycja udania się do sklepu/biura podróży/restauracji naszego nowego bro, która płaci naszemu nowemu bro za przyprowadzenie nas.

Na co najmniej kilkanaście przyjacielskich relacji, które Wasz skromny narrator w celach badawczych nawiązał, dwie jedynie nie zakończyły się na zaproszeniu do wydania pieniędzy. Jedna z nich zaszła między Waszym skromnym narratorem a miejscowym pijaczkiem. Pijaczek – całkiem zresztą porządny, mniej zżulały niż większość trzeźwych w okolicy – popytał, pogadał, upewnił się, że lassi (słodki napój na bazie zsiadłego mleka) z bazarowej budki smakuje, uścisnął mu dłoń i poszedł sobie. Kto nie pije, ten sprzedaje, możnaby malowniczo skonkludować. O drugiej sytuacji – później.

Jedna refleksja jeszcze. Ktoś, kto nigdy wcześniej nie był w Indiach, jak ja na przykład, może sobie roić, jak ja do pewnego stopnia sobie byłem roiłem, że nie tylko turyści roztrząsają tu sens życia i ułudę rzeczywistości. Że w tym kraju inaczej się nie da, że każdy przechodzień medytuje właśnie nad samorealizacją swojego ja. Cóż, okazuje się, że nie. Napotkani przyjaciele wcale nie mieli ochoty oddawać się ze mną filozoficznym rozważaniom. Kiedy na pytanie dokąd idę odpowiadałem, że do nikąd, że się włóczę po prostu, patrzyli na mnie, jak na idiotę. Kiedy na pytanie, co chcę zobaczyć odpowiadałem, że wszystko, tak tu jest pięknie, patrzyli na mnie jak na idiotę. Kiedy mówiłem, że może zajrzę na targ, ale nie chcę niczego kupić, patrzyli na mnie jak na idiotę. Generalnie nie za dobrą opinię muszą mieć o mnie i mojej poczytalności moi nowi przyjaciele.   

Wróćmy do mojego przyjaciela z początku rozdziału. Trzeba mu oddać, że choć niebezpiecznie może nie było, to okolica istotnie była niekoniecznie polecenia godna. Taki w sumie bazar, ale z tych bazarów jak ze złego snu. Takich, gdzie człowiek idzie i idzie, w tłumie prowadzącym pojedynek na hałas z przedzierającymi się przez niego ciężarówkami, samochodami, motocyklami i rikszami, silnikowymi i klasycznymi. Idzie i idzie, i wszystkie sklepy, zamiast mienić się niewiarygodnymi barwami chust, przypraw i dewocjonaliów, zdają się oferować nieznanego przeznaczenia części samochodowe, worki z cementem albo innym śmieciem, jakieś rury i śruby z odzysku. Albo w ogóle stoją puste, może jakieś usługi oferują szemrane. Nic, na czym wartoby choć na moment zawiesić oko. Czyściec konesera doznań wzrokowych. Slums wśród bazarów. Koszmar zakupoholika.
       
        Im bliżej jednak robiło się Czerwonego Fortu, mojej pseudodestynacji – pseudo, bo zmierzałem w jego stronę, nie planowałem jednak marnować czasu na zwiedzanie go w towarzystwie dwudziestu milionów innych pseudofascynatów – tym bardziej świat nabierał barw. Pojawiły się tkaniny, pojawiły się owoce i warzywa, pojawiły się wreszcie skromne jadłodajnie i wózeczki z lokalnymi przekąskami.

Wreszcie pojawił się McDonald’s, nie mogłem sobie odmówić, postawnowiłem sprawdzić, czy indyjskie McDonald’sy istotnie, jak wyznał Koothrappali w The Big Bang Theory, nie mają w ofercie Big Maców. Bez kitu naprawdę. Zamiast flagowej kanapki z wołowiną mają Chicken Maharaja Mac. Ze special sauce: curry. Which in India, believe you me, is really not that special’.
        
      Najwspanialszym sklepem, jaki znalazłem, rzuciwszy okiem z zewnątrz na Czerwony Fort i zanurkowawszy na powrót w labirynt wąskich uliczek odchodzących od Chandani Chowk, był sklep z okularami. Wyglądał tak niepozornie, że aż zwrócił moją uwagę. Jeden z tych deficytowych sklepów, które każdego dnia mijane są przez tysiące osób, ale wciąż mają niesprzedany asortyment z lat siedemdziesiątych. Wstąpiłem, rzuciłem okiem. ‘W sumie bez czarów z mleka,’ pomyślałem w pierwszej chwili i omiatając wzrokiem ostatnie półki już zbierałem się do wyjścia. ‘Vintage?’ zagaił nieśmiało sprzedawca. Byłem zgubiony.
           
