Tuesday, September 27, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział V


Rozdział V, w którym…

Top 13 • ukryta moc • liposukcja • motyw dżungli w aranżacji wnętrz w Polsce w pierwszej połowie lat 90-tych • wiórki • myj ząbki • oddajcie nam wózeczki • 1001 zastosowań bambusa • gdyby kózka • o niefortunnych nazwach i penisach słów klika • nirwana dla najmłodszych • 1001 zastosowań krzyża • Buka nadchodzi • poznajemy Maniaka Miesiąca

Jakarta, noc z piątku, 23 września na sobotę, 24 września 2011, kwadrans po pierwszej


Przebrnęliśmy wreszcie, co sygnalizowałem już ostatnio, przez pierwsze 5 dni naszego pobytu w Indonezji. Zanim jednak zabiorę Was, drodzy moi, na wycieczkę do centrum Jakarty, uzupełnię jeszcze – i ubarwię nieco, mam nadzieję – obraz naszych przedmieść. Nazbierało się w moim pęczniejącym szybko hemingwayowskim moleskinie – dla którego wreszcie, po roku od zakupu, znalazłem godne zastosowanie – trochę drobiazgów, o których w poprzednich tekstach napomknąć nie było okazji. Ot, takie wrażenia, spostrzeżenia, śmiesznostki. Ponieważ generalnie z najróżniejszych są parafii, postanowiłem zaprezentować je w niezobowiązującej formie listy top 13. Czyli im dalej, tym, według mnie, ciekawiej. Zapraszam do zabawy! 

13…        Transformers to ukryta moc – głosiła przed laty piosenka z reklamówki. Owszem, ukryta. Dość niedbale jednak, na podjeździe przed imponującym budynkiem w willowej dzielnicy, przez którą przechodziliśmy podczas jednego z naszych spacerów rozpoznawczych. Niby zwykłe auto, auto jakich wiele. Prawdziwą naturę maszyny zdradził jednak znaczek, który nie umknął uwadze Olivera… A więc istnieją…

12…        Wspominałem ostatnio o mojej fascynacji egzotycznymi supermarketami. Supermarket jako lustro, w którym przegląda się społeczeństwo i tak dalej. Z tej okazji przykład regionalnego wynalazku. Papierki do usuwania nadmiaru łoju z twarzy. Wyciąga się taki papierek z estetycznej paczuszki – z której uśmiecha się delikatnie niewiasta bynajmniej nie miejscowa – przykłada na tłuste rejony twarzy i… gotowe. Tłuszcz wessany, bez naruszania makijażu. „Pozostawia skórę świeżą i matową”. Jesteś tego warta.
               
          Gdyby jeszcze twarz stawała się od tego jasnoróżowa… Ileż bilionów rupii kosztują Indonezyjczyków rokrocznie marzenia o bladych twarzach… Marzenia wielkie jak Michael Jackson i jak on niespełnione. A ludzie w Polsce chodzą na solarium, żeby najeść się trawy importowanej z drugiej strony płotu...


11…        Cała prawie moja rodzina chlubiła się lata temu wielkimi okazami dieffenbachii. Gdyby ich co jakiś czas nie przycinać, niechybnie poprzebijałyby sufity i jeszcze sąsiedzi mogliby się nimi pochlubić. Moda przyszła chyba od dziadka – nie wiem, czy przywiózł pierwszą sadzonkę ze swoich afrykańskich wojaży czy zdobył ją już w Polsce, w każdym razie miał do nich rękę. Ale moda, jak to moda, skończyła się. Zajmowały te giganty pół pokoju i jeszcze ochlapywały podłogę swoimi wydzielinami, ponoć trującymi. Zniknęły więc z naszych domostw i nikt chyba specjalnie po nich nie płakał. I idziemy sobie któregoś razu, chyba nawet pierwszego dnia, przez nasze slumsy, a tu dieffenbachie! Ot tak sobie, na wolności! Od razu poczułem się jak w domu…  

