Saturday, December 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.30

Noc z czwartku, 3 grudnia na piątek, 4 grudnia 2009, za dwadzieścia pierwsza

Zima, zima, zima. Taki wniosek możnaby wyciągnąć, obserwując tubylców. Już kilka tygodni temu wdziali najcieplejsze kurtki, których nie zdejmują nawet podczas lekcji. Zdarzają się indywidua, które siedzą w ławkach w czapkach albo nausznikach i rękawiczkach. Georgianne, odziana w różowe wełniane nakrycie głowy, nostalgicznie napomyka, że w Kaliforni jest teraz około dwudziestu stopni Celciusza. Jim stale roztacza przed nami wizję wspólnego wypadu na Karaiby. Syryjscy nauczyciele, kiedy tylko nadarzy się okazja, tłoczą się wokół piecyków niczym bezdomni z Cenral Parku wokół płonących beczek. Swoją drogą, interesujące ustrojstwa z tych grzejników. Niby podłączone to do prądu, ale kiedy odłączyłem kiedyś jedno z nich, by skorzystać z komputera, grzało dalej. Okazało się, że elektryczność służy tylko marginalnym funkcjom machiny. Generalnie działa na gaz, którego potężna butla ukryta jest pod obudową. A że, by ją uruchomić, trzeba czasem uciec się do ustalonego długą praktyką i tradycją zestawu paru kopniaków i klepnięć, raczej trzymam się z dala. Meteorologiczne fakty? Pewnie z 10 stopni w dzień, czasem cieplej, jeśli Allah pobłogosławi bezchmurnym niebem, trochę chłodniej w nocy.

Waszego skromnego narratora wywiało jednak tej deszczowej nocy przed dom, na świeże powietrze. Żar papierosa, kilka butelek libańskiej Almazy i blady blask ekranu monitora służą mu za płaszcz, którego, z bagażowej oszczędności, nie zabrał ze sobą z Polski. Cóż znaczy jednak ten śmieszny chłód dla człowieka północy, człowieka z Gdańska – miasta, po którego ulicach przechadzają się leniwie misie polarne. Niewielki to wyzwanie dla tego, który – z uwagi na aroganckie noszenie lekkiego t-shirta syryjską zimową porą, uznany został przez miejscowe niewiasty za bardzo ‘brave’…

Skoro już jesteśmy przy tematach związanych ze szkołą, kilka akapitów na temat jej i tego, co się w niej ostatnimi czasy dzieje.

Zeina, asystentka Georgianne, o której wspominałem jakiś czas temu, pewnego dnia zabrała swoje dziatki i zniknęła. Ku nieskrywanej uldze Amerykanki. Dostała chyba pracę w innej szkole. Z opowiadań naszej zmarzniętej Kalifornijki wynika, że jej zakres obowiązków w nowym miejscu pracy nie może być mniejszy niż w NSA, gdzie nie robiła nic. Decydująca więc okazała się chyba wyższa pensja. Życzymy powodzonka, dziękujemy i niekoniecznie zapraszamy ponownie.