          Gość na początek pokazał mi wycinek z gazety, w którym napisano, ponoć, o jego rodzinie, która optyctwem zajmuje się, ponoć, od 1795 roku. Może pierwszy milion zarobili na oprawkach zrabowanych podczas trzeciego rozbioru Polski. Anyways, wspominam o tym, bo to zabawne dość, że co sprytniejsi kupcy; właśnie, kupcy, nie zwykli handlarze czy sklepikarze; odkryli już, że nawet najgłupsi turyści szybko uczą się nie ufać tubylcom. Zakładam, że taka fotografia, wycinek z gazety czy wzmianka w kserówce przewodnika Lonely Planet ma przybysza uspokoić, zapewnić, że danego sklepiku nie zastawiono tu wczoraj, by szybko oindianić kilku białych i się zwinąć. Niegłupie.

Potem zaczęło zdejmowanie kolejnych oprawek z półek a jeszcze kolejnych wyciąganie z pudełek po butach. Znów stop klatka i analiza. Większość targowych sprzedawców ma prawdopodobnie całkiem efektywny, ale bardzo upierdliwy zwyczaj proponowania przedmiotów do oględzin. Stoimy na przykład przy stole zastawionym dziesiątkami drewnianych pudełeczek, a sprzedawca podaje nam jedno z nich, demonstruje uroczyście i każe oglądać. Jaka jest szansa, że akurat tym pudełeczkiem trafi w nasz gust? Prawie żadna. Po co to robi? Z wielu powodów.

1. z pudełeczkiem w ręku nie odejdziemy, sprzedający kupuje więc sobie trochę czasu na urabianie nas i uświadamianie, że żona będzie zachwycona takim podarkiem;
2. jak nam da potrzymać i zabierze, podniesie w nas chęć odzyskania go, czyli zakupu;
3. jeśli go nie zechcemy, zapyta nas, co jest w nim nie tak i szybko poda inne pudełeczko, które już jest zupełnie tak i głupio nam będzie go nie kupić.
Efektywnie, ale upierdliwie, powtórzę. I jeśli będziemy z zakupu zadowoleni, to pewnie zadziała po prostu efekt kwaśnych cytryn. Ach, ileż dziś psychologii ze mnie promieniuje.

Ja trafiłem w każdym razie na kupca, który nie dość, że sprzedawał vintage, to sam był z gatunku kupców vintage. Tych, co wydają się cenić dobry proces sprzedaży przy indyjskiej herbacie wyżej niż samą sprzedaż. Z jednej strony sprawnie adaptował się do moich preferencji – pojął na przykład błyskawicznie, że preferuję oprawki prostokątne nad okrągłe i grube nad druciane. Z drugiej strony przez cały czas mojego mierzenia, wpatrywania się w lustro, odkładania, ponownego mierzenia i popadania w zamyślenie, zachował odrobinę tej wspaniałej nieprzewidywalności, tego „a może by tak coś z zupełnie innej beczki, co Pan myśli?” Może istotnie optyk Jaffery ma we krwi dwa stulecia dobierania oksów?

Po wstępnym ustaleniu zakresu cen – nie chciałem mimo wszystko tracić swojego i jego czasu na przymierzanie, gdyby się miało potem okazać, że ceny są z kosmosu – najciekawsza wydawała mi się opcja czarnych kwadratowych oprawek z lat sześćdziesiątych mniej więcej. W niezłym stanie, choć widać było, że nie jest to współczesna imitacja, co ma swoje plusy i minusy, oczywiście. Razem ze standardowymi szkłami – optyk Jaffery spojrzał przez moje szkła i z dokładnością do ćwierć dioptrii ocenił ich moc – miała mnie ta przyjemność kosztować sto złotych. Rozsądnie. Odłożyłem na stosik finałowy i próbowałem dalej. Odrzucałem kolejne pomysły ‘z innej beczki’: okrągłe oprawki Ghandhi style, maleńkie druciane oprawki wyglądające na pierwsze dekady dwudziestego wieku, zabawnie opadające na zewnątrz aviatory. I jakoś się przy tym rozmowa potoczyła w stronę okularów słonecznych. Okularów słonecznych trochę w swojej garderobie mam, ale nigdy ich nie noszę, bo nic w nich nie widzę, a tu Jaffery mówi, że przecież mi zrobi przyciemniane szkła korekcyjne i na indyjskie słońce będą jak znalazł. Oczywiście mi pokazał, jak to będzie pięknie, przykładając brązowe szkiełka, w których cały świat wygląda retro, do moich szkieł. Faktycznie, pięknie, i faktycznie na indyjskie słońce jak znalazł. A różnica w cenie rzędu 700 rupii, jakichś 35 złotych, to żadna różnica: poznać po sobie nie dałem, ale pomyślałem od razu.

