Tuesday, September 23, 2014

Indie. Z przysłowiową szczyptą soli. Rozdział IV


Ostatni papieros • czy mam przerąbane u guru • tylko głupiec wyśmiewa polskie drogi • cuda wianki, czyli posępny woźnica jako przykład archetypu indyjskiego kierowcy • w wiosce Beatlesów • oko w oko ze świętą krową, świętą małpą i świętym wężem • goody bags, czyli wielkanocna koincydencja • mumbo jumbo


Moon Dance Café, Rishikesh, sobota, 26 kwietnia 2014, za kwadrans dziewiąta

Ostatniego, niedopalonego zresztą, papierosa rzuciłem w uliczne błoto przed kinem Imperial, pod które, z półgodzinnym mniej więcej opóźnieniem, podjechał kierowca. Kierowca, zakładałem, będący pracownikiem szkoły, może nawet moim przyszłym nauczycielem, trochę mi się nawet głupio zrobiło, że przyłapał mnie z fajką, ale w obliczu tak znaczącego opóźnienia, gromadzących się wokół mnie tubylców i perspektywy czterotygodniowej abstynencji nie mogłem postąpić inaczej. Podjechał więc, odczytał moje nazwisko z pomiętej karteczki, dzięki czemu wiedziałem, że nie jest kolejnym ‘mister where you go taxi’ i ruszyliśmy w drogę.

Po drodze okazało się, ulga, że to wynajęty przez szkołę taksówkarz, nie żaden guru. Zresztą jeszcze w Delhi nasza trójka – bo zrobiła się nas trójka: ja, Rebecca z Australii i Tina z Danii – została przekazana kolejnemu kierowcy, posępnemu Hindusowi o złowrogim, na wskroś przeszywającym spojrzeniu iskrzącym się spomiędzy orlego nosa i brunatnego turbanu.

Rishikesh od Delhi dzieli w linii prostej jakieś 200 kilometrów. Ze trzy – cztery godziny, zakładałem naiwnie, zapominając, jak mi się to wciąż czasami zdarza, że w Azji, moim drugim domu w sumie, relacje między dystansem a czasem potrzebnym do pokonania go kształtują się nieco inaczej niż na nawet najbardziej wyśmiewanych drogach domu pierwszego. Plus złapaliśmy gumę; na szczęście ponury woźnica zabrał się do sprawy z widoczną wprawą i ledwie bym zdążył spalić papierosa, gdybym jeszcze palił, a już byliśmy na powrót w drodze. Podczas postoju na śniadanie miałem okazję, po raz pierwszy od prawie pół roku, zobaczyć deszcz, ulewę wręcz w sumie. Woda spada z nieba, cud.

Cud, cud dnia powszedniego w pewnym sensie, że dojechaliśmy do Rishikeshu nie wpadając po drodze do którejś z licznych sympatycznie wyglądających przepaści na ostatnim odcinku. To Hindusi właśnie, cali oni: spóźnią się pół godziny, na postoju im się nie spieszy, ale za kółkiem zachowują się, jakby każda sekunda była na wagę samadhi (oświecenia i wyzwolenia z samsary, kręgu inkarnacji). Oczywiście im droga węższa i o gorszej nawierzchni, tym więcej punktów karmy można na niej zarobić, a za wyprzedzanie wszystkiego, co rusza się w tym samym kierunku dostaje się bonusy. Przepastny ostatni odcinek już u podnóży Himalajów to w ogóle level specjalny. Wyobraźcie sobie: jedziecie po serpentynie krętej jak nakrętka i wąskiej jak talia osy, w górę i w górę, po którejś stronie bezbłędnie przepaść. Czy jedziecie:

a) bez pośpiechu, zachowując szczególną ostrożność, dodatkowo zwalniając przed ostrymi zakrętami
b) generalnie utrzymując prędkość z prostych odcinków, ale zwalniając przed wyjątkowo ostrymi zakrętami
c) wbijając świdrujące czarne jak węgle oczka w drogę, stale dociskając do oporu pedał gazu, sygnalizując swoje roszczenie do pierwszeństwa przejazdu przed ostrymi zakrętami za pomocą klaksonu
Zgadnijcie, którą odpowiedź zaznaczył na egzaminie na prawo jazdy nasz ponury szofer.
       
      Tak czy owak, po siedmiu godzinach z okładem przyjechaliśmy na miejsce. Całkiem tu ładnie. Rishikesh leży u stóp Himalajów i z każdej strony otoczony jest przez solidnie malownicze łańcuchy gór porośniętych gęstym lasem, spośród którego tu i uwdzie wystaje już groźna podłużna grań. Nieźle, nieźle doprawdy, ale wyjątkowości swojej i sławy nie zbudował Rishikesh oczywiście na samych górach. Zbudował ją na współwystępowaniu ze sobą wymienionych gór i Gangesu, rzeki od tysięcy lat uważanej za świętą. Oraz na zatrzęsieniu świątynek, świątyń, klasztorów i szkół jogi. Oraz na tym, że w latach sześćdziesiątych zaszyli się tu na parę czy paręnaście tygodni Beatlesi. Ćwiczyli jogę, medytowali, odbywali duchową podróż w głąb siebie i, ma się rozumieć, komponowali, mówi się, że tu powstała większość Białego Albumu. Może Rishikesh uważany był za światową stolicę jogi od wieków, ale – bądźmy szczerzy – Zachód zainteresował się nim w związku z Lennonem i spółką i tyle.
          Włóczące się po uliczkach krowy to widok, do którego w Delhi – stolicy drugiego najludniejszego kraju świata, mieście liczącym sobie grubo ponad dziesięć milionów dusz, dodam tak na wszelki wypadek – zdążyłem się przyzwyczaić. Rishikesh zaskoczył mnie więc jedynie tym, że pierwsza napotkana krowa całkiem poważnie na nas zaszarżowała. „Trzeba uważać, ona nie lubi turkotu walizek” wyjaśnił jegomość, w którego ręce przekazał nas Pan W Turbanie. Spoko, poczułem się jak w polskim parku, „ten piesek jest przyjazny, tylko nie lubi jak się przy nim biega.” Święte krowy, nie ma co.