Uczniowie klasy piątej zapragnęli zaprosić mnie i moja małżonkę na wywiad, który okrasić ma najnowsze wydanie gazetki szkolnej. Jako że nie zostałem obdarowany talentem do kłamania, więcej, zdarza mi się mówić co mi leży na sercu, kiedy wcale a wcale nie jest to na miejscu, solidnie przygotowałem się do rozmowy. Przejrzałem zeszłoroczne wywiady z Johnem i Jaredem i przyswoiłem sobie poprawne odpowiedzi. Głupio by wyszło, gdybym na standardowe ‘Dlaczego przyjechałeś do Syrii?’ odpowiedział ‘Sam stale zadaję sobie to pytanie.’… Poszło chyba nieźle. Obronną ręką wybrnęliśmy zdaje się z tematu naszego nieuświęconego przez Państwo – do stosunkowego niedawna – i Kościół – dotychczas – związku. Zagmatwaliśmy się trochę w politykę. Na pytanie ‘Bush czy Obama?’ odpowiedzieliśmy chyba poprawnie, ale może nie należało siać fermentu i napomykać, że w dalekiej Polsce większość obywateli nie lubi prezydenta i nikomu nie przychodzi do głowy, żeby wieszać jego podobizny w każdym pomieszczeniu… Ogólnie jednak rzecz biorąc, temat demokracji nie jest obcy światłym uczniom NSA. Więcej, głód wspólnego decydowania o czymkolwiek, od tego, czy robimy gramatykę czy literaturę poczynając, a na wyborach gospodarza klasy kończąc, jest wart wspomnienia. Ciekawym, czy przełoży się to na przyszłość Syrii, z jej odległymi – vide ogwiazdkowane SYR naklejane na samochody – marzeniami o Unii Europejskiej. Jako że uprzednio musielibyśmy otworzyć się na Turcję, droga wydaje się być dość daleka. Wracając do wywiadu – na szczęście zanim zostanie opublikowany, inshallah, trafił w moje ręce. Mało brakowało, a wyszedłbym na półgłówka odpowiadającego bądź pojedynczymi słowami, bądź niegramatycznie. Zboczony zawodowo, przez kilka wolnych lekcji poprawiałem tak nieudolnie notowane odpowiedzi, jak i pytania. Teraz z niecierpliwością czekam na pachnący drukarnią egzemplarz magazynu. Dorzucę sobie do cv.

Skoro jesteśmy przy polityce – do szkoły miała zawitać komisja z tutejszego MENu. Zaskakujące, jak wiele może się zadziać, kiedy, jak się wyraziła moja matematyczka z Topolówki, strach dupę ściska. Z dnia na dzień nad bramą szkoły załopotały flagi – Syrii i najfajniejszej partii rządzącej. Liczba portretów Bashara Al Assada zawisłych w hallu, biurach i klasach – choć wydawało się to fizycznie niemożliwe – jeszcze wzrosła. W łazienkach natomiast zawisły nowiutkie i pełne pojemniki papieru toaletowego. I wszystko na nic. O ile panowie z ministerstwa nie złożyli nam wizyty niepostrzeżenie, co nie byłoby chyba w ich stylu, nie złożyli jej w ogóle. Może jutro. W każdym razie, siłą rozpędu, zachowaliśmy przywilej korzystania z publicznego papieru toaletowego.

Kolejny genialny pomysł matki dyrektorki. Wycieczka szkolna. Pewnie do muzeum, myślicie? Do teatru, do opery? Do kina? Do miejskiej biblioteki? Dobra, do parku? Nie. Do centrum handlowego New Mall. W końcu można się tam wiele nauczyć o nowych sklepach i ich zimowej ofercie, a także zjeść lunch w którejś z restauracji (zapewnie prowadzonej przez znajomych żony Mazena). Na karcie wycieczkowicza można było nawet dokonać wyboru posiłku: hamburger z frytkami albo kurczakowe nuggets z frytkami. Ale przecież nie tylko o naukę tu chodzi, wycieczki wyrabiać wszak mają chlubne nawyki. A co lepiej przysłuży się rozwojowi ekonomii rozwijającego się państwa, jeśli nie narodowe hobby – zakupy. Cóż, może trzeba zrozumieć miejscową mentalność. Czymś trzeba przecież zrównoważyć brak wpływów z akcyzy na alkohol. Ostatecznie wycieczka się nie odbyła. Ponoć z uwagi na świńską grypę. Jakby tu mieli świnie. Ale co tam – świńska, ptasia czy chomicza – wymówka zawsze na czasie.

Miarka się przebrała. Postanowiłem podjąć nierówną walkę z nazywaniem mnie przez uczniów ‘mister, mister, mister – me!’ podczas zgłaszania się do odpowiedzi. Podczas pierwszej potyczki, podczas której naliczałem drużynom ujemne punkty za ten nawyk, na tablicy pojawiły się trzydzieści dwa wpisy. Mimo że lekcja trwała jakieś dwadzieścia minut z uwagi na wycieczkę do drukarni (czyli, jeśli tylko trochę się postarać, można wymyślić coś sensowniejszego niż zwiedzanie centrum handlowego). Wynik nie nastrajał optymizmem. Ale, zaskakująco szybko, udało się. Stanąłem wprawdzie w związku z tym przed kolejnym problemem – uprzejmym donosicielstwem ‘Mister, mister, he said ‘mister’!’, ale zawsze to jakiś postęp. Teraz, o ile uczniowie się nie zapomną, jestem po prostu ‘teacher’.

