Rozdział V, w którym…
Top 13 • ukryta moc • liposukcja
• motyw dżungli w aranżacji wnętrz w Polsce w pierwszej połowie lat 90-tych • wiórki
• myj ząbki • oddajcie nam wózeczki • 1001 zastosowań bambusa • gdyby kózka • o
niefortunnych nazwach i penisach słów klika • nirwana dla najmłodszych • 1001
zastosowań krzyża • Buka nadchodzi • poznajemy Maniaka Miesiąca
Jakarta, noc z piątku, 23
września na sobotę, 24 września 2011, kwadrans po pierwszej
Przebrnęliśmy
wreszcie, co sygnalizowałem już ostatnio, przez pierwsze 5 dni naszego pobytu w
Indonezji. Zanim jednak zabiorę Was, drodzy moi, na wycieczkę do centrum
Jakarty, uzupełnię jeszcze – i ubarwię nieco, mam nadzieję – obraz naszych
przedmieść. Nazbierało się w moim pęczniejącym szybko hemingwayowskim moleskinie
– dla którego wreszcie, po roku od zakupu, znalazłem godne zastosowanie –
trochę drobiazgów, o których w poprzednich tekstach napomknąć nie było okazji.
Ot, takie wrażenia, spostrzeżenia, śmiesznostki. Ponieważ generalnie z
najróżniejszych są parafii, postanowiłem zaprezentować je w niezobowiązującej
formie listy top 13. Czyli im dalej, tym, według mnie, ciekawiej. Zapraszam do
zabawy!
13… Transformers to ukryta moc – głosiła przed laty piosenka z
reklamówki. Owszem, ukryta. Dość niedbale jednak, na podjeździe przed
imponującym budynkiem w willowej dzielnicy, przez którą przechodziliśmy podczas
jednego z naszych spacerów rozpoznawczych. Niby zwykłe auto, auto jakich wiele.
Prawdziwą naturę maszyny zdradził jednak znaczek, który nie umknął uwadze Olivera…
A więc istnieją…
12… Wspominałem ostatnio o mojej fascynacji egzotycznymi
supermarketami. Supermarket jako lustro, w którym przegląda się społeczeństwo i
tak dalej. Z tej okazji przykład regionalnego wynalazku. Papierki do usuwania
nadmiaru łoju z twarzy. Wyciąga się taki papierek z estetycznej paczuszki – z
której uśmiecha się delikatnie niewiasta bynajmniej nie miejscowa – przykłada na
tłuste rejony twarzy i… gotowe. Tłuszcz wessany, bez naruszania makijażu.
„Pozostawia skórę świeżą i matową”. Jesteś tego warta.
Gdyby jeszcze twarz stawała się od tego jasnoróżowa… Ileż bilionów rupii kosztują Indonezyjczyków rokrocznie marzenia o bladych twarzach… Marzenia wielkie jak Michael Jackson i jak on niespełnione. A ludzie w Polsce chodzą na solarium, żeby najeść się trawy importowanej z drugiej strony płotu...
11… Cała prawie moja rodzina chlubiła się lata temu wielkimi
okazami dieffenbachii. Gdyby ich co jakiś czas nie przycinać, niechybnie
poprzebijałyby sufity i jeszcze sąsiedzi mogliby się nimi pochlubić. Moda
przyszła chyba od dziadka – nie wiem, czy przywiózł pierwszą sadzonkę ze swoich
afrykańskich wojaży czy zdobył ją już w Polsce, w każdym razie miał do nich
rękę. Ale moda, jak to moda, skończyła się. Zajmowały te giganty pół pokoju i
jeszcze ochlapywały podłogę swoimi wydzielinami, ponoć trującymi. Zniknęły więc
z naszych domostw i nikt chyba specjalnie po nich nie płakał. I idziemy sobie
któregoś razu, chyba nawet pierwszego dnia, przez nasze slumsy, a tu
dieffenbachie! Ot tak sobie, na wolności! Od
razu poczułem się jak w domu…
10… Idziemy dalej, idziemy, aż tu nagle stajemy w oko w oko z
procesem, którego końcowym etapem jest batonik bounty. Miejscowa niewiasta stoi
sobie pośród obranych z wierzchniej warstwy i porozbijanych orzechów
kokosowych, co i rusz wrzucając kolejne łupiny do jakiejś tajemniczej maszyny.
