Thursday, August 29, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział VIII


Fight for your right, fight for your Bangkok • I am going to Siam, baby • po co komu nawigacja • China Town • odrobina kakofonii, czyli lokalna scena pijacko-muzyczna • puk-puk w okieneczko • gorączka Chatuchak • skazani na bluesa i piwo Singha • afterek z zespołem, czyli Vespa Market jednak istnieje


Yangon, wtorek, 27 sierpnia 2013, w pół do siódmej
Yangon, środa, 28 sierpnia 2013, w pół do siódmej
Yangon, czwartek, 29 sierpnia 2013, siódma

Zrobiłem małą aferę, nie da się ukryć. Miałem lecieć po wizę do Bangkoku w przyszły weekend. A kiedy Tin Tin, prawa ręka Mohana w naszym oddziale, dowiedziała się, że mój legalny pobyt kończy się we czwartek, 5 września, próbowała mnie nawet namówić na wycieczkę 6-ego. „Spoko, zapłacisz 3 dolary za overstay i po sprawie, robiliśmy to już wcześniej”. Jasne, żołnierzyki z immigration office akurat dostaną jakieś nowe zalecenia z góry, wpiszą mnie na czarną listę i tak się skończy moja kariera w Birmie, rewelacyjny pomysł... Nie żebym w to wierzył, ale po co ryzykować głupio, zresztą bilety były już zabukowane na przyszły piątek. I wtedy, jakoś we wtorek bodajże, okazało się, że Dagmara, z którą miałem wypić piwo w Bangkoku, którego pełna, ceremonialna nazwa brzmi o tak:

Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit

Co  znaczy tyle co:

Miasto aniołów, wielkie miasto nieśmiertelnych, wpaniałe miasto dziwięciu kryształów, siedziba króla, miasto królewskich pałaców, dom inkarnowanych bogów, wzniesione przez Visvakarmana na życzenie Indry

Tłumaczyłem z angielskiego, nie z tajskiego, więc nie ręczę za dokładność. Ale nie w tym rzecz. Mniejsza o to, jak się Bangkok fajnie nazywa. A więc Dagmara, z którą miałem wypić tam piwo, wraca do Norwegii już w przyszły czwartek. Czyli now or never. Bilety, dowiedziałem się od agenta, były już zabukowane, ale jeszcze nieopłacone. Dobrze. Mniej dobrze poszło z Tin Tin. Uparła się, nie ma mowy, bo mam jeszcze prawie dwa tygodnie wizy przed sobą i szkoda je tracić. Ja na to, że owszem, rozumiem, ale i tak prawdopodobnie będe wyjeżdżał za granicę w czasie ferii świątecznych w grudniu, więc nawet jeśli zaoszczędzimy te dni teraz, to i tak stracimy je w grudniu. Liczba visa runów i koszt dla szkoły będzie więc taki sam. A do tego, zagrałem przedostatnią kartę, jeśli polecę teraz, w piątek, to wrócę w niedzielę i nawet żadnych lakcji nie stracę, a straciłbym, gdybym leciał za tydzień albo za dwa. Na co zimna Tin tin: nie bo nie...

            Przyszedł czas na ostatnia kartę, taką którą się trzyma w rękawie na czarną godzinę. Poszedłem do Franka, wyłożyłem sprawę jemu i poprosiłem o mediację. Los chciał, że akurat Bob przechodził w pobliżu i postanowił wetknąć swój długi nos w sprawę. Dobrze mieć, trudno ukryć, w pobliżu westernerów, którym można uczciwie powiedzieć, że spotkania na piwo w Bangkoku nie zdarzają się co dzień i spotkać się ze zrozumieniem. Westernerów, którzy powiedzą: „spokojnie, porozmawiam z nią”. A po kwadransie wrócą i dodadzą „możesz lecieć”.
             
          Generalnie jak słyszę, będąc w ojczyźnie, „lecę do Tajlandii”, wydaje mi sie to całkiem wielkim wow. Jak już człowiek dorwie jakąś promocję na lot do Bangkoku, to zaraz biegnie do księgarni, albo na allegro, jeśli jest cierpliwy, kupuje przewodnik Pascala, albo Loely Planet, jeśli ogarnia angielski, i, ogólnie mówiąc, zaczyna długie przygotowania do wyprawy. Co trzeba kupić, jakie szczepienia zrobić, jaki hotel zabukować, jak się spakować. Mnie czas na zamartwianie się, czy aby wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, nie został dany. Zabukowałem bilet w środę po południu, dostałem go na maila w czwartek w południe, w piątek o 14, zaraz po lekcjach, byłem już, razem z Patt, której visa run uczciwie wypadł w ten weekend, w taksówce na lotnisko. W szkolnej koszuli i w krawacie, które udało mi się na szczęście zrzucić z siebie przed odprawą.   

            Z Patt rozstałem się zaraz po przejściu imigracji i odebraniu bagażu, około siódmej. I stanąłem przed trudnym wyborem: taksówka za mniej więcej 25 zeta albo kombinowanie z BTS Skytrain, miejscowym wydaniem metra. Powiedzmy sobie szczerze, w takich sytuacjach nie chodzi o pieniądze, tylko o challenge. O utrudnienie sobie życia w celu uzyskania małej satysfakcji. Skonstatowałem po chwili namysłu na papierosie i zjechałem na któreś z niższych pięter lotniska, żeby kupic bilet. Niestety, żeby dojechać do Bang Na musiałbym najpierw metrem dojechać do centrum. Szkoda czasu. Albo... złapać autobus, jak doradziły mi Tajki na stacji skytraina, kiedy im wytłumaczyłem, że nie chcę taksówki. Przez chwilę bawiłem się tym pomysłem, ale uznałem ostatecznie, że jazda shuttle busem na bus terminal, stamtąd do Bang Na i stamtąd taksówką jest niewarta zachodu. W końcu jeszcze tego wieczora miałem pić piwo Chang w China Town z Daku. Trzeba się było streszczać.

Taksówka więc. Musze przyznać, że całkiem to sensownie wygląda. Gdyby nie to, że raz już (odsyłam do Prologu) przez moment byłem w Bangkoku, spodziewałbym się zmasowanego ataku krwiożerczych dziwolągów, które możnaby określić mianem ‘taximister whereyougo!!!’. Nic z tych rzeczy – cywilizacja, mocium panie, jak nie przymierzając w Guangzhou. Elegancka kolejeczka do standu, za którym stoi sobie pani Tajka i przydziela wcale spokojnych kierowców podróżnym. W taksówkach taksometry. Plus 5 zeta w miarę oficjalnej opłaty lotniskowej. Jedyny problem polegał na tym – mimo wszystko to Azja, nie zapominajmy – że taksówkarze nie znają miasta. Bierze taki karteczkę, coś tam literuje, i już widać, że pierwszy raz słyszy nie tylko nazwę osiedla, ale i ulicy. Dzielnicę kojarzy o tyle o ile, ale wiadomo – spyta się po drodze i jakoś to będzie... Faktycznie próbował dodzwonić się – posiadanie telefonou po dwóch miesiącach w Birmie wydaje mi się oznaką konkretnego statusu – na recepcję osiedla Parkland w czasie jazdy, ale niekt nie odbierał. Jechaliśmy i jechaliśmy, po jakichś 157 bahtach zobaczyłem IKEĘ i postanowiłem skonsultować ten charakterystyczny punkt orientacyjny z Daku. Perfect timing – dostałem odpowiedź, żeby skręcić w lewo za salonem samochodowym Spider, który zobaczyłem nie później niż dwie minuty od otrzymania wiadomości, i po kolejnych 40 bahtach okraszonych serwowqna kierowcy mantrą ‘near Sinkarin Hospital’ byłem na miejscu.