Czas jak zwykle płynie nieubłaganie szybko. Pierwszy trymestr nauki dobiegł końca, a zwieńczono go spotkaniem z rodzicami. W jednej z sal gimnastycznych poustawiano stoliki oznaczone numerem i literką klasy i zebrano w niej wszystkich nauczycieli i asystentów. Nieopodal, w jednej z sal, przygotowano ciasteczka i napoje. Przez pond trzy godziny wręczaliśmy pieczołowicie przygotowywane raporty postępów opatrzone komentarzami (standardowo dla mojego grade 5: ‘gada i łazi po klasie’) i rozmawialiśmy z napływającymi falami rodziców, przybyłych, by dowiedzieć się, jak sobie radzą ich skarby, dlaczego nie są najlepsze w klasie i co to za wstręciuchy mają lepsze wyniki. Poszło dość sprawnie i miło, ktoś nawet udzielił mi entuzjastycznie prawa do stosowania na jego dziecku wszelkich kar, jakie przyjdą mi do głowy. Świetnie, zacznę od rażenia prądem, a jeśli to nie pomoże, spróbuję gilotyny.

Oliver zalicza ostatnio seryjnie tradycyjne syryjskie przyjęcia urodzinowe. Najpierw razem z Renatą pojechał na zabawę do jej uczennicy Noury. Później zaproszony został przez Hanę, koleżankę z klasy, ale nie mógł pójść z uwagi na mój mecz i niedyspozycję stopy mojej żony. Przy okazji podsumowuję niedługą, acz barwną historie jej kontuzji – po kolejnej wizycie w szpitalu i dwutygodniowej chyba terapii polegającej na smarowaniu, łykaniu pigułek i bandażowaniu, noga nie jest już wcale a wcale fioletowa i prawie nie boli przy chodzeniu. Co się odwlecze, to nie uciecze – jakże to syryjsko celne powiedzenie, swoją drogą – wkrótce Oliver otrzymał kolejne zaproszenie od innej koleżanki o trudnym do odmienienia imieniu Aya. W końcu świętowaliśmy jubileusz ucznia Renaty i znajomka Olivera – Ahmada. Po kilku imprezach tego typu można się śmiało pokusić o określenie standardowej procedury syryjskich przyjęć urodzinowych. Zaczyna się od zaproszenia na sobotę, koniecznie do Grand Station – restauracyjno-cukierniano-kawiarnianego molocha z placem zabaw. Czy to miejsce tego typu jedyne, czy najlepsze, nie wiem, faktem jest natomiast, że wszystkie party odbywają się właśnie tam. Następnie należy nabyć prezent w którymś z sieci sklepów Gifty za równowartość 30-40 złotych (wypytaliśmy tubylców, by nie strzelić gafy w którąś stronę). Czy to sklep tego typu jedyny, czy najlepszy - patrz wyżej. Sama impreza trwa trzy – cztery godziny i polega na wręczaniu prezentów, jedzeniu junk foodu, graniu na komputerze w przyległej do placu zabaw salce, zabawie w basenie z piłeczkami, śpiewaniu ‘happy birthday’ po arabsku i angielsku i, na koniec, jedzeniu tortu. Niezbyt pasjonująco w gruncie rzeczy. Ciekawym zwieńczeniem party jest natomiast zwyczaj wręczania gościom upominków przez jubilata. Oliver dostał piórnik i spajdermeńską parasolkę. Klimat rodem z urodzin Bilba w ‘Drużynie Pierścienia’, tyle że w popkulturowym nieco wydaniu.