Nie wiem, czy święte są i małpy, jest ich tu w każdym razie zatrzęsienie. Niektóre spokojnie przechadzają się po okolicy i, niczym koty, zajmują się swoimi sprawami nie zniżając się do żałosnego poziomu homo sapiens. Niektóre natomiast, to rezusy, zdaje się, bywają wredne, a w każdym razie agresywne, nie personifikujmy może bez potrzeby. Ugryźć potrafią za przysłowiowe jajco. W zabawną interakcję wszedłem razu pewnego idąc na wyklad. Spostrzegłem mianowicie przez szybę, że małpa siedzi sobie na balustradzie balkonu. Nie spieszno mi było zgłębiać tajniki ludzkiej anatomii z doktorem Sumitem, stanąłem więc sobie i patrzę. Kiedy małpa spostrzegła mnie, wzdrygnęła się ze zdziwienia. W taki sam sposób błyskawicznie aktywują swój układ współczulny koty. Wzdrygnęła się w każdym razie, ale skonstatowała, że niebezpieczeństwa nie ma, więc siedzi dalej. A ja patrzę dalej. Podnosi na mnie wzrok, patrzę jej prosto w oczy. A ta nagle, szalona, jak nie rzuci się na mnie! Jak z jakiegoś filmu o epidemii eboli, patrzy sobie, a w ułamku sekundy zęby na wierzchu, krzyk i skok. Ciekaw jestem, czy gdyby nie było między nami szyby, miałbym problem, czy też była to tylko demonstracja siły, która bez szyby by nie zaszła. Na wszelki wypadek nie będę może więcej zaprzyjaźniał się z małpami.  


Moon Dance Café, Rishikesh, poniedziałek, 28 kwietnia 2014, kwadrans po ósmej

Moon Dance Café zostało oswojone. Jeszcze nie zdążyłem rozsiąść się na matach ciągnących się wokół długiego niskiego stoliczka, kiedy pan kelner zapytał, czy podać czarną kawę. A jakże, podać! Miło mi się bardzo zrobiło – przychodzę tu dopiero od jakichś pięciu dni, a już zapamiętał. Kawa serwowana jest w znajomo wyglądających dwustumililitrowych komunistycznych szklankach; nieba nie przychyla, ale jest znośna. No i kosztuje tylko zeta, dając przy tym prawo do nielimitowanego przesiadywania w przyjemnej miejscóweczce. Przydałoby się do kawy i stukania w klawisze rytualnie zapalić, nie przeczę, ale jakoś udaje mi się utrzymać na wodzy oralne żądze za pomocą ołówka. Trzymam go sobie w zębach, przygryzam wesoło; gdyby jeszcze leciał z niego dym, byłby całkiem dobrym substytutem papierosa.

Kontynuacja tematu z sobotniego wieczora zadziała się w drodze powrotnej do hotelu. Maszeruję sobie raźno ciemną, wąską na półtora może metra uliczką, ołówek w zębach, zamyślony, a tu nagle dostrzegam ruch jakiś na ziemi o krok ode mnie. Zastygam i badam sprawę. Wąż sunie sobie niespiesznie w poprzek dróżki. Niewielki, grubości palca, taka żmija w sumie, ale cholera go tam wie. Cholera wie, co chowa w zębatym zanadrzu, cholera wie, ile czasu zajęłoby mi dotarcie do szpitala po drugiej stronie Gangesu, cholera wie, czy mają w nim surowicę. Pewne jest natomiast, że od wlezienia na niego dzieliło mnie naprawdę niewiele. Dosłowny krok. Zabawne, jak łatwo i niespodziewanie można, przynajmniej potencjalnie, rozstać z życiem. A ja rozkminiam co zjem po powrocie do Polski i jaką będę miał emeryturę, brawo.

Zanim zaproszono nas na pierwszą kolację, odebraliśmy paczki powitalne i wzięliśmy udział w powitalnej ceremonii. Sześcioro pretendentów do zostania nauczycielami jogi łącznie, siódma adeptka dołączyła dopiero późnym wieczorem. Jestem mega zadowolony swoją drogą, że wybrałem szkołę relatywnie nową i niezbyt jeszcze wypromowaną, która w związku z tym jest po pierwsze tańsza niż inne, po durgie – niezblazowana, po trzecie wreszcie – bardzo kameralna. Zanalizowawszy fotografie na stronach internetowych innych szkół oceniam, że szkoleniowym standardem są grupy dwudziestoosobowe, a i dwudziestopięcioosobowe nie są niczym niezwykłym. Możecie sobie wyobrazić, jak to musi wyglądać. Jak zajęcia w Tigerze po Świętach, podczas których wszyscy się obżarli i porobili głupie postanowienia. Przy siedmiu osobach  nie ma obijania się podczas treningu, nawet, gdyby komuś przyszło to do głowy. Ale o treningach później.

W mojej paczce powitalnej była mata, zestaw książek, notatnik, długopis, ołówek, temperówka, gumka, różaniec oraz tajemniczy stalowy dzbanek i tajemnicza gumowa linka.