10…        Idziemy dalej, idziemy, aż tu nagle stajemy w oko w oko z procesem, którego końcowym etapem jest batonik bounty. Miejscowa niewiasta stoi sobie pośród obranych z wierzchniej warstwy i porozbijanych orzechów kokosowych, co i rusz wrzucając kolejne łupiny do jakiejś tajemniczej maszyny. Ta buczy, grzechocze, trzęsie się cała, i wyrzuca z siebie masę, która mnie od razu skojarzyła się z wiórkami kokosowymi. Zgłębiwszy jednak temat uznałem, że wnioski moje mogły być przedwczesne i związane z faktem, że głodnemu chleb na myśli. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że pani pozyskiwała koprę, bielmo orzechów palmy kokosowej. Dopiero kopra po wysuszeniu i dalszej obróbce staje się znanymi nam wiórkami, a później batonikiem. Indonezja jest drugim na świecie, po Filipinach, producentem kopry i wygląda na to, że byliśmy świadkami narodzin kilkudziesięciu kilogramów z 1,2 miliarda ton, które corocznie się tu wytwarza. Wszystko fajnie, ale szkoda, że nie zrobiła batoników… 

9…          Cechy rzemieślnicze i ich oznaczenia.  W Chinach na każdym przysłowiowym rogu ulicy zwracały na siebie uwagę – i wbijały w pamięć, jak się okazuje – obracające się powoli ustrojstwa. W różnych kolorach, ale zawsze z wijącą się dookoła ruchomego walca linią. Taka spirala wydawała się wiecznie piąć w górę. Nie wiem, co to ma do fryzjerstwa, ale tak właśnie oznaczane były wszystkie zakłady i salony. Zarówno te zatęchłe, z popękanymi lustrami, dwoma fryzurami w menu i golibrodami o aparycji przywodzącej na myśl uczynki Sweeney Todda, ale mającej niewiele wspólnego z kreacją Johnny’ego Deppa, jak i te odpicowane, łączące w sobie to, co najlepsze z zachodniej nowoczesności i miejscowej tradycji (masaże głowy!), prowadzone przez hipsterskich stylistów mających do pomocy armię słitaśnych asystentów i asystentek. Wszystkie.      

Na przedmieściach Jakarty, przynajmniej tych najzapadlejszych, szyldy jednego tylko cechu cieszą się taką rozpoznawalnością, stylistycznie królują w okolicy. Koncepcja szyldu banalnie prosta. Od kremowego lub, jak to się w przedszkolu mawiało, sraczkowatego tła odcina się wyraźnie malunek szczęki. Chyba sztucznej, w każdym razie pozbawionej głowy dookoła. Wyszczerzonej w szyderczym uśmiechu, ale to może tylko moje dentystofobiczne odczucie. Opisanej, dla pewności, Dokter Gigi. Lub podobnie, w każdym razie zawsze Gigi. Z początku myślałem, że Gigi to jakaś znamienita familia, z dziada pradziada lecząca zęby Jakartan. Szybko jednak znalazłem lepsze wyjaśnienie – gigi to ząb lub zęby. Zatem Doktor Ząbek… If you have a toothache, if no one else can help, and if you can find him, maybe you can hire... Doctor Tooth. Parafrazując intro Drużyny A, jakby ktoś nie skojarzył. Muzyczka. 

8…          A skoro już o znakach graficznych, niech będzie i o kategorii znaków drogowych. Co kraj, to obyczaj i co kraj, to unikalne, endemiczne nakazy, zakazy i informacje. Skandynawia ma swoje wpisane w trójkąt łosie, w Szkocji rozbawił mnie ostatnio znak ostrzegający kierowców przed dosiadającymi koni ludzikami w toczkach. Indonezja dorzuca niniejszym do listy zakaz handlu wózeczkowego.