Moje urodziny i imieniny Olivera świętowaliśmy natomiast w Ikebanie, japońskiej restauracji w Sheratonie. Tym razem zamiast sushi, postanowiliśmy, razem z Jimem, bufetową bratnią duszą, spróbować uczty teppanyaki. Pod nieobecność szefa kuchni, pana Wana, o jej odpowiednią oprawę zadbał miejscowy kucharz. Na rozgrzewkę zaserwowano nam zupę, po czym mistrz ceremonii stanął za blatem, wokół którego siedzieliśmy i rozpoczął show. Mimo że metalowe łopatki, którymi próbował żonglować, kilkakrotnie spłatały mu figla i z głośnym brzękiem spadły na grzejący się blat, pokaz zrobił na nas wrażenie. Kiedy przyszło do właściwego przygotowywania posiłku, kucharz odzyskał pewność siebie. Najpierw na rozgrzanym blacie roztopił masło. Następnie zajął się symultanicznym smażeniem interesująco przyprawionego ryżu, warzyw, wołowiny, łososia i dużych krewetek. Najlepiej oceniliśmy wołowinę – delikatną i kruchą, choć lekko krwistą. Niesamowity był też smak sosu sojowegoi smażonego na maśle i czosnku. Kiedy mieliśmy już dosyć, podano nam lody. Biesiada została uznana za udaną. Co nie zmienia ponurego faktu, że dystans między moją datą urodzenia a datą aktualną sięgnął już dwudziestu sześciu lat…

Ministerstwo zdrowia postanowiło wziąć na siebie rolę rozsądku uzależnionej od napojów energetyzujących Renaty. Problem pojawił się, kiedy wyczerpał się zapas kilku sklepów, w których stale się w nie zaopatrywała. Po pomoc udaliśmy się do naszego znajomego zarządcy piekarni. Moja żona poprosiła go o asystę w negocjacjach z Marketną, supermarketem na piętrze, tyczących się hurtowego zamówienia Red Bulli. Wtedy to okazało się, że rząd zarządził przeniesienie sprzedaży energy drinków do aptek. Tym samym nałożył niejako na te przybytki jasny obowiązek zaopatrywania kofeinistów i taurynistów w substancje przez nich pożądane. Jak wyjaśnił nam zmyślny piekarz, właściciel apteki musi sprowadzić odpowiedni produkt w oczekiwanej ilości – w przeciwnym razie jego interes może zostać zamknięty. Kampania społeczna ministerstwa odniosła chyba skutek, budząc zainteresowanie konsumentów. Podczas następnej wizyty w piekarni znajomek zapytał nas, zaintrygowany, jak to jest z tymi napojami, czy naprawdę dają pałera. Był chyba nieco zawiedziony, kiedy wyjaśniliśmy, że nie bardziej niż kawa.

Przyszedł wreszcie moment, kiedy postawieni zostaliśmy przed koniecznością skorzystania z autobusowej komunikacji miejskiej. Jak wspomniałem wcześniej, zwykle nie ma to większego sensu z uwagi na niskie ceny taksówkowych kursów i ich względną wygodę. Know how poruszania się po mieście autobusem nie jest też niestety mocna stroną naszych syryjskich i zagranicznych znajomych. Nie wiedzą nawet, gdzie i za ile kupuje się bilety, o znajomości tras poszczególnych linii nie wspominając. Wszyscy albo maja auta, albo jeżdżą taryfami. Tego popołudnia chcieliśmy dostać się do Al Aziziah. Z niejasnych przyczyn na pobliskiej głównej ulicy, gdzie zwykle nie czekamy na wolna taksówkę dłużej niż dwie minuty, panował dziwaczny galimatias. Zdecydowana większość taksówek świeciła na czerwono. Kierowcy zatrzymywali się przy nas tak czy inaczej, pytając dokąd się wybieramy. Zapewne chcieli dopchnąć nas do siedzących już w środku pasażerów. Nie wydawało nam się to dobrym pomysłem, ruszyliśmy więc wzdłuż ulicy, licząc na znalezienie lepszej miejscówki. Nic z tego, dotarliśmy do kolejnego przystanku autobusowego, przy którym stały jakieś zielone – wolne – auta. Zajrzałem do środka przez okienka i dowiedziałem się, że kurs do Aziziah kosztuje dziś 200 lir. Żałuję, że mój arabski nie pozwolił mi na pojęcie przyczyny tego stanu rzeczy. W jego obliczu w każdym razie autobus wydał nam się sensowną opcją. Aleppo nie jest specjalnie duże, nawet więc nie znając tras konkretnych numerów, mieliśmy duże szanse dojechać w okolice nas interesujące. Zrobiłem jednak mały rekonesans wśród ciżby na przystanku. Jakiś mężczyzna oświadczył, że żaden autobus nie jedzie stąd do Al Aziziah. Najlepiej wziąć taksówkę. Zakreśliłem ręką szeroki łuk i powiedziałem, że wszystkie są czerwone. Chyba nie pojął. Ten mój pożałowania godny arabski. Następna zapytana, młoda kobieta, również odesłała nas do taksówki. Poinformowałem ją więc, starając się ukryć zniecierpliwienie, że taksówki są dziś jak mężczyźni po trzydziestce albo jak toalety publiczne w krajach rozwijających się – zajęte albo posrane. Chcą 200 lir za 40lirowy kurs (właściwie nie nawiązałem do mężczyzn i toalet, ale taki był sens moich słów). Zdziwiła się na te słowa. Jak to dwieście? Tak to, że są jakieś tajemnicze godziny szczytu a my jesteśmy obcokrajowcami. Nadjechał autobus – pytam grzecznie, dokąd jedzie. Okazuje się, że do Al Suleimania. Przecież to zaraz obok Al Aziziah! Mieszkamy tu od trzech miesięcy a wiemy takie rzeczy. Ech, ci miejscowi… Wsiedliśmy, nabyliśmy bilety po 10 lir za sztukę i pojechaliśmy. Autobusy nie są takie złe. Całkiem czyste nawet. Prawda, ludzie się gapili, szczególnie jakiś gang odzianych w czarne skórzane kurtki chłystków po metr pięćdziesiąt z wytatuowanymi dłońmi, ale czemu tu się dziwić. Nasz trójka i Juriusz to pewnie jedyni obcokrajowcy, oprócz Irakijczyków, którzy w ostatnim dziesięcioleciu zdecydowali się na przejażdżkę autobusem.

