Monday, November 30, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.29

Środa, 25 listopada 2009, druga; noc z 26 listopada na 27 listopada 2009, pierwsza

Wszędzie plotkują. Wziąłem więc komputer i papierosy i uciekłem na chwilę do swojego happy place, pokoju nauczycielskiego na górze. Nie żeby tu nie plotkowali, ale przynajmniej robią to po arabsku, prawie nic nie rozumiem, przez co nie zajmuje to mojej uwagi. Zakaz palenia cały czas straszy z drzwi i ściany, ciągle jednak jest łamany przez miejscowych. Uaktualnienie: dzwonek, przenoszę się na dół, by pilnować uczniów, których skazałem na srogą karę pozbawienia wuefu. Małe przewinienie – 10 minut, cięższe – kwadrans, notoryczna rozgadana recydywa – cała lekcja. Może uda mi się wprowadzić nieco porządku do hektycznej szkolnej rzeczywistości.

Jeszcze przez trzy popołudnia i wieczory mieliśmy przyjemność gościć Juriusza. Kiedy my byliśmy w szkole, on zwiedzał Aleppo, Hamę i Dead Cities. Po naszej pracy i po jego powrocie spotykaliśmy się, wymienialiśmy wrażeniami, jedliśmy kolację, po czym przenosiliśmy się na zewnątrz. Żeby zakończyć temat miejscowych trunków, który rozpocząłem wraz z przyjazdem naszego drogiego gościa, wspomnę jeszcze o swoich dwóch pierwszych razach. Raz raz. Arak. Pije się go z wodą, z klarownego staje się wtedy mlecznobiały. Wart spróbowania, ale nie jestem wielbicielem anyżu, stąd w większych ilościach nie polecam. Raz dwa. Na ostatnie dwa wieczory Juriusz zaopatrzył nas w dwie potężne butelki brandy. Zapytał mnie, wyraźnie kontent, ile go według mnie ten nektar kosztował. Strzeliłem trzysta es pe za butelkę. Jakieś 19 zeta. Cena aż nazbyt przystępna. Otóż nie, sprzedawca zażądał od niego ‘one and a half’. Uradowany Juriusz wręczył mu więc 150 funtów. Po czym dostał 75 reszty. Chodziło bowiem o półtora dolara. Pięć zeciszy za 0,7 brandy, na smak – trzydziestoprocentowej. Nigdy wcześniej nie piłem tak taniego mocnego alkoholu…

Ech, wszystko co dobre, szybko się kończy, jak to się banalnie mawia. W środę z samego rana Juriusz wyruszył na północ. Dostał się do Turcji, znalazł konsulat Iranu i złożył podanie o wizę. Udało mu się. Właściwie ‘udało się’ może być dość względne. Oby nie wrócił w drewnianej skrzynce, o ile w ogóle… Jest w każdym razie w dawnej Persji. Zazdroszczę, nie powiem. Iran nie jest – jeszcze – jak się wydaje, tak zepsuty przez turystykę jak Syria. Z pierwszych relacji wynika, że krajowcy nie przeliczyli jak dotąd swojej uprzejmości na scoobydoos, jak Jim określa wszelkie egzotyczne waluty, o czym może już wspominałem. Niestety, liczba i powierzchnia takich miejsc kurczy się jak lasy równikowe. 'The world used to be a bigger place', jak powiedział Jack Sparrow. Na co odparł mój ulubiony Hector Barbossa: ‘The world is still the same. It’s just less in it…’. Taka prawda. I u nas jakoś pusto się zrobiło. Wszyscy szybko przyzwyczailiśmy się do pogodnego towarzystwa naszego gościa. Wieczornego papierosa znów palę teraz samotnie, pogrążając się w melancholijnej zadumie.

Jakby na pocieszenie, w dniu wyjazdu Juriusza odwiedził nas bezmuszelkowy ślimak, dołączając tym samym do listy żyjątek, które zaludniały lub zaludniają nasz apartament. Musiał chyba przecisnąć się pod drzwiami. Znaleźliśmy go w połowie drogi do kuchni, do której, zwabiony może zapachem jedzenia lub ciepłem, zmierzał. Przebytą ślimaczo powoli, ale z uporem trasę znaczył lśniący srebrzysty ślad na dywaniku. Zabawne – wydaje się, że gdyby nakreślony przez przybysza łuk pociągnąć dalej i dalej, otrzymalibyśmy idealny okrąg. Jakiegoż to tajemniczego systemu nawigacji używa to proste zwierzę?

Nostalgia nostalgią, na nudę jednak na szczęście – albo i nieszczęście – nie narzekamy. Po zeszłotygodniowej wycieczce do urzędu imigracyjnego, tym razem szkoła zafundowała nam zwiedzanie stacji badania krwi. Nie lubię klimatu wkłuwania się w ciało mniej więcej tak samo, jak nie lubię wizyt u dentysty, nawet kontrolnych. Mimo że, a może właśnie dlatego, że krew miałem ostatnio badaną chyba we wczesnej podstawówce, a na borowanie u dentysty zgłosiłem się ostatnio wtedy mniej więcej, kiedy do spowiedzi, czyli w ósmej klasie. Nie spodobał mi się, nie przeczę, ogłoszony dnia poprzedniego pomysł badania na obecność wirusa HIV, ale łudziłem się jeszcze, że może wystarczy, że napluję na szalkę Petriego... Jak ostatnio, załadowano nas do busa. Jim i Mohammad nie pojechali z nami. Szczęściarze w nieszczęściu, mają skończone pięćdziesiąt lat i badania nie są im potrzebne. Czyżby ludzie w tym wieku nie byli zagrożeni AIDS? A może jeśli jeszcze żyją, to do emerytury z dużym prawdopodobieństwem jakoś dociągną, więc można zainwestować w ich wizę? Po drodze zgarnęliśmy jakiegoś cwaniaczka w marynarce, który, po dotarciu na miejsce, zatłoczoną alejką poprowadził nas do niepozornego budynku. Przed wejściem doń kłębiło się kilkudziesięciu chyba mężczyzn. Spora część z nich przyglądała się z zaciekawieniem wacikom oraz dziurkom w żyłach, które uczyniono im w celu pobrania krwi. Pozostali, którzy jeszcze nie dostąpili tej przyjemności, entuzjastycznym wianuszkiem otaczali stoliczek, przy którym dokonywano kaźni. Każdy chciał dojrzeć, jak ktoś wbija igłę w żyłę komuś innemu i jak rubinowy płyn spływa do fiolki. Kiedy zobaczyłem, jak to wszystko wygląda, mina zrzedła mi już doszczętnie i kolana zaczęły mi konwulsyjnie drżeć. Dotychczas trochę sobie żartowaliśmy z całej tej wyprawy. Czarny humor to doskonały mechanizm obronny. Ale teraz naprawdę przestało być śmiesznie. Wydało mi się całkiem prawdopodobne, że do stacji dotarła instrukcja przeprowadzania testów, ale w transporcie zagubiła się gdzieś strona o tym, że niezłym pomysłem jest używanie nowej igły i fiolki dla każdego badanego. Równie syryjsko sensowne byłoby, gdyby w ramach oszczędności używano tej samej igły dla, na przykład, pięćdziesięciu osób. Jeśli w danej pięćdziesiątce znalazłby się nosiciel, powtarzano by badanie, żeby ustalić kto to. I kto został zarażony. Nie dość, że wyszłoby taniej, to może jeszcze udałoby się uregulować nieco przyrost naturalny. Rozmyślałem tak sobie coraz bardziej ponuro zastanawiając się, gdzie zniknął cwaniak, który nas tu przyprowadził. Sytuacja po chwili się wyjaśniła. Wychylił się z budynku i machnął na nas, żebyśmy weszli. Przecisnęliśmy się przez przerażająco zmaskulinizowaną ciżbę, która, zapominając na chwilę o fascynującym nakłuwaniu żył, zainteresowała się nami. Cielęco-złowrogie spojrzenia odprowadziły nas aż do drzwi przychodni. Było coraz gorzej. Poprowadzono nas przez hall z wielką lodówka oklejoną napisami głoszącymi, że biohazard, również pełen ludzi, do czegoś, co możnaby przy dużej dozie dobrej woli nazwać gabinetem. Oprócz naszej szóstki, było tam jeszcze kilku pacjentów, dwóch czy trzech jegomości od wypełniania papierów i pielęgniarka. Cóż, i tak lepiej, niż na zewnątrz, chociaż nadal nie do końca wierzyłem, że to tu, na małym – obłożonym folią, łał – krzesełku dojdzie tego, do czego dojść musiało. I jeszcze ta leżąca na nim brudnawa rurka, przez którą przepłynęło pewnie setki litrów krwi… Jesteśmy obywatelami UE, zaraz nas pewnie zaprowadzą do jakiegoś czystego pomieszczenia i zrobią, co zrobić muszą, po higienicznemu i bez asysty spragnionych krwi tubylców. Myślał indyk o niedzieli. Pytanie o nazwisko, nieudolna próba zapisania go po arabsku na jakimś świstku, i na krzesło. Pani pielęgniarka (wygrała wszystko, jak napisałby Juriusz) wytarła sobie nos zmięta chusteczką, wsunęła ją do kieszeni fartucha i zabrała się do dzieła. Wielu Syryjczyków, o czym jeszcze napiszę (jak dożyję) ma bzika na punkcie higieny. Taka moda. Ta pani jej nie uległa. Uznała najwidoczniej, że zbyt częste mycie dłoni, o gumowych rękawiczkach nie wspominając, nazbyt wysusza skórę dłoni. Na pocieszenie zauważyłem, że ta brązowawa rurka nie służy do przelewania krwi i zakażania zebranych, ale do obwiązywania lewego ramienia. Co więcej, każdego potraktowano inną igłą i fiolką, chyba nawet wyciągniętymi z nowego opakowania. Moi towarzysze i towarzyszki jedno po drugim siadali i poddawali się zabiegowi. Upewniwszy się – na tyle, na ile się dało – że narzędzia tortur są sterylne, poddałem się i ja. Widać, że przy takim przerobie, jaki tu mają, pielęgniarka przynajmniej nabrała wprawy. Nie rozpruła nikomu żyły, nie wbijała się po raz drugi, nie obryzgała nikogo krwią. Nawet nie bolało.

Przynajmniej na jakiś czas, było po wszystkim. Zapaliliśmy jeszcze chciwie i na powrót zajęliśmy miejsca w busie. Napięcie wyraźnie z nas opadło, ustępując miejsca ożywieniu i wzrostowi morale. I zgłodnieliśmy porządnie przez cały ten stres i utratę krwi. Udało się na szczęście namówić kierowcę, żeby zatrzymał się po drodze przy Texas Chicken i pozwolił nam się posilić. W drodze do fastfoodu, wesoło już, wymienialiśmy się wrażeniami z przychodni. Jared, jako jeden z tutejszych weteranów, zauważył trafnie, że Syria to nie ruiny i jedzenie, tylko wykrzywiona rzeczywistość, z którą mieliśmy właśnie okazję obcować. Wyraził nawet żartobliwie złośliwe zadowolenie z faktu, że nam, nowym, uchylony został rąbek tajemnicy i na moment ujrzeliśmy prawdziwe oblicze tego kraju. Omówiliśmy też postać Mohammada Saida, jak nazywa się cwaniaczek w marynarce, który jest ponoć tajemniczym specem od rozwiązywania problemów. Pojawia się. Załatwia wizytę w szpitalu czy urzędzie poza kolejką (jakby jakaś istniała, he he), odbiera zagubionych nauczycieli bez wizy z granicy. Znika. Nikt (przynajmniej z tych, którzy byli w autobusie) nie wie, kim właściwie jest i co tak naprawdę robi. Bez wątpienia jednak jest w tym dobry. Jeszcze jedno. Gdyby ktoś z Was roił sobie kiedyś, że tu działa jakaś tajna policja, alkaida czy jeszcze inne cudo, że tu się planuje akcje i zamachy – zapomnijcie. Przy takim burdelu w papierach, to po prostu niemożliwe. Jeśli szefowie w ogóle doliczyliby się swoich własnych agentów, mogliby to śmiało poczytać za oszałamiający sukces.