Ta buczy, grzechocze, trzęsie się cała, i wyrzuca z siebie masę, która mnie od
razu skojarzyła się z wiórkami kokosowymi. Zgłębiwszy jednak temat uznałem, że
wnioski moje mogły być przedwczesne i związane z faktem, że głodnemu chleb na
myśli. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że pani pozyskiwała koprę, bielmo
orzechów palmy kokosowej. Dopiero kopra po wysuszeniu i dalszej obróbce staje
się znanymi nam wiórkami, a później batonikiem. Indonezja jest drugim na
świecie, po Filipinach, producentem kopry i wygląda na to, że byliśmy świadkami
narodzin kilkudziesięciu kilogramów z 1,2 miliarda ton, które corocznie się tu
wytwarza. Wszystko fajnie, ale szkoda, że nie zrobiła batoników…
9… Cechy rzemieślnicze i ich oznaczenia. W Chinach na każdym przysłowiowym rogu ulicy
zwracały na siebie uwagę – i wbijały w pamięć, jak się okazuje – obracające się
powoli ustrojstwa. W różnych kolorach, ale zawsze z wijącą się dookoła ruchomego
walca linią. Taka spirala wydawała się wiecznie piąć w górę. Nie wiem, co to ma
do fryzjerstwa, ale tak właśnie oznaczane były wszystkie zakłady i salony.
Zarówno te zatęchłe, z popękanymi lustrami, dwoma fryzurami w menu i
golibrodami o aparycji przywodzącej na myśl uczynki Sweeney Todda, ale mającej
niewiele wspólnego z kreacją Johnny’ego Deppa, jak i te odpicowane, łączące w
sobie to, co najlepsze z zachodniej nowoczesności i miejscowej tradycji (masaże
głowy!), prowadzone przez hipsterskich stylistów mających do pomocy armię
słitaśnych asystentów i asystentek. Wszystkie.
Na przedmieściach Jakarty, przynajmniej tych najzapadlejszych, szyldy jednego tylko cechu cieszą się taką rozpoznawalnością, stylistycznie królują w okolicy. Koncepcja szyldu banalnie prosta. Od kremowego lub, jak to się w przedszkolu mawiało, sraczkowatego tła odcina się wyraźnie malunek szczęki. Chyba sztucznej, w każdym razie pozbawionej głowy dookoła. Wyszczerzonej w szyderczym uśmiechu, ale to może tylko moje dentystofobiczne odczucie. Opisanej, dla pewności, Dokter Gigi. Lub podobnie, w każdym razie zawsze Gigi. Z początku myślałem, że Gigi to jakaś znamienita familia, z dziada pradziada lecząca zęby Jakartan. Szybko jednak znalazłem lepsze wyjaśnienie – gigi to ząb lub zęby. Zatem Doktor Ząbek… If you have a toothache, if no one else can help, and if you can find him, maybe you can hire... Doctor Tooth. Parafrazując intro Drużyny A, jakby ktoś nie skojarzył. Muzyczka.
8… A skoro już o znakach graficznych, niech będzie i o
kategorii znaków drogowych. Co kraj, to obyczaj i co kraj, to unikalne,
endemiczne nakazy, zakazy i informacje. Skandynawia ma swoje wpisane w trójkąt
łosie, w Szkocji rozbawił mnie ostatnio znak ostrzegający kierowców przed
dosiadającymi koni ludzikami w toczkach. Indonezja dorzuca niniejszym do listy
zakaz handlu wózeczkowego.
Pisząc o warungach, mogłem niechcący wywołać wrażenie, że to najmniejsza tutejsza jednostka gastronomiczna. Otóż nie, są jeszcze wózeczki właśnie. Dwukołowe – plus niewielkie trzecie kółko dla równowagi, zaopatrzone w coś w rodzaju dyszla, do którego zaprzęga się szef kuchni, składające się z kuchenki na butlę gazową, szafki i witrynki. Zwykle kolorowe - niebieskie, zielone lub czerwone – i opatrzone wymalowanymi lub wyklejonymi nazwami dwóch – trzech dań, które oferują. A oferują w sumie wszystko, co można sobie wyobrazić i co da się przygotować w warunkach polowych – od smażonego ryżu i kilku typów makaronów, przez zupy, grillowane szaszłyczki z kurczaka, kulki rybne, najróżniejsze rodzaje tofu, śniadaniowe pierożki i inne mączno - ziemniaczane cuda, po świeże, przygotowane do konsumpcji owoce. Świetna sprawa, bo jak wózeczków rozłoży się gdzieś kilka, to wybór jest wręcz przytłaczający, a taniej już się nie da. Ale plan zabudowy okolicy PMA zakłada najwyraźniej klimat zbyt posh dla wózeczków…
7… Jak przystało na byłego doradcę do spraw nieruchomości, o
budownictwie tutejszym napisałem już słów więcej niż kilka. Nie napomknąłem
jednak o dwóch rzeczach. Pierwsze, co mnie intryguje, to użycie tradycyjnej cegły
jako materiału budowlanego na nowo powstających inwestycjach. Prawie u nas
niespotykane w dobie pustaków ceramicznych czy innych bloczków silikatowych. Drugie
to coś, na co porządnie napatrzyłem się w Chinach, ale co niezmiennie mnie
urzeka. Rusztowania. Buduje się niby nowoczesne apartamenty, byle wyżej, byle
ciaśniej, byle bardziej zachodnio, przynajmniej wedle miejscowych wyobrażeń na
temat gustów Zachodu. A rusztowania wciąż z bambusa. Piękny retro akcent. I jak
ekologicznie!