Ceremonia powitalna zgromadziła wszystkich na dywanie w sali treningowej, wokół metalowego stojaka, na którym rozpalono ogień. Ciało pedagogiczne stawiło się ubrane w białe uniformy. Było trochę niemelodyjnego zawodzenia w Sanskrycie, było rzucanie jakiejś mieszanki ziołowej w ogień, były wieńce z kwiatów i kropki na czole. Geralnie sekciarstwo i upadek obyczajów, ale obyło się bez ofiar z ludzi.








Klasyk na dziś:

Taktyka była prosta i zawsze taka sama. Do świątyni wkraczała „jednostka produkcyjna” z kilkoma maszynami, zachowując się nadzwyczaj uprzejmie. Kłaniając się mnichom i nieustannie przepraszając, „jednostka” instalowała się w jakimś kącie budowli i zaczynała pracować. Po pewnym czasie funkjonariusz partyjny tłumaczył mnichom – nadal z największą grzecznością i szacunkiem – że produkcja jest dla dobra ludności co najmniej tak samo ważna, jak ich modlitwy, i że w związku z tym fabryka potrzebuje trochę więcej miejsca. Przywożono kolejne maszyny. Po kilku miesiącach funkcjonariusz powtarzał swoją przemowę. Wreszcie świątynia wypełniała się maszynami i robotnikami, a mnichom nie pozostawało nic innego, jak ją opuścić.

I tak nad pięknymi, kolorowymi dachami świątyń, obok dzwonnic, wyrosły powolutku dziesiątki, potem setki kominów fabrycznych, plujących kłębami czarnego dymu  niebo, którego błękit był dotąd niezrównany.


Tiziano Terzani, Zakazane wrota






Monday, August 25, 2014

Indie. Z przysłowiową szczyptą soli. Rozdział III



W niebezpieczeństwie • o przyjaźni • Maharaja Mac • jaką przynętę założyć na Waszego autora • koszta taniości rikszy • Mikie goes to Bollywood


Moon Dance Café, Rishikesh, środa, 23 kwietnia 2014, za dwadzieścia ósma

         ‘My friend, you cannot go there, this area is not safe. You must take riksha very cheap to Connaught Place [dokładnie w przeciwną stronę], it's very nice and you go tourist office and you get map free!' Tak mnie dnia trzeciego nowo poznany przyjeciel ostrzegał i na właściwą drogę sprowadzał. Bez powodzenia; skoro już się wygadał, że owszem, podążając w obranym oryginalnie kiernku przekroczę tory kolejowe, był bez szans.

Hidusi, poświęćmy im chwilę uwagi, to naród wyjątkowo przyjacielski. Trudno ujść parę minut bez zapoznania kogoś. Zasadniczo pierwszy etap procesu zapoznawania przebiega na trzy sposoby. Może zagaić nas ktoś szarżujący z naprzeciwka. Może ktoś, po krótkim a emocjonującym pościgu, dopaść nas i uderzyć zdradziecko od tyłu. Może ktoś wreszcie zaczaić się na nas i czekać spokojnie, cierpliwie, na przykład w drzwiach sklepu, a  w odpowiednim momencie uderzyć z flanki. Jest jeszcze czwarty sposób: czysto teoretycznie można założyć, że ktoś sam zagada do tubylca, ale o takich przypadkach raczej się nie słyszy. Skądkolwiek w każdym razie atak nie następuje, przebiega najczęściej na jeden z trzech sposobów. Może zacząć się od powitania (‘hello!’/’excuse me’), komplementu (‘you have nice tattoo’), albo pytania (‘where you from?’/’where you go?’). Po czym, niezależnie od odpowiedzi lub jej braku, następuje kolejne pytanie. O ile na którekolwiek pytanie udzielimy jakiejkolwiek odpowiedzi, przyjaźń rozwija się świetnie przez kolejne kilka pytań, po czym osiąga kulminację. Kulminacją może być propozycja udania się do sklepu/biura podróży/restauracji naszego nowego bro, która płaci naszemu nowemu bro za przyprowadzenie nas.

Na co najmniej kilkanaście przyjacielskich relacji, które Wasz skromny narrator w celach badawczych nawiązał, dwie jedynie nie zakończyły się na zaproszeniu do wydania pieniędzy. Jedna z nich zaszła między Waszym skromnym narratorem a miejscowym pijaczkiem. Pijaczek – całkiem zresztą porządny, mniej zżulały niż większość trzeźwych w okolicy – popytał, pogadał, upewnił się, że lassi (słodki napój na bazie zsiadłego mleka) z bazarowej budki smakuje, uścisnął mu dłoń i poszedł sobie. Kto nie pije, ten sprzedaje, możnaby malowniczo skonkludować. O drugiej sytuacji – później.

Jedna refleksja jeszcze. Ktoś, kto nigdy wcześniej nie był w Indiach, jak ja na przykład, może sobie roić, jak ja do pewnego stopnia sobie byłem roiłem, że nie tylko turyści roztrząsają tu sens życia i ułudę rzeczywistości. Że w tym kraju inaczej się nie da, że każdy przechodzień medytuje właśnie nad samorealizacją swojego ja. Cóż, okazuje się, że nie. Napotkani przyjaciele wcale nie mieli ochoty oddawać się ze mną filozoficznym rozważaniom. Kiedy na pytanie dokąd idę odpowiadałem, że do nikąd, że się włóczę po prostu, patrzyli na mnie, jak na idiotę. Kiedy na pytanie, co chcę zobaczyć odpowiadałem, że wszystko, tak tu jest pięknie, patrzyli na mnie jak na idiotę. Kiedy mówiłem, że może zajrzę na targ, ale nie chcę niczego kupić, patrzyli na mnie jak na idiotę. Generalnie nie za dobrą opinię muszą mieć o mnie i mojej poczytalności moi nowi przyjaciele.   