Wypasione osiedle, jak na azjatyckie standardy, wszystko relatywnie nowe, zadbane, architektura zieleni w normie, basen. No i się udało spotkać. Jest coś niesamowitego w zobaczeniu kogoś, kogo się dotychczas spotykało tylko w scenerii europejskiej, na takich huxleyowskich antypodach. Tak naprawdę raz mi się to tylko, nie licząc teadycyjnych wizyt rodziców i siostry, przydarzyło wcześniej, kiedy w Syrii odwiedził nas Juriusz. Jakoś sie ludziska nie palą do odwiedzania mnie... A wrażenie takie jest niesamowite – palmy, tubylcy i generalna egzotyka, a tu nagle bach – ojczysta mowa, powitalne piwo Singha przez słomkę, szybki prysznic i mała zmiana outfitu, taksówka, metro, kalejdoskop po prostu.    
   
            Śmieszna sprawa z tą ojczystą mową. Niby jeszcze myślę po polsku – chyba – ale tak naprawdę, prócz skajpowych rozmów z Renatą, Oliverem, Jędrkiem i, raz,  Krzychem, używałem polskiego tylko po pijaku, podczas standardowych sesji ‘say something in Polish’. Aparat mowy się więc trochę odzwyczaja, trudno ukryć. Na szczęście Daku przez całą drogę mówiła za nas oboje, co cieszy mne tym bardziej, że generalnie wolę słuchać, niż mówić. Się więc dobraliśmy.

            Ze stacji Siam – z której zapamiętałem głównie placówkę Western Union, jedyny prócz piwa z Dagmarą must mojej wycieczki do Bangkoku – złapaliśmy tuk-tuka do China Town. Tuk-tuk, wyjaśnię, to motorower z budką, podobny do indonezyjskiego becaka, tyle że nieco wygodniejszy. W budce można śmiało wyciągnąć nogi ciesząc się mijanymi krajobrazami miejskimi, kolorowymi światełkami, które kierowca zainstalował na swoim pojeździe, wiatrem we włosach i papierosem. Tuk-tuk, nie byłbym sobą, gdybym i tego nie wyjasnił, w taksometr nie jest zaopatrzony, w związku z czym, o ile nie mówi się w lokalnym narzeczu, płaci się za przejażdżkę co najmniej tyle, co za taksówkę. Ale warto, warto, trudno ukryć, w końcu to Bangkok, no tak czy nie?

China Town ma klimat, choć trudno powiedzieć, czy to klimat chiński. A w sumie nie trudno – jest odrobinę chiński. Pośród oświetlonych licznymi neonami sklepików i stoisk z ubraniami i butami, tajskich jadłodajni, saloników masażu, knajpek i straganików z tajskimi przekąskami oraz marketów Seven-Eleven zawieruszyło się trochę sklepów z chińszczyzną. Można tu śmiało kupić machające łapkami kotki, korzenie żeńszenia, chińskie medykamenty i inne tego typu standardy. Od czasu do czasu trafia się też na wywieszone na hakach czerwonawe kaczki po pekińsku czy na kocioł z bulgoczącą zupą i zanurzonych w niej krowich wnętrznościach, Hongkokg style. Czerwonych latarni i chińskich napisów jest jak na lekarstwo, trochę pań spod znaku czerwonych latarni kręci się natomiast po okolicy.

China Town jest niewielkie. Tak naprawdę to jedna główna ulica plus trochę wąskich bocznych uliczek oraz mniej lub bardziej ciemnych zaułków, i tyle. Niewielkie, a jednoczesnie na tyle duże, żebyśmy doszli z Daku do wniosku, że nasza orientacja w terenie jest na podobnie zabawnym poziomie. Ani okolicznej swiątyni nie znaleźliśmy, ani klubu Cotton. Piwo zatem nabyliśmy w Seven-Eleven – wydaje się, że nikt tu ze spożycia podczas spaceru w miejscu publicznym problemu nie robi. Bardziej nam się poszczęściło z jedzeniem. Zarówno tom yum, słynna zupa z owoców morza, podana w blaszanym garnuszku, na stojaczku z węgielkiem utrzymującym ją w stanie pod każdym względem ‘hot’, oraz sałatka z jakichś liści w sosie sojowym z czosnkiem i chili wypadły bardzo pozytywnie.

Kolejne piwo na dzielnicy okazało się niemożliwe. Kiedy postawiłem przed panią na kasie w 7-11 apetycznie zroszoną butelkę, coś zaczęła tłumaczyć, wskazała na jakąś karteczkę na ścianie, wreszcie zebrała się w sobie, wykrztusiła ‘no’ i bezceremonialnie odstawiła moją butelkę na blat za sobą. Ewidentnie trochę za wcześnie było na ‘nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy’, kiedy jednak poszedłem po rozum do głowy i wróciłem, uświadomiłem sobie, że karteczka głosi, iż ‘alkoholu po północy nie sprzedaje się’. Było cholerne siedem po dwunastej, drobiazgowi są...

Ale nie samym 7-11 Bangkok, na szczęście, stoi. Kolejny tuk-tuk zawiózł nas w okolice Ratchathewi, gdzie zlustrowaliśmy parę klubów, w tym Rock Pub, nawet jakaś interesująca muzyka się działa na żywo, ale przy tym poziomie głośności porozmawiać nie dało się za cholerę, a w sumie to był priorytet. W końcu trafiliśmy do takiej sobie knajpki w zadaszonym pasażu pełnym podobnych knajpek, pasażu, który jakoś uparcie mi przypominał architektonicznie pasaż handlowy na Zaspie. Nawet bloki w okolicy jakoś tak znajomo socrealistycznie wyglądały. Ciekawe niby miejsce, tyle że zamiast jakoś się ze sobą dogadać w kwestii repertuaru, sąsiedzi poszli w indywidualizm i każdy puszczał swoje nuty, pośledniej zresztą jakości. Jakoś się w tej kakofonii próbowaliśmy odnaleźć nad dzbanem piwa, do kórego podano nam, ciekawostka, kubeł lodu, ale zostawanie tam na dłużej nie było przesadnie kuszące. A że plany na dzień następny mieliśmy wyjątkowo ambitne, jakoś po pierwszej złapaliśmy taksówkę – metro jeździ do północy tylko, dzwacznie trochę, jak na sześciomilionową metropolię – do dagmarowego osiedla Parkland.     

