Sunday, September 19, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 58

Noc z czwartku, 10 czerwca na piątek, 11 czerwca 2010, pierwsza

Cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk. A może crick crick crick crick crick crick crick. Albo jeszcze inaczej, po arabsku, diabli wiedzą jak. Tak czy inaczej, kiedy ostatnimi czasy zasiadałem do pisania, potrzebowałem dłuższej chwili, by przywyknąć do nawoływań świerszcza, które wypełniały cały ogród dźwiękiem głośnym i wibrującym jak komórka niedosłyszącego. Albo jak budzik dla umarłego. Dziś jest zupełnie cicho. Relatywnie zupełnie. Co i raz słychać przejeżdżające w oddali samochody, huczącą w nich muzykę, nawoływania tubylców. Uściślając: jak na Bliski Wschód, jest zupełnie cicho.

„Ale ten czas zapierdala”, skonstatował kiedyś odkrywczo mój przyjaciel Bartek. W istocie, druhu. Ledwie zdążyłem napomknąć o śródziemnomorskiej wiośnie, kiedy nasz ogród eksplodował. Najpierw rozbuchaną zielenią, a zaraz potem niewyobrażalną obfitością kwiatów. Efemeryczne róże zdążyły już przekwitnąć, tysiące białych, słodko pachnących kwiatostanów na rozłożystym drzewie i czerwonych na innych przyschły nieco. Natomiast pomarańcze i mandarynki, które, nic sobie nie robiąc z względnego zimna, ożywiały okolicę już kilka miesięcy temu, zniknęły, podobnie jak niewielkie, przypominające z wyglądu morele a w smaku śliwki owoce, których nazwy za Chiny Ludowe nie mogę sobie przypomnieć. Szczęśliwie, za radą Kelly, która nazwę tę podawała mi chyba czterokrotnie a na próżno, zdążyliśmy ich spróbować, nim zasmakowały w nich ptaki.

Jaka szkoda, że nie zasmakowały w owadach, które wróciły chyba na dobre z ciepłych krajów. Mniejsze i większe muchy kołują nad głowami tak na zewnątrz, jak i w domu, co rusz złośliwie, a może po prostu przekornie, przysiadając na pokrytych potem ciałach. I jedzeniu, oczywiście. Buty znów trzeba przed założeniem testować na obecność mrówek i szczypawek. Szczypawek – dobre sobie – raczej paskudnych ponadtrzycentymetrowych szczypaw... Które i tak wydają się być sympatycznymi zwierzaczkami przy krwiożerczych komarach. Nie ma to jak obudzić się w nocy i nie móc zasnąć z powodu przyprawiającego o obłęd swędzenia…

Na pocieszenie niejako, po początkowym chronicznym zalewaniu podłogi wodą, klimatyzacja nam zmartwychwstała. Zamieniwszy się już po części, po dziewięciu miesiącach mieszkania w Syrii, w tubylców, nawet nie zgłosiliśmy usterki. Tylko dywanik odsunęliśmy, robiąc miejsce dla kałuży. I się ustrojstwo naprawiło samo! Filozofia życiowa spod znaku „bukra” okazała się być cokolwiek skuteczna… Z kałużą czy bez, jest w każdym razie klima prawdziwym błogosławieństwem dla nas, ludzi północy, którzy zimę bez ogrzewania przeżyli snadnie, ale którym prawie 40 stopni w cieniu daje się nieco we znaki. A to dopiero czerwiec…

Niewiarygodnie błyskawiczna metamorfoza naszego ogrodu doskonale obrazuje zmiany w skali nieco bardziej makro. Dopiero co cieszyliśmy oczy, optymistycznie słonecznymi rankami jeżdżąc do szkoły, bujną zielenią falujących pól otaczających teren NSA, a już jest po żniwach. W ostatniej chwili właściwie, przy przedlekcyjnym papierosie i filiżaneczce kawy, zdążyłem sfotografować wieśniaków raźno, w rytm hałaśliwej muzyki sączącej się z samochodowych głośników zaparkowanego w pobliżu busika, ścinających zboże i układających je w malownicze kupki.