Wróćmy do mojego przyjaciela z początku rozdziału. Trzeba mu oddać, że choć niebezpiecznie może nie było, to okolica istotnie była niekoniecznie polecenia godna. Taki w sumie bazar, ale z tych bazarów jak ze złego snu. Takich, gdzie człowiek idzie i idzie, w tłumie prowadzącym pojedynek na hałas z przedzierającymi się przez niego ciężarówkami, samochodami, motocyklami i rikszami, silnikowymi i klasycznymi. Idzie i idzie, i wszystkie sklepy, zamiast mienić się niewiarygodnymi barwami chust, przypraw i dewocjonaliów, zdają się oferować nieznanego przeznaczenia części samochodowe, worki z cementem albo innym śmieciem, jakieś rury i śruby z odzysku. Albo w ogóle stoją puste, może jakieś usługi oferują szemrane. Nic, na czym wartoby choć na moment zawiesić oko. Czyściec konesera doznań wzrokowych. Slums wśród bazarów. Koszmar zakupoholika.
       
        Im bliżej jednak robiło się Czerwonego Fortu, mojej pseudodestynacji – pseudo, bo zmierzałem w jego stronę, nie planowałem jednak marnować czasu na zwiedzanie go w towarzystwie dwudziestu milionów innych pseudofascynatów – tym bardziej świat nabierał barw. Pojawiły się tkaniny, pojawiły się owoce i warzywa, pojawiły się wreszcie skromne jadłodajnie i wózeczki z lokalnymi przekąskami.

Wreszcie pojawił się McDonald’s, nie mogłem sobie odmówić, postawnowiłem sprawdzić, czy indyjskie McDonald’sy istotnie, jak wyznał Koothrappali w The Big Bang Theory, nie mają w ofercie Big Maców. Bez kitu naprawdę. Zamiast flagowej kanapki z wołowiną mają Chicken Maharaja Mac. Ze special sauce: curry. Which in India, believe you me, is really not that special’.
        
      Najwspanialszym sklepem, jaki znalazłem, rzuciwszy okiem z zewnątrz na Czerwony Fort i zanurkowawszy na powrót w labirynt wąskich uliczek odchodzących od Chandani Chowk, był sklep z okularami. Wyglądał tak niepozornie, że aż zwrócił moją uwagę. Jeden z tych deficytowych sklepów, które każdego dnia mijane są przez tysiące osób, ale wciąż mają niesprzedany asortyment z lat siedemdziesiątych. Wstąpiłem, rzuciłem okiem. ‘W sumie bez czarów z mleka,’ pomyślałem w pierwszej chwili i omiatając wzrokiem ostatnie półki już zbierałem się do wyjścia. ‘Vintage?’ zagaił nieśmiało sprzedawca. Byłem zgubiony.
           
          Gość na początek pokazał mi wycinek z gazety, w którym napisano, ponoć, o jego rodzinie, która optyctwem zajmuje się, ponoć, od 1795 roku. Może pierwszy milion zarobili na oprawkach zrabowanych podczas trzeciego rozbioru Polski. Anyways, wspominam o tym, bo to zabawne dość, że co sprytniejsi kupcy; właśnie, kupcy, nie zwykli handlarze czy sklepikarze; odkryli już, że nawet najgłupsi turyści szybko uczą się nie ufać tubylcom. Zakładam, że taka fotografia, wycinek z gazety czy wzmianka w kserówce przewodnika Lonely Planet ma przybysza uspokoić, zapewnić, że danego sklepiku nie zastawiono tu wczoraj, by szybko oindianić kilku białych i się zwinąć. Niegłupie.

Potem zaczęło zdejmowanie kolejnych oprawek z półek a jeszcze kolejnych wyciąganie z pudełek po butach. Znów stop klatka i analiza. Większość targowych sprzedawców ma prawdopodobnie całkiem efektywny, ale bardzo upierdliwy zwyczaj proponowania przedmiotów do oględzin. Stoimy na przykład przy stole zastawionym dziesiątkami drewnianych pudełeczek, a sprzedawca podaje nam jedno z nich, demonstruje uroczyście i każe oglądać. Jaka jest szansa, że akurat tym pudełeczkiem trafi w nasz gust? Prawie żadna. Po co to robi? Z wielu powodów.

1. z pudełeczkiem w ręku nie odejdziemy, sprzedający kupuje więc sobie trochę czasu na urabianie nas i uświadamianie, że żona będzie zachwycona takim podarkiem;
2. jak nam da potrzymać i zabierze, podniesie w nas chęć odzyskania go, czyli zakupu;
3. jeśli go nie zechcemy, zapyta nas, co jest w nim nie tak i szybko poda inne pudełeczko, które już jest zupełnie tak i głupio nam będzie go nie kupić.
Efektywnie, ale upierdliwie, powtórzę. I jeśli będziemy z zakupu zadowoleni, to pewnie zadziała po prostu efekt kwaśnych cytryn. Ach, ileż dziś psychologii ze mnie promieniuje.