Finezja Jaffery’ego znalazła prostą drogę do mojego zwykle szybko kamieniejącego serca. W pewnym momencie na szklanej ladzie pojawiły się brązowe Ray Bany. Wyprodukowane jeszcze w USA, nie we Włoszech, jak obecnie, nie w Wietnamie tym bardziej, skąd pochodzą współczesne podróbki. Lata osiemdziesiąte, bardzo dobry stan. Ot tak się pojawiły – są droższe, 200 zeta, ale bez ciśnienia, luźna propozycja. Luźna propozycja okazała się leżeć, jak to Ray Bany, perfekcyjnie. Przez dobry kwadrans przymierzałem jeszcze wyselekcjonowane wcześniej finałowe oprawki, przymierzałem i te odrzucne, po czym wracałem do finałowych, przeplatając je Ray Banami. Dobrze leżały te Ray Bany. Co tu dużo mówić – jak zaznaczyłem na wstępie – byłem zgubiony na wstępie. Siły ducha wystarczyło mi na sensowne negocjacje, za dwieście zeta, które miały kosztować same oprawki, dostałem oprawki wraz z ciemnymi szkłami korekcyjnymi.

Dwie godziny jeszcze buszowałem po Chandani Chowk i odchodzących od niego bocznych uliczkach czekając na realizację zamówienia. Gotowe oksy – wypolerowane nawet – były do odbioru praktycznie na czas, z ledwie półgodzinnym może poślizgiem. Pogawędziłem jeszcze moment z Jafferym, wywiedziałem się o orientacyjną cenę rikszy do Pahar Ganj i ruszyłem w drogę powrotną.

„Będą Ci proponować 200 rupii, ale nie zgadzaj się, powinieneś zapłacić od 50 do 80!” – tak brzmiałą instrukcja. Moje spojrzenie zza ciemnych szkieł było najwyraźniej tak twarde i na wskroś przeszywające, że nikt  nie śmiał wyjechać z ceną wyższą niż 150. Któryś kierowca z kolei zgodził się na 60. Ruszyliśmy w drogę.

Chłopak na pedałach przede mną wydawał się całkiem sympatyczny, zamieniliśmy parę słów stojąc na skrzyżowaniu, poczęstowałem go papierosem, on odwdzięczył się paczuszką giri, miejscowych krótkich skręcanych w liście papierosów. Sielanka po prostu i podręcznikowa interakcja z lokalnym kolorytem w magicznej podróży życia po Indiach. Która nie mogła oczywiście trwać dłużej niż przepisowe kilka minut.

- Pojedziemy po drodze do sklepu na chwilę...
- Jakiego do diabła sklepu, jedziemy do Pahar Ganj!
- Tylko na moment, trzy minuty, porozglądaj się po sklepie, niczego nie kupuj, ja i tak dostanę 50 rupii prowizji.

Interesujące, zamiast bycia skamowanym, mam razem z moim nowym ziomkiem rozmontowywać skamerski system? Niech będzie, mogę te parę minut poświęcić, niech sobie gość dorobi 2,5 złotego do tych 3 złotych, które mam mu zapłacić za kurs.  

Sklep z tych, do których sam bym w żadnym wypadku nie trafił. Raz, że oddalony nieco od rozlanych po Starym Delhi pulsujących zakupowym życiem targowisk, dwa – że już z daleka pachniał jedwabiami i rzeźbami dla grubych Amerykanów i starych Niemców. Nie myliłem się: w środku cisza jak w muzeum, eleganccy sprzedawcy, wszystko pięknie wyeksponowane za szybami. Wszystko dziesięć razy droższe, niż na straganach. Skoro już podjąłem się aktorsko-łotrzykowskiego wyzwania, swoją rolę odegrałem na poziomie oskarowym. Przechadzałem się dumnie, oglądałem z żywym zainteresowaniem, dopytywałem o pochodzenie prezentowanych mi artefaktów, kręciłem nosem. Dobre dziesięć minut trzymałem sprzedawców przy nadziei, po czym pożegnałem się i, całkiem dumny ze swojego występu, wyszedłem w towarzystwie mojego wspólnika rikszarza.

- Za długo oglądałeś, miało być trzy minuty. Jedziemy do jeszcze jednego sklepu, ale tym razem załatwmy to szybko. Trzy minuty i koniec.

No wiecie co, cóż za arogancja, gdzież tu szacunek dla scenariusza i aktorskiego rzemiosła?! No niech tam, jedźmy.