Szkoła się kończy. Zważywszy na chaos, który towarzyszy zbliżaniu się wakacji, możnaby wnioskować, że kończy się na dobre. Ale, jak powiadają starzy nauczyciele, co to znają życie, tak jest zawsze. Taka jest tu właśnie naturalna kolej rzeczy. Robimy więc, w miarę możliwości, swoje. Początek końca zbiegł się z końcem maja, kiedy to uczniowie przystąpili do egzaminów z przedmiotów arabskich. Przez ponad tydzień przyjeżdżaliśmy wtedy do szkoły na ósmą, nadzorowaliśmy ich podczas pisania, siedzieliśmy z nimi bezsensownie przez kolejne dwie godziny, po czym rozjeżdżaliśmy się do domów. Dlaczego sprawa nie kończyła się po faktycznych egzaminach zajmujących średnio pół godziny, pozostaje tajemnicą naszego szanownego dyrektora…

Po zakończeniu powyższych egzaminów wyszliśmy na ostatnią dwutygodniową prostą, która zakończy się we wtorek, środę i czwartek egzaminami z przedmiotów angielskich: przyrody, matematyki i języka. Innymi słowy, przede mną jeszcze dwa dni faktycznych zajęć. Łącznie sześć lekcji. I koniec, khalas, które to słowo miejscowi zwykle wzbogacają zabawnym gestem klaszczącego otrzepywania dłoni.

Wedle regularnego planu, którego trzymaliśmy się przez cały rok szkolny, powinienem mieć więcej zajęć, jednak – tu znów tajemniczy zamysł dyrektora – w czerwcu lekcje kończymy w południe. Uczniów ładuje się wtedy do autobusów i zapomina o nich, po czym przez kolejne półtorej godziny ogląda się po raz enty brytyjski serial The IT Crowd lub plotkuje, zwykle w towarzystwie Georgianne. Chyba, że Muzzyemu przyjdzie do głowy urządzić jeden ze swych sławnych meetingów. Jak choćby ten tyczący się dyscypliny i innych bolączek nauczycieli. Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest – śpiewał kiedyś celnie Kuba Sienkiewicz… Nasz boss błysnął też zaproszeniem nas na pokaz filmiku instruktażowego dotyczącego obsługi tablic multimedialnych, którymi szkoła ma się szczycić w przyszłym roku. Wszystko fajnie, tylko obraz pozostawiał nieco zbyt wiele do życzenia. A dźwięk nie działał wcale…