Ja trafiłem w każdym razie na kupca, który nie dość, że sprzedawał vintage, to sam był z gatunku kupców vintage. Tych, co wydają się cenić dobry proces sprzedaży przy indyjskiej herbacie wyżej niż samą sprzedaż. Z jednej strony sprawnie adaptował się do moich preferencji – pojął na przykład błyskawicznie, że preferuję oprawki prostokątne nad okrągłe i grube nad druciane. Z drugiej strony przez cały czas mojego mierzenia, wpatrywania się w lustro, odkładania, ponownego mierzenia i popadania w zamyślenie, zachował odrobinę tej wspaniałej nieprzewidywalności, tego „a może by tak coś z zupełnie innej beczki, co Pan myśli?” Może istotnie optyk Jaffery ma we krwi dwa stulecia dobierania oksów?

Po wstępnym ustaleniu zakresu cen – nie chciałem mimo wszystko tracić swojego i jego czasu na przymierzanie, gdyby się miało potem okazać, że ceny są z kosmosu – najciekawsza wydawała mi się opcja czarnych kwadratowych oprawek z lat sześćdziesiątych mniej więcej. W niezłym stanie, choć widać było, że nie jest to współczesna imitacja, co ma swoje plusy i minusy, oczywiście. Razem ze standardowymi szkłami – optyk Jaffery spojrzał przez moje szkła i z dokładnością do ćwierć dioptrii ocenił ich moc – miała mnie ta przyjemność kosztować sto złotych. Rozsądnie. Odłożyłem na stosik finałowy i próbowałem dalej. Odrzucałem kolejne pomysły ‘z innej beczki’: okrągłe oprawki Ghandhi style, maleńkie druciane oprawki wyglądające na pierwsze dekady dwudziestego wieku, zabawnie opadające na zewnątrz aviatory. I jakoś się przy tym rozmowa potoczyła w stronę okularów słonecznych. Okularów słonecznych trochę w swojej garderobie mam, ale nigdy ich nie noszę, bo nic w nich nie widzę, a tu Jaffery mówi, że przecież mi zrobi przyciemniane szkła korekcyjne i na indyjskie słońce będą jak znalazł. Oczywiście mi pokazał, jak to będzie pięknie, przykładając brązowe szkiełka, w których cały świat wygląda retro, do moich szkieł. Faktycznie, pięknie, i faktycznie na indyjskie słońce jak znalazł. A różnica w cenie rzędu 700 rupii, jakichś 35 złotych, to żadna różnica: poznać po sobie nie dałem, ale pomyślałem od razu.

Finezja Jaffery’ego znalazła prostą drogę do mojego zwykle szybko kamieniejącego serca. W pewnym momencie na szklanej ladzie pojawiły się brązowe Ray Bany. Wyprodukowane jeszcze w USA, nie we Włoszech, jak obecnie, nie w Wietnamie tym bardziej, skąd pochodzą współczesne podróbki. Lata osiemdziesiąte, bardzo dobry stan. Ot tak się pojawiły – są droższe, 200 zeta, ale bez ciśnienia, luźna propozycja. Luźna propozycja okazała się leżeć, jak to Ray Bany, perfekcyjnie. Przez dobry kwadrans przymierzałem jeszcze wyselekcjonowane wcześniej finałowe oprawki, przymierzałem i te odrzucne, po czym wracałem do finałowych, przeplatając je Ray Banami. Dobrze leżały te Ray Bany. Co tu dużo mówić – jak zaznaczyłem na wstępie – byłem zgubiony na wstępie. Siły ducha wystarczyło mi na sensowne negocjacje, za dwieście zeta, które miały kosztować same oprawki, dostałem oprawki wraz z ciemnymi szkłami korekcyjnymi.

Dwie godziny jeszcze buszowałem po Chandani Chowk i odchodzących od niego bocznych uliczkach czekając na realizację zamówienia. Gotowe oksy – wypolerowane nawet – były do odbioru praktycznie na czas, z ledwie półgodzinnym może poślizgiem. Pogawędziłem jeszcze moment z Jafferym, wywiedziałem się o orientacyjną cenę rikszy do Pahar Ganj i ruszyłem w drogę powrotną.

„Będą Ci proponować 200 rupii, ale nie zgadzaj się, powinieneś zapłacić od 50 do 80!” – tak brzmiałą instrukcja. Moje spojrzenie zza ciemnych szkieł było najwyraźniej tak twarde i na wskroś przeszywające, że nikt  nie śmiał wyjechać z ceną wyższą niż 150. Któryś kierowca z kolei zgodził się na 60. Ruszyliśmy w drogę.

Chłopak na pedałach przede mną wydawał się całkiem sympatyczny, zamieniliśmy parę słów stojąc na skrzyżowaniu, poczęstowałem go papierosem, on odwdzięczył się paczuszką giri, miejscowych krótkich skręcanych w liście papierosów. Sielanka po prostu i podręcznikowa interakcja z lokalnym kolorytem w magicznej podróży życia po Indiach. Która nie mogła oczywiście trwać dłużej niż przepisowe kilka minut.

- Pojedziemy po drodze do sklepu na chwilę...
- Jakiego do diabła sklepu, jedziemy do Pahar Ganj!
- Tylko na moment, trzy minuty, porozglądaj się po sklepie, niczego nie kupuj, ja i tak dostanę 50 rupii prowizji.

Interesujące, zamiast bycia skamowanym, mam razem z moim nowym ziomkiem rozmontowywać skamerski system? Niech będzie, mogę te parę minut poświęcić, niech sobie gość dorobi 2,5 złotego do tych 3 złotych, które mam mu zapłacić za kurs.  