Pisząc o warungach, mogłem niechcący wywołać wrażenie, że to najmniejsza tutejsza jednostka gastronomiczna. Otóż nie, są jeszcze wózeczki właśnie. Dwukołowe – plus niewielkie trzecie kółko dla równowagi, zaopatrzone w coś w rodzaju dyszla, do którego zaprzęga się szef kuchni, składające się z kuchenki na butlę gazową, szafki i witrynki. Zwykle kolorowe - niebieskie, zielone lub czerwone – i opatrzone wymalowanymi lub wyklejonymi nazwami dwóch – trzech dań, które oferują. A oferują w sumie wszystko, co można sobie wyobrazić i co da się przygotować w warunkach polowych – od smażonego ryżu i kilku typów makaronów, przez zupy, grillowane szaszłyczki z kurczaka, kulki rybne, najróżniejsze rodzaje tofu, śniadaniowe pierożki i inne mączno - ziemniaczane cuda, po świeże, przygotowane do konsumpcji owoce. Świetna sprawa, bo jak wózeczków rozłoży się gdzieś kilka, to wybór jest wręcz przytłaczający, a taniej już się nie da. Ale plan zabudowy okolicy PMA zakłada najwyraźniej klimat zbyt posh dla wózeczków…      

7…          Jak przystało na byłego doradcę do spraw nieruchomości, o budownictwie tutejszym napisałem już słów więcej niż kilka. Nie napomknąłem jednak o dwóch rzeczach. Pierwsze, co mnie intryguje, to użycie tradycyjnej cegły jako materiału budowlanego na nowo powstających inwestycjach. Prawie u nas niespotykane w dobie pustaków ceramicznych czy innych bloczków silikatowych. Drugie to coś, na co porządnie napatrzyłem się w Chinach, ale co niezmiennie mnie urzeka. Rusztowania. Buduje się niby nowoczesne apartamenty, byle wyżej, byle ciaśniej, byle bardziej zachodnio, przynajmniej wedle miejscowych wyobrażeń na temat gustów Zachodu. A rusztowania wciąż z bambusa. Piękny retro akcent. I jak ekologicznie!

6…          Było już ostatnio o miejscowej faunie. Mało w gruncie rzeczy malowniczej, może z wyjątkiem jaszczurek. I niewiele brakowało, a byłbym zapomniał o ssakach! Okolica niby bardzo by chciała być wielkomiejska, ze swoimi apartamentami, strażnikami, fitness klubami i w ogóle, a słoma z butów wychodzi jako żywo. Na kozich kopytkach wychodzi. Kozy rozmaitych rozmiarów i umaszczeń szwendają się po okolicznych zeschłych trawnikach – wspominany deszcz po jakichś trzech dniach się wypadał, podgryzają przez płot osiedlowe drzewka, czasem w pośpiechu biegną dokądś wzdłuż drogi. Zwykle widujemy rodzinki złożone z trzech – czterech osobników, nierzadko jednak pasące się stadka liczą po kilkanaście szatańskich pomiotów o pionowych źrenicach. Najczęściej zwierzęta włóczą się same, raz jednak widziałem, jak podążały za jakimś rowerzystą. Chyba pasterz, bo pedałował raczej bez paniki. Kozy. Zabawna rysa na przedmiejskich marzeniach o cywilizacji… No i koty są. Zabiedzone trochę, chude – chyba spasione miejscowe szczury są dla nich za duże. I ogonki mają jakby za krótkie. Albo jakaś miejscowa rasa, albo ktoś podcina je barbarzyńsko na potrzeby medycyny tradycyjnej. Jakby tego było mało, tu już płynnie przejdę do ptactwa, o wschodzie słońca często rozlega się gdzieś niedaleko pianie koguta… Nie ma co, wieś pełną gębą.  

5…          Zakładacie firmę? Wypuszczacie na rynek nowy produkt? A może coś wynaleźliście? Wujek Dobra Rada radzi: zgooglujcie wygenerowaną przez siebie nazwę, która wydaje się Wam genialna. Zajmie to moment a nie popełnicie gafy sowicie zapewne opłacanych speców od marketingu ze stajni Mitsubishi, którzy musieli być z siebie bardzo zadowoleni wymyślając nazwę Pajero. Chciałbym zobaczyć ich rzednące miny, kiedy ktoś uprzejmie im doniósł, że pajero to w slangu kilku hiszpańskojęzycznych krajów persona que se masturba, czyli z grubsza onanista. Nie mniej niefortunnie wyszło z firmą obuwniczą, która objawiła się światu pod szyldem Athlete’s Foot. Athlete’s Foot – do mnie jakoś nie trafia, ale powiedzmy, że brzmi całkiem przyzwoicie. Gdyby nie to, że athlete’s foot, czyli stopa sportowca to potoczna nazwa grzybicy tej części ciała. Coś jak łokieć tenisisty. Językowo, bo medycznie zbieżność jest raczej niewielka. Przekora, bywa, sprawdza się w marketingu, ale bez przesady. Nazwa trafiła wprawdzie pod strzechy, tyle że nie w formie opasłych ksiąg przychodów firmy, a jako antyprzykład i chwytliwa anegdotka w podręcznikach marketingu. Mało? A, banalnie, wejście na rynek polski firmy Osram? Przykłady można by mnożyć, ale te trzy – trzy swoją drogą to liczba znacznie bardziej klawa niż niby szczęśliwe osiem – są, jak sądzę, aż nadto wymowne.