Na prawiekoniec – wyniki ostatnich meczów i podsumowanie sezonu piłkarskiego. Al Kalima i ich małe boisko. Mogliśmy wystawić tylko pięciu piłkarzy z pola i golkipera. Ten ostatni nie był, niestety, w formie. Przegraliśmy 4-8. I tak zaprezentowaliśmy się nieźle, biorąc pod uwagę fakt, że ta sama drużyna wygrała 10-0 z Siną, której my w unieważnionym pierwszym meczu sezonu ulegliśmy 1-2. Jest progres.

Na kolejny mecz, z ICARDą, przyjechaliśmy w ostatniej chwili. Piłkarzy zapakowano wprawdzie do małego autobusu razem z high school girls Jona odpowiednio wcześnie, ale mojego kolegi po fachu jak nie było, tak nie było. Zamęczany przez zniecierpliwionych podopiecznych, zorganizowałem misję ratunkową. Odnalazłem Jona w Sali konferencyjnej, w której odbywało się właśnie kolejne pasjonujące spotkanie z Mazenem. I utknąłem w tych ruchomych piaskach razem z nim, mimo że wcześniej usprawiedliwiłem swoją nieobecność. Siedzieliśmy jak na szpilkach i słuchaliśmy mało porywającego wywodu po arabsku. Tom, który nie próżnuje, jeśli idzie o arabski, wyjaśnił, że słuchamy o tym, co robić podczas przerw, i czego pilnować podczas dyżurów. Czas płynął. Moi piłkarze gniewnie łypali już ślepiami zza drzwi sali. W końcu nasz szef przeszedł na angielski i w ciągu trzech minut podsumował główne idee spotkania. Ach, ten ekonomiczny angielski! Może należało od niego zacząć. Pospieszyliśmy do autobusu i pojechaliśmy. Mecz był zacięty – choć ICARDA była lepsza, przez długi czas dotrzymywaliśmy im kroku. W końcu jednak straciliśmy decydującą bramkę, przegraliśmy 3-4.