Sklep z tych, do których sam bym w żadnym wypadku nie trafił. Raz, że oddalony nieco od rozlanych po Starym Delhi pulsujących zakupowym życiem targowisk, dwa – że już z daleka pachniał jedwabiami i rzeźbami dla grubych Amerykanów i starych Niemców. Nie myliłem się: w środku cisza jak w muzeum, eleganccy sprzedawcy, wszystko pięknie wyeksponowane za szybami. Wszystko dziesięć razy droższe, niż na straganach. Skoro już podjąłem się aktorsko-łotrzykowskiego wyzwania, swoją rolę odegrałem na poziomie oskarowym. Przechadzałem się dumnie, oglądałem z żywym zainteresowaniem, dopytywałem o pochodzenie prezentowanych mi artefaktów, kręciłem nosem. Dobre dziesięć minut trzymałem sprzedawców przy nadziei, po czym pożegnałem się i, całkiem dumny ze swojego występu, wyszedłem w towarzystwie mojego wspólnika rikszarza.

- Za długo oglądałeś, miało być trzy minuty. Jedziemy do jeszcze jednego sklepu, ale tym razem załatwmy to szybko. Trzy minuty i koniec.

No wiecie co, cóż za arogancja, gdzież tu szacunek dla scenariusza i aktorskiego rzemiosła?! No niech tam, jedźmy.

Po drugim sklepie dałem się namówić na ostatni skok. Byłem już całym dniem i cwaniackim procederem mocno zmęczony – mało brakowało, a zakupiłbym sari, które bezsprzecznie, twierdziła sprzedawczyni, zachwyciłoby moją małżonkę. Powiedziałem, że może wrócę za miesiąc po powrocie z Rishikeshu, ale zmęczenie materiału dało o sobie znać, brzmiałem już ewidentnie mało wiarygodnie. Postanowiłem natychmiast zakończyć karierę.

- Jeszcze jeden sklep. Ostatni, a potem do hotelu... – rikszarz zachłysnął się najwyraźniej dotychczasowym łatwym szmalem.
- Nie ma mowy. Jedziemy prosto do Pahar Ganj albo rozstajemy się tutaj.  
- Jeszcze jeden...
- Nie.
- Ostatni!

W tym momencie postanowiłem zakończyć nie tylko błyskotliwą karierę aktorską, ale i współpracę z moim wspólnikiem. Ten jednak poszedł po rozum do głowy i zdecydował, że 210 rupii jest lepsze niż 150, które na tym etapie miał w kieszeni. Ruszyliśmy w drogę.

Już się witałem z internetem w hotelowej recepcji i łóżkiem na piętrze, już zdążyłem pogrążyć się w głębokiej zadumie nad całkowitą nagością przechodzącego przez jezdnię sadhu, hinduskiego świętego, gdy wtem – „wtem”: piękne słowo, że się tak, wzorem Gogola, zachwycę – coś zachrzęściło w łańcuchu rikszy. Zatrzymaliśmy się.

- Ojej, zepsuła się, naprawa będzie mnie kosztowała 300 rupii! – zafrasował się rikszarz.

Kto wie, może i naprawdę się zepsuła, może niecne uczynki odbiły się złą karmą mojemu znajomkowi. A może liczył po prostu na złotość mojego serca, może już witał się z łatwymi 300 rupiami od pełnego współczucia pukka sahiba. Jeśli tak, cokowiek się przeliczył. Mojego współczucia wystarczyło na zapłacenie za cały kurs plus 20 rupii niespecjalnie załużonego napiwku. Tak czy owak, zarzuciwszy dziarsko plecak na ramię, w dalszą drogę ruszyłem z przysłowiowego buta.

Wiedziałem już, na szczęście, gdzie jestem – podróżując bez małżonki przykładam stosowną wagę do bycia świadomym otoczenia – kwadrans później więc raczyłem się zimną colą w hotelowej recepcji.

- Czy możemy porozmawiać? – jakiś przyzwoicie wyglądający jegomość postanowił przerwać mi fejsbukową sielankę.
A możemy, niech się dzieje, co chce...
- Szukam obcokrajowców do epizodów w filmie. Czy nie zechciałbyś zagrać... agenta FBI?

Ha! Gość musiał widzieć mnie w akcji w którymś ze sklepów, faktycznie pokazałem klasę. Dobrze, że nie wyjechał z „czy nie zechciałbyś zagrać agenta KGB, bo taki masz ruski akcent” – gotów byłbym śmiertelnie się obrazić.

- Zdjęcia są jutro, zapewniemy transport na plan oraz wyżywienie i płacimy 2000 rupii...

Cóż rzec? W życiu każdego aktora przychodzi moment, kiedy musi zadać sobie kilka bardzo ważnych pytań: czy ta rola istotnie pozwoli mi na ekspresję mojego Ja, posuwając jednocześnie do przodu moją karierę? Czy mój występ w tym obrazie przyniesie radość i katharsis zarówno widzom, jak i mnie? Czy jest to rola skrojona na moją miarę i, wreszcie, czy w finałowym tańcu będę miał miejsce w pierwszym rzędzie?

Gorzka prawda jest taka, że nawet, jeśli na powysze pytania aktor odpowie twierdząco, nie wolno mu spoczać na laurach, nie wolno mu na tym poprzestać, ma święty obowiązek kwestionowac i indagować dalej: czy nie zapłaciłem przypadkiem 50 dolców za transport do Rishikeshu? Czy kierowca nie ma przypadkiem podjechać pod kino Imperial kwadrans po szóstej rano, żeby powieźć mnie na, również już opłacony, nauczycielski kurs jogi?

W takich właśnie dramatycznych okolicznościach rozeszły się drogi Waszego skromnego narratora i indyjskiego przemysłu filmowego. Może innym razem.  