            Sobotę zaczęliśmy od świetnej podobno na kaca – Daku zrobiła najwyraźniej research – i bardzo przy tym smacznej słodkawej zupy z wołowiną i kilkoma szerokimi wstęgami makaronu ryżowego. Oraz kawy w uroczej kawaiiowej cukierenko-kawiarence. Ucieszyła mnie ta kawa, porządne espresso, niezmiernie, po tych wszystkich podłych 3in1, które, chcąc nie chcąc, piję regularnie od dwóch miesięcy.

            Przed udaniem się do zakupowej Mekki, pozostało jeszcze tylko odwiedzić Western Union. Żadne inne poza tym na Siam nie wpadło mi w oko, tam więc, choć nie lubię przesyłać kasy przez kantorową szybę z dziurkami, po drodze na Chatuchak wysiedliśmy. Z plusów wypada mi wymienić fakt, że pani radziła sobie po angielsku. Z minusów: filię na największej chyba stacji metra w regionie otworzono sprytnie tuż przy bramkach wyjściowych z peronów. Nie tylko więc musiałem przekrzyczeć szybę w okienku, ale i tłumy wylewające się z pociągów... Strasznie się ta operacja dłużyła, dolarów przesłać się nie da, musiałem je więc najpierw wymienić na bahty, ustalić, za pomocą karteczek, na ktorych pani wypisywała kwoty, ilość gotówki, wybrać walutę docelową, zaakceptować marżę na bezczelnym poziomie około 4 procent, sprawdzić dane, popodpisywać druczki, wreszcie poczekać dobre dziesięć minut na zaksięgowanie transackji. Ale udało się ostatecznie. WU zostało odtickowane z listy. Nadszedł czas zakupów..

Chatuchak, zwany równiez przez tubylców JJ Marketem, to weekendowy rynek. Nie jakiśtam sobie weekendowy rynek, tylko weekendowy rynek największy na świecie! Grubo ponad pół wieku historii, 15 000 sklepików i straganów, 35 akrów terenu, 200 000 kupujących dziennie. Nie ma to jak błysnąć danymi z wikipedii. Ale pogrążmy się przez chwilę w zadumie nad tymi liczbami. 200 tysięcy kupujących. Plus handlarze z 15 tysięcy sklepów. To tak, jakby cała Gdynia, kobiety, dzieci i starców wliczając, nagle zamieniła się w jedno wilkie targowisko! Albo jakby ludzie z dwóch ostatnich Open’erów (licząc po 50 tysięcy dziennie) nagle ruszyli na zakupy. Albo jakby kibice ze wszystkich stadionów Euro 2012, z Polski i Ukrainy, tego samego dnia poczuli ten specyficzny zew... Takie to jest wielkie!

Ale tak naprawdę nie o wielkość i nie o ilość przecież chodzi, ale o to, co kupić, albo chociaż zobaczyć, na Chatuchak można. Generalnie wszystko. Pytanie, co się kupić lub zobaczyć chce. I tu byliśmy z Dagmarą, doszliśmy do wniosku nad przewodnikiem Lonely Planet i jakimś podłym ryżem z mieloną wieprzowiną, wyjątkowo zgodni. Wbijamy w sekcję ‘Vintage’! Co to takiego? Sami nie do końca wiedzieliśmy, co się w tajskim wydaniu będzie za tym miłym pojęciem kryło, ale odnaleźliśmy się w temacie zaraz po przekroczeniu bramy. Sekcja vintage to setki sklepów z odzieżą second-hand i takimiż akcesoriami. Sam koncept przypadkowego lumpa obok innego losowego lumpa wydaje się wystarczająco pociągający, ale rozwiązanie przyjęte na JJ przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Sama sekcja vintage podzielona jest na kategorie tematyczne, a sklepy z niemiecką prawie prezycją trzymają się swojej niszy. Wchodzi sie więc na przykład na dział kowbojski, gdzie na jednym stoisku są same białe koszule, na innym koszule w typowo westernowe wzory, na kolejnym kowbojki i oficerki, na jeszcze innym torby i torebki... Z początku, kiedy jeszcze trzymaliśmy swoje żądze na wodzy, ustaliliśmy, że będziemy chodzić razem i na siebie czekać przy stoiskach. W miarę jednak, jak nam się źrenice rozszerzały – nawet wielkie szkła kontaktowe Daku nie były w stanie tego zamaskować – a mowa stawała się bełkotliwa, na bieżąco modyfikowaliśmy plan. Że może poczekamy na siebie na koncu alejki, i tak dalej... Pławiliśmy się więc w tym rajskim zakupowym oceanie, oddając mu się bez reszty, a magia miejsca sprawiała, że wciąż jednak na siebie, mniej lub bardziej przypadkiem, wpadaliśmy, żeby skonsultować cenę torebki czy najdziwniejsze zauważone artefakty.

   Po paru godzinach, kiedy nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa a oczy boleć od gorączkowego skanowania zawartości półek, zrobiliśmy sobie małą przerwę na straganowe przekąski – wypatrzyłem przy głównej arterii kebab, to tak gdybyście się zastanwaili, czy istotnie na Chatuchak jest wszystko – i świeże, mrożące gardło soki owocowe u Taja w przypominających bawarskie spodenkach i odpowiednio dobranym kapelusiku. Po czym ustaliliśmy, że o szóstej spotykamy się koło toalet.

Miałem godzinę z okładem, żeby zastanowić się, co tak naprawdę chcę kupić oraz dokonać odpowiednich negocjacji i transakcji. Nabyłem więc, kolejno, nowe skórzane sandały za 24 złote, stare już były megastęchłe, cztery t-shirty o kolorystyce wyjątkowo trafnie zgranej z nadrukami, w tym jeden dla Olivera, po 10 zeta za sztukę, i zwiewną białą, lnianą bodajże, koszulę, idealną do birmańskiego lonji, za dziewiętnaście złotych. Zdążyłem przyt tym jeszcze odkryć kolejną wartą uwagi sekcję, sekcję obrazów i rękodzieła, taki trochę jarmark dominikański, sekcję pustawą i z jaiegoś powodu chłodnawą, dającą perspektywę swego rodzaju chilloutu... Ale o tym za moment.