Sprawy nieco się komplikują, jeśli nazywacie się megasłabo. Bo takiemu Stanisławowi Lemowi nazwisko pomogło ponoć wypromować się na rynku skandynawskim. Po szwedzku lem to penis. Co stawia przecież naszego wieszcza w jednym szeregu z kolegą po fachu Philipem K. Dickiem. Doborowe towarzystwo na półce z anatomią, w porywach – z erotyką. Także nazwiska zmieniać nie trzeba, kolegom z podstawówki może jeszcze być łyso, jak już staniecie się sławni.

W ogóle, ciekawa rzecz – chcąc napomknąć o Stanisławie Penisie i jego podboju rynku szwedzkiego, a nie chcąc przy tym bezmyślnie powtarzać dawno temu zasłyszanych plotek o znaczeniu jego nazwiska, plotek, które mogły przecież okazać się złośliwymi kaczkami dziennikarskimi, zasięgnąłem opinii Cioci Wikipedii. Ciocia powiedziała, że w istocie Lem i Dick z jednej są parafii. Dodała również, że w szwedzkim opisie hasła ‘penis’, do którego odsyła hasło ‘lem’, znajdują się dość bezwstydne zdjęcia ilustrujące powyższy organ. W spoczynku i we wzwodzie. Zaintrygowało mnie to, wszak niewinne szwedzkie dziatki buszujące po Internecie mogą, ku uciesze ichniego luterańskiego Szatana, wpisać, zupełnie przypadkiem, w wyszukiwarkę słowo ‘penis’ i niechcący dowiedzieć się jak ów może wyglądać... To dopiero… U nas, w poczciwej Polsce takie niedopatrzenie nie mogłoby mieć miejsca, my wiemy jak się bronić przed zakusami Boruty, Rokity i całej tej liberalnej zgrai. Otóż myliłem się! Są fociaczki, są. A do tego penisy mamy na nich większe niż Szwedzi na swoich. 

Ale chyba odbiegłem od tematu. Mała przerwa – w końcu musicie pewnie odpalić Wiki i sprawdzić, czy aby nie ściemniam. Dalej, zbereźnicy. Już? To jedziemy dalej.  

Na pozycji piątej naszego dzisiejszego zestawienia dwa lokalne przykłady będące ilustracja powyższych rozważań. Rozważań o nazwach, nie o penisach, zapomnijcie wreszcie o tych penisach! Przykład pierwszy: miłośnikom motoryzacji wciska się w indonezyjskich sklepach preparaty firmy Kit. Ale to jeszcze nic, ot kącik ust może drgnąć, z grzeczności. Ale co powiecie na przykład drugi: zapakowane hermetycznie w folię mięciutkie kawałki be-żowego tofu opatrzone wypisaną na opakowaniu niewinnymi, niczego nieświadomymi literkami nazwą ‘Poo’? Smacznego.

4…          Nirwana National School. Tej treści tabliczkę, wskazująca drogę do jakiejś tajemniczej placówki, ujrzeliśmy podczas pierwszego bodajże spaceru po okolicy. Tam to dopiero fajnie byłoby uczyć… W naszej chrześcijańskiej szkole czeka nas co najwyżej raj, pracując dla NNS mielibyśmy jak w banku oświecenie. A w klasach zamiast krzyży wiszą pewnie plakaty Cobaina...