W szkolnym autobusie, który powiózł nas na ostatni mecz sezonu, z Aleppo College, zabrakło obrońcy Omara. Powód jego nieobecności wyjaśnił mi przy okazji pewną tajemniczą stołówkową sytuację zaszłą parę dni wcześniej. Otóż podczas wolnej lekcji zszedłem na dół kupić coś do jedzenia i poczytać. Zastałem tam obsługę siedzącą na blacie bufetu i majtającą nogami jak jakieś Humpty Dumpty wannabes. Sprzedano mi jednak kanapkę, a nawet poczęstowano parzoną akurat, oczywiście po arabsku kawą. Może i nie tak oczywiście – w standardowej ofercie naszej mizernej stołówki jest tylko, z niejasnych przyczyn, kawa trzywjednym. Porządny napój team bufetowy przygotowuje tylko dla siebie. Trafiłem więc na dobry moment i dobry humor. Tylko czemu nikt nie siedzi na krzesłach? Rozejrzałem się wokół i ruszyłem w stronę najbliższego stolika. Powstrzymano mnie jednak przed zajęciem miejsca. Szczęśliwie – wszystkie sprzęty, jak zauważyłem zbadawszy je dokładniej, były zagadkowo brudne, jakby lepkie. I tu historia lektury przy kawie splata się z historią Omara. Naczelny troublemaker rozlał ponoć, choć może należałoby rzec – rozbryzgał, colę po znacznej powierzchni stołówki. Został za to – brawa dla pedagogicznej odwagi jego nauczyciela lub supervisora – zawieszony w prawach ucznia na dwa dni. Stąd też nie pojechał na ostatni mecz. Z powyższym Omarem skojarzyła mi się jeszcze jednak anegdotka. W drodze powrotnej z któregoś meczu zachowywał się wyjątkowo głośno, możliwe, że przeklinał przy tym po arabsku. Sprowokował tym niecodzienną reakcję kierowcy i pani opiekującej się dziećmi podczas podróży. Kierowca zjechał na pobocze i oświadczył, że z takim łobuzem dalej nie jedzie i basta. Pani zadzwoniła do kogoś z góry i podała telefon Omarowi. Ten, wciąż wesół, porozmawiał chwilę i rozłączył się. Nie wyglądało, żeby był specjalnie przejęty sytuacją. Słusznie, po chwili ruszyliśmy. Nieco zaskoczony – spodziewałem się wszak naiwnie konsekwentnej rozprawy z chuligaństwem – poprosiłem Basela, drobnego ale zdolnego napastnika, o wyjaśnienie sytuacji. Dlaczego kierowca oświadczył kategorycznie, że nie pojedzie, a właśnie jedziemy, wciąż z wcale nie cichym Omarem? ‘People in Syria just say, but they don’t do.’ – odparł. Wnikliwość i dystans raczej nietypowe, jak na dwunastolatka. Tłumaczy go chyba tylko to, że nie jest stąd, a z Jordanii.

Ostatni mecz wygraliśmy przekonująco, 8-4. Najlepszą drużynę, Al Kalima, zdyskwalifikowano za wystawianie zbyt wiekowych zawodników. Chyba nieco zbyt poważnie podeszli do turnieju. Albo to ja, w swojej naiwności, wierzyłem, że nie rozchodzi się tu o wyniki, ale o dobrą zabawę. W konsekwencji, na pięć pozostałych drużyn zajęliśmy w tegorocznych rozgrywkach wciąż medalowe trzecie miejsce.

Podczas świąt Aid, przypadających na przełom listopada i grudnia, planowaliśmy wybrać się do Beirutu. Tamar z sekretariatu powiedziała nam jakiś czas temu, że szanowny nasz dyrektor Mazen podjął już decyzje o tym, że możemy wyjechać za granicę. Czy to jednak opacznie zrozumiała słowa szefa wszystkich szefów, czy też nie przeniknęła do końca wzniosłych myśli naczelnego dyrektora Syrian Arab Republic i ojca wszystkich nauczycieli – faktem jest, że kwestie wizowe nie zostały uregulowane. Oczywiście, moglibyśmy wyjechać tak czy inaczej. Jak jednak zauważył w drodze na Kraniec Świata, szczerząc zęby w swoim genialnym uśmiechu, Hector Barbossa: ‘It's not getting to the Land of the Dead that's the problem. It’s getting back…’. A więc Plan B. Ruiny Palmiry. I niech się co chce dzieje. Aye.