O godzine szóstej punkt stałem już w sąsiedztwie toalet przy straganie z coca-colą sprzedawaną w – niedostępnych już chyba w Polsce od lat – szklanych butelkach. Nagle jeden ze strażników, jakoś wcześniej nie zwróciłem uwagi, że się w ogóle kręcą po rynku, zagwizdał w gwizdek, stanął na baczność i zasalutował. Ludzie sie zatrzymali i zamilkli. Dziwnie się zrobiło, jakby jakby nagle dźwięk siadł w kinie czy w grze komputerowej... I wtedy z głośników, nie wiem gdzie, ale najwyraźniej gdzieś rozmieszczonych, poszedł hymn. Ludzie stali, oddając cześć swojemu krajowi i rodzinie królewskiej. A ja stałem, nieco zamurowany, przyglądając im się się dysretnie i zastanawiając się, czy robią to w każdego dnia, tylko w soboty, czy może raz do roku. Po chwili wszstko wróciło do znajomej azjatyckiej hektycznej normy, a pod toaletami pojawiła znajoma, choć nieco bardziej niż wcześniej wypachana, torba z zakupami, za którą kryła się Daku.

Rynek miał się, według Lonely Planet, właśnie o szóstej zamykać. Faktycznie, z zapadnięciem zmroku gdzieniegdzie poczeto zwijać kramy i pakować oferowane na nich dobra, ale nie wyglądało na to, żeby była to jakaś silna tendencja. A już tym bardziej nie wyglądało na to, żeby handlarzom się spieszyło. Postanowiliśmy przejść się jeszcze główną aleją w stronę kolejnego wyjścia. Po drodze mieliśmy okazję wymienić się wrażeniami z ostatniej godziny, ciągle jednak, zachowując niezwykłą podzielność uwagi, rozglądając się wokół i wzrokiem koneserów lustrując asortyment stoisk.

Wyjście. Co dalej – wypadało postanowić. Wieczór był jeszcze młody, zakupowe pobudzenie jeszcze nie zeszło... Lonely Planet zaproponowało nam hipsterski Vespa Market, czynny ponoć do 23.00, który miał się znajdować gdzieś w okolicy. Kierowca stojącego przy krawężniku tuk-tuka nie wiedział o co chodzi – przedstawiciel mainstreamu najwyraźniej, a nie hipster. Taksówkarz – to samo, nie był zorientowany. Próbował nawet zadzwonić do znajomego i się zorientować, ale jego znajomy też nie okazał się być hipsterem. Postanowiłem więc zasięgnąć języka w którymś z pobliskich sklepików z elegancką odzieżą męską. Sukces, pani Tajka zajarzyła nazwę. Ale...
- It’s closed!
- Jak to closed, miał być do 23.00, o której zrobili closed?
- Last month!
No to lipa. Mamy nagle przestać kupować, tak po prostu, w takim momencie? Przypomniały mi się wszystkie szkockie – i birmańskie zresztą też – kluby, w których o trzeciej, jak człowiek jest u szczytu imprezowego nastroju, zapalają się światła i na parkiet wkracza ekipa sprzątająca. Co począć, panie premierze, jak żyć?!

            Przestąpiliśmy z nogi na nogę, rozejrzeliśmy się wokół, i doszliśmy do wniosku, że na Chatuchak nie wszytsko jest jeszcze stracone. Było jakoś koło ósmej może – byliśmy po sześciu godzinach łażenia, podczas ktorych obeszliśmy może z 5 procent stoisk – a handel, przynajmniej przy głównej arterii, zdawał się kwitnąć. Niczym więc rasowi amatorzy alkoholu, którzy mają już niby dosyć, ale otworzą i rozleją do kieliszków, ulegając nastrojowi chwili, kolejną butelke wina, czy palacze, którzy już się mają zbierać, ale strzemienną fajeczkę jeszcze zapalą, na powrót zanurzyliśmy się  w magiczny świat JJ Marketu...

            Na początek kolejnej rundy zafundowaliśmy sobie w sympatycznej budce z hokerami po espresso – na wzmocnienie, i by dać sobie wreszcie chwilę na pokazanie sobie nawzajem swoich łupów. Włóczyliśmy się potem może jeszcze z godzinę, w sklepie poświęconym galanterii z krokodylej skóry Daku kupiła sobie łapacz snów, a ja słomianą fedorę za półtora dolara. I wtedy przypomniał nam się sektor artystów. W sumie już przed szóstą było tam pustawo, ale że było to blisko wyjścia, postanowiliśmy zobaczyć, czy coś się tam jeszcze dzieje. Nie bardzo się działo. Pozamiatane, pozamykane. Parę kramów na krzyż jeszcze się świeciło.

            I wtedy nastapił jeden z tych momentów w życiu, w których można zrezygnować, albo dać jeszcze szansę losowi i przejść się jeszcze te pięćdziesiąt kroków w stronę ostatniego oświetlonego stoiska, na którym najprawdopodobniej nie znajdzie sie niczego ciekawego, ale... Istotnie, niczego ciekawego na nim nie było. Ale... zaraz za stoiskem otworzył się przed nami zaułek, niewielki placyk, na którym, przy stolikach zastawionych piwem, siedziało sobie kilkunastu tubylców. Śmiali się, wznosili toasty i okrzyki na cześć zespołu, który, dopiero teraz usłyszeliśmy, przygrywał im do kielicha.    

            Przez chwilę nie wiedzieliśmy, co zrobić, wyglądało to na sąsiedzką imprezę na koniec dnia, a nie atrakcję turystyczną. No i my nie mieliśmy piwa. Zaraz jednak jakiś długowłosy czterdziestolatek w drucianych okularkach, się nami zajął, zaprowadził do oświetlonego pojedynczą żarówką sklepiku, w którym piwo Singha można było wprost z przenośnej lodówki nabyć, po czym posadził nas na ławeczce przy jednym z wolnych stolików. Z której, po chwili, przenieśliśmy się na wygodny schodek sklepiku z obrazami, żeby lepiej przyjrzeć się zespołowi. 

            Generalnie grupa składała się z dwóch gitar, basu i perkusji i grała bluesa. Długie, często ponadpięciominutowe kawałki, które zaczynały się spokojnie, nieśmiało, niespiesznie osiągały apogeum, cichły, po czym znów powracały, by przejść wreszcie w stadium plateau okraszone solówkami i ewidentną improwiazacją. Właściwie momentami wyglądało na to, że to w ogóle zupełne jam session, ktoś zapodawał jakąś nutę, dokładano do tego rytm, i muzyka po prostu się działa. Chicałem wznieść w tym miejscu pean na cześć komunikacji poprzez język muzyki, i właściwie, myślę sobie, jest to bardzo na miejscu, parę razy za bębnami zasiadał inny przypadkowy obcokrajowiec, i efekt był równie wbijający w schodki, jak muzyka grupy znajmych, którzy też zresztą zmianiali się za gitarami i za mikrofonem. To była muzyka pczątków muzyki, goście grali dla siebie i dla tych, którzy akurat się znaleźli w pobliżu, nie dla cholernych stu tysięcy widzów na stadionie i cholernych stu tysięcy dolarów na łebka. Śmiali się, pili piwo, palili i czerpali z tego najwyraźniej czystą, pierwotną frajdę... A ja paliłem z nimi, nieświadom, że teoretycznie za palenie na JJ można dostać 200 zeta mandatu, ale strażnik na schodkach obok też palił, więc spoko. Niesamowite uczucie, trafić tak sobie po prostu przypadkiem na coś, w co tak naprawdę, gdybyśmy o tym wiedzieli wcześniej, celowalibyśmy jako w główną – poza zakupami, ma się rozumieć – atrakcję dnia, a może i wizyty w Tajlandii.