Klasyk na dziś:

A few young men followed the song out of the door, humming through the Marlboros dangling from their lips. They came to the cafe every day to drink a cup of Nescafe before strolling through town until well past midnight, talking loudly among themselves and every so often breaking into raucous song. They hoped that everyone on the street would notice them.


Yu Hua, 1986






Tuesday, July 1, 2014

Indie. Z przysłowiową szczyptą soli. Rozdział II



Z barami branie się za bary • czy wypiorą mi mózg • Pan Laowai i zagadka perwersyjnego włamywacza





[z listu do przyjaciela]





My Bar, 15 kwietnia 2014 roku, za dziesięć dziewiąta

               

Dobra, jest srogo. Z głośników dudni jakiś odjechany remix Smells Like Teen Spirit, jest ciemno i chujowo. Jedzenie w Indiach jest nieziemskie, ale kultura picia piwa nie istnieje, niestety. Dla tych barbarzyńców piwo równa się najwyraźniej „szalonej imprezie.” Nie znalazłem na razie normalnego spokojnego pubu czy knajpki, tylko jakieś bary ponure, głośne i zdecydowanie bardziej zachęcające do spożywania extaski niż piwa, bo na alkoholu trudno doprawdy dać radę. Zarówno dzisiejszy Kalyani Black Label, jak i wczorajszy Kingfisher klasyfikowane są na butelkach jako mające 3.25-5% zawartości alkoholu – to nie wiedzą, do kurwy nędzy, ile dokładnie alkoholu mają w wyrobach? Ale to jeszcze nic – poziom zmaskulinizowania sięga 95 procent. Cholera, jakich 95? Żadnej białogłowy nie widzę, jak się rozejrzałem! Gorzej niż w Orbitalu w czwartki. Ech, życie; z takiego właśnie miejsca będę kontynuował.



       Joga... To żeś mi pocisnął. Choćbym się, Kamracie, zapisał na miesięczny kurs... nie wiem, czegoś bardzo sekciarskiego i niezwykle skutecznego, choćby mnie prano i ruchano mentalnie (popatrz, jak się słownictwo zmienia w rytm tej muzyki boskiej, może jednak jestem podatny na manipulację), nie złamię się. Jestem zepsutym do szpiku kości sceptykiem, niedowiarkiem i kontestatorem. Jestem wrogiem dobra, życia i różowych marshmallows. To tak pół żartem, ma się rozumieć.



Nieco poważniej, wszystkie alternatywne metody pracy z ciałem i umysłem, z którymi się zetknąłem (z chiropraktyką ostatnio) okazały się bazować na efekcie plcebo i tanim efekciarstwie. Nie inaczej jest z jogą, przynajmniej z tą stereotypową zachodnią jogą.



Zupełnie poważnie, spójrzmy na moment na buddyzm, temat blizszy Ci niż joga, w związku z czym łatwiejszy do operowania na. Zachodni buddyzm jest nijak niepodobny do buddyzmu, z którym obcuję na co dzień w Birmie czy Tajladii. Buddyzm zachodni jest do zrzygu uduchowiony – mówimy, ma się rozumieć, o tendencjach, nie o wszystkich przypadkach – i przemielony z prawami zwierząt i globalnym ociepleniem, przy całym szacunku dla tych zjawisk. A birmańscy mnisi na to jedzą mięso i palą pety. W życiu codziennym jest nie lepiej. Ostatnio koleżanka z pracy zamieściła na popularnym portalu społecznościowym cytat czyjś: „I am buddhist, I am proud of nothing”. Piękne słowa, ale ja jeszcze w takim razie buddysty w Birmie nie spotkałem, czego koleżanka jest najlepszym przykładem. Za to kolega Mark, ateista i wegetarianin od trzydziestu lat, chodzi głodny, bo w restauracjach nie ogarniają, że ktoś może nie chcieć jeść mięsa, i że kurczak to mięso i że rosołek też bardzo nie bardzo. A Zachód patrzy i się jara tymi wszystkimi noble fools, którzy nie istnieją.



Biorąc się za buddyzm, mamy do wyboru iść ścieżką – albo tęczą, tym razem w wydaniu Troskliwych Misiów, nie LGBTQ – wyznaczoną przez religijną kuchnię fusion albo próbować imitować rodowitych, że tak powiem, buddystów, których dążenie do nirwany kończy się na składaniu dłoni w wai pod świątynią i datkach dla ubogich. Nawet gdyby ktoś chciał skorzystać z opcji drugiej, bariery językowe i kulturowe są praktycznie nie do przeskoczenia.



      Wróćmy do jogi. Wersja obecnie na Zachodzie wszechobecna nie interesuje mnie. Nie chcę robić tofu dla delfinów w lodówce (jeśli nie kojarzysz nawiązania, muszę Cię reedukować :P). Wersja, nazwijmy to, niekoniecznie poprawnie, oryginalna nie interesuje mnie również, z tego względu, że jest dla mnie nie do pojęcia i nie do opanowania.



Daft Punk, pierwszy kawałek, który można nazwać utworem...



Interesują mnie, proszę Ciebie, narzędzia. Interesuje mnie wiedza na temat funkcjonowania umysłu w kontekście ciała. Wiedza, nie czakry, promyczki i inne kosmiczne pierdoły. Praca z oddechem to coś mierzalnego, to pewna umiejętność. Relaksacja. Posługiwanie się tym cholernym efektem placebo również. To jest coś, co mnie naukowo intryguje. To jest coś, w czym widzę narzędzia do pracy dla psychologa. Reszta jest gimnastyką, dobrą jak jogging, pływanie czy pilates.