Texas Chicken, który przy tej okazji odwiedziłem po raz pierwszy, okazał się być miejscem zaskakująco niekiepskim. Właściwie amerykańska sieć, do której należy aleppańska kurczakownia, nazywa się nie Texas Chicken, lecz – od nazwiska założyciela – Church's Chicken. Najwidoczniej jednak spece od wizerunku doszli do wniosku, że na kościelnego kurczaka Arabowie będą kręcić nosem, a Mosque's Chicken brzmi głupio. Jest więc Texas. Tak czy inaczej, znają się na kurczakach. Wprawdzie przygotowanie naszego zamówienia zajęło obsłudze całą wieczność, ale warto było poczekać. By przywrócić sobie maximum healthpointów i many, zamówiłem podwójnego spicy chickenburgera. I otrzymałem największa kanapkę, jaką kiedykolwiek jadłem. Mój ulubiony whopper z Burgerkinga (którego w Syrii nie ma, podobnie jak McDonald’sa) wymięka. W końcu w Teksasie wszystko (z ego na czele) jest największe.

Saturday, November 21, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.28

Noc z piątku, 20 listopada na sobotę, 21 listopada 2009, pół do pierwszej

Co jakiś czas po naszym pięknym, acz ponurym kraju po raz kolejny przetacza się ożywiona dyskusja na wyświechtany temat legalizacji narkotyków. Zalegalizować miękkie narkotyki, czy tez nie? Wszystko zdaje się jednoznacznie wskazywać na odpowiedź twierdzącą. Pod którą się podpisuję. Zachowując jednak tradycyjnie dystans tak do świata, jak i do siebie i swoich poglądów, potrafię chyba zrozumieć w pewnym stopniu racje drugiej strony. Tak jak moralnie mogę się zgodzić z punktem widzenia wegetarian czy wegan. A może i frutarian. A może i tych, co to żywią się światłem. Pięknie, w ośmiu zdaniach wypowiedziałem się na temat kilku kwestii, z których każda warta jest zapewne lat studiów. Ale nie o tym być miało. Jeśli więc jednak miękkie narkotyki pozostać mają nielegalnymi, wnoszę o zdelegalizowanie kawy. Nie jestem szczególnie podatny na działanie kofeiny. Ileż to razy, w liceum czy na studiach, wychylałem kubek czarnego napoju – kubek nie byle jaki, bo mój ulubiony, półlitrowy, co to żem go od cioci dostał – zabierałem się do nauki, przerabiałem dwie czy trzy strony notatek, po czym budziłem się rano. Ileż to razy mój drogi Bartek dziwił się, że po spożywanej litrami coli, wieczorem raczę się jeszcze kawą i potrafię zasnąć. Potrafię, wielkie mi rzeczy, jakby to wymagało ode mnie wysiłku. Ale te syryjskie szatany to co innego. Niby małe to i niepozorne. Niby jeden solidny łyk, i kawy nie ma. Ale, posiłkując się znów Bartkiem i jednym z jego tysiąca jeden powiedzonek, kąsa w czaszkę. Podczas dzisiejszej wizyty w kawiarence jak zwykle poprosiłem o podwójną czarną. Potem rozziewana Renata zamówiła jedną na obudzenie, więc się z przyjemnością przyłączyłem. Potem odziedziczyłem połowę jej filiżanki, której nie zdołała dopić, mimo dosypania do niej tony cukru. Te niewinnie wyglądające trzy i pół naparstka wystarczyło, bym poczuł się jak po solidnym dropsie. Na tyle solidnym, by chciało mi się o tym pisać i marnować tym samym Wasz cenny czas. Nawet ta biedna bliskowschodnia muzyka, którą namiętnie raczą siebie i nas taksówkarze, jakoś dziś do mnie trafiła. I jeszcze te kule dyskotekowe w Al Mogambo… Delegalizujecie extasy, zdelegalizujcie i kawę, hipokryci.

Ale cofnijmy się po raz kolejny w czasie – do ostatniego dnia, który mieliśmy przyjemność w całości spędzić z Juriuszem. Sobota, 31 października. Plan na dziś – zakupy na souqu i zwiedzanie aleppańskiej cytadeli – najsławniejszego chyba zabytku miasta. Na souq postanowiliśmy wybrać się z Taymą, asystentką Renaty. Jak na Syryjkę nie spóźniła się bardzo, może z dwadzieścia minut, podczas których z zewnątrz podziwialiśmy monumentalną cytadelę. Może jednak warto było poczekać. Tayma zdawała się wiedzieć, co jest grane w Halabie. Poinformowała nas przekonująco pewnie, że cytadela otwarta jest dla zwiedzających do szóstej, więc – było chwilę po drugiej – śmiało możemy wybrać się na zakupy. Przed bramą souqu zarządziła, żebym złapał Olivera za rękę. Nie raz tam już byliśmy i nie wyglądało na to, by takie środki ostrożności były konieczne, ale w końcu to ona jest stąd. Ruszyliśmy więc za nią raźno. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Przepychaliśmy się przez kłębowisko kupców i kupujących, kluczyliśmy po zadaszonych bazarowych alejach, przeciskaliśmy się przez szczeliny tworzone na bieżąco przez kierowców ciężarówek, którzy chcieli udowodnić sobie i światu, że przez souq da się przejechać nie rozjeżdżając po drodze więcej niż trzech osób. W końcu się zatrzymaliśmy. Tayma się zgubiła… Zawróciliśmy. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Po raz kolejny trafiliśmy do wonnej części mięsnej, po raz kolejny mogliśmy się przyjrzeć kawałom mięsa higienicznie zwisającym z zardzewiałych haków i ociekających na bruk, po raz kolejny podziwiać mogliśmy kunszt pana rzeźnika oprawiającego krówkę. Wyłapałem też dzięki tej wędrówce tekst jednego ze sprzedawców, który, nie wiedzieć czemu, sprawił, że poczułem się jak w komputerowym erpegu pokroju Wiedźmina. Idę więc sobie przez targ, aż tu z jednej lokacji rozlega się ‘Do you want to spend some money here?’. Wystarczy kliknąć ‘yes’, otwiera się okno sprzedaży i już można kupić sobie jakiś porządny miecz albo uzupełnić zapasy eliksirów, może i jakiś subquest się trafi… Z innego kupca zadrwił chyba jego nauczyciel angielskiego – ‘It’s very expensive!’, zachwalał swój towar… Tayma w końcu dała za wygraną i spytała kogoś o drogę. Po chwili zboczyliśmy z głównej alei, skręciliśmy, znów skręciliśmy, skręciliśmy, zrobiło się pusto, wspięliśmy się po stromych schodach, weszliśmy do jakiegoś cichego hallu i… Tak, trafiliśmy do najlepiej ukrytego sklepu na souqu! Renata i Juriusz zaczęli przebierać w chustach i szalach, ja z Oliverem rozglądaliśmy się po licznych półkach pozapychanych prawie wszystkim, czego dusza zapragnie, nawet pamiątkami z Egiptu. Oliver chce sprawić sobie arabski sztylet. Bron biała była niestety w tym sklepie tandetna, droga lub obie odpowiedzi poprawne. Fajki shisha też nie były zbyt przekonujące. Szale natomiast zostały nabyte. Zmęczeni już porządnie zgiełkiem targu, udaliśmy się do cytadeli.

Tayma, mimo szczerych chęci, i tu wyprowadziła nas w maliny. Była czwarta i cytadelę właśnie zamykano. Nic tu po nas, skonstatowaliśmy, i, doszedłszy do najbliższej pustawej ale potencjalnie taksówkowej ulicy, zaczęliśmy machać. Na początek wymachaliśmy jakieś dzieci, które zbliżały się do nas coraz bardziej i bardziej, po czym zaczęły coś do nas rozmawiać. Były ewidentnie rozbawione sytuacją, chciały nas chyba nawet gdzieś zaprowadzić. Na szczęście, kiedy zaczęły mówić o pieniądzach, pojawiła się taksówka. Kierowca wyjaśnił im, żeby zapomniały o swojej doli za dotrzymywanie nam towarzystwa podczas machania i ruszył raźno.

Wysiedliśmy zaraz po tym, jak mignęła nam przez okno knajpka serwująca falafel, jedna z lepszych, jakie znamy. Jako że falafel urósł w ostatnim czasie do rangi mojego ulubionego syryjskiego jedzenia, pozwolę sobie na kilka słów na jego temat. Falafel jako taki to, jak już chyba wspominałem, smażone na głębokim oleju krążki z grochu włoskiego. Smakują trochę jak dobrze przyrządzone kotleciki sojowe. Same chrupiące krążki są niezłe, choć dla mnie nieco za suche. Oliver natomiast preferuje je w tej właśnie formie. Pełnię swojego potencjału ujawniają, gdy rozetrzeć je i zawinąć w placek khoobz czy dwa, ze świeżą kapustą, pomidorami i liśćmi mięty polanymi obficie sosem. Cała ta przyjemność kosztuje zaledwie 20-25 lir, czyli jakieś 2,5 złotego. Zestaw z ayranem, który wystarcza, żeby solidnie i zdrowo się najeść, kosztuje jakieś 4 złote. Falafelownia, która zainspirowała nas do opuszczenia taksówki, za tę cenę oferuje coś jeszcze. Można mianowicie nabyć sandwich i stanąć sobie w towarzystwie miejscowych przy stoliku uginającym się pod misami świeżych warzyw, pikli i różnorakich sosów. Czyli, po zachodniemu – bar sałatkowy gratis. Tym razem, znużeni porządnie, wspięliśmy się jednak po schodach, by w pustej sali zasiąść przy stoliku. Nie całkiem pustej. Przy innym stoliku siedziała sobie para. Ona – zawinięta w chustę, on – palący papierosa i udający, że jej nie zauważa. Znaczy się randka. Coś nam jednak nie pasowało. Tak sami, w pustej sali? A jakby im coś do głowy strzeliło i zaczęli uprawiać seks na stole? Wszak to okazja czyni złodzieja, czy to kosztowności, czy cnót. Sprawa się wyjaśniła, gdy rozejrzeliśmy się uważniej. W drugim końcu sali, ukryty dyskretnie w cieniu, leniwie ćmił papierosa pan przyzwoitka. Uspokojeni jego obecnością, zabraliśmy się do posiłku.

Mimo, że jutro trzeba wstać wcześnie, postanowiliśmy dzielnie kultywować nową świecką tradycję i poświęcić choć kawałek nocy na konwersację. Tym razem, odpowiedzialnie, skończyło się na egipskim piwie Stella. Znacznie lepsze niż Meister. Trzeba było nabyć więcej.

Włóczenie się po souqu nie wyszło na dobre Renacie. Fiolet na nodze rozprzestrzenił się nieco. To chyba raczej źle. Powinna, jak na moje oko, raz jeszcze udać się do szpitala na konsultację. Lepsza konsultacja niż amputacja, jak to się mówi. Albo i się nie mówi – ale fajnie się rymuje.