Po drugim sklepie dałem się namówić na ostatni skok. Byłem już całym dniem i cwaniackim procederem mocno zmęczony – mało brakowało, a zakupiłbym sari, które bezsprzecznie, twierdziła sprzedawczyni, zachwyciłoby moją małżonkę. Powiedziałem, że może wrócę za miesiąc po powrocie z Rishikeshu, ale zmęczenie materiału dało o sobie znać, brzmiałem już ewidentnie mało wiarygodnie. Postanowiłem natychmiast zakończyć karierę.

- Jeszcze jeden sklep. Ostatni, a potem do hotelu... – rikszarz zachłysnął się najwyraźniej dotychczasowym łatwym szmalem.
- Nie ma mowy. Jedziemy prosto do Pahar Ganj albo rozstajemy się tutaj.  
- Jeszcze jeden...
- Nie.
- Ostatni!

W tym momencie postanowiłem zakończyć nie tylko błyskotliwą karierę aktorską, ale i współpracę z moim wspólnikiem. Ten jednak poszedł po rozum do głowy i zdecydował, że 210 rupii jest lepsze niż 150, które na tym etapie miał w kieszeni. Ruszyliśmy w drogę.

Już się witałem z internetem w hotelowej recepcji i łóżkiem na piętrze, już zdążyłem pogrążyć się w głębokiej zadumie nad całkowitą nagością przechodzącego przez jezdnię sadhu, hinduskiego świętego, gdy wtem – „wtem”: piękne słowo, że się tak, wzorem Gogola, zachwycę – coś zachrzęściło w łańcuchu rikszy. Zatrzymaliśmy się.

- Ojej, zepsuła się, naprawa będzie mnie kosztowała 300 rupii! – zafrasował się rikszarz.

Kto wie, może i naprawdę się zepsuła, może niecne uczynki odbiły się złą karmą mojemu znajomkowi. A może liczył po prostu na złotość mojego serca, może już witał się z łatwymi 300 rupiami od pełnego współczucia pukka sahiba. Jeśli tak, cokowiek się przeliczył. Mojego współczucia wystarczyło na zapłacenie za cały kurs plus 20 rupii niespecjalnie załużonego napiwku. Tak czy owak, zarzuciwszy dziarsko plecak na ramię, w dalszą drogę ruszyłem z przysłowiowego buta.

Wiedziałem już, na szczęście, gdzie jestem – podróżując bez małżonki przykładam stosowną wagę do bycia świadomym otoczenia – kwadrans później więc raczyłem się zimną colą w hotelowej recepcji.

- Czy możemy porozmawiać? – jakiś przyzwoicie wyglądający jegomość postanowił przerwać mi fejsbukową sielankę.
A możemy, niech się dzieje, co chce...
- Szukam obcokrajowców do epizodów w filmie. Czy nie zechciałbyś zagrać... agenta FBI?

Ha! Gość musiał widzieć mnie w akcji w którymś ze sklepów, faktycznie pokazałem klasę. Dobrze, że nie wyjechał z „czy nie zechciałbyś zagrać agenta KGB, bo taki masz ruski akcent” – gotów byłbym śmiertelnie się obrazić.

- Zdjęcia są jutro, zapewniemy transport na plan oraz wyżywienie i płacimy 2000 rupii...

Cóż rzec? W życiu każdego aktora przychodzi moment, kiedy musi zadać sobie kilka bardzo ważnych pytań: czy ta rola istotnie pozwoli mi na ekspresję mojego Ja, posuwając jednocześnie do przodu moją karierę? Czy mój występ w tym obrazie przyniesie radość i katharsis zarówno widzom, jak i mnie? Czy jest to rola skrojona na moją miarę i, wreszcie, czy w finałowym tańcu będę miał miejsce w pierwszym rzędzie?

Gorzka prawda jest taka, że nawet, jeśli na powysze pytania aktor odpowie twierdząco, nie wolno mu spoczać na laurach, nie wolno mu na tym poprzestać, ma święty obowiązek kwestionowac i indagować dalej: czy nie zapłaciłem przypadkiem 50 dolców za transport do Rishikeshu? Czy kierowca nie ma przypadkiem podjechać pod kino Imperial kwadrans po szóstej rano, żeby powieźć mnie na, również już opłacony, nauczycielski kurs jogi?

W takich właśnie dramatycznych okolicznościach rozeszły się drogi Waszego skromnego narratora i indyjskiego przemysłu filmowego. Może innym razem.  




Klasyk na dziś:

A few young men followed the song out of the door, humming through the Marlboros dangling from their lips. They came to the cafe every day to drink a cup of Nescafe before strolling through town until well past midnight, talking loudly among themselves and every so often breaking into raucous song. They hoped that everyone on the street would notice them.


Yu Hua, 1986