6… Było już ostatnio o miejscowej faunie. Mało w gruncie
rzeczy malowniczej, może z wyjątkiem jaszczurek. I niewiele brakowało, a byłbym
zapomniał o ssakach! Okolica niby bardzo by chciała być wielkomiejska, ze
swoimi apartamentami, strażnikami, fitness klubami i w ogóle, a słoma z butów
wychodzi jako żywo. Na kozich kopytkach wychodzi. Kozy rozmaitych rozmiarów i
umaszczeń szwendają się po okolicznych zeschłych trawnikach – wspominany deszcz
po jakichś trzech dniach się wypadał, podgryzają przez płot osiedlowe drzewka,
czasem w pośpiechu biegną dokądś wzdłuż drogi. Zwykle widujemy rodzinki złożone
z trzech – czterech osobników, nierzadko jednak pasące się stadka liczą po
kilkanaście szatańskich pomiotów o pionowych źrenicach. Najczęściej zwierzęta
włóczą się same, raz jednak widziałem, jak podążały za jakimś rowerzystą. Chyba
pasterz, bo pedałował raczej bez paniki. Kozy. Zabawna rysa na przedmiejskich
marzeniach o cywilizacji… No i koty są. Zabiedzone trochę, chude – chyba spasione
miejscowe szczury są dla nich za duże. I ogonki mają jakby za krótkie. Albo
jakaś miejscowa rasa, albo ktoś podcina je barbarzyńsko na potrzeby medycyny
tradycyjnej. Jakby tego było mało, tu już płynnie przejdę do ptactwa, o
wschodzie słońca często rozlega się gdzieś niedaleko pianie koguta… Nie ma co,
wieś pełną gębą.
5… Zakładacie firmę? Wypuszczacie na rynek nowy produkt? A
może coś wynaleźliście? Wujek Dobra Rada radzi: zgooglujcie wygenerowaną przez
siebie nazwę, która wydaje się Wam genialna. Zajmie to moment a nie popełnicie
gafy sowicie zapewne opłacanych speców od marketingu ze stajni Mitsubishi,
którzy musieli być z siebie bardzo zadowoleni wymyślając nazwę Pajero.
Chciałbym zobaczyć ich rzednące miny, kiedy ktoś uprzejmie im doniósł, że pajero to w slangu kilku
hiszpańskojęzycznych krajów persona que
se masturba, czyli z grubsza onanista. Nie mniej niefortunnie wyszło z
firmą obuwniczą, która objawiła się światu pod szyldem Athlete’s Foot.
Athlete’s Foot – do mnie jakoś nie trafia, ale powiedzmy, że brzmi całkiem
przyzwoicie. Gdyby nie to, że athlete’s
foot, czyli stopa sportowca to potoczna nazwa grzybicy tej części ciała.
Coś jak łokieć tenisisty. Językowo, bo medycznie zbieżność jest raczej
niewielka. Przekora, bywa, sprawdza się w marketingu, ale bez przesady. Nazwa
trafiła wprawdzie pod strzechy, tyle że nie w formie opasłych ksiąg przychodów
firmy, a jako antyprzykład i chwytliwa anegdotka w podręcznikach marketingu.
Mało? A, banalnie, wejście na rynek polski firmy Osram? Przykłady można by
mnożyć, ale te trzy – trzy swoją drogą to liczba znacznie bardziej klawa niż
niby szczęśliwe osiem – są, jak sądzę, aż nadto wymowne.
Sprawy nieco się komplikują, jeśli nazywacie się megasłabo. Bo takiemu Stanisławowi Lemowi nazwisko pomogło ponoć wypromować się na rynku skandynawskim. Po szwedzku lem to penis. Co stawia przecież naszego wieszcza w jednym szeregu z kolegą po fachu Philipem K. Dickiem. Doborowe towarzystwo na półce z anatomią, w porywach – z erotyką. Także nazwiska zmieniać nie trzeba, kolegom z podstawówki może jeszcze być łyso, jak już staniecie się sławni.