Mam nadzieję, że uspokoiłem Cię nieco. Może się zdarzyć, że zrezygnuję kiedyś z mięsa lub z jakichś typów mięsa, od dawna chodzi mi to po głowie i już w tej chwili znacznie częściej zamawiam rybę i krewetki niż kurczaka czy wieprzowinę. Może kiedyś ograniczę jeszcze bardziej palenie – teraz palę prawie wyłącznie na imprezach/spotkaniach towarzyskich i przy pisaniu – tutaj jednak chyba bardzo bym Cię nie zasmucił. Może zaproponuję Ci, żebyśmy sobie popróbowali tej sportowej, że ją tak określę, jogi razem. Ale nie będę Ci, Przyjacielu, pierdolił o tym (naprawdę mnie napełnia agresją ta muza), jak moje życie zmieniło się w Indiach i jak odnalazłem siebie w oddechu i świetle.



      To taki mój statement przed czterema tygodniami detoksu od wszystkiego, zobaczymy, jak zaśpiewam po powrocie. „Sorry, Jaro, ale nie napiję się z Tobą piwa, bo mi się czakry pozatykają!” :D

                                                                                                                    

Łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, łup, bęc. Bez kurwa kitu.



Twój,



M.





P.S. To już przestaje być śmieszne, tu naprawdę nie ma żadnych kobiet. Żadnych!







[...]



Wracam więc sobie ciepłym popołudniem do mojego podłego Yes Please Guesthouse z radosnej eskapady w miasto. Zatrzymuję się w recepcji na dobrą godzinę, bo do pokoju, na drugie piętro, internet mi za bardzo nie sięga. Wprawdzie recepcja opatrzona jest napisem ‘Don’t Seat Longer in Reception’, ale mam, że tak powiem, wyjebane, skoro w pokoju internet charakteryzuje się jedną kreseczką przez dwie trzecie czasu, przez resztę go nie ma. Rozkminiam z Renatą, co też zrobić z naszymi franklinami licznymi w pocie czoła, dosłownym, zaoszczędzonymi. Rozprawiam z siostrą o tym, co też Fedorka zbiła podczas mojej nieobecności w domu i ile wina wypiła z mojej piwniczki. Po czym wbijam na górę, żeby się walnąć na brudne łóżko i nabrać sił na wieczorne bazgrolenie po klawiaturze.



Odkluczam pokój i... co widzę? Widzę otóż, proszę ja Ciebie, mój drogi, plamę na łóżku. Na samym środeczku łoża mokrą plamę widzę. Widzę w związku z tym trzy opcje. Albo zsikałem się w nocy, albo ktoś się zsikał w moje łoże, albo coś nakapało z sufitu. Pierwszą opcję odrzucam, do wystarczającego stopnia wierzę w swoją poczytalność, by skonstatować, że zauważyłbym rankiem ten wstydliwy error mojego układu moczowego. Poza tym plama jest mokra, a mnie nie było w pokoju od dobrych sześciu godzin. Wyschłaby. When you have eliminated the impossible, uczy Sherlock Holmes, whatever remains, however improbable, must be the truth. Zostają dwie możliwości. Zostaje też pewna nieswojość, bo spać na niezidentyfikowanie mokrym łóżku jakoś tak mało fajnie, z drugiej strony jednak wiara w sprawność mojego pęcherza moczowego w recepcji niekoniecznie jest silna. W sensie pomyślą, że się zsikałem. Trudno, yolo. „Panie, plama, z wentylatora najwyraźniej nakapało” – przecież im nie zarzucę oficjalnie, że mi zasikali łóżko – „wiem, teraz nie widać zacieków na suficie, no ale musiało nakapać”, Sherlock też tak twierdzi. Idę na górę z boyem. Zgodnie patrzymy na plamę, zgodnie patrzymy na wiatrak, i znów na plamę. Gość się pewnie chichra w duchu, ale co zrobić. Obiecuje sprawdzić, co też się stało i wrócić w bliżej nieokreślonej przyszłości.



Zamykam za nim drzwi i siadam obok plamy. Nie śmierdzi w sumie. Ale przecież to klimy przeciekają, nie wentylatory! Co też, do diabła?! A co to? Na prześcieradle, choć szare jest, powypalane papierosami i brudne, wyraźnie widzę ślady. Trzy odciski łapki! Dokumentuję je fotograficznie i próbuję zrobić research online, co to też za zwierz, ale internet ma trudne dni. Chyba kot, myślę sobie. W sumie powienienem być pewien, mając w domu dwójkę udomowionych maszyn do okrutnego zabijania i okazjonalnego sikania poza kuwetą, ale mój umysł pozostaje otwarty. Lecę po boya. Patrzy na plamę, patrzy na ślady, patrzy na uchylone okno. Patrzy na zrzuconą osłonę niedziałającej klimy pod oknem. Kot! Nie wydaje się przesadnie zdziwiony, w końcu ogólny stan pościeli nie wziął się z niczego. Po chwili przynosi świeże prześcieradło i rozpościera je na wciąż mokrym łóżku, walając się po nim przy tym całym sobą bez żenady, wszak stan pościeli nie wziął się z niczego.



Case closed. Kot zasikał mi łóżko, ale nikt się nie będzie bezkarnie natrząsał z mojego pęcherza.    














Klasyk na dziś:



back at my place I sit with the killers and

we drink and smoke.

it is somehow enjoyable.

I find I can outdrink and outsmoke them

but I realize that in areas such as fights on

the front lawn

my day is done.

the motherfuckers are just getting too young and

too big.



Charles Bukowski, slim killers (ze zbioru Mockingbird Wish Me Luck)