3…          A skoro o chrześcijaństwie mowa… W jednym z centrów pobliskich galerii handlowych natrafiliśmy na sklep dla fanów tej religii. Tylu świętych figur w jednym miejscu dawno nie widziałem. Nasze dewocjonalia w porównaniu do tych budzić mogą jedynie śmiech, ewentualnie pogardliwe prychnięcie. Małe Matki Boskie, średnie Matki Boskie, duże Matki Boskie, wielkie Matki Boskie, małe Jezusy, średnie, duże, wielkie… Niektóre świecące w ciemności. Do tego krzyże w rozmaitych rozmiarach i kolorach. Książki. Zegary. Czego tylko, dosłownie, dusza zapragnie. Ale na kolana rzuciła mnie dopiero pokaźnych rozmiarów lampka nocna z kloszem umocowanym na ukrzyżowanym Synu Bożym…

2…          Pierwszy wieczór po przyjeździe, pierwszy spacer, wychodzimy sobie na patio a tam na drzwiach dostawcy butli z wodą napis „buka”. Oj, wiele osób wychowanych na muminkach poczułoby się mocno niekomfortowo... A po wyjściu na miasto robiłoby już w gacie, bo podobne napisy zdobią większość drzwi sklepów, biur, urzędów… Nie tylko tu, na przedmieściach Jakarty, ale w całej Indonezji! Wyznawcy Buki wychwalają swój obiekt kultu? A może przeciwnie, wypisują to przerażające imię by odegnać tajemniczą istotę od swoich progów? Albo niemile widziana w Dolinie Muminków Buka przeniosła się pod równik i za przewartościowaną skandynawską walutę skupuje nieruchomości, opisując je następnie swoim imieniem? Niestety, rozwiązanie zagadki jest bardziej prozaiczne. Buka to „otwarte”. A „zamknięte” to tutup. Tez fajnie.

1…         Zwyciężyła totalnie odjechana abstrakcja, przy której skecze Monty Pythona i filmy Lyncha nudzą przewidywalnością. KFC w Matahari. Zwyczajna tablica z dwoma klasycznymi fotografiami. Jedna podpisana dość standardowo, ‘Manager On-Duty’. Druga: uwaga… ‘Maniac of the Month’… LOL.

Wednesday, September 21, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział IV


Rozdział IV, w którym…


Cztery znaczy śmierć • przestrzeń • fauna przedmieść Jakarty • consierge • stówą, panie kustosz, stówą • w pułapce • w sieci • o kopaniu grobów łyżką, widelcem i pałeczkami • ratujemy Ziemię • the toilet pisses back


Jakarta, noc z piątku, 9 września na sobotę, 10 września 2011, pierwsza
Jakarta, noc z soboty, 10 września na niedzielę, 11 września 2011, pół do pierwszej
Jalarta, noc z piątku, 16 września na sobotę, 17 września 2011, kwadrans po północy
Jakarta, noc z soboty, 17 września na niedzielę, 18 września 2011, za kwadrans druga


Mieszkamy teraz na dziesiątym piętrze, taki zanotowaliśmy spadek. Nie, nie wyrzucili nas z – jak to szumnie brzmi z angielska – apartamentu. Nie, nie wbiliśmy się na permanentny melanż  do nowo zapoznanych sąsiadów z dołu. Nie, budynek nie osiadł. Po prostu znów mój zachodni mózg nie ogarnął tutejszych zawiłości, tym razem w temacie budownictwa. Liczyłem te pietra, dość pobieżnie, konstruując opis budynku, i się najwidoczniej przeliczyłem. W windzie najwyższe piętro opatrzone jest numerem 15. Nie ma natomiast piętra 13 i 14. Zrzuciłem to odruchowo na karb jakichś pomieszczeń technicznych, maszynerii windowej i diabli wiedzą czego jeszcze. Nie przywiązałem do tego wagi w każdym razie. Ale jadę sobie windą dnia pewnego, gapię się na przyciski i coś mi nie gra. Bo nie ma też piętra 4. To dopiero dało mi do myślenia, wtedy dopiero wątki zaczęły się łączyć w całość. 4. 13. 14. Świta? Czwórka to liczba w Azji bardzo złowróżbna. Po japońsku i chińsku shi brzmi bowiem jak słowo „śmierć”. Pięknie pokazuje to wpływy tych dwóch kultur na wspólny azjatycki tygielek, wszak pechowość czwórki przejęły ludy, w językach których liczba ta nie budziła fonetycznej grozy. Trzynastki, jak sądzę, wyjaśniać nie muszę. A że niewątpliwie jest Indonezja krajem, w którym nakładają się na siebie niezliczone wpływy kulturowe, aż trzy piętra wypadły z numeracji, bo przesądni tubylcy nie chcą na takowych mieszkać.