W ogóle, ciekawa rzecz – chcąc napomknąć o Stanisławie Penisie i jego podboju rynku szwedzkiego, a nie chcąc przy tym bezmyślnie powtarzać dawno temu zasłyszanych plotek o znaczeniu jego nazwiska, plotek, które mogły przecież okazać się złośliwymi kaczkami dziennikarskimi, zasięgnąłem opinii Cioci Wikipedii. Ciocia powiedziała, że w istocie Lem i Dick z jednej są parafii. Dodała również, że w szwedzkim opisie hasła ‘penis’, do którego odsyła hasło ‘lem’, znajdują się dość bezwstydne zdjęcia ilustrujące powyższy organ. W spoczynku i we wzwodzie. Zaintrygowało mnie to, wszak niewinne szwedzkie dziatki buszujące po Internecie mogą, ku uciesze ichniego luterańskiego Szatana, wpisać, zupełnie przypadkiem, w wyszukiwarkę słowo ‘penis’ i niechcący dowiedzieć się jak ów może wyglądać... To dopiero… U nas, w poczciwej Polsce takie niedopatrzenie nie mogłoby mieć miejsca, my wiemy jak się bronić przed zakusami Boruty, Rokity i całej tej liberalnej zgrai. Otóż myliłem się! Są fociaczki, są. A do tego penisy mamy na nich większe niż Szwedzi na swoich.
Ale chyba odbiegłem od tematu. Mała przerwa – w końcu musicie pewnie odpalić Wiki i sprawdzić, czy aby nie ściemniam. Dalej, zbereźnicy. Już? To jedziemy dalej.
Na pozycji piątej naszego dzisiejszego zestawienia dwa lokalne przykłady będące ilustracja powyższych rozważań. Rozważań o nazwach, nie o penisach, zapomnijcie wreszcie o tych penisach! Przykład pierwszy: miłośnikom motoryzacji wciska się w indonezyjskich sklepach preparaty firmy Kit. Ale to jeszcze nic, ot kącik ust może drgnąć, z grzeczności. Ale co powiecie na przykład drugi: zapakowane hermetycznie w folię mięciutkie kawałki be-żowego tofu opatrzone wypisaną na opakowaniu niewinnymi, niczego nieświadomymi literkami nazwą ‘Poo’? Smacznego.
4… Nirwana National School. Tej treści tabliczkę, wskazująca
drogę do jakiejś tajemniczej placówki, ujrzeliśmy podczas pierwszego bodajże
spaceru po okolicy. Tam to dopiero fajnie byłoby uczyć… W naszej
chrześcijańskiej szkole czeka nas co najwyżej raj, pracując dla NNS mielibyśmy
jak w banku oświecenie. A w klasach zamiast krzyży wiszą pewnie plakaty
Cobaina...
3… A skoro o chrześcijaństwie mowa… W jednym z centrów
pobliskich galerii handlowych natrafiliśmy na sklep dla fanów tej religii. Tylu
świętych figur w jednym miejscu dawno nie widziałem. Nasze dewocjonalia w
porównaniu do tych budzić mogą jedynie śmiech, ewentualnie pogardliwe
prychnięcie. Małe Matki Boskie, średnie Matki Boskie, duże Matki Boskie,
wielkie Matki Boskie, małe Jezusy, średnie, duże, wielkie… Niektóre świecące w
ciemności. Do tego krzyże w rozmaitych rozmiarach i kolorach. Książki. Zegary.
Czego tylko, dosłownie, dusza zapragnie. Ale na kolana rzuciła mnie dopiero
pokaźnych rozmiarów lampka nocna z kloszem umocowanym na ukrzyżowanym Synu
Bożym…
2… Pierwszy wieczór po przyjeździe, pierwszy spacer,
wychodzimy sobie na patio a tam na drzwiach dostawcy butli z wodą napis „buka”.
Oj, wiele osób wychowanych na muminkach poczułoby się mocno niekomfortowo... A
po wyjściu na miasto robiłoby już w gacie, bo podobne napisy zdobią większość
drzwi sklepów, biur, urzędów… Nie tylko tu, na przedmieściach Jakarty, ale w
całej Indonezji! Wyznawcy Buki wychwalają swój obiekt kultu? A może przeciwnie,
wypisują to przerażające imię by odegnać tajemniczą istotę od swoich progów?
Albo niemile widziana w Dolinie Muminków Buka przeniosła się pod równik i za
przewartościowaną skandynawską walutę skupuje nieruchomości, opisując je
następnie swoim imieniem? Niestety, rozwiązanie zagadki jest bardziej
prozaiczne. Buka to „otwarte”. A „zamknięte”
to tutup. Tez fajnie.