Tak czy inaczej, w domu jesteśmy zwykle nie później niż o drugiej, nie ma więc co narzekać. Możemy spokojnie zjeść lunch, uciąć sobie drzemkę, poczytać, popisać, popatrzeć na Olivera szalejącego po ogródku na butowrotkach, a nadal niemałą część popołudnia i cały wieczór mamy przed sobą. Chyba, że na ręce nasze trafi oficjalne zaproszenie do spędzenia w szkole swojego wolnego czasu, jak choćby to na finał konkursu Serach-A-Thon. Ponieważ byłem w projekt osobiście zaangażowany, jako mentor Narega, syna sekretarki Tamar, pojechałem. Straszne nudy, nudy wręcz na pudy, jak to przy takich okazjach bywa. Kilkunastu uczniów, z których każdy prawie znęca się nad konkurencją i publiką dłużącymi się w nieskończoność prezentacjami wyników swoich odtwórczych badań. Część z nich po arabsku. Nie ich wina właściwie, że się tak zmiłuję, tylko ich nauczycieli, którzy o ile w ogóle pracami się zainteresowali, to z pewnością nie formą prezentacji ich wyników.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło (muszę w przyszłości ograniczyć używanie tego rodzaju sloganów). Łatwiej było w takiej sytuacji o wygraną, którą po prawie dwóch godzinach cieszyliśmy się z Naregiem i jego rodziną. Nawet dyplom z podziękowaniem dostałem. A biorąc pod uwagę, że w obu grupach wiekowych Spelling Bee, w których udział brali moi uczniowie, wygrali moi uczniowie, mogę się chyba uważać za nauczyciela o wyjątkowej skuteczności. No i czegoś tam się jednak dowiedziałem. Któryś z referentów zajmował się dość interesującym tematem dzieci pracujących. W Syrii pracuje ponoć 29 procent małych obywateli. Sporo. Bardzo sporo. Zupełnie za to niesporo, jak wynika z innej pracy, czasu Syryjczycy poświęcają na czytanie. Statystyczny poddany Bashara czyta ponoć 6 minut rocznie. Rocznie. Nie wiem, czy prasa i internet zostały wzięte pod uwagę, ale tak czy inaczej powiało grozą. To znaczy, że znakomita większość tubylców nie czyta wcale. Nie, nie wierzę, chociaż bibliotekarka Angela, z którą jej klimatycznym stareńkim volkswagenem wracałem do domu, nie wydawała się być zaskoczona. Jeszcze jednym kawałkiem statystyki podzieliła się ze mną przy okazji. Syria sprzed 30 lat, do której poznany na studiach mąż wywiózł nasza bibliotekarkę, liczyła sobie 8 milionów duszyczek, z czego Halab zamieszkiwało jakieś 750 tysięcy. Obecnie kraj liczy sobie 20 milionów mieszkańców, drugie jego największe miasto – jakieś dwa miliony. Najwyraźniej medale za urodzenie dziesiątki dzieci, na które jeszcze nie tak dawno popyt był niemały, przyniosły zamierzony efekt. Tak trzymać. Im nas więcej, tym weselej...

Skoro już jestem przy lokalnych ciekawostkach… Moi niezawodni uczniowie z klasy czwartej nauczyli mnie ostatnio nowego „bad word”. O wcześniej poznanych nie wspominałem dotąd, bo są dość sztampowe: ot, „głupi”, „wariat”, „ogór”, „osioł”, „pies”... Nadmienić muszę przy okazji dwóch ostatnich, że nazywanie kogoś zwierzęciem ma w świecie arabskim wydźwięk znacznie poważniejszy niż w naszym kręgu kulturowym. Nowe przekleństwo ujęło mnie jednak wyjątkowo. Znaczy tyle co „zamknij się” albo raczej „gadaj zdrów”. Po arabsku „kai haua” (do kobiety) i „kul haua” (do mężczyzny). Dosłownie: „jedz powietrze”. Jakże poetycko!

Grand Station w oczach traci pozycję urodzinowego potentata Aleppo. Jeszcze w roku 2009, sto procent zaproszeń, które dostawaliśmy od uczniów, nosiło logo tego przybytku. Ostatnimi czasy natomiast niesamowitą popularność zdobywa sobie Town Mall. Jest wprawdzie usytuowany za miastem, zaraz obok mieszczącego między innymi hipermarket Carrefour Shahba Mall, co czyni dojazd na miejsce tak dość uciążliwym, jak i kosztownym. W zamian jednak daje gościom możliwość pobuszowania po istnym domu uciech… Nie dziwota, że na kolejne już po party u Alego urodziny, tym razem Sary, uczennicy Renaty, do Town Mall właśnie wybraliśmy się. Nie dziwota również, że tym razem, zamiast jak zwykle zostawić Olivera na dwie godziny w towarzystwie rozkrzyczanych rówieśników, zostaliśmy wszyscy. Bo Renata jak Renata, ale czy ja mógłbym przegapić możliwość nagrania się do znudzenia na automatach do gier? Na wszystkich, których dusza zapragnie automatach do gier, zgromadzonych tu pieczołowicie i zachłannie niczym w smoczej grocie? Na automatach, których dwa rzędy tworzą długą aleję, której nie sposób przebyć nie zatrzymując się po drodze i nie zamieniając się metaforycznie w kamień? Czy mógłbym zrezygnować z odreagowania szkolnych stresów na bumping carach, z których, niczym we śnie, nie trzeba wysiadać po zakończeniu rundy, bo po chwili pracownik obsługi uruchamia je znowu. I znowu. I znowu. Czy mógłbym wreszcie odmówić sobie przyłączenia się do dzieci szalejących na – tu werble – łyżwach? Sama zabawa na lodzie to już nie byle jaka frajda, ale zabawa na lodzie ze świadomością tego, że cały otaczający świat zżyma się właśnie na ponadtrzydziestostopniowy upał… Bezcenne.