Siedzę sobie właśnie na patio, na jakiejś wykafelkowanej konstrukcyjce, która na tyle przypomina stolik z siedziskiem, że postanowiłem opuścić nasze raskolnikowsko ciasne mieszkanko i na niej się zainstalowawszy, na świeżym powietrzu popisać. Jako że nie robię się – a to odkrycie – coraz młodszy, postanowiłem przy okazji wyjazdu do Indonezji ograniczyć palenie. Klimat gorący, towarzystwa odpowiedniego nie ma, więc poszło gładko. Ale pisać bez papierosów chyba nie potrafię. A wyjście na balkon co jakiś czas to jednak nie to, co fajeczka w gębie… I ta przestrzeń. Nie powiem, żebym jakoś bardzo tęsknił za Syrią, ale naszego ogrodu, w którym można było przesiadywać nocą nad klawiaturą, nierzadko aż do muezzinowego wezwania do modlitwy o świcie, brakuje mi bardzo… Nie ma się co dziwić, że Mein Kampf jest literackim dnem, jeśli weźmiemy pod uwagę przestrzeń, jaka dysponował autor podczas pisania. Markiz De Sade w podobnych warunkach dał wprawdzie czadu, ale dał go w sposób, delikatnie mówiąc, naruszający normy społeczne, nawet swojej wyuzdanej epoki. Intelekt i kreatywność – owszem. Spokoju ducha oraz dystansu do siebie i rzeczywistości, czyli swego rodzaju mądrości, zarzucić mu natomiast raczej nie  sposób. Przestrzeń, głupcy!

Siedzę więc sobie, wsłuchuję się w koncert świerszczy, koników polnych czy innych cykad, patrzę w górę i istotnie widzę pięter dwanaście. Gdybym tu zaczynał pierwszy rozdział, nie rąbnąłbym się. A że bazowałem na obserwacjach poczynionych w klaustrofobicznej windzie – wyszło jak wyszło. Może i pomysł na wstęp zstąpiłby na mnie chętniej. O zwierzętach choćby mógłbym napisać. O szczurach na przykład, co tu sobie, nie niepokojone przez nikogo, pomykają. Albo o komarach, które niewiarygodnie licznie zleciały się tu z okolicy, by mnie przywitać, tak się ucieszyły niesamowicie na mój widok. Chcąc nie chcąc, musiałem podjąć je kolacją. Nazbyt niestety wystawną. Niewiele dał strategiczny odwrót do mieszkania i spryskanie się antybzzz. Nie są, okazuje się, bezczele wybredne. Ani wdzięczne. Ani skromne. Nie wystarczył strzał w plecy, musiałem jeszcze dostać po kostkach i nadgarstkach, żebym pamiętał, czyja to dzielnia.

Skoro już zacząłem o faunie, pociągnę temat. Niestety słonie nie przechadzają się ulicami Jakarty. Nie ma kolorowych papug, na które po cichu liczyłem, nie ma małp, które możnaby obserwować i dumać nad kondycją rodzaju ludzkiego. Są za to jaszczurki, nawet wewnątrz budynku. W samym apartamencie widziałem mrówki. I jednego niemrawego karalucha. Bez szału, nie warto nawet inwestować w środki do dezynsekcji.
           
        Zainteresował się mną strażnik. Myślałem, że może siedzę na jakimś pomniku ofiar budowy Palm Mansion Apartments, ale nie. Dziwi go chyba, że nie śpię o tej porze. On też nie śpi, ale jemu za to płacą, przyłożył więc złożone dłonie do policzka w międzykulturowo, jak się okazuje, rozpoznawalnym geście oznaczającym sen i wyrzucił z siebie zbitek słów, z naciskiem na tidur, w tonacji wznoszącej. A więc zapewne zadał mi pytanie. Powiedziałbym mu, że wyśpię się po śmierci, ale nie potrafię, zresztą to już mogłoby nie być międzykulturowo oczywiste. Powiedziałem więc, że tidur tomorrow, chyba zrozumiał. 