            A wieczór wcale jeszcze nie miał zamiaru się kończyć – jak na złość, bo zaraz przeskoczę na ósmą strone i Julka nie przebrnie przez relację... Przepraszam, kamratko, ale cóż mogliśmy zrobić, kiedy jakoś po dziesiątej muzycy zaczęli się zwijać, ale powiedzieli nam, że spoko, że impreza się nie kończy, tylko się przenosi. Zespołowi się nie odmawia przecież, a wzmocniwszy się piwem ze sklepiku, czuliśmy w sobie zdecydowanie dość mocy, by kontynuować to zrządzone losem Kac Vegas. Zespół się zebrał, publika się zebrała, wyszliśmy z JJ, gdzieś poszliśmy, zrobiło się na powrót jasno, pojawiły się knajpki, znów zabrzmiała muzyka. Posadzono nas przy stoliku. Chociaż angielskie teksty brzmiały na chatuchakowym jam session całkiem przekonująco, po angielsku tak naprawdę jakoś nikt nie kleił, długowłosy Taj w bandamie jednak, który wcześniej parę razy zaryczał przez mikrofon nie gorzej od Ryśka Riedla, przyniósł nam piwo, za nic w świecie nie chciał kasy. Po czym pokazał nam na migi, żeby iść za nim. Spodziewaliśmy się raczej, że nasz zespół zaraz zmieni zespół miejscowy, więc trochę byliśmy skonsternowani, ale cóż, poszliśmy. Szliśmy, szliśmy, przez coś, co wyglądało na kolejny rynek, po czym zostaliśmy wprowadzeni do sklepu. Sklepu ze starociami. Prawie-Rysiek Riedel zamaszystym gestem pokazał nam, jakie tu wspaniałości sprzedawane są, po czym zniknął. A my, spostrzegłszy flipperowy automat Baywatch, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy jak chuj na hipsterskim Vespa Markecie, który miał był ponoć zostać zamknięty w zeszłym miesiącu...

            Cóż, najwyraźniej nie został. Może został przeniesiony. Nieważne. Ważne, że zabawa zaczęła się na nowo. Oprócz skuterów, części do skuterów i akcesoriów upiększających do skuterów, na Vespa Markecie dostać można wszelakie dobra vintage’owe, jakich dusza zapragnie. Pchli targ pełną gębą – biżuteria, figurki i inne artefakty, stare plakaty, reklamy, puszki coca-coli z różnych stron świata, zabawki, ciuchy, kosmos po prostu. I piwo, znów raz po raz wyławiane z turystycznych lodówek. Niby mieliśmy godzinę do północy i ostatniego metra, ale chyba żadne z nas nie wierzyło, że to metro zlapiemy. Włóczyliśmy się jak te Włóczykije, tu kupiliśmy naklejki, tu wyśmialiśmy ceny z kosmosu za nie mniej kosmicznie alternatywne towary, tam znów Daku, już przebrana w któryś z nowych ciuchów, przepłaciła za jakieś oldschoolowe i jedyne w swoim rodzaju koszulki z gołymi babami w klimacie fantasy, płacąc tak naprawdę za pogadanie sobie i wyjątkowo zażarte negocjacje cenowe z tubylcami. Prawie przy tym full capa wynegocjoaliśmy...

Zalegliśmy w pewnym momencie na ławeczce, zajadając się prasowanymi ośmiornicami z ostrym sosem i popijając je piwem Leo, potem jeszcze coś dokupiliśmy – sajgonki, przypominam sobie, pyszne były, i dostałem powójną pocję w cenie pojedynczej, bo już zamykali – po czym, jakoś po pierwszej chyba, zaczęliśmy szukać taksówki. Niby wyszliśmy, tak nam się wydawało, mniej więcej tam, gdzie weszliśmy, ale jakoś – wiwat nasz brak orientacji w terenie – do głównej drogi dojść nam się nie udało. Transport jednak złapaliśmy. Musieliśmy wprawdzie zmienić taksówkę po drodze, bo kierowca, standardzik, nie ogarniał miasta, ostatecznie jednak dojechaliśmy na Parkland. Nawet zdołałem wziąć prysznic jeszcze przed rzuceniem się na kanapę, Daku natomiast, jak dowiedziałem się rano, zdołała nawet – śmieszka z niej, bez dwóch zdań – pooklejać komputer nowo nabytymi naklejkami i poprzymierzać część ciuchów, zasnęła ponoć w tarkcie nawlekania na nitkę nowego-starego wisorka...

            Co tu dużo mówić: warto było zrobić w szkole aferę i dopłacić ze swojej kieszeni trzydzieści dolców do biletu, żeby lecieć w ten weekend. Bez kitu było warto.           






Klasyk na dziś:

Jako najdłuższy czas głodowania ustalił impresario dni czterdzieści, i ponad to nie pozwolił mu nigdy głodować, nawet w stolicach świata, i słusznie. Zgodnie z doświadczeniem mniej więcej przez czterdzieści dni można było przez wzrastającą stopniowo reklamę podniecać coraz bardziej zainteresowanie miasta; potem jednak publiczność zawodziła i stwierdzano istotny spadek frekwencji; istniały oczywiście w tym względzie drobne różnice między miastami i krajami, ale jako regułę przyjmowało się, że czterdzieści dni było okresem najdłuższym.

Franz Kafka, Głodomór





Monday, August 19, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział VII



The perfect drug • refleksi oraz the not-so-demon barber • ‘horse, give me your wisdom’, czyli birmańscy nauczyciele radzą • chrześcijanin śpiewa • do hymnu • angielska flegma i irlandzka pasja • jak zostać bohaterem w Trzecim Świecie • uwięzieni w szkolnej stołówce


Yangon, niedziela, 18 sierpnia 2013, pierwsza po południu
(oraz niedziala, 11 sierpnia, dziesiąta wieczorem
a także poniedziałek, 19 sierpnia, szósta po południu)           

Niedziela, leniwa niedziela. Napisałem pół kubka kawy i pół papierosa temu. Niby się wyspałem porządnie, kaca w sumie nigdy nie miewam, a jednak, jak co tydzień, zgodnie z bożymi zaleceniami, organizm przełączył się na tryb oszczędzania energii. Nic mi się nie chce. Co ciekawe jednak, to ‘nic mi się nie chce’ nie jest odczuciem nieprzyjemnym. Nie ma nic wspólnego z jakimś depresyjnym marazmem. Przeciwnie, patrzę sobie w niebo – dopiero co było słonecznie, potem przez kilka minut padało, a teraz znów słońce wygląda zza kłębków waty cukrowej – i prawie że dosłownie uśmiecham się do swojej kawy. Jest przyjemnie, przyjemnie delikatnym, nieintensywnym, płynącym z wnętrza poczuciem spokoju i szczęścia. Boże, jak to grafomańsko brzmi... Ale tak właśnie jest, taka niewymuszona medytacja swego rodzaju. Albo ktoś mi czegoś dosypał do piwa w którymś z barów wczoraj i jeszcze nie zeszło.

Tak czy owak, potrzeba, która stała się matką wynalazku o nazwie niedziela, wydaje mi się w chwili obecnej bardzo oczywista i zrozumiała do głębi.

Tydzień temu udało mi się wreszcie znaleźć miejsce, gdzie można sobie zafundować niedzielny masaż stóp, czyli nie tylko przełączyć się na tryb oszczędzania energii, ale baterię wręcz naładować. Beauty Palace w Yankin Centre, shopping mallu jakiś kwadrans spaceru od Białego Domu. Masaż trwa godzinę i, zupełnie jak indonezyjskie refleksi, obejmuje skrupulatne i dogłębne ugniatanie odpowiednich punktów na stopach i łydkach, a na koniec, bardziej pobieżne, ale nie mniej dogłębne, ugniatanie ramion. Przyjemność cała, momentami nieco bolesna, ale jednak przyjemność, kosztuje 5 dolarów. Szkoda, że za mniej więcej tę samą usługę w Polsce płaci się jakieś sto złotych, w związku z czym po pierwsze nie jest dostępna dla każdego, po drugie, nawet jeśli ktoś może sobie na nią od czasu do czasu pozwolić, trudno wpisać ją w grafik na stałe. A tak naprawdę o to w niej chodzi, żeby sobie postymulować refleksy regularnie. Nie przywiązywałbym szczególnie wielkiej wagi do domniemanych leczniczych własciwości refleksologii, ale że ogólny dobrostan psychofizyczny odczuwany po zabiegu korzystnie wpływa na zdrowie – trudno zaprzeczyć. Jak się dziś wyrobię z pisaniem, spróbuję refleksi w Orange, innym pobliskim mallu, podobno jest jeszcze lepsze.

Tak się szczęśliwie złożyło, że Beauty Palace jest nie tylko salonem, a raczej pałacem, spa, ale i salonem - pałacem - fryzjerskim. A że fryzura nieco mi się już zdegenerowała, postanowiłem upiec drugą pieczeń na tym samym ogniu. Fryzjerów w Pałacu Piękności jest co niemiara, mnie się trafił po angielsku mówiący słabo, ale za to całkiem pojętny, a to podstawa. Do poziomu Kunderaka jeszcze trochę, ale efekt był co najmniej satysfakcjonujący. A jeszcze bardziej satysfakcjonująca była druga runda pieszczot podczas mycia włosów. Większość relatywnie porządnych salonów azjatyckich prócz fryzjerów-stylistów zatrudnia personel do okrywania klientów pelerynkami, podawania napojów, wstępnego czesania, suszenia oraz mycia właśnie. Mycia, które, dzięki temu, że nie zajmuje się nim, jak w Polsce, w pośpiechu, fryzjer, może urosnąć do rangi osobnego zabiegu. Na leżance przy umywalce spędza się dobre dwadzieścia minut, podczas których włosy zostają dokładnie umyte a wprawnie wymasowana zostaje nie tylko głowa i szyja, ale również dłonie i przedramiona. Kto lubi mizianie po włosach, zrozumie transcendentalne wrażenie wsiąkania w leżankę... 
    
            Ale do rzeczy, pora dokończyć opis mojej szkoły. Po paru kawach umysł trochę się ożywił, trzeba wykorzystać sytuację.

Poza wymienionymi ostatnio godzinami lekcyjnymi i witaniem uczniów przy bramie, mam w tygodniowym grafiku jeszcze trzy pozycje.

            Raz. Meeting. Codzienna rada pedagogiczna wszystkich nauczycieli, lokalnych i zagranicznych, zaczyna się o 14:30. Teoretycznie ma trwać kwadrans, w praktyce przeciąga się średnio do 15:00. Trzeba przyznać, że tutejsi pedagodzy lubią sobie pogadać po prostu. Informacje, którymi możnaby się podzielić w kilkulinijkowym mailu rozesłanym do kilku zainteresowanych danym tematem osób, są na wszystkie strony wałkowane i codziennie apdejtowane na forum. Generalnie, w ramach filozofii kreowania lokalnych liderów, każde spotkanie prowadzi ktoś inny, otwiera je oficjalnie i przedstawia problemy, które wydają mu się, czy jej się, warte omówienia. Śmieszna rzecz w tym, że nie wypada przecież powiedzieć, że dziś nie ma niczego do omówienia i możemy spadać, zagadnienia tworzy się więc często mocno wydumane. Ale kto wie, może istotnie ma to sens, żeby tak sobie posiedzieć w kółeczku i zbondować się zawodowo debatując o niczym... Kiedy lider dnia odhaczy już wszystkie punkty ze swojej agendy, reszta radzących ma szanse na zapodanie swoich tematów, z czego, co ciekawe, często korzysta. Bryluje tu szef wszystkich szefów, Mohan, który, choć trzyma przecież w ryzach wszystkie trzynaście oddziałów Total, przez pierwsze dwa tygodnie, aż do małej rewolucji, o której następnym razem, pojawiał się na każdym chyba spotkaniu. Właściwie – poza tym, że spotkania są nieco, że tak powiem delikatnie, mało wydajne – jestem w tym kontekście pod wrażeniem Mohana. Z jakiegoś powodu, powodu, którego jeszcze psychologicznie nie rozgryzłem, przez co jest dla mnie tym bardziej intrygujący, Mohanowi w tym wszystkim chyba nie chodzi o pieniądze. Tak naprawdę mógłby przecież, zbudowawszy małe edukacyjne imperium, siedzieć na plaży, albo gdzie mu tam najprzyjemniej i czytać książki, albo co mu tam sprawia frajdę. A on zamiast tego przychodzi na spotkania i wydaje się naprawdę żywo zainteresowany tym, gdzie uczniowie pojadą na wycieczkę z science teacherem albo kiedy otworzę w szkole klub piłkarski, co zaproponowałem podczas swojego przewodnictwa.

            Z Mohanem na meetingach, poza tym, że często i długo mówi, jest jeszcze jeden problem. Muszę się podzielić, nie mogę się powstrzymać. Rzecz w tym, że jest Hindusem, wspominałem już na pewno. I, jak to Hindus, akcent ma bardzo specyficzny. Specyficzny hinduski akcent, zupełnie taki, jaki doskonale oddał w jednym ze skeczów Little Britain Matt Lucas. Mam na myśli skecz rozgrywający się w hinduskim serwisie komputerowym, gdzie problemy ze sprzętem zgłaszane przez klienta konsultowane są z koniem. ’Horse, horse, give me your wisdom’ mówi Lucas – serwisman, zaklinacz koni. Teraz już się trochę do angielskiego Mohana przyzwyczaiłem, ale na początku parę razy musiałem konkretnie gryźć się po wargach, żeby nie wybuchnąć śmiechem…

            Dwa. Muzyka. Godzinne zajęcia z muzyki odbywają się co piątek o 7.30, zaraz po czytaniu. Nie do końca jeszcze rozumiem, jaki jest ich zamysł, czy ma to byc ogólna edukacja muzyczna, czy ma z tego powstać chór, który będzie dumą szkoły. Wygląda to w każdym razie tak, że uczniowie, wszyscy, czyli klasy piąte i szóste Primary oraz klasy od pierwszej do czwartej Secondary, zajmują miejsca na rozstawianych cotygodniowo na boisku do koszykówki pod sceną apelową schodkach i stojąc na nich przez bitą godzinę – śpiewają. Wodzirejem jest mąż jednej z naszych nauczycielek. Chudy, niepozorny, charyzmy za grosz, głos ma słaby, ale na gitarze daje jakoś radę. Dobór utworów jest nieco dziwaczny. Przez całą pierwszą godzinę śpiewana była, na wszystkie sposoby i najbardziej wyuzdane podziały na głosy, jakaś biedna piosenka, która zaczynała się od słów ‘We are family, we’re standing here together...’. Pachniało kościołem i praniem mózgu na kilometr, ale choć inni nauczyciele nawet się wczuwali, moje niewczuwanie się przeszło raczej niezauważone. W kolejny piątek zrobiło się trochę fajniej, bo opórcz ‘Family’ poszło ‘Imagine’ Lennona, tu sobie nawet pośpiewałem. A potem nastąpiła cliffhangerowa zmiana i teraz praktycznie nie bywam na muzyce. Śmieszna rzecz jeszcze: dowiedziałem się później, rozmawiając z małżonką wodzireja, że pierwsza piosenka istotnie jest piosenką kościelną, tyle że słowa zostały zmienione, bo według wytycznych Mohana dwa tematy mają się nie pojawiać w tekstach wyśpiewywanych utworów: religia i miłość o zabarwieniu seksualnym. Nie jestem pewien, czy ‘Imagine’ z ‘imagine there’s no heaven’, ‘and no religion too’ wpisuje się w owe wytyczne tak, jak zakładał szef...

            Trzy. Assembly. Cotygodniowy apel gromadzący całą szkołę odbywa się we czwartki z samego rana. Tego dnia nie ma czytania. Jest za to śpiewanie wzniosłego hymnu Myanmaru i śpiewanie nie mniej wzniosłego hymnu szkoły. Po kończącym tę parominutową część oficjalną „spocznij” zaczyna się właściwy program, który, trzeba przyznać, ma nawet ręce i nogi. Najczęściej jego gwoździem jest debata. Klasy z tygodnia na tydzień, kolejno, od Secondary 4 w dół, opracowują jakiś wcześniej wybrany temat, na przykład „czy regulamin szkolny ogranicza wolność”, po czym tworzą dwa obozy: obóz ‘za’ i obóz ‘przeciw’, z których każdy składa się z trzech mówców. Na początku debaty prowadzący, nauczyciel z kolejnym uczniem tej samej klasy, oficjalnie losują która strona rozpocznie dyskusję. Potem następują skrupulatnie mierzone pięciominutowe wystąpienia, w których uczniowie odpowiadają na argumenty przedmówców i prezentują swój punkt widzenia. Po sześciu przemowach prowadzący podsumowują debatę, widzom zaś rozdawane są karteczki do głosowania. Głosuje się po pierwsze na bardziej przekonujący obóz, po drugie – na gwiazdę debaty, która wcale nie musi się ze zwycięskiego obozu wywodzić. Wyniki publikowane są na tablicy ogłoszeń w piątek.

Poziom dyskusji jest zwykle całkiem przyzwoity. Największą jednak zaletą pomysłu, w kontekście sytuacji politycznej w Birmie, wydaje się jego realny wpływ na kształtowanie postaw obywatelskich wśród uczniów. Po skutecznym stłumieniu zapędów demokratycznych społeczeństwa w 1988, większość działaczy i aktywnych zwolenników przemian trafiło do obozów dla uchodźców, o ile wogóle udało im się przeżyć i z kraju wyjechać. Demokracja stała się tematem tabu, tematem, na który niebezpiecznie, autentycznie niebezpiecznie, było rozmawiać z kimkolwiek. Od dwudziestu pięciu lat poziom niezadowolenia społeczeństwa rośnie. Od lat kilku zwiększają się możliwości wyrażania owego niezadowolenia, zwiększa się również otawrtość, z jaką ludzie o potrzebie zmian mówią. W tej chwili od praktycznie każdego taksówkarza można usłyszeć, jaki rząd jest skorumpowany i nieudolny. Ludzie wierzą, i oby mieli rację, że w 2015 rzeczywiście odbędą się obiecane wolne wybory. Paradoksalnie dobrym znakiem jest upór, z jakim rząd stara się uniemożliwić Aung San Suu Kyi kandydowanie. Gdyby junta nie miała zamiaru wyborów organizować, równie dobrze przez następne dwa lata mogłaby mamić obywateli obietnicą, że nie ma problemu, że pewna praktycznie zwyciężczyni będzie mogła wziąć w nich udział. Rzecz w tym w każdym razie, że prócz National League for Democracy Aung San Suu Kyi ruchy demokratyczne nie mają rozpoznawalnych liderów. A samym wyborcom po ćwierćwieczu ucisku koncept głosowania jest tak naprawdę obcy. Od narzekania na sytuację w kraju do organizowania sceny politycznej droga jest bardzo daleka. I usiana populistycznymi pułapkami. Stąd te debaty, ta praca u podstaw, pokazywanie uczniom jak w cywilizowany sposób rozmawiać ze sobą i polemizować, a także jak słuchać i jak oceniać argumenty, wydają się mieć całkiem głęboki sens.
           

            Ponieważ dla wielu uczniów naszego oddziału pomysł debaty był czymś zupełnie nowym, Mohan zaproponował, żeby pierwszą edycję zorganizowali nauczyciele. Temat, który dla nas wybrano spośród propozycji uczniów brzmiał: „Czy wyniki egzaminów powinny być priorytetem w edukacji?”. Temat ciekawy, nieco przewrotny nawet w kontekście szkolnego nacisku na cambridge’owskie egzaminy, szczególnie IGCSE. Ja trafiłerm szczęśliwie do grupy „nie”, za partnerów mając nauczycielkę o wdzięcznym nazwisku Zwa Li (czyt. Zła Li) i nauczycielkę o nie mniej wdzięcznym nazwisku Pyu Pyu. Po przeciwnej stronie barykady, a właściwie sceny stanęli, a właściwie zasiedli, Edward, Mark i Dr. Myate, lokalny nauczyciel science. Mohan podjął się roli gospodarza programu. Rzut monetą wygrała nasza drużyna. Pyu Pyu wyszła od kilku sław, które zrobiły karierę nie kończąc uniwesrsytetu – Jobsa i Zuckerberga między innymi. Co Edward skomentował elegancko zauważając, że może go nie skończyli, ale w pierwszej kolejności się na niego dostali, do czego potrzebowali solidnych wyników, a mówimy o Harvardzie, a nie o jakimśtam sobie podrzędnym college’u. Potem, zachowując spokojny, akademicki ton, wspomniał Arystotelesa i jakoś tam nawet w świetle jego filozofii umotywował sensowność wystandaryzowanego systemu egzaminacyjnego. Zwa Li przedstawiła na to rzeczowo koncepcję edukacji holistycznej. Nie pamietam, o czym dokładnie mówił Dr. Myate, bo koncentrowałem się już na swoim wystapieniu, niczym pasjonującym jednak publiki nie zachwycił. Ja na początku zgodziłem się z przedmówcami obozu „tak”, do pewnego stopnia, po czym przytoczyłem obrazowo statystyki dotyczące wyższego wykształcenia w Unii Europejskiej (średnia unijna, skoro już o tym mowa, w przedziale wiekowym 25-29 lat to 35% z wykształceniem wyższym, w Polsce aż 39%) i jego dewaluacji w kontekście wymagań rynku pracy. Następnie rozwinąłem, w ramch podsumowania wystąpień naszej ekipy, to, co powiedziała Zwa Li, dowodząc istotności harmonijnego rozwoju, zarówno intelektualnego, jak i fizycznego oraz duchowego. Potem obaliłem mit o korelacji wykształcenia formalnego oraz wysokości zarobków z poziomem zadowolenia z życia. Na koniec zaapelowałem o dystans do tradycyjnej edukacji szkolnej, egzaminów w szczególności, i o głęboką refleksję na temat wartości w życiu. Chyba wypadło to nieźle, ale potem Mark dorwał się do mikrofonu. Mówił w sumie sensownie, ale przede wszystkim mówił z pasją. Ciekawe swoją drogą, że potrafił ją w sobie wykrzesać w obronie egzaminów... Mówił w każdym razie z pasją, która poniosła go zupełnie i której było zdecydowanie zbyt dużo, jak na regulaminowe pięć minut. Poproszony przez Mohana o oddanie mikrofonu, odkrzyknął, że jeszcze nie skończył i że jeszcze chwilę... Irlandzki duch walki najwyraźniej spodobał się widowni – wspominałem już o pułapkach populizmu, oto i potwierdzenie tezy – ale... o wynikach za moment.
             
            Debata jest defaultowym i podstawowym elementem programu apelu i jest przekładana ilekroć zachodzi potrzeba zrobienia miejsca dla wydarzeń bardziej spontanicznych. Do takich należało wystąpienie byłego ucznia, który esejem o wartości wykształcenia, jakie dała mu nasza szkoła, oraz świetnymi wynikami egzaminów, zapewnił sobie miejsce na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Z pewnością cennymi radami i doświadczeniami dzielił się absolwent ze swoimi młodszymi kolegami, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że naprawdę niewiele trzeba, żeby w kraju Trzeciego Świata zostać lokalnym bohaterem...  

            Tyle planowych obowiązów. Resztę z ośmiu godzin spędzanych codziennie w szkole poświęcam na przygotowanie zajęć, relaksowanie się oraz jedzenie.

      Dzienny budżet stołówkowy dla zagranicznych nauczycieli wynosi 2,5 dolara. Wystarcza to z grubsza na skromne śniadanie i satysfakcjonujący lunch, albo na obfity lunch bez śniadania. W razie wyjątkowego apetytu można oczywiście dorzucić się do budżetu z własnej kieszeni.  Menu nie jest niestety zbyt obszerne. Rano można zamówić mohingę, uważaną przez wielu za narodowe danie Birmy zupę rybną z makaronem ryżowym, kawałkami gotowanego jajka, krakersami i świeżymi ziołami. Daje radę, jeśli dosypać do niej parę łyżeczek suszonego chili. Do wyboru są również są również francuskie tosty (smaożone w jajku) i jajka sadzone. W porze lunchu serwowane są: smażony ryż z odrobiną warzyw, smażony makaron oraz curry, zwykle z ziemniakami albo dynią i jakąś nieprzekonującą zawartością kurczaka. Do tego domówić można herbatę, kawę na gorąco lub mrożoną – niestety tylko 3in1, lub szejk, dostępny w kilku smakach.

Da radę przeżyć generealnie. No i wypada docenić gest szkoły, w końcu bezpłatny lunch nie jest w Azji standardem. Szkoda jednak, że nie da rady, przynajmniej nie regularnie, wyjść sobie na pół godzinki i zjeść coś spoza szkolnego menu w którejś z okolicznych jadłodajni. Albo zafundować sobie nai cha, znaną w Europie jako bubble tea, która sprzedawana jest w kawiarence jakieś cztery minuty spaceru od szkoły, znalzałem przypadkiem, jak pewnego razu zamyśliłem się i zapomniałem skręcić w stronę domu w odpowiednim momencie... Przez jakiś czas wychodziliśmy sobie na papierosa z Edwardem do tubylczej kafejki po przeciwnej stronie ulicy, ale Bob nas zamęczał, właściwie Edwarda zamęczał, że czuć od niego papierosy i nauczycielki lokalne szemrają... Biedny Ed, porządny z niego gość, choć wrażliwy zanadto, i jakoś mu ciągle wiatr w oczy... Ale o tym, powtórzę jak mantrę, następnym razem.     

            Na koniec – wyniki debaty. Uczniowie przyznali naszej drużynie, drużynie egzaminacyjnych sceptyków, rację – stosunkiem głosów 53 do 49. Gwiazdą debaty został jednak, nietrudno było zgadnąć, Mark, który wygrał widownię odmową oddania mikrofonu Mohanowi. Dalsze miejsca nie były publikowane, ale nie lękajcie się, reporterska dociekliwość – i zwykła ciekawość oraz odrobina narcyzmu – nie pozwoliły mi tak po prostu zostawić tej sprawy. Dotarłem i do pozostałych rezultatów z podium. Drugie miejsce zajęła Zła Li, ja z Edwardem zostaliśmy przez uczniów sklasyfikowani ex aequo na miejscu trzecim.



Klasyk na dziś:

Like the earth of a hundred years ago, our mind still has its darkest Africas, its unmapped Borneos and Amazonian basins.

Aldous Huxley, Heaven and Hell