Dodać należy tu jeszcze, że – prócz powyższego przybytku rozrywki wszelakiej – Town Mall oferuje znudzonym klientom pobliskiego Carrefoura własny hipermarket. W którym nabyć można, pośród innych specjałów, wyjątkowo dobry mkmur – smażone na oliwie cięte w grubą kostkę bakłażany, pomidory i paprykę okraszone ząbkami czosnku, żeby wspomnieć tylko o głównych składnikach. Na fali naszej fascynacji bakłażanami w każdej postaci – pokochaliśmy i mkmur. Dotychczasowe próby osiągnięcia fantastycznego smaku we własnej kuchni skończyły się jednak niepełnym powodzeniem, niestety…

Na boskim mkmur nie kończą się jednak dziwy, których pełny jest Townmallowski . O nie! Idziemy sobie razu pewnego przestronną alejką w towarzystwie Georgianne, koszyk popychając, gdy nagle słyszymy jakieś dziwnie katedralne dźwięki. Wsłuchujemy się, wsłuchujemy w zawodzenie chóru i uszom nie wierzymy. Po naszemu zawodzą! Toż to Rubik! Wyobrażacie sobie? Rubik w syryjskim hipermarkecie! On pewnie sam sobie tego nie wyobraża, o pieniążkach z tantiemów nie wspominając. Aż nam się chciało klaskać…

No i jeszcze Attila. Mongolian Barbecue, na którego „wkrótce otwarcie” zapowiedziane nam osobiście przez nomen-omen Mazena, którego numer telefonu umieszczono na ogromnym plakacie, czekaliśmy od marca bodajże. Doczekaliśmy się w czerwcu, ale za to do środka zaproszono nas jeszcze podczas ostatnich przygotowań do wielkiej powitalnej fety. Właściciel oprowadził nas po lokalu, zaprezentował nam planowane do podania przysmaki i obiecał zniżkę. Jakże więc mogliśmy nie wrócić? Z oferty mongolskiego sushi postanowiliśmy na razie nie korzystać, żwawo jednak napełniliśmy kilka wręczonych nam przez przemiłą kelnerkę miseczek warzywami, sosami i jednym z kilku dostępnych makaronów. Na jedną z nich rzuciliśmy też mięsem, oczywiście, wszak to Mongolian Barbecue. Pozostało nam tylko wręczyć zestaw Arabowi w czarno-czerwonej szacie i prawdziwie mongolskiej czapeczce i patrzeć, jak miesza wszystko na ogromnym kolistym skwierczącym blacie, po czym gotowe danie przerzuca sprawnie na półmisek (gubiąc przy tym jedna cenną krewetkę) i uderza w gong. No jakby nam miało po takim show nie smakować?

Chciałem jeszcze w tym miejscu, korzystając z okazji, zrobić darmową reklamę Blue Lagoon – miejscowemu aquaparkowi. Usłyszawszy o inauguracji sezonu wodnych szaleństw, zbadaliśmy sprawę w Internecie, spisaliśmy rozkład firmowych autobusów i z – nieadekwatnym trochę do upalnej pogody i miejscowych obyczajów – zapasem kwadransa stawiliśmy się na przystanku pod meczetem. Za późno, jak się okazało. Bo jeden błękitny autobus z wesołym logo Blue Lagoon wesoło przemknął obok nas, kiedy jeszcze wesoło maszerowaliśmy na przystanek, a drugi, ten, który chcieliśmy złapać, pewnie nie mniej wesoły, nie przyjechał wcale. Ale my przecież nie poddajemy się łatwo. Wpadając po drodze na lody, wróciliśmy do domu, po czym – celując w kolejny autobus z rozkładu – raz jeszcze, z większym zapasem czasu, ale mniej już entuzjastycznie, bo bez większych nadziei na sukces, udaliśmy się pod meczet. Na próżno, niestety. W związku z zaistniałą sytuacją z wycieczki zrezygnowaliśmy, a ja zmuszony zostałem do użycia w pierwszym zdaniu tego akapitu czasownika w aspekcie niedokonanym.

I jeszcze kilka słów – ależ inspiruje ten Rubik, i nastraja patriotycznie – na temat ojczyzny. Ilekroć w ostatnich miesiącach trafialiśmy na CNNie czy BBC na turystyczne lub biznesowe reklamówki państw – od beznadziejnej Gruzji przez przeciętne Malezji czy Chowacji po rewelacyjną Incredible India – marzyło nam się obejrzenie oficjalnego spotu Polski. Doczekaliśmy się wreszcie. I nie, nie chodzi o powódź, której wyjątkowo dużo jest na obu wyżej wymienionych kanałach (ze względu na nią CNN podaje nawet niekiedy osobną pogodę dla naszego kraju). Materiał jest ładny i tyczy się głównie, a jakże, wyjątkowego w skali Unii wzrostu gospodarczego w ostatnim roku. Brawo. Oby tylko w związku z tym – jeszcze przez trzy tygodnie, że tak egoistycznie poproszę – złotówka nie umocniła się w stosunku do dolara…

W podobną reklamówkę poprawiająca wizerunek sporo pewnie będzie musiał zainwestować rząd Izraela. Nie wiem, jaka prasę ma teraz w naszym kraju niefortunny sąsiad Syrii. Na stacjach międzynarodowych, po ostrzelaniu transportu humanitarnego do Gazy, wizerunek ów sięgnął dna. W Syrii właściwie po staremu – nadal z zapałem wymazuje się Izrael z map i wyrywa wszystko, co tyczy się tego państwa z książek. Ale już Turcy, dotychczasowi sprzymierzeńcy, machnęli chyba wreszcie prawicami z rezygnacją, przetarłszy nimi uprzednio oczy ze zdumienia. „Lol” – powiedzieliby pewno, gdyby nie to, że sprawa jest jednak cokolwiek poważna.

Jutro – właściwie już dziś – wieki dzień. Nie, nie ze względu na kolejny szkolny dance show, tym razem klas 4-6, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, okaże się niewypałem, a który rodzice, z braku porównania, i tak kupią. Dosłownie kupią, bo musza ponoć zapłacić za bilety… Nie, nie o tym. Jutro startuje World Cup! Szczęśliwie się złożyło, że będziemy się nim pasjonować po części tu a po części w Polsce. Tysiące flag, które zwisają z okien i balkonów domów w całym mieście i kolejne tysiące, które trzepoczą na samochodach, zwiastują nadzwyczajną futbolową fiestę w Aleppo. Po powrocie będzie pewnie bardziej kameralnie, ale za to w gronie przyjaciół. Nie ukrywam, nie mogę się już doczekać…

P.S. Noc z 11 na 12 czerwca, pół do drugiej. Samospełniające się proroctwo samosięspełniło. Jakieś osiem na dziewięć danceshowowych występów było pożałowania godnych. Jakże za to zabawnie wracało się do domu w dziewiątkę w niewielkim pięcioosobowym samochodzie… To chyba mój personal best. Mundial ruszył. Dziś bez emocji, ale jutro Anglia, mam nadzieję, nauczy moresu swoją zamorską kolonię…