7 comments:

  1. Hejka!
    Jejku, tak dawno nie pisalam tu nic. Ale jak wiesz w vlo tak srednio mam czas ... LOL.
    Ale chcialabym powiedziec, ze Twoja ex-matematyczka chyba sie pomylila, bo to nie jest "strach dupe sciska" tylko "ZAL dupe sciska" :-DDD
    Aha! W ogole chcialam dopisac, ze jestem pierwsza! ;-D Hihi.

    ReplyDelete
  2. Hmm, prawdę mówiąc, dziwne mi się wydaje to, że karzeż się tytułować "teacher"... Wprawdzie nie nadążam za aktualnymi metodami i modami nauczania na zachodzie, ale po angielsku wydaje mi się zwracanie się per "sir" lub "Mr. G_" ew. "Mr. Michał" ("Professor" to chyba dla ponad co najmniej podstawowych) - chodzi chyba nie o ideologię, a o język? ;P

    Co do asortymentu aptek, to przypuszczam, że zmieniono to dla tzw. teh lulz. No i rzeczywiście, lulzy były. :D Czy witaminki, plusssszki i paracetamolki też są tylko w aptekach?

    Humpty Dumpty wannabes brzmi prześmiesznie, ale mniej wiarygodnie w kraju bez króla, a zatem i jego ludzi. Mają tam przynajmniej konie?

    ReplyDelete
  3. No nieeeeee, dwa orty w jednym słowie, chyba spałem jak to pisałem, jak to wszystko trzeba sprawdzać..... :'( Cały świat teraz zobaczy, idę się chyba pociąć troszkę, na razie!

    Ps. Jak masz jakieś supermoce edytorskie, M., to zmień to, bo umrę ze zgryzoty.

    ReplyDelete
  4. Powiedzonko o strachu, co sciska zadek, jest chyba maturalna wersja przytoczonego przez Ciebie. Ze niby jak zbliza sie so called egzamin dojrzalosci, dzieci zaczynaja sie uczyc.

    W kazdym razie witam siostre ponownie.

    Jestem wprawdzie zafascynowany kolonializmem, ale tytulowanie mnie sir czy mister jakos mi nie pasuje. Przesiaklem niechgcacy idealami, pozornej przynajmniej, rownosci miedzy ludzmi. Mister Michael byloby na miejscu, ale latwiej chyba z 'mister' zmienic na 'teacher'
    niz wymusic po 'mister' swoje imie.

    Nie zrozumialem 'teh lulz'. Wdzieczny bede za wyjasnienie. Pluszow tu chyba nie ma, witaminki i paracetamolki mozna chgyba legalnie nabyc w zwyklych sklepach.

    W kraju bez krola? A szanowny Bashar Al Assad to co, demokratycznie wybrany prezydent? Nie ufaj nazwom...

    ReplyDelete
  5. To może wypróbujesz bardziej dostojne i niebanalne "Master"? Jestem ciekaw, jak wyglądają Twoje lekcje w Polsce, uczniowie mówią "proszę pana" czy "nauczycielu"? (A może wrócimy do "obywatelu"? Tzn. ja absolutnie nie krytykuję ideologii, tyle że po prostu mi to nie brzmi... pewnie jestem już zbytnio uwarunkowany kulturowo.)

    Laboga, jaka ta dzisiejsza młodzież nieobyta, "teh lulz" to tak po internetowemu, "teh" jako prędko niepoprawnie zapisane "the", a "lulz" jako zniekształcone "lol".

    ReplyDelete
  6. He, Master brzmi niekiepsko... Ale co bys pomyslal o nauczycielu, ktory tak kaze sie tytulowac?

    Zadumalem sie przy tych lulzach tak nad ich sensem, jak i nad swoja staroscia. Choc na nauke nigdy ponoc nie jest za pozno...

    ReplyDelete
  7. Co bym pomyślał? Możliwości wiele, do wyboru: a) ma podziemne laboratorium gdzie dokonuje podejrzanych eksperymentów; b) posiada niezwykłe zdolności kontroli umysłu; c) ma długą siwą brodę, zna kung fu i jest zen; d) jest ekscentrycznym freakiem (to oczywiście komplement); e) jest pretensjonalnym bufonem; f) ma szmergla.... itd.

    ReplyDelete