Friday, November 20, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.27

Noc z czwartku, 19 listopada na piątek, 20 listopada 2009, pół do pierwszej

Obudziwszy się rano, stwierdziliśmy z ulgą, że wciąż widzimy. Kupiłem tę 0,7 litrową butelkę markowego podobno soku z jęczmienia (jak George z ‘Czarnej Zmii’ błyskotliwie określił kiedyś whiskacza) za równowartość 30 złotych i nieco się obawiałem, że wieczorne ‘do widzenia’ może się rano okazać pełne ponurej ironii. Rozważałem nawet poważnie dokupienie kolejnej butelki innego trunku, żeby w razie konieczności zwalczyć zło złem, znaczy alkohol metylowy etylowym. Nic z tych rzeczy. Wstaliśmy pełni energii i żądzy przygód. Po śniadaniu w ogrodzie (w naszej piekarni pojawiły się w ostatnim czasie pyszne ciabatty świetnie komponujące się z jajecznicą albo serem i pomidorami), postanowiliśmy co taksiarz wyskoczy ruszyć do centrum, by jednego dnia zwiedzić Muzeum Narodowe i Wielki Meczet.

Pan w muzeum poinformował nas, że nieczynne bo zamknięte i że otwierają pół do pierwszej (twelve and a half, jak mawiają w Syrii). Spojrzeliśmy na zegarki i, zaskoczeni nieco, odparliśmy, że jest dwunasta trzydzieści coś. Na co on wyciągnął swój czasomierz i pokazał nam swoja 10.54, zdaje się. Nie było chyba sensu wdawać się w dyskusję, przestudiowaliśmy błyskawicznie mapkę i ruszyliśmy w stronę meczetu. Dlaczego musieliśmy ratować się mapką? No właśnie, noga Renaty jest z lekka fioletowa, stąd też mój prywatny gps, w jakże uroczym opakowaniu, musiałem zostawić w domu. Taki ze mnie niestety podróżnik – dar orientacji w przestrzeni nie został mi dany. Kiedy jestem zdany na siebie, świadomy niedoskonałości swojego mózgu skupiam się na zapamiętywaniu drogi i nieudolnych próbach ułożenia sobie jakiegoś planu okolicy. Ale po Aleppo poruszałem się do tej pory zawsze z Renatą, ona snadnie kontroluje nasze położenie i kierunek marszu, dzięki czemu ja mogę rozglądać się beztrosko po okolicy i chłonąć atmosferę Halabu. Stąd też, mimo że w tych rejonach bywałem nie raz, razem z Juriuszem odkrywałem je na nowo. Na szczęście z mapy, nawet tak marnej jak w lonelyplanetowym przewodniku, obaj umiemy korzystać, szybko więc wyznaczyliśmy sobie przybliżony kierunek marszu.

Szliśmy tak sobie po jednym z brudniejszych chyba rejonów Aleppo i debatowaliśmy nad zagadnieniem zmiany czasu. Rzeczywiście, słyszałem jakiś czas temu, że trzeba będzie przestawiać zegarki. Ale cały świat idzie chyba na łatwiznę i cofa ów lub przesuwa do przodu o jedną godzinę. Czyżby w Syrii uznano, że znacznie bardziej odjechanie będzie zmienić czas o, dajmy na to, o godzinę i trzydzieści osiem minut? No nic, pozachwycaliśmy się chwilę jakimiś, krowimi chyba, kośćmi zalegającymi ulicę zaraz przy krawężniku i zaparkowanych tamże samochodach, które nawet w niesamowitej i nieprzewidywalnej Syrii wywarły na nas niejakie wrażenie, aż żeśmy po fotce strzelili, po czym zatrzymaliśmy się przy meczecie. Nie wyglądał na specjalnie Wielki. Zapytaliśmy więc przypadkowego przechodnia, jak trafić do tego właściwego. Momentalnie zebrała się wokół nas grupka pomocnych tubylców. Podebatowali chwilę i ustalili, że najlepiej będzie taksówką. Z mapy wynikało, że jesteśmy nie dalej niż kilometr od celu, poprosiliśmy więc o sensowniejszy komentarz do sytuacji. Pomogło parę słów po arabsku. Uznali najwidoczniej, że skoro znam słowo sewi (prosto), to nie jestem aż tak bezmózgim człowiekiem zachodu, żeby się na tej prostej drodze zgubić. Faktycznie, takaż droga, oznaczona już po chwili drogowskazami i brudnawymi tablicami informującymi, że oto za chwilę otworzy się przed nami nie mniej brudny niż dotychczas kawał Aleppo objęty światowym dziedzictwem UNESCO, doprowadziła nas do jednego z wejść do souqu. Jak zawsze z przyjemnością się w niego zagłębiłem.

Klucząc po pustawych, z uwagi na piątek, uliczkach, trafiliśmy pod niepozorną bramę muzeum mydła. Aleppański przemysł mydlany wiąże się z tradycją sięgającą tysięcy lat. Mydło tutejsze niezmiennie wyrabia się z oliwy z oliwek z dodatkiem lauru. W związku z totalną naturalnością produktu, zapach jego jest dość charakterystyczny i diametralnie różny od tego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni od zawsze używając chemicznych perfumowanych odpowiedników prawdziwego mydła. Pachnie trochę jak masło z jakowego mleka palone w tybetańskich świątyniach. Jak jednak celnie zauważa przewodnik, mydeł z oliwy z oliwek używały Kleopatra, czy Zenobia. Jeśli było wystarczająco dobre dla nich, jest dobre i dla mnie. Kupiliśmy sobie na próbę opatrzoną klimatyczną pieczęcią kostkę jakieś dwa miesiące temu , używam go od tej pory codziennie i jestem bezwzględnie zadowolony. Muzeum okazało się być nieczynnym. Kiedy jednak przyglądaliśmy mu się z zewnątrz, podszedł do nas chłopak lat może dwudziestu i zaproponował obejrzenie jego rodzinnej fabryczki. Wahaliśmy się chwilę, nie rozumiejąc, czy rzeczywiście ma na myśli zakład produkcyjny, czy też po prostu swój sklep. A jeśli rzeczywiście oprowadzi nas po czymś interesującym, to ile będzie za to chciał? Cóż, intuicja rzekła ‘iść’. Pozwoliliśmy poprowadzić się wąskimi pasażami do łukowato sklepionej bramy, a przez nią na zaciszny podwórzec. Młodzieniec otworzył drzwi do jakiejś piwniczki i zapalił światło. W rzeczy samej, miał tam mydło. Zdziwiło mnie nieco, że jest tam nie tyle magazynowane, co eksponowane na gustownych półeczkach. Nie fabryka, nie magazyn, nie sklep. Raczej świątynka mydła. Cała nasza trójka z namaszczeniem badała kolejne kostki, które prezentował nam nowy znajomy. Ośmioletnie, sześcioletnie, czteroletnie, trzyletnie, wreszcie roczne i kilkumiesięczne. Z mydłem jak z Del Piero, im starsze, tym lepsze. Dość niesamowitą odpowiedź otrzymałem na rozsądne, w kontekście przyszłych zakupów, pytanie – jak rozpoznać, czy mydło jest odpowiednio stare. Przewodnik radził, żeby przyjrzeć się przekrojonej kostce. Wnętrze powinno być szmaragdowozielone. Spec z souqu po prostu zrzucił kostkę na ziemię. Wyjaśnił, że ocenia wiek po odgłosie, jaki wydaje przy uderzeniu o kamienną posadzkę. Dzięki wielkie, bardzo to pomocne. Po wizycie w piwniczce, zostaliśmy zaproszeni, do równie bogato udekorowanej mydłem części mieszkalnej budynku. Chłopak poczęstował nas ciasteczkami swojej mamy, pogawędziliśmy sobie trochę i zapalili. Wypytał nas, głównie mnie, w końcu jestem stąd, szczegółowo o sytuację zawodową, rodzinną i finansową. Oczywiście kojarzył NSA, ludzie tu zdają się doskonale orientować w tym, co dzieje się w mieście. Pokazał nam nawet wcześniej, gdzie mieszkała jedna z byłych nauczycielek. Powymienialiśmy się następnie spostrzeżeniami na temat syryjskiej kuchni. Młodzieniec polecił nam Al Kummeh, dodając entuzjastycznie, że ceny dla obcokrajowców są tam takie same, jak dla tubylców. Niesamowite. Zapytaliśmy też o nieszczęsną zmianę czasu. Wygląda na to, że powinniśmy wczoraj w nocy cofnąć zegarki o godzinę. Wyjaśnia to połowicznie zamieszanie w muzeum. Trochę też opowiedział o sobie. Studiuje prawo na uniwersytecie. Sądy w Syrii są ponoć, a to zaskoczenie, skorumpowane, otrzymałem nawet dość szczegółowe informacje na ten temat. Jeśli się kogoś zabije, a nie ma się ochoty na odsiadkę w nieciekawych warunkach, sędziemu należy wręczyć pięć milionów lir. On też chce być sędzią. Nie bardzo zrozumiałem, czy chce zmienić świat, czy też zarobić owe pięć milionów. Od nas w każdym razie niczego nie oczekiwał. Zaproponował oczywiście nabycie mydła, ale nie przejął się specjalnie odmową.

Wielki Meczet otoczony aleppańskim souqiem jest mniejszym bratem damaszkańskiego meczetu Umayyad. Może nie imponuje rozmiarami, jest za to znacznie cichszy i mniej oblegany przez turystów. Wślizgnęliśmy się do jego wnętrza przez wejście dla miejscowych, udając, że nie doczytaliśmy informacji o wejściu dla zwiedzających. Najciekawszym chyba obiektem w budowli jest kapliczka z kolejną głową. Wielki Meczet w Damaszku ma ponoć głowę Jana Chrzciciela, tutejszy Wielki Meczet szczyci się głową jego ojca, Zachariasza. Elektroniczny zegar ścienny wskazywał tę samą godzinę, co nasze nieprzestawione zegarki. Co jak co, ale w meczecie, do tego w piątek, powinni się chyba orientować w tym, która jest godzina. Dziwna sprawa.

Tak czy inaczej, postanowiliśmy raz jeszcze spróbować swoich sił w Muzeum Narodowym. Tym razem poszło już sprawnie. Zaakceptowano nawet nasze karty Euro, mimo że tak moja, jak i Juriusza, nie są kartami studenckimi. Zaoszczędziliśmy dzięki temu 90% opłaty za wstęp. Piękna dziewczynka, jak pan bileter określił Olivera, weszła za darmo. Nie wiem, dlaczego nasz syn nie chce sprawić sobie schludnej chłopięcej poprawnej politycznie fryzurki. Właściwie może i wiem. Nawet dla dorosłego człowieka wygląd zewnętrzny jest bardzo istotnym składnikiem ‘ja’. Czy nie idziemy czasem do fryzjera z pragnieniem diametralnej zmiany, za którą, jak sądzimy, pójdzie, na przykład, poprawa złego ostatnimi czasy samopoczucia? Dla dziecka, mam wrażenie, wizerunek, który obserwują w lustrze, jest kwestią jeszcze bardziej kluczową dla wciąż kształtującej się psychiki. Oliver ma w każdym razie szczęście. Nawet w prywatnych szkołach takich jak nasza, chłopcom zasadniczo nie wolno mieć długich włosów. Jego na razie administracja się nie czepia.

Zmęczeni nieco zwiedzaniem, wróciliśmy do domu na krótki odpoczynek. Zajrzeliśmy przy okazji do naszej piekarni. Zauważyłem, że nasz znajomy zarządca tego przybytku przygląda nam się ze zmarszczonymi brwiami. Może nie spodobał mu się Juriusz, rozumowałem. Może obawia się lawinowego w ostatnich miesiącach napływu imigrantów z Polski? Słyszał pewnie, co się stało z Wyspami Brytyjskimi po otworzeniu tamtejszego rynku pracy dla Polaków, teraz to samo może się przytrafić Syrii – najpierw nasza trójka, teraz Juriusz… Wybraliśmy pieczywo i podeszliśmy do kasy. ‘Nie rozmawialiście po angielsku, prawda?’, nie wytrzymał w końcu nasz dobrodziej. Więc o to chodziło… Dziwne, że nie zauważył tego przez ostatnie dwa miesiące. Może krakowski akcent naszego gościa otworzył mu oczy? Podebatowaliśmy sobie przez chwilę o języku polskim i o tym, czy łatwo można się go nauczyć. Temat rozsądnie podsumował Juriusz – może i można, tylko po co…

Zgarnąwszy z domu Renatę, złapaliśmy taksówkę do Sheratonu, w którego okolicach znajduje się Al Kummeh, gdzie zawsze możemy liczyć na uczciwe ceny. Do orientacji w terenie taksówkarzy bardziej przemawia nazwa Sheraton, która znów z niskobudżetowym podróżowaniem niewiele ma wspólnego. Stąd też pewnie, coraz rzadsza ostatnio, cena 100 lir za kurs, którą wymyślił kierowca. Czasy wyzysku dawno jednak minęły, może nie mówię jeszcze po arabsku, ale jestem tubylcem i płacę tyle, co tubylcy. Uśmiechnąłem się z pobłażaniem i wręczyłem taksówkarzowi 50 lir.

Al Kummeh okazała się chyba jeszcze lepszym wyborem niż wczorajsza shawarmiarnia. Rozsiedliśmy się na niskich okrytych kilimowatymi narzutami kanapach i z radością obserwowaliśmy kelnerów bez pośpiechu stawiających przed nami coraz to nowe dania. Wystrój lokalu pełen jest kiczowego bliskowschodniego przepychu – od mozaikowej podłogi poczynając, przez wszelkie fontanienki, pyszne tkaniny na ścianach, na olbrzymich żyrandolach i ozdobnych sufitach kończąc. Nie mniej bogato prezentuje się menu. Zaczęliśmy od świetnej zupy jarzynowej. Renata jak zwykle zamówiła dobrze doprawiony ryż z papryczkami, ja postanowiłem zaryzykować i spróbować czegoś, co określono w karcie jako ‘different fish’. Danie okazało się być niezłymi grillowanymi dzwonkami jakiejś ryby, podanymi w towarzystwie wszechobecnych frytek. Na szczęście na stole zawsze znajdzie się miejsce na górę świeżych warzyw, z rzodkiewką, ostrymi papryczkami i naręczami mięty na czele. Pośledniej jakości frytki można więc po prostu zostawić w spokoju. Tym bardziej, że tutejsze mięsa rewelacyjnie smakują z gorącymi, świeżo wypiekanymi bułeczkami khoobz (bardzo podobnymi do tych z polskiego Sphinxa), których pełen koszyk jest chyba standardowo podawany do większych zamówień. Spróbowaliśmy dziś jeszcze okry – tureckiego, zdaję się, dania będącego rodzajem zupy z tejże rośliny i papryki – i któregoś z wielu rodzajów kibbeh – panierowanych kulek z mielonej baraniny. Chcąc zaprezentować Juriuszowi kuchnię syryjską, nie mogliśmy nie poprosić o jeden z klasycznych bliskowschodnich dipów. Tym razem zdecydowaliśmy się na matabal, lekką pastę z grubo mielonych bakłażanów. Do tego dzban ayranu i kawa. Tak z grubsza wygląda posiłek w naszej ulubionej aleppańskiej restauracji.

Odzyskawszy nieco siły, skierowaliśmy swoje kroki w stronę pobliskiej Al Jdeidy, drugiej z głównych dzielnic chrześcijańskich Halabu i, w mojej opinii, najpiękniejszej dzielnicy miasta. Przed przyjazdem tu, kiedy moja wiedza i wyobrażenia o Aleppo ograniczały się do tego, co znalazłem na necie i w nielicznych książkach, właśnie tego typu architektury i klimatu oczekiwałem. Al Jdeida przypomina nieco aleppański souq czy stary Damaszek, jest jednak znacznie czystsza i cichsza. Brukowane jej uliczki są uroczo wąskie. Zastanawiam się, jak ów wąskość wyrazić. W Gdańsku za romantycznie przytulną i – niekiedy – zaciszną uważa się Mariacką. Tutejsze uliczki są znacznie – może trzykrotnie – węższe. To raczej oświetlone ściennymi latarniami korytarze przemykające między starymi orientalnymi budynkami. Liczne odnogi kluczące pomiędzy domami maja może z metr szerokości. Wiele z tych pasaży jest zadaszonych łukowatymi sklepieniami, to chyba najpiękniejsze miejsca w Halabie. Spacerując po nich wieczorem ma się wrażenie, jakby przechadzało się po średniowiecznym mieście – twierdzy. Wrażenie to, biorąc pod uwagę historię miasta i wiek dzielnicy, uznać należy za jak najbardziej uprawnione.

W ciągnących się wzdłuż alejek ścianach labiryntu, tkwią żeliwne – gotyckie, po naszemu – wrota, z których niektóre prowadzą do niewielkich, ale pełnych zieleni podwórców i, dalej, do kościołów. Tak właśnie ukryty jest kościół ormiański, do którego udało nam się w końcu trafić. Sama świątynia była zamknięta, ale uprzejmy staruszek zachęcająco do nas zamachał, zapraszając do obejrzenia dziedzińca. Wśród licznych rzeźb i tablic pokrytych dziwnymi ormiańskimi literami, znaleźliśmy jedną upamiętniającą ludobójstwo dokonane na Ormianach przez Turków w latach 1915-17. Wstyd się przyznać, ale nie słyszałem o nim wcześniej. Według Juriusza z kilku milionów Ormian wymordowano wtedy, wedle różnych danych, milion – dwa. Skala porównywalna do Holocaustu i sześciu milionów Żydów pozbawionych życia. Rozgłos - prawie żaden.

Zanim wróciliśmy do domu, postanowiliśmy jeszcze zajrzeć do kawiarenki internetowej. Przy tamtejszej podwójnej mocnej kawie i papierosie nadrobiłem, w miarę możliwości, zaległości korespondencyjne i odpaliłem Wirtualną Polskę, by sprawdzić, co się tam ciekawego w kraju dzieje. Właściwie mogłem sobie darować. Gdyby poproszono mnie o napisanie w ciemno tytułów artykułów, które zajmować mają odwiedzających wp.pl czytelników, pewnie właśnie na tego typu bełkot bym postawił. Tusk w obliczu kolejnej bzdurnej aferki. Doda staje przed jakąś śmieszną komisją. Kubica znów był o krok od dobrego występu, ale nawalił mu złośliwy niemiecki bolid. Przy całej emigracyjnej nostalgii, jakoś nie miałem wielkiej ochoty dowiedzieć się, jakie też pasjonujące szczegóły ujawnią w treści artykułów ich autorzy. Czy ktoś w Polsce, tkwiąc w tym na co dzień, w ogóle jeszcze to czyta? Pozwoliłem sobie jedynie na otworzenie jednego z głównych tekstów, w którym jakiś entuzjasta Mickiewicza udowadnia, że pisząc ‘44’ wieszcz miał na myśli Franciszka Smudę. Faktycznie, chyba jedynie mickiewiczowski superbohater pomóc może naszej umęczonej w eliminacjach reprezentacji.

Kolejny wieczór spędziliśmy w trójkę w ogródku, tym razem racząc się piwem Meister, dość marnym, i Smirnoffem, znacznie lepszym. Było nie mniej chłodno niż wczoraj, i nie mniej przyjemnie.

Tuesday, November 17, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.26

Piątek, 13 listopada 2009, dwadzieścia po jedenastej wieczorem

Zmęczony pełnym wrażeń dniem, zaraz po powrocie ze szkoły uciąłem sobie drzemkę. Obudził mnie sygnał wiadomości od Juriusza. Dojechał do pobliskiego Hotelu Pullman, pod którym mieliśmy się spotkać. Radzi sobie dzielny rodak w nie zawsze łatwej dla przyjezdnych Syrii, spodziewałem się go jakieś pół godziny później. Czem prędzej wzułem buty i pospieszyłem do hotelu.

Skąd wziął się u nas Juriusz? Nietypowa historia, biorąc pod uwagę mój dystans do ludzi i niespieszny sposób ich poznawania. Po raz pierwszy i jedyny spotkaliśmy się przed koncertem Rammsteina w Katowicach, bodajże w roku 2004. Znaliśmy się pobieżnie z marilynmansonowego forum internetowego, na którym przez krótki czas bywałem. Pamiętam, że miał w awatarku przekreślony krzyż… Postanowiliśmy wtedy umówić się na piwo przed pójściem do Spodka. Szybko okazało się, że oprócz tego, że możemy się razem kulturalnie napić i zapalić, równie przyjemnie rozmawia nam się o Vonnegucie (pamiętam, byłem wtedy świeżo po lekturze ‘Kociej kołyski’). Wspomniane forum, jak i fora i portale społecznościowe ogólnie, szybko przestały mnie intelektualnie stymulować (brzmi to trochę arogancko – powiedzmy: przestały mnie interesować), co nie zmieniło się aż do dziś (nie, nie mam profilu na naszej klasie), od czasu do czasu zaglądałem natomiast na blog Juriusza. Z przyjemnością czytałem jego reportaż z podróży do Indii, który utwierdził mnie w przekonaniu, że prędzej czy później muszę się tam wybrać. W którymś momencie prawie udało nam się spotkać w Chinach, ale ostatecznie warunki czasoprzestrzenne okazały się temu nie sprzyjać. Aż tu nagle okazało się, że Juriusz wyrusza w podróż po Bliskim Wschodzie. Takiej podarowanej przez los okazji na spotkanie nie mogliśmy już nie wykorzystać. Umówiliśmy się wstępnie na przełom października i listopada. Gdzieś między Libanem a Jordanią, kolejnymi przystankami na trasie naszego gościa, doprecyzowaliśmy termin na 29 października. I oto maszerowałem spiesznie w stronę najlepszego hotelu w naszej dzielnicy, nie myśląc tym razem wcale o jego niezłej restauracji (to tam zabrał nas Mazen pierwszego dnia naszego pobytu w Aleppo i, mimo ramadanu, zajadał się zupa cebulową, świetną swoją drogą).

Juriusz rzeczywiście był już na miejscu. Udało mu się ominąć pułapki zastawione przez taryfiarzy chcących go, zgodnie ze stawką dla amerykańskich turystów, zawieźć do centrum miasta. Dojechał tam sprytnie autobusem, po czym złapał taksówkę do Shahba Adime. Nie zmienił się, na pierwszy rzut oka, przez te pięć lat. Tylko włosy trochę mu się skróciły. Nawet jednak, gdyby zafundował sobie operację plastyczną, rozpoznałbym go zapewne po potężnych zabłoconych glanach i turystycznym plecaku. Niewielu widuje się w Halabie backpackersów. Swoją drogą zmyślnie się spakował. Zmieścił się chyba w 16 kilogramach. Ja po Szwecji zasuwałem z dwudziestoma czterema na plecach, co – nawet biorąc pod uwagę namiot, śpiwór, maszynkę do gotowania i pokaźny zapas prowiantu – było wartością zbyt wysoką.

Mimo kontuzji Renaty, postanowiliśmy zacząć wspólne włóczenie się po Aleppo już tego wieczora, a że zbliżała się pora kolacji, zaczęliśmy zwiedzanie od jednej z sympatycznych restauracyjek w Al Aziziah.

No właśnie, kontuzja Renaty. Biedactwo, schodziło dnia poprzedniego po schodach do szkolnego bufetu po kanapkę, liczyło monety i nie zauważyło, że do podłogi jeszcze dwa schodki. Chrup, poszła kostka. Siedziałem wtedy w pokoju nauczycielskim, przyszła do mnie Angela, zbliżająca się do przejścia na emeryturę Brytyjka, która wyszła za Syryjczyka, świetna bibliotekarka, i poinformowała mnie, że moja żona poślizgnęła się i cierpi teraz. Kiedy dotarłem na miejsce wypadku, wokół Renaty krzątało się już kilka osób. Właściwie sprawa nie przedstawiała się poważnie, ale szkolna pielęgniarka postanowiła zabrać ją do szpitala na prześwietlenie. Pewnie chciała się wyrwać ze szkoły. Mnie kazała zostać. Moja dzielna (albo opanowana przez pracoholizm) żona wróciła po godzinie z opatrunkiem i informacją, że to zwichnięcie z pękniętą torebką stawową. Chodzi w każdym razie powoli, muszę się dostrajać do jej tempa jak do przedszkolaków z przedszkola Montessori na wycieczkach.

Restauracja, do której się wybraliśmy, znajduje się w szeregu czterech chyba lokali serwujących shawarmę. Z konkurencją wygrywa jednoznacznie, oferując możliwość spokojnego biesiadowania przy stoliku, w przeciwieństwie do sąsiadów, którzy stawiają na sprzedaż na wynos. Obsługa, co akurat nie jest czymś wyjątkowym, ma hyzia na punkcie piłki nożnej, stąd w środowe wieczory można tu liczyć na któryś z meczów Ligi Mistrzów. Ba, któryś! Właściwie, jeśli ładnie poprosić szefa (czyli gościa, który w danej chwili trzyma pilota), można wybrać sobie najatrakcyjniejszy mecz. Tu nie Polska, gdzie kibice zadowalają się tym, co jacyś tajemniczy smutni panowie z zarządu stacji dla nich wybrali, o ile w ogóle udało im się nabyć jakiekolwiek prawa do transmisji. Za rozsądną opłatą uzyskuje się w Syrii dostęp do dziewięciu kanałów sportowych zorientowanych przede wszystkim na futbol. Kilka tygodni temu udało nam się trafić tu, kiedy Bayern grał z Juventusem. Panowie byli tak zachwyceni faktem, że Renata jest zainteresowana piłką nożną, że zapomnieli chyba, który mecz chcieli oglądać i natychmiast włączyli ten odpowiedni. Chwilę później, podczas prezentacji drużyn, jeden przez drugiego – odpowiednio głośno, żebyśmy na pewno słyszeli – rzucali nazwiskami piłkarzy, a na interesujące sytuacje reagowali chyba jeszcze żywiej niż zwykle. Jakby powyższego było mało, restauracja szczyci się też dość szerokim i zróżnicowanym menu, co z uwagi na juriuszową niechęć do mięsa było dzisiejszego wieczora istotne. Udało nam się chyba skomponować ciekawą kolację. Odkryliśmy przy okazji, że dzielimy ze sobą sentyment do ayranu, lekko słonawego napoju podobnego do kefiru czy maślanki. Szczególnie przepada za nim Oliver, który w Polsce nigdy nie pałał szczególną sympatią do tego typu pochodnych mleka.

Po kolacji zajrzeliśmy do pobliskiego wypróbowanego sklepiku z sokami i koktajlami owocowymi i, w ramach zdrowego i odświeżającego deseru, poprosiliśmy o świeży sok z pomarańczy. W Damaszku ta przyjemność kosztuje około 70 lir, tu – 35. Innymi słowy, za równowartość dwóch złotych miły pan chwyta za pomarańcze i preparuje je, jedna za drugą, przy kliencie, klimatycznym ręcznym wyciskaczem. Bez cukru, bez konserwantów i sztucznych barwników. Tak proste, a jednocześnie tak niesamowite. Dla tego zimnego kwaskowego soku gotów jestem z przyjemnością rezygnować z coli…

Sącząc powyższy nektar, dość długo jeszcze spacerowaliśmy po Al Aziziah. Dotychczas chyba tylko pobieżnie wspominałem o tej części Aleppo, jednej z dwóch głównych dzielnic chrześcijańskich. Aziziah należy do centrum miasta, czego nie sposób nie zauważyć porównując ją choćby do naszej spokojnej Shahba. Pod względem wybujałości architektonicznej pozostaje daleko w tyle za naszpikowanym wieżowcami rozległym i ameboidalnym centrum Guangzhou, podobnie jednak jak Kantońska metropolia, tętni życiem obracającym się wokół jedzenia i zakupów. Sklepy i knajpki ciągną się tu długimi rzędami wzdłuż zaniedbanych ulic. W witrynach większości z nich wywieszone są plansze z napisem ‘sold’, co nie ma chyba świadczyć ani o kryzysie (‘lokal sprzedany’) ani o okresie wyjątkowej prosperity (‘towar wyprzedano’), ale o wiecznej promocji (zamiast ‘sold’ niechybnie miało być ‘sale’). Kto by jednak zwracał na promocje, skoro ceny i tak z natury rzeczy podlegają ugruntowanej wielowiekową tradycją negocjacji.

Uwagę miłośnika wszelkiego retro, czyli mnie na przykład, przykuwają niezmiennie stare samochody, niektóre liczące sobie przynajmniej pół wieku. Kiedy przyjechałem do Aleppo, mając świeżo w pamięci wizytę w cudownym retro Sztokholmie, wydało mi się, że moda na stare auta przeniknęła do Syrii szybciej niż do Polski. Nie tu jednak, po zastanowieniu mogę stwierdzić, leży pies pogrzebany. Wygląda na to, że wiekowymi mercedesami, austinami, chevroletami czy innymi klimatycznymi wehikułami z wymyślnymi figurkami na masce, których nazw w życiu nie słyszałem, wożą się nie snobistyczni milionerzy czy choćby zblazowani artyści. Daleki od ideału stan większości z nich świadczy o tym, że stanowią środek transportu najwyżej dla klasy średniej. Stare samochody sprowadza się tu chyba ze względu na korzystne warunki finansowe takiej operacji. Ceny używanych aut w Stanach są stosunkowo niskie, a spalanie miliarda litrów paliwa na setkę przez tamtejsze krążowniki szos nie stanowi problemu dla przeciętnie zamożnego Syryjczyka.

Kiedy ochłonie się już po pierwszym uderzeniu zgiełku i tłoku Al Aziziah i nacieszy się oczy pojazdami, których drzwiczki otwierają się w stronę kierunku jazdy, można zacząć przyglądać się jej uważniej i bardziej świadomie. Szybko dostrzeże się wtedy liczne, mniej lub bardziej oczywiste, przejawy jej chrześcijańskiego zorientowania. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że chrześcijanie stanowią około dziesięciu procent populacji Halabu, a większość z nich mieszka pewnie właśnie tu, trudno się dziwić zagęszczeniu kościołów równemu chyba średniej polskiej. Wciąż jednak, jak w całym Aleppo, nie sposób prawie znaleźć miejsca, z którego nie byłoby widać choćby jednego skąpanego w bladozielonym świetle meczetu. W miejsce, z którego nie słychać żadnego muezzina, nawet w Aziziah, nie wierzę. Zabawna jest historia potężnego meczetu Atawhid o czterech minaretach. Ponoć zbudowano go celowo w samym środku kwadratu, którego wierzchołki stanowią cztery kościoły chrześcijańskie. Mimo tego typu drobnych złośliwości, wszystko wskazuje na to, że generalnie tutejsi muzułmanie i chrześcijanie żyją w zgodzie.

Wydaje mi się, że z kilku powodów tutejsza wiara jest znacznie żywsza od wiary, którą określę jako europejską. Duży wpływ na to wywiera prawdopodobnie, może nieco paradoksalnie, dominacja islamu. Chrześcijanie są w zdecydowanej mniejszości, i – jak to mniejszość – pozostają ze sobą w znacznie bliższych i bardziej złożonych relacjach. Spotykają się na mszach i po nich, mieszkają po sąsiedzku otoczeni przez muzułmanów – w naturalny sposób wynosi to ich wiarę na znacznie wyższą pozycję w hierarchii wartości niż u Europejczyków. Zastanawiam się ciągle, czy na tutejszą religijność wpływ ma poziom edukacji, z pewnością niższy w naszych stronach. Bez wahania jednak mogę stwierdzić, że inne są tu tradycje wychowania w wierze jako takiej, czy to chrześcijańskiej, czy muzułmańskiej. Wydaje się, że ateistów w Aleppo nie ma. Oczywiście, pewnie ten i ów doszli do wniosku, że boga nie ma, ale nie jest to zjawisko ani tak powszechne, ani tak jawne jak w Europie. Człowiek w dużej mierze rodzi się tu i umiera jako wyznawca religii swoich rodziców. Nawet jeśli zwątpi, nie ma raczej możliwości, a przede wszystkim potrzeby, informowania wszystkich wokół o swoim odkryciu. Może i nie wierzy, ale wciąż mieszka w takiej, a nie innej dzielnicy, przestrzega postu czy ramadanu (przynajmniej publicznie), poślubia osobę odpowiedniego wyznania. Mogłoby się wydawać, że jeśli jest się chrześcijaninem lub żydem, lepiej w krajach zdominowanych przez islam zachować to dla siebie. Wedle dobrych rad przewodnika lonely planet jednak, znacznie lepiej widziane są powyższe , niż ateizm. Pomijając wszelkie bzdurne konflikty, owe trzy religie chwalą tego samego boga. Nieuprzedzeni do świata zachodniego (i do Izraela, o ile są tacy) muzułmanie widzą więc w wyznawcach pozostałych dwóch religii pewnego rodzaju braci w wierze, a przynajmniej kuzynów. Co światlejsi mogą nawet stwierdzić, że wszyscy podążają do tego samego celu, tyle że różnymi drogami. Ateizm natomiast ze swej natury przeczy egzystencji samego boga. A to już, nawiązując do ‘Jabłek Adama’, gruby nietakt.

O jeszcze jednym elemencie chrześcijańskości Al Aziziah muszę napomknąć. Dewocjonalia. W wielu sklepach nabyć można wszelakie święte figurki, wisiorki, krzyże, obrazki, puzderka, różańce i czego tylko wielbiąca Pana dusza zapragnie. W tym również naklejki, na przykład z rybą, którymi można przyozdobić swoje auto, co też wielu tutejszych chętnie czyni. Sprawia cały ten święty asortyment niezaprzeczalnie kiczowe wrażenie, i swojskie nieco. Można się poczuć jak w Polsce. Á propos swojskości, właśnie w dzielnicy chrześcijańskiej dostrzegliśmy pewnego dnia bociana. Przechadzał się jakby nigdy nic po zaśmieconym chodniku, nie próbował nawet uciekać, kiedy błyskawicznie wyciągnąłem aparat, by go uwiecznić na fotografii. Po chwili skonstatowałem, że to żywa maskotka pobliskiego sklepu zoologicznego. Sprzedawca potwierdził moje domysły, jednak jako że nie mówił po angielsku, historia ptaka pozostała dla mnie tajemnicą. Spadł pewnie kiedyś w Aleppo zmęczony lotem do ciepłych krajów, albo uznał, że tu jest już wystarczająco ciepło, i zajęli się nim miłosierni chrześcijanie. Ciekawe, czy podcięli mu skrzydła, żeby na dłużej zatrzymać miłego gościa…

Po powrocie do domu i wieczornym czytaniu ‘Tomka na Czarnym Lądzie’, zasiedliśmy w trójkę przy ogrodowym stoliku przed domem. Jesień powoli daje już o sobie znać. Kwiaty kwitną już rzadziej i nie tak bujnie, słońce nieco zbladło, chętniej też otula się ciężkimi stalowoszarymi chmurami. W ciągu ostatnich kilku tygodni właściwie nie padało, ale deszcz, to lekko mżący, to ulewny, pojawił się dziś w Aleppo razem z Juriuszem. Tym przyjemniej było otworzyć trójkątną butelczynę whiskey Grant’s i, opróżniając ją niespiesznie, ale i bez ociągania, oraz delektując się miejscowymi tanimi papierosami, patrzeć na ulatujące powoli w górę kółka dymu wypuszczane przez naszego gościa i entuzjastycznie snuć nocną rozmowę.

Saturday, November 14, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.25

Noc z czwartku, 12 listopada na piątek, 13 listopada 2009, dwadzieścia po pierwszej

Plany były ambitne i zakrojone na szeroka skalę oraz pokaźny budżet. Do rodziców trafiły listy z poleceniem wyposażenia dzieci w odpowiedni strój i 300 lir. Dopisek głosił, że pieniądze zostaną wykorzystane jedynie na organizację zabawy. Licząc orientacyjnie: osiem poziomów klas (tyle chyba miało się bawić) plus przedszkole, każdy poziom, upraszczając, po dwie klasy, daje to 18 klas. Załóżmy, że po 20 uczniów. 360 uczniów razy 300 lir to 108 000 lir. Czyli 6 750 złotych. Na co poszły te pieniądze? Dobre pytanie. Przynajmniej uczniowie i ich rodzice nie zawiedli w kwestii przebrań. Korytarze pełne wiedźm i wszelkiej maści potworów, księżniczek, wróżek oraz zawsze z chęcią wpadających na takie party superbohaterów ze Spiedermanem na czele, prezentowały się imponująco.

A co zaprezentowała sama szkoła, a właściwie żona naszego ojca dyrektora odpowiedzialna za organizację imprez? Dla uczniów przygotowane zostały na jednej z dwóch sal gimnastycznych cztery gry, co jedna to bardziej przerażająca. Raz. Napełnianie butelek wodą noszoną w gąbkach z wiader, na czas. Niby fajnie, ale biorąc pod uwagę wyjątkowo niesprzyjającą aurę, trochę nieprzemyślane. Po kilku minutach wodzirejowania wyścigów miałem mokre buty i zmarznięte nogi. Nie żeby mi to bardzo przeszkadzało, dzieciom tym bardziej nie, ale rodzice mogliby mieć słuszne pretensje o przysłanie do domu przemoczonych pociech. Dwa. Wyciąganie z napełnionych mąką mis słodyczy za pomocą twarzy. Zabawa przednia, ale gdyby ktoś się zakrztusił mąką wciągniętą nosem lub ustami, albo dostał jakiejś infekcji oczu, byłby zonk. Trzy. Golenie posmarowanych pianką balonów za pomocą maszynek do golenia. Pomysł nieziemski - nie bawiłem się w to osobiście, ale wyobrażam sobie emocje, których doświadczali uczestnicy. Ale dać grupce rozentuzjazmowanych potworów żyletki? Za nic nie wziąłbym na siebie odpowiedzialności za taką przygodę. Chyba, że maszynki zostały pozbawione ostrzy. Ale wtedy gra traci sens, nie ma suspensu, drżenia rąk i huku pękających balonów. Nie wiem na czym polegała czwarta gra. Widziałem jakieś dzbany, w które dzieci wkładały ręce, pewnie w poszukiwaniu przysmaków. Co było w dzbanach? Skorpiony?

Nie wydaję mi się, żebym był przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa. Przeciwnie, w Chinach wiele moich pomysłów, jak pojedynki na kłodzie polegające na próbach wzajemnego zepchnięcia się z niej uczestników, rozbijało się o troskliwą szefową. Ale tu wymiękłem. Pomysły są warte wykorzystania na imprezie w gronie przyjaciół albo ewentualnie w małej grupce dzieci, nad którymi ma się bliską pełnej kontrolę. Nie w tutejszym chaosie. A poza tym, wracając do opłaty za wjazd, na co poszło te 108 000 funtów syryjskich? Na mąkę, gąbki i garść słodyczy?

Ach, był przecież jeszcze nawiedzony dom! Nie wiem, kto go przygotował, ale jestem pełen uznania. Urządzono go w jednej z wielkich sal naszych niezbadanych szkolnych podziemi. Na jakiejś rurze powieszono pozbawionego stóp manekina. Stopy owe walały się po podłodze pomiędzy kilofami i łopatą, których użyto zapewne do odjęcia kończyn. Z innych stałych elementów pomieszczenia zwisały odcięte głowy i dynie. Nieopodal ustawiono kilka nagrobków z wysprayowanymi napisami ‘help me’, ‘I’ll kill you’ i ‘run away’. Przy jednej z czarnych ścian stanął ołtarz, w którego wnętrzu umieszczono jakąś nauczycielkę w ten sposób, że wystawała jej tylko głowa. Kilkoro innych zamaskowanych nauczycieli w powłóczystych szatach przechadzało się po lochu. Wszystkiemu mogłem się przyjrzeć dokładnie przy zapalonym świetle, w przerwie między seansami. Podczas wizyt grupek uczniów, pozbawiona okien sala była pogrążona w całkowitej ciemności przerywanej krótkimi błyskami lampy stroboskopowej. Dzieło jakiegoś tajemniczego geniusza wieńczyła muzyka, głośna i chora, sącząca się z potężnych głośników.

I taki potencjał jednak, jak się okazuje, można zmarnować. Szybko okazało się, że przerażone dzieciaki biegają po nawiedzonym domu jak koty z pęcherzami i rozbijają się o siebie nawzajem (sam dostałem porządny strzał w brzuch, kiedy poszedłem ową lokację zeksplorować). I zanim wszyscy zdążyli się nacieszyć doświadczaniem kontrolowanego, tyle że nieudolnie, strachu, przybytek zamknięto. Moi uczniowie z klasy czwartej byli bardzo zawiedzeni. Jasno odciąłem się od zarządzenia administracji i oświadczyłem, że z przyjemnością ich tam zabiorę, o ile dostaniemy zgodę. Nie dostaliśmy oczywiście. A wystarczyłoby dać im w garść linę, jak przedszkolakom na spacerze, żeby trzymali się w grupie, i przeciągnąć ich kilka razy po podziemiach. Jestem przekonany, że do głowy by im nie przyszło, żeby odłączyć się i zaszyć w jakimś ciemnym kącie. Tam naprawdę było strasznie.

Młodsze dzieci też nie miały możliwości zapracowania na porządne koszmary tej nocy. Uznano bowiem, że nawiedzony dom jest dla nich zbyt przerażający… Oczywiście, przymusowy udział w wycieczce po lochu byłby nie na miejscu, ale zapewne znalazła by się drużyna śmiałków chcących wypróbować swoje nerwy. Czemu im na to nie pozwolić? Po co w ogóle było w takim razie organizować dla nich halloween? Właśnie najmłodszych, w tym Olivera, w całej tej aferze najbardziej mi szkoda. Nastawiono ich na niesamowitą zabawę pełną niespodzianek, naciągnięto ich rodziców (w tym mnie, ale pal to licho) na niemałą kasę, a skończyło się na strojach (przygotowanych w domu) i przekąskach w klasie. Nawet na gry w sali gimnastycznej, z niewiadomych przyczyn, nie zostali zabrani.

Droga administracjo! Następnym razem darujcie sobie dodatkowy zarobek i oddajcie sprawę w ręce profesjonalistów, którzy zorganizują halloween przerażający, ale sensowny. Za jedną piątą tego, co zainkasowaliście od rodziców. Dzieci wrócą z wypiekami na twarzach i z tematami na kilka nocy niekolorowych snów, ale bez rozbitych głów, mokrych butów i pylicy. Polecam się.

Wednesday, November 11, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.24

Poniedziałek, 10 listopada 2009, 8:13 rano

Z uwagi na mnóstwo notatek, które domagają się przelania na ekran i w związku z tym, że słońce znów, mimo wczesnej pory, przygrzewa przyjemnie, zabieram się do pisania o porze dość nietypowej. Lekcje zaczynam dopiero za pół godziny, szkoda byłoby, jak to mam w zwyczaju, przeleniuchować ten czas. Życie jest krótkie… Kontynuować będę podczas kolejnych wolnych lekcji.

Czwartek, 29 października, bo do niego musze się cofnąć, był z dwóch powodów dniem pogodnego koszmaru. Po pierwsze, świętowaliśmy w szkole Halloween. Po drugie, szkoła wysłała nas, gdzie w tym wypadku jako nas określam zagranicznych nauczycieli, w trakcie lekcji na bezpłatna wycieczkę krajoznawczą do urzędu imigracyjnego. Byłbym zapomniał, Renata nie została zaproszona na wycieczkę, podobnie jak Katie, partnerka Jareda. W końcu to tylko żony, kto by chciał ich podpisu pod jakimiś ważnymi dokumentami. Wystarczy, że są w papierach wpisane jako nasze podopieczne.
Obie imprezy odbywały się w dużym stopniu symultanicznie, pozwolę sobie jednak omówić je osobno. Zastanawiałem się wprawdzie, czy nie przebrać się halloweenowo już rano i w ten sposób ich nie połączyć, uznałem jednak, że niemądrze byłoby być deportowanym za wyglądanie wampirycznie czy zombiastycznie w budynku rządowym, pod nieruchomym, lecz czujnym okiem uwiecznionego na wszechobecnych fotografiach prezydenta.

First things first zatem. Wesoła gromadka nauczycieli zebrała się, po odbyciu mniej więcej trzech lekcji, w hallu i sprawnie zasiadła w naszym najlepszym szkolnym busiku, zwykle zarezerwowanym dla dr Fadii i nielicznych szczęśliwców zamieszkałych w pobliżu jej domostwa. Najlepszy szkolny kierowca powiózł nas do centrum, zostawił na chwile w pasażu pełnym sklepików ze świeżymi sokami owocowymi i koktailami, by zaparkować wehikuł, po czym poprowadził do niepozornego, wbrew pozorom, budynku, na którym nie dostrzegłem nawet tablicy z nazwą urzędu. Trudno za to było nie dostrzec ogromnej, choć nadgryzionej zębem czasu, tablicy z po angielsku zapisanym arabskim nazwiskiem i imponującym podpisem ‘NEUROPSYCHIATRIST’. Warto wiedzieć, gdzie urzęduje, jeszcze kilka miesięcy w tym kraju i możemy być zmuszeni do skorzystania z jego usług. Na podróży windą zeszło nam dobre kilka minut. Żeby nie nadwyrężyć wysłużonej maszynerii, podzieliliśmy się na trzyosobowe grupy. Pierwsza grupa śmiałków powoli ruszyła w górę. Kiedy drzwi na powrót się otworzyły, znów ujrzeliśmy ich twarze, tym razem nieco zdziwione. Teleport nie zadziałał. Chyba nie dość szybko nacisnęli przycisk otwierania drzwi na górze. Jak to jednak mówią, jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Lepiej przejechać się kilka razy w górę i w dół niż nieopatrzenie wcisnąć przycisk autodestrukcji i stworzyć trzy wakaty w NSA. W końcu cała drużyna znalazła się na trzecim piętrze. Szliśmy przez chwilę ciasnym kafkowskim urzędowym korytarzem ciekawie zaglądając do mijanych pomieszczeń biurowych. Musieliśmy chyba trafić na czas przerwy śniadaniowej, kawowej lub lunchowej, bo pracownicy nie wyglądali na specjalnie zajętych. Albo po prostu są tak wydajni, że po jedenastej wszystkie wnioski są już wypełnione, podpisane, ostemplowane, zapakowane do teczek i umieszczone w plikach (tych literalnych i namacalnych, nie komputerowych), czyli generalnie nieczynne bo zamknięte, czas na przerwę – czas na kitkat. Dotarliśmy ostatecznie do małego pomieszczenia zajętego przez kilku panów i chaos papierów, wniosków, akt i innych tajemniczych ksiąg. Nie pamiętam, czy w przybytku tym znajdował się komputer – jeśli tak, to służy prawdopodobnie do gry w pasjansa. Internet najpewniej jeszcze nie zawitał w gościnne progi urzędu imigracyjnego, a komputerowa baza danych to przecież jakiś kapitalistyczny wymysł i narzędzie diabła. Nas w każdym razie poproszono o złożenie podpisu w jakiejś opasłej księdze. Nasze wnioski wizowe gdzieś tam się walały po biurku, taki dobry omen. Widziałem nawet nasze zdjęcia. Było trochę zamieszania i tłumionego śmiechu z naszych nazwisk odczytywanych przez urzędników, ale ogólnie rzecz biorąc wszystko poszło sprawnie. A Georgianne tak naprawdę ma na imię Jennifer (Georgianne to drugie imię, którym się posługuje), poznaliśmy jej sekret, he he. Podpisy znalazły się w księdze, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem większość dała za wygraną i wybrała schody. Z paszportami jest, jak było. Wedle informacji na wizie po piętnastu dniach od przyjazdu (czyli półtora miesiąca temu) powinniśmy zgłosić się do urzędu i, jak sądzę, jakoś tę wizytę uwiecznić – stempelkiem, podpisikiem, naklejeczką. Nic z tych rzeczy. Nasze dane gdzieś są, ale najprawdopodobniej panowie władza już jutro nie będą w stanie ich odnaleźć w swoim własnym pokoju. W to, żeby informacja o stanie naszych wiz dotarła do urzędu celnego na granicy, nie wierzę. Oby więc stempelki nie były istotne.

Wykorzystując rozleniwiająca atmosferę wycieczki i bliskość licznych monotematycznych sklepików, uraczyliśmy się świeżymi sokami owocowymi. Po czym zgłodnieliśmy i namówiliśmy kierowcę, żeby w drodze powrotnej do szkoły zatrzymał się na popas w dzielnicy Al Sabil, gdzie mieści się cały rządek restauracyjek i jadłodajni zrzeszonych pod tajemnicza nazwa Slav. Po porządnym syryjskim lunchu zwieńczonym wspaniałą i jak zwykle szatańsko mocną kawą, wróciliśmy, by zmierzyć się z imprezą halloweenową.

Saturday, November 7, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.23

Poniedziałek, 26 października 2009, pół do jedenastej

Na dzisiejszy mecz z ormiańską szkołą Gratasirads pojechaliśmy dziś razem z Ciaranem i jego drużyną dziewcząt. Piękniejsza drużyna middle school naszej szkoły miała grać pierwsza. Przeciwniczki pojawiły się na murawie prawie kwadrans po wyznaczonym czasie. W gruncie rzeczy mecz nie powinien się odbyć. Wedle regulaminu, za każde 5 minut spóźnienia drużynie obecnej przyznaje się jedną bramkę, spóźnienie powyżej dziesięciu minut karane jest walkowerem. Jakby tego było mało, drużyna nie miała swoich kart ze zdjęciami. Miała za to syryjskiego trenera, cwaniaczka z wąsikiem w obcisłej koszulce, który wdał się w dyskusję z jednym z organizatorów, również Syryjczykiem. Kanadyjka, która przed naszym meczem kontrolowała przestrzeganie wszelkich zasad gdzieś zniknęła. Sobie więc tubylcy pogadali. Okazało się, że trener cwaniaczek po prostu nie wiedział, że mecz zaczyna się o czwartej, rozkładu biedak nie dostał! Spoks, wszystko jasne, jakbym słyszał niektórych swoich uczniów podczas sprawdzania pracy domowej: ‘Mister, I didn’t know!’. No nic, od dziecka mieszka w Syrii, trudno się dziwić. Ale cholerny organizator, ten sam typ, który zdyskwalifikował nas w zeszłym tygodniu, puścił mu płazem brak identyfikatorów! A na problem spóźnienia znalazł rozwiązanie tak twórczo bezsensowne, że aż dech zapiera. Podszedł do naszej drużyny dziewcząt i poinformował je, że mają dwa gole przewagi (po jednym za każde pięć minut), ale mają nic nie mówić drużynie przeciwnej… Dlaczego? Ha, oto i pytanie. Powiedzmy, że będą prowadzić 2:1. Wzmacniają obronę, nie spieszą się. Rozlega się gwizdek sędziego, wybucha euforia. A tu niespodzianka, przegraliście 2:3! Ręce i inne części ciała opadają…

Kiedy nam jeszcze przed meczem w zeszłym tygodniu powiedziano, że gramy o pietruszkę, byłem spokojny. Więcej, przyznałem, że organizatorzy postępują słusznie. Zasady to zasady, dobrze, że ten turniej ma uczyć czegoś więcej niż kopania. Ale teraz jestem wściekły. Napiszę jutro do Kate Kanadyjki. Właściwie nie wiem co chcę osiągnąć, przecież nie obchodzi mnie wynik jakiegoś bzdurnego meczu, nie mojej w dodatku drużyny. Czuję się po prostu w jakiś zaskakujący sposób ideologicznie zobowiązany do zareagowania. Nawet mnie to cieszy, powiem szczerze, taka kropla naiwnej wiary w wartość uczciwości i sprawiedliwości w garncu cynizmu. Ile to się człowiek może o sobie nauczyć, jak już nie raz pisałem, w kontakcie z inną kulturą.

Nasz mecz pozbawiony był atmosfery skandalu. Obie strony pojawiły się na murawie na czas, identyfikatory nie budziły zastrzeżeń. Po zaciętym pojedynku wygraliśmy 3:2. Wszystkie gole dla naszej drużyny strzelił Akram. Prawdziwa popfutbolowa gwiazda – niezbyt łebski i uparty jak osioł, ale skuteczny i cieszący się zbudowaną na agresji charyzmą. Jest lewonożny i za nic nie chce się cofać do drugiej linii. Spaceruje z przodu i czeka na podanie. A kolegom z drużyny nawet do głowy nie przyjdzie, żeby go za to zbesztać. Podają, a on robi resztę. Właściwie chętnie bym się go pozbył, ale nikt nie jest w stanie go w tej roli zastąpić. Najgorsze jest jego zbudowane na zamożności poczucie wyższości w stosunku do innych. ‘New Money’, jak określa to Renata, czyli rodzina, która się dorobiła, ale nie zdążyła się jeszcze oswoić z majątkiem i zapanować nad nim. Jest w oralnej fazie konsumowania go, napawania się nim. Jak to wygląda w praktyce? Akram dzwoni do kierowcy i każe mu przywieźć wodę na trening albo wysyła go po trykot, który zostawił w domu. Albo każe mu podać piłkę, którą ktoś wybił daleko za linię końcowa boiska. Przerażające. I całkiem normalne w tym kraju.

Rozmawialiśmy ostatnio przy papierosie o tutejszym podejściu do uczciwości w kontekście ściągania na testach z Renatą i Jaredem w highschoolowym pokoju nauczycielskim. Wspaniałe miejsce, oaza dla intelektu obwieszona dookoła zdjęciami mądrych głów. Pomysł jak z mojego gdańskiego mieszkania, ale w znacznie bogatszym wydaniu. Obok Poe’go i Freuda przysłuchiwał się naszej dyskusji Sartre, Nietzsche, Dostojewski (zainspirowany, wypożyczyłem natychmiast Zbrodnię i Karę z naszej biblioteki…). I to nostalgiczne zdjęcie Camus’a, to samo, które na swojej nieśmiertelnej koszulce nosi mój drogi przyjaciel Krzysztof. Jared w każdym razie słusznie zauważył, że w Syrii oszukanie nauczyciela (czy kogokolwiek innego) nie budzi poczucia winy czy jakiegokolwiek dysonansu poznawczego czy moralnego. Oszukiwanie to rodzaj gry. Mój rozmówca trafnie porównał to do karcianej gry w ‘Bullshit’ (polski odpowiednik – ‘Oszust’). Gra polega na wyprowadzaniu przeciwników w pole. W jej ramach wszystkie chwyty są dozwolone, dopóty, dopóki ktoś nie wykryje przekrętu. Nikt przecież nie żywi urazy do zwycięzcy, wszak to tylko zabawa. Stąd bierze się arogancja uczniów, którzy do samego końca bezczelnie zaprzeczają swoim kłamstwom. Nie mają przecież nic do stracenia, w ostateczności po prostu przegrają rozdanie (czyli obleją test). Odegrają się w następnym...

Friday, November 6, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.22

Noc z piątku, 23 października na sobotę, 24 października 2009, pierwsza

Ubiegły tydzień był tygodniem nie tylko piłki nożnej, ale i szkolnych aferek, skandalików i wypadków (właściwie jednego wypadku). I przede wszystkim plotek i ploteczek, którymi owe obrosły tak szybko i obficie, jak pieczywo obrasta pleśnią w tutejszym, suchym – wydawałoby się – klimacie.

Mam nieodparte wrażenie, że administracja naszej szkoły popełniła dwa poważne błędy taktyczno – logistyczne, czym sama wykopała sobie grób, a przynajmniej utrudniła życie. Po pierwsze wybudowała barierę między sobą a nauczycielami i asystentami. Zamiast w naturalny sposób uczestniczyć w naszym życiu, na co się z początku zanosiło, Mazen, dr Fadia i ich satrapowie zamknęli się w swoich biurach i komunikują się z nami za pomocą meetingów i masowych listów. Na ostatnim meetingu dowiedzieliśmy się, że meetingów jest za mało. Nie wystarczy nam już Komitet ds. Języka Angielskiego, którego pierwszy meeting był nie dość zbiurokratyzowany (sprawozdanie z niego nie trafiło na biurka administratorów). Potrzebujemy jeszcze regularnych meetingów Komitetu ds. Przyrody. I regularnych meetingów nauczycieli danych grade’ów. I sprawozdań z nich. Mamy być drużyną… Rzecz w tym, że my już pracujemy w ten sposób. Mamy wystarczająco dużo czasu, by przedyskutować ze sobą wszelkie sprawy bieżące – każde z nas ma 4-5 lekcji dziennie a w szkole jest przez lekcji dziewięć. Trudno się dziwić, że nikogo nie cieszy perspektywa zostawania dłużej i pisania sprawozdań z tego, co ustaliliśmy. Tym bardziej, że – nie oszukujmy się – nasi zwierzchnicy mają niewielkie pojęcie o uczeniu. To co istotne, i tak zostanie powiedziane między nami, a oni dostaną bezwartościowy dokument będący jedynie dowodem na to, że spotkanie się odbyło.

Drugi błąd. Należało ułożyć nam plan tak, żebyśmy przyjeżdżali do szkoły, przeprowadzali lekcje i odjeżdżali. Wtedy i meetingi miałyby sens. Przy obecnym planie ludzie mają zbyt dużo czasu. A w związku z tym, że administracja podzieliła szkolną społeczność na ‘my’ i ‘oni’ ludzie, jak to ludzie, integrują się narzekając sobie razem. Ponoć kultura narzekania właściwa jest Polakom. Nie. Narzekanie to ponadnarodowy mechanizm kreujący i scalający grupę. Czasem, kiedy wchodzę do pokoju nauczycielskiego, mam wrażenie, że stał się on siedzibą związków zawodowych albo Koła Gospodyń i Gospodarzy Wiejskich ‘Plotka’. Albo redakcji serwisu pudelek.sy.
A o czym się rozprawia?

O Ciaranie i Natashy. Natasza jest nauczycielką drugiej klasy, niską i tęgą Rosjanka po pięćdziesiątce z akcentem zza wschodniej granicy (bardzo dalekim od uroczego sposobu mówienia Iriny Spalko). Jest apodyktyczna, głośna i narzucająca się. Nie nam, nadmienię - nasze nastawienie, które można by określić mianem LOL szybko wykreowało między nami relację wzajemnej pokojowej ignorancji). O Ciaranie, świeżo upieczonym absolwencie Cambridge biorącym udział w raczkującym syryjsko - brytyjskim programie praktyk nauczycielskich już wspominałem. Chyba dość nieszczęśliwie się złożyło, że został asystentem Rosjanki (szczycącej się Amerykańskim paszportem, jakby było czym…). Mimo sporego doświadczenia, ja czułbym się nieco onieśmielony mając jako pomocnika Brytyjczyka (pół-Pakistańczyka, ale mieszkającego od dziecka w Zjednoczonym Królestwie), którego angielski jest w naturalny sposób znacznie lepszy od mojego. Natasza nie okazała onieśmielenia, obrała miast tego taktykę ‘pokażę Ci, kto tu rządzi’. Od początku zasypywała Ciarana mnóstwem zadań związanych z przygotowaniem zajęć. Prawda, od tego oni są, od tego są oni, ale kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy na przerwie siedzącego nad stertą rysunków, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś robi coś nie tak. Albo ona go przesadnie eksploatuje albo ja niedoeksploatowuję swoich asystentek. Rozmowy z innymi nauczycielami świadczą o tym, że Ciaran trafił wyjątkowo pechowo. A że do potulnych podwładnych nie należy, szybko zaczęło się robić gorąco. W końcu, ku uciesze plotkującej gawiedzi, nawrzeszczeli na siebie zdrowo. Poszło o długość linijki. Natalie (bo tak teraz, skoro już nie są kumplami, ma się do niej zwracać Ciaran) podała dzieciom trzy propozycje długości linijek, jakie mają nabyć. Kilka dni później zbeształa któregoś z uczniów za niewłaściwy wymiar, który, według Ciarana, został przez nią podany jako właściwy. I się zaczęło. Kropla w czarze goryczy, jak to mówią. Dobrze, że chociaż poczekali, aż dzieci wyjdą z klasy…

O Georgianne i Natashy. Obie panie uczą klasy drugie, odpowiednio – B i A. Pierwsza trzyma się przygotowanego na początku roku planu rocznego, druga – śpiewa piosenki i śmiało przerzuca stronice podręczników w dowolnym kierunku. Rodzice, fani wyścigów szczurów i entuzjaści porównywania swoich pociech do pociech innych rodziców wpadli w konsternację. Procentowe systemy zestawiania jakości dzieci przestały być kompatybilne. Bo jakże można sprawdzić, czy lepszy jest Ahmed czy Abdul, skoro są w różnych klasach i piszą testy z czego innego. Oczywiście, nadal można porównywać swoich zawodników w obrębie jednej klasy, ale to przecież nie to samo. To jak liga krajowa bez Ligi Mistrzów. Na biurko Mazena zaczęły więc trafiać protesty i zażalenia. To niechybnie stało się główną przyczyną zwołania meetingu, o którym wspomniałem wyżej. Operujące w obrębie grade 2 panie (i, na wszelki wypadek, wszyscy inni) mają się dogadać (może być z tym kłopot, bo nie pałają do siebie sympatią, chrześcijańska cierpliwość Georgianne wyczerpała się) i przywrócić syryjską normalność rozgrywek międzyklasowych. I napisać z tego sprawozdanie.

O Georgianne i Zeinie. Zeina jest asystentką Georgianne. Pewnego ciepłego i słonecznego kilka tygodni temu, Georgianne poprosiła Zeinę o przeliczenie punktów z testu, wpisanie ocen do dziennika czy inną nieskomplikowaną i nieczasochłonną błahostkę. Na co ta oświadczyła, że płacą jej tylko dwieście dolców miesięcznie i z tej okazji odmawia. Przez długi czas nasza Kalifornijka toczyła wewnętrzne i zewnętrzne walki o zagubioną duszę Syryjki. Próbowała się utwierdzić w przekonaniu, że asystentka jest w gruncie rzeczy miła i trzeba tylko jakoś wzniecić w niej entuzjazm i chęć wspólnej pracy. Prosiła o pomoc, zapraszała do zabawy. Było jednak coraz gorzej. Ostatnimi czasy Zeina nie wstaje nawet zza biurka i zamyślonymi błękitnymi oczami (wbrew pozorom cecha nie tak rzadka, jakby się mogło wydawać) obserwuje rozbiegane dzieci, spisując pomysły, które Georgianne samodzielnie stara się wprowadzić w życie podczas zajęć. Czasem mówi, że wychodzi na chwilę i nie wraca do końca lekcji. Któregoś razu nie wróciła w ogóle. Chrześcijańska cierpliwość Amerykanki wyczerpała się chyba, nie starała się nawet kryć ze swoją ulgą i radością, kiedy dowiedziała się, że Zeina była wtedy na rozmowie o pracę w innej szkole.

O wypadku Kelly i Natashy. Dwie nieustępliwe twardzielki uwielbiające zwracać na siebie uwagę najwidoczniej przynajmniej się tolerują, skoro zwykły jeździć razem do i ze szkoły. Chodzą też słuchy, że nikt inny nie chce podwozić Natushki. Nawet cicha, spokojna i zawsze miła Gillian nie wytrzymała. Tak sobie panie jechały przez okoliczną wioskę, kiedy ni stąd, ni zowąd wbił się w nie motocykl. Model standardowy, czyli z kierowcą i pasażerem (do rekordowego daleko), bez kasków oczywiście. Zaatakował frontalnie, pasażer przeleciał nad autem a kierowca rozsmarował się niegroźnie na masce i szybie. Pierwszemu nie wyszło lądowanie, drugi otrzepał się i ulotnił. Jeżdżenie bez tablicy rejestracyjnej i prawa jazdy to, śmiało mogę założyć, norma, ale w razie wypadku mogą z tego wyniknąć kłopoty. Ale od czego są krewni, znajomi i sąsiedzi. Dymiące pojazdy szybko otoczyło zbiegowisko lokalsów. Zaraz potem po motocyklu nie było śladu. Krąg gapiów zacieśnił się ponoć nieprzyjemnie. Zbierało się na lincz złych obcych rozjeżdżających ubogich pasterzy owiec na ich własnej ziemi. Na miejscu jednak pojawiła się policja. Miejscowi postanowili więc załatwić sprawę w sposób cywilizowany. Opowiedzieli więc stróżom prawa, jak to złośliwe zachodnie niewiasty potrąciły dziecko, staruszkę, miejscowego muezina i kilku pastuchów. I oczywiście gościa, który leżał za samochodem. Na szczęście dla nauczycielek, wszystko to wydarzyło się w Syrii i gawiedź nie pomyślała o ustaleniu wspólnej wersji wydarzeń. Nieszczęsny pasażer skończył w szpitalu a Kelly w areszcie. Wypuszczono ją po kilku godzinach i wniesieniu opłaty w wysokości 17000 scoobydoos, jak Jim określa wszelkie dziwaczne waluty bez obrazka amerykańskiego prezydenta. Z tego co najmniej kilka tysięcy na koszta leczenia poszkodowanego. On ubezpieczenia oczywiście nie miał, a ubezpieczalnia Kelly nie chce się chyba dorzucić. A zapłacić ktoś przecież musi. Zreperować samochód też będzie chyba musiała własnym sumptem. Jakoś mało użyteczne te tutejsze ubezpieczenia. Nie dziwota zatem, że Kelly chodzi ostatnio przybita i ogłasza, że urodziła się, by cierpieć.

Do mojego ‘Dziennika Starego Przyrodnika’ dodaję nowy wpis. Domena: eucariota, królestwo: zwierzęta, typ: stawonogi, podtyp: wije, gromada (tu już zgaduję): dwuparce, rodzina: krocionogowate, gatunek: niezidentyfikowany. Długość całkowita: 8 cm, szerokość tułowia: 3mm, rozpiętośc odnóży: 2,5 cm, ilość segmentów i odnóży: od cholery. Stwierdzono obecność dwóch osobników na firance w sypialni. Dodano opis do rozdziału ‘zwierzęta domowe’. Zwierzęta sfotografowano, po czym poddano eksterminacji przez zmiażdżenie obuwiem.

Brrr. Z karaluszkami jestem za pan brat, ale te dzisiejsze stwory były dość przerażające. Nie dość, że chyba jeszcze pradawniejsze niż owady, przez co bardziej tajemnicze i obce, to jeszcze wielkie. I dlaczego przez miliony lat, które spędziły pewnie na tej planecie (nie zdziwiłbym się właściwie, gdyby okazało się, że przyleciały z innej) nie nauczyły się chodzić w linii prostej? Zamiast tego wiją się nieelegancko przebierając niezliczonymi cienkimi podiami… Na pierwszy rzut oka trudno stwierdzić, gdzie mają przód, a gdzie tył. Jeszcze jedno mnie niepokoi. Jeden gość mógł do nas trafić przypadkowo, ale skoro przybyło dwóch na raz, w okolicy może być ich więcej...

Tak czy owak, lepsze chyba to, niż gigantyczna czarna szczypawka, którą widziałem przed naszym domem jakieś dwa tygodnie temu. Od tego czasu za każdym razem, kiedy wychodzę na papierosa, sprawdzam buty i dokładnie badam fotel ogrodowy, zanim w nim usiądę.

Aha – dobra nasza, skończył się chyba sezon na komary. Finlandii nie było, ale przez kilka tygodni dawały nam się mocno we znaki.

Kończę ten wstrętny temat podsumowaniem rozmowy z moimi uczniami na temat ich milusińskich. Zdecydowana większość czwartoklasistów ma w domu karaluchy, spora część mrówki. Niektórzy wspomnieli o myszach i jaszczurkach. Kto wie, może warto byłoby zatroszczyć się o te ostatnie. Pewnie z przyjemnością pozjadałyby całą resztę naszych carpet crawlersów.