Monday, November 30, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.29

Środa, 25 listopada 2009, druga; noc z 26 listopada na 27 listopada 2009, pierwsza

Wszędzie plotkują. Wziąłem więc komputer i papierosy i uciekłem na chwilę do swojego happy place, pokoju nauczycielskiego na górze. Nie żeby tu nie plotkowali, ale przynajmniej robią to po arabsku, prawie nic nie rozumiem, przez co nie zajmuje to mojej uwagi. Zakaz palenia cały czas straszy z drzwi i ściany, ciągle jednak jest łamany przez miejscowych. Uaktualnienie: dzwonek, przenoszę się na dół, by pilnować uczniów, których skazałem na srogą karę pozbawienia wuefu. Małe przewinienie – 10 minut, cięższe – kwadrans, notoryczna rozgadana recydywa – cała lekcja. Może uda mi się wprowadzić nieco porządku do hektycznej szkolnej rzeczywistości.

Jeszcze przez trzy popołudnia i wieczory mieliśmy przyjemność gościć Juriusza. Kiedy my byliśmy w szkole, on zwiedzał Aleppo, Hamę i Dead Cities. Po naszej pracy i po jego powrocie spotykaliśmy się, wymienialiśmy wrażeniami, jedliśmy kolację, po czym przenosiliśmy się na zewnątrz. Żeby zakończyć temat miejscowych trunków, który rozpocząłem wraz z przyjazdem naszego drogiego gościa, wspomnę jeszcze o swoich dwóch pierwszych razach. Raz raz. Arak. Pije się go z wodą, z klarownego staje się wtedy mlecznobiały. Wart spróbowania, ale nie jestem wielbicielem anyżu, stąd w większych ilościach nie polecam. Raz dwa. Na ostatnie dwa wieczory Juriusz zaopatrzył nas w dwie potężne butelki brandy. Zapytał mnie, wyraźnie kontent, ile go według mnie ten nektar kosztował. Strzeliłem trzysta es pe za butelkę. Jakieś 19 zeta. Cena aż nazbyt przystępna. Otóż nie, sprzedawca zażądał od niego ‘one and a half’. Uradowany Juriusz wręczył mu więc 150 funtów. Po czym dostał 75 reszty. Chodziło bowiem o półtora dolara. Pięć zeciszy za 0,7 brandy, na smak – trzydziestoprocentowej. Nigdy wcześniej nie piłem tak taniego mocnego alkoholu…

Ech, wszystko co dobre, szybko się kończy, jak to się banalnie mawia. W środę z samego rana Juriusz wyruszył na północ. Dostał się do Turcji, znalazł konsulat Iranu i złożył podanie o wizę. Udało mu się. Właściwie ‘udało się’ może być dość względne. Oby nie wrócił w drewnianej skrzynce, o ile w ogóle… Jest w każdym razie w dawnej Persji. Zazdroszczę, nie powiem. Iran nie jest – jeszcze – jak się wydaje, tak zepsuty przez turystykę jak Syria. Z pierwszych relacji wynika, że krajowcy nie przeliczyli jak dotąd swojej uprzejmości na scoobydoos, jak Jim określa wszelkie egzotyczne waluty, o czym może już wspominałem. Niestety, liczba i powierzchnia takich miejsc kurczy się jak lasy równikowe. 'The world used to be a bigger place', jak powiedział Jack Sparrow. Na co odparł mój ulubiony Hector Barbossa: ‘The world is still the same. It’s just less in it…’. Taka prawda. I u nas jakoś pusto się zrobiło. Wszyscy szybko przyzwyczailiśmy się do pogodnego towarzystwa naszego gościa. Wieczornego papierosa znów palę teraz samotnie, pogrążając się w melancholijnej zadumie.

Jakby na pocieszenie, w dniu wyjazdu Juriusza odwiedził nas bezmuszelkowy ślimak, dołączając tym samym do listy żyjątek, które zaludniały lub zaludniają nasz apartament. Musiał chyba przecisnąć się pod drzwiami. Znaleźliśmy go w połowie drogi do kuchni, do której, zwabiony może zapachem jedzenia lub ciepłem, zmierzał. Przebytą ślimaczo powoli, ale z uporem trasę znaczył lśniący srebrzysty ślad na dywaniku. Zabawne – wydaje się, że gdyby nakreślony przez przybysza łuk pociągnąć dalej i dalej, otrzymalibyśmy idealny okrąg. Jakiegoż to tajemniczego systemu nawigacji używa to proste zwierzę?

Nostalgia nostalgią, na nudę jednak na szczęście – albo i nieszczęście – nie narzekamy. Po zeszłotygodniowej wycieczce do urzędu imigracyjnego, tym razem szkoła zafundowała nam zwiedzanie stacji badania krwi. Nie lubię klimatu wkłuwania się w ciało mniej więcej tak samo, jak nie lubię wizyt u dentysty, nawet kontrolnych. Mimo że, a może właśnie dlatego, że krew miałem ostatnio badaną chyba we wczesnej podstawówce, a na borowanie u dentysty zgłosiłem się ostatnio wtedy mniej więcej, kiedy do spowiedzi, czyli w ósmej klasie. Nie spodobał mi się, nie przeczę, ogłoszony dnia poprzedniego pomysł badania na obecność wirusa HIV, ale łudziłem się jeszcze, że może wystarczy, że napluję na szalkę Petriego... Jak ostatnio, załadowano nas do busa. Jim i Mohammad nie pojechali z nami. Szczęściarze w nieszczęściu, mają skończone pięćdziesiąt lat i badania nie są im potrzebne. Czyżby ludzie w tym wieku nie byli zagrożeni AIDS? A może jeśli jeszcze żyją, to do emerytury z dużym prawdopodobieństwem jakoś dociągną, więc można zainwestować w ich wizę? Po drodze zgarnęliśmy jakiegoś cwaniaczka w marynarce, który, po dotarciu na miejsce, zatłoczoną alejką poprowadził nas do niepozornego budynku. Przed wejściem doń kłębiło się kilkudziesięciu chyba mężczyzn. Spora część z nich przyglądała się z zaciekawieniem wacikom oraz dziurkom w żyłach, które uczyniono im w celu pobrania krwi. Pozostali, którzy jeszcze nie dostąpili tej przyjemności, entuzjastycznym wianuszkiem otaczali stoliczek, przy którym dokonywano kaźni. Każdy chciał dojrzeć, jak ktoś wbija igłę w żyłę komuś innemu i jak rubinowy płyn spływa do fiolki. Kiedy zobaczyłem, jak to wszystko wygląda, mina zrzedła mi już doszczętnie i kolana zaczęły mi konwulsyjnie drżeć. Dotychczas trochę sobie żartowaliśmy z całej tej wyprawy. Czarny humor to doskonały mechanizm obronny. Ale teraz naprawdę przestało być śmiesznie. Wydało mi się całkiem prawdopodobne, że do stacji dotarła instrukcja przeprowadzania testów, ale w transporcie zagubiła się gdzieś strona o tym, że niezłym pomysłem jest używanie nowej igły i fiolki dla każdego badanego. Równie syryjsko sensowne byłoby, gdyby w ramach oszczędności używano tej samej igły dla, na przykład, pięćdziesięciu osób. Jeśli w danej pięćdziesiątce znalazłby się nosiciel, powtarzano by badanie, żeby ustalić kto to. I kto został zarażony. Nie dość, że wyszłoby taniej, to może jeszcze udałoby się uregulować nieco przyrost naturalny. Rozmyślałem tak sobie coraz bardziej ponuro zastanawiając się, gdzie zniknął cwaniak, który nas tu przyprowadził. Sytuacja po chwili się wyjaśniła. Wychylił się z budynku i machnął na nas, żebyśmy weszli. Przecisnęliśmy się przez przerażająco zmaskulinizowaną ciżbę, która, zapominając na chwilę o fascynującym nakłuwaniu żył, zainteresowała się nami. Cielęco-złowrogie spojrzenia odprowadziły nas aż do drzwi przychodni. Było coraz gorzej. Poprowadzono nas przez hall z wielką lodówka oklejoną napisami głoszącymi, że biohazard, również pełen ludzi, do czegoś, co możnaby przy dużej dozie dobrej woli nazwać gabinetem. Oprócz naszej szóstki, było tam jeszcze kilku pacjentów, dwóch czy trzech jegomości od wypełniania papierów i pielęgniarka. Cóż, i tak lepiej, niż na zewnątrz, chociaż nadal nie do końca wierzyłem, że to tu, na małym – obłożonym folią, łał – krzesełku dojdzie tego, do czego dojść musiało. I jeszcze ta leżąca na nim brudnawa rurka, przez którą przepłynęło pewnie setki litrów krwi… Jesteśmy obywatelami UE, zaraz nas pewnie zaprowadzą do jakiegoś czystego pomieszczenia i zrobią, co zrobić muszą, po higienicznemu i bez asysty spragnionych krwi tubylców. Myślał indyk o niedzieli. Pytanie o nazwisko, nieudolna próba zapisania go po arabsku na jakimś świstku, i na krzesło. Pani pielęgniarka (wygrała wszystko, jak napisałby Juriusz) wytarła sobie nos zmięta chusteczką, wsunęła ją do kieszeni fartucha i zabrała się do dzieła. Wielu Syryjczyków, o czym jeszcze napiszę (jak dożyję) ma bzika na punkcie higieny. Taka moda. Ta pani jej nie uległa. Uznała najwidoczniej, że zbyt częste mycie dłoni, o gumowych rękawiczkach nie wspominając, nazbyt wysusza skórę dłoni. Na pocieszenie zauważyłem, że ta brązowawa rurka nie służy do przelewania krwi i zakażania zebranych, ale do obwiązywania lewego ramienia. Co więcej, każdego potraktowano inną igłą i fiolką, chyba nawet wyciągniętymi z nowego opakowania. Moi towarzysze i towarzyszki jedno po drugim siadali i poddawali się zabiegowi. Upewniwszy się – na tyle, na ile się dało – że narzędzia tortur są sterylne, poddałem się i ja. Widać, że przy takim przerobie, jaki tu mają, pielęgniarka przynajmniej nabrała wprawy. Nie rozpruła nikomu żyły, nie wbijała się po raz drugi, nie obryzgała nikogo krwią. Nawet nie bolało.

Przynajmniej na jakiś czas, było po wszystkim. Zapaliliśmy jeszcze chciwie i na powrót zajęliśmy miejsca w busie. Napięcie wyraźnie z nas opadło, ustępując miejsca ożywieniu i wzrostowi morale. I zgłodnieliśmy porządnie przez cały ten stres i utratę krwi. Udało się na szczęście namówić kierowcę, żeby zatrzymał się po drodze przy Texas Chicken i pozwolił nam się posilić. W drodze do fastfoodu, wesoło już, wymienialiśmy się wrażeniami z przychodni. Jared, jako jeden z tutejszych weteranów, zauważył trafnie, że Syria to nie ruiny i jedzenie, tylko wykrzywiona rzeczywistość, z którą mieliśmy właśnie okazję obcować. Wyraził nawet żartobliwie złośliwe zadowolenie z faktu, że nam, nowym, uchylony został rąbek tajemnicy i na moment ujrzeliśmy prawdziwe oblicze tego kraju. Omówiliśmy też postać Mohammada Saida, jak nazywa się cwaniaczek w marynarce, który jest ponoć tajemniczym specem od rozwiązywania problemów. Pojawia się. Załatwia wizytę w szpitalu czy urzędzie poza kolejką (jakby jakaś istniała, he he), odbiera zagubionych nauczycieli bez wizy z granicy. Znika. Nikt (przynajmniej z tych, którzy byli w autobusie) nie wie, kim właściwie jest i co tak naprawdę robi. Bez wątpienia jednak jest w tym dobry. Jeszcze jedno. Gdyby ktoś z Was roił sobie kiedyś, że tu działa jakaś tajna policja, alkaida czy jeszcze inne cudo, że tu się planuje akcje i zamachy – zapomnijcie. Przy takim burdelu w papierach, to po prostu niemożliwe. Jeśli szefowie w ogóle doliczyliby się swoich własnych agentów, mogliby to śmiało poczytać za oszałamiający sukces.

Texas Chicken, który przy tej okazji odwiedziłem po raz pierwszy, okazał się być miejscem zaskakująco niekiepskim. Właściwie amerykańska sieć, do której należy aleppańska kurczakownia, nazywa się nie Texas Chicken, lecz – od nazwiska założyciela – Church's Chicken. Najwidoczniej jednak spece od wizerunku doszli do wniosku, że na kościelnego kurczaka Arabowie będą kręcić nosem, a Mosque's Chicken brzmi głupio. Jest więc Texas. Tak czy inaczej, znają się na kurczakach. Wprawdzie przygotowanie naszego zamówienia zajęło obsłudze całą wieczność, ale warto było poczekać. By przywrócić sobie maximum healthpointów i many, zamówiłem podwójnego spicy chickenburgera. I otrzymałem największa kanapkę, jaką kiedykolwiek jadłem. Mój ulubiony whopper z Burgerkinga (którego w Syrii nie ma, podobnie jak McDonald’sa) wymięka. W końcu w Teksasie wszystko (z ego na czele) jest największe.

4 comments:

  1. Pozbawienie wuefu karą? Nie spodziewałem się aż takich wspaniałości w Syrii!

    Ja natomiast jestem wielkim fanem anyżowego zapachu, mmm, pycha! <3

    Co do systemu nawigacji ślimaków - chyba nie uważałeś na lekcjach biologii pana Sz. kiedy przerabialiście mięczaki? :P

    HIV, wbrew pozorom, nie jest aż tak dobrą metodą kontroli przyrostu naturalnego - vide, niestety, Afryka...

    ReplyDelete
  2. >>> Umgenni & M.

    Mam wrażenie, że zarówno powyższa relacja, jak i pierwszy komentarz znajdują się na antypodach politycznej poprawności. I to wszystko w kontekście największych symboli Wielkiego Zachodu (vide McDonald's etc.):) No, no, nieźle trzeba się nagimnastykować, by utrwalić tego rodzaju paradoks:) A poważnie - nie dziwi mnie, że miałeś, Michale, opór w obliczu badania, które - wykonane w takiej formie - zadaje kłam pojęciu "intymności".

    ReplyDelete
  3. Jestesmy we wlasnym wyprobowanym gronie, porzucmy wiec polityczna poprawnosc ;)

    Co tez przegapilem na temat systemu nawigacji slimakow i innych potworow, o czym wspominali M. Szumacher czy H.P. Lovecraft?

    Do Afryki odniose sie w ktorejs z najblizszych notek (nr 33, zdaje sie), wpisujac sie chyba w trend kontestacji i wszelakiej niepoprawnosci.

    ReplyDelete
  4. Może to internetowa bariera komunikacyjna, ale mam rozumieć, że jesteśmy na tej samej antypodzie? Jeśli tak, to <3 :D

    Chodziło mi po prostu o jakieś tam zwoje głowowe i inne składające na się układ nerwowy tych bezkręgowców, nic bardziej dogłębniejszego.

    ReplyDelete