Dobra, dosyć tego dobrego, komarersy nadal nie zasypiają gruszek w popiele. W domu też wprawdzie występują, ale jednak mniej licznie. Kończę ostatniego papierosa i zmiatam, bo ani się obejrzę a będę biegał po aptekach w poszukiwaniu malaronu. Tyle refleksji na temat patio, pora na kolejną garść spostrzeżeń na temat nieco szerzej pojętej okolicy. 

            Właściwie w ciągu następnych dwóch dni zakończyliśmy etap jej oswajania. Poruszamy się w jej obrębie dość pewnie. Tak pieszo, jak i, w ograniczonym zakresie, ale jednak, dostępnymi środkami transportu. Z ojekami jeszcze musimy się zaprzyjaźnić. Poznaliśmy z grubsza ceny tak podstawowych produktów, jak i usług. Wiemy  gdzie zjeść, gdzie zrobić zakupy, gdzie pranie, gdzie ćwiczyć, gdzie iść na masaż i gdzie wreszcie skorzystać z internetu. No dobra, właściwie za orientację w terenie odpowiada moja małżonka, ale dopóty, dopóki wiem, gdzie ona jest, czuję się uprawniony do używania pierwszej osoby liczby mnogiej.

A właśnie. Wiemy też, do kogo uderzać, kiedy czegoś nie wiemy. Opuszczając któregoś razu strzeżony teren naszego Palm Mansion, natknęliśmy się na wyjątkowo rezolutnego strażnika. Zbliżył się do nas energicznie, przedstawił jako Hadi, wypytał nas o imiona, pochodzenie, cel wizyty w Indonezji i wiele innych rzeczy, po czym nakazał zapisanie jego numeru telefonu i dzwonienie, kiedy tylko jesteśmy w potrzebie. Niczym w boromirowy róg dąć więc będziemy. Oświadczył również, że jeśli chcemy, pokaże nam prawdziwą Jakartę. Jakartę, w której jest mnóstwo rzeczy, o których nawet nam się nie śniło w Ameryce. Mniejsza o to, że powiedzieliśmy mu przecież, że jesteśmy z Polski. Przecież ‘We’ra All Living In America’… Niech i tak będzie. Nie mamy na wyposażeniu mieszkania ciepłej wody, pralki i satelity – mamy za to consierge’a.

Pamiętacie te hasła wyborcze Tuska o człowieku z zasadami? I prześmiewcze rysunki odnoszące je do lekcji chemii? Znów nawiązuję, odlegle wprawdzie, ale jednak, do polityki. Ach te wybory, nawet z drugiej półkuli czuję już tę gorącą atmosferę… Nieważne. Ze mnie w każdym razie też taki człowiek z zasadami. Nie piszę na przykład bez potrzeby dwa razy o tym samym. Jak o czymś jest dwa razy, to albo za drugim razem pojawiły się jakieś nowe okoliczności, albo było bardziej hardcorowo, albo ewentualnie wyrażam i podkreślam w ten sposób, że czynność jakaś stała się naszym nawykiem albo że odwiedzane miejsce stało się istotnym dla nas spotem.

Do rzeczy. Pisałem ostatnio o przejażdżce rozsypującym się autobusem. Przy kolejnej przejażdżce tego typu środkiem transportu ta pierwsza wypada jak nie przymierzając podróż jachtem Eclipse Abramowicza. To był dopiero autobus! Bawiliśmy się kiedyś z przyjaciółmi w wojnę na Zoltar Arenie w Gdyni. Coś jakby paintball, tyle że nie strzela się kulkami, ale laserami. I biega się nie po lesie, ale po dwupoziomowej hali w postapokaliptycznym klimacie. Są wąskie korytarze, zdewastowane pomieszczenia, schodki, ścianki, worki z piaskiem. Jest wreszcie wrak samochodu, za którym można się kryć, nawet wsiąść do niego można, jeśli uda się komuś otworzyć popsute drzwi. No i tak właśnie z grubsza jak ten wrak wyglądał nasz autobus, numer 95. Przerdzewiały kadłub, łuszcząca się podłoga, fotele jakby pocięte maczetą. Nie wiem jakim cudem on się w ogóle poruszał, chyba wiedziony siłą woli mikrej postury, wychudzonego i zasuszonego kierowcy, który nota bene w jakiś pokrętny sposób pasował do wehikułu. Prawą dłonią, której nie powstydziłaby się egipska mumia dzierżył kierownicę, lewą zacisnął na tym, co zostało z dźwigni zmiany biegów. I do przodu. Wlekliśmy się jak zombiaki człapiące z cmentarza do wioski. Doprawdy, szybciej byłoby na piechotę. Ale, zgodnie z obietnicą młodziana, który robił za maszynę do sprzedaży biletów, do Matahari dojechaliśmy.

Oj, muszę zrobić małą dygresję i przenieść narrację do chwili obecnej, piątkowego wieczoru, niechże sobie tylko zapalę. Nabyłem dziś paczkę Gudang Garamów. Też goździkowe, ale z jeszcze jakimś dziwnym posmakiem. I mocne strasznie… A więc zaopatrzony w tę paczkę, zapalniczkę i kompa ruszam w noc, na patio. W końcu mamy weekend, pora trochę poślęczeć nad klawiaturą. Wciskam przycisk windy i nic. Jedna stoi na ósmym, druga na pierwszym piętrze. Pokazuje się strzałka w górę z tej na ósmym, ale nic się nie dzieje. Czekam. Nic się nie dzieje. Pewno się popsuła, zdarza się, na szczęście jeszcze nigdy ze mną w środku, choć to prawdopodobnie kwestia czasu. Ta z pierwszego nie kwapi się, żeby ruszyć w górę. Cóż, jest okazja, żeby wypróbować schody. Dobrze, że jednak mieszkamy na dziesiątym, mam jedno piętro mniej do pokonania. Wchodzę do klatki schodowej. Klik. Drzwi się za mną zatrzaskują. A sprawdzę sobie, czy aby mogę wrócić. Sprawdzam. Nie mogę. Gałka się nie obraca. Hmmm. No to w dół. Schodzę, schodzę, wszystkie piętra takie same, nie wiem już na którym jestem. Sprawdzę któreś z drzwi, tak na wszelki wypadek. Zamknięte. Jak to zamknięte? Nie można ich otworzyć… Mam jakiś klucz, który majta się na wspólnym breloczku z kluczami do mieszkania, może to właśnie do drzwi klatki schodowej? Sprawdzam. Niestety, bardzo nie bardzo. Trochę już w desperacji sprawdzam, czy może zadziała klucz do mieszkania. Nie działa. Więc może klucz jest dobry, ale otwiera tylko drzwi na moim piętrze? Tylko które jest moje, do diabła, wszystkie są takie same! Cholera wie, na którym teraz jestem… Klatka ciasna, okien nie ma, a ściany zdają się jakby jeszcze do siebie przysuwać, kiedy nie patrzę. Kiedy mrugam na przykład. A jakby teraz wybuchł pożar? Gorąco się robi i duszno… Komórki nie mam, żeby zadzwonić po Renatę. Dobra, bez paniki, nie czas jeszcze walić w losowe drzwi i drapać ściany. Schodzę, schodzę, schodzę, jestem już chyba kilka poziomów pod powierzchnią ziemi. Do piekła coraz bliżej, to się musiało tak skończyć. Nagle klatka się kończy. Inne drzwi. Rzucam się na klamkę. Otwarte. Wychodzę na powietrze, na parking otaczający budynek. Ufff. Zanosi się na burzę. Pada coraz mocniej, drugi raz dopiero pada, odkąd przylecieliśmy, i drugi dzień z rzędu. Błyska. Grzmi. Potężnie, aż się alarmy włączają. Piękna noc na początek weekendu.          

Co tam nowego w Matahari? W czymś na kształt empiku (który w polskich realiach stał się chyba dla rynku księgarskiego tym, czym adidasy dla rynku obuwniczego) udało nam się nabyć mapy. Jawy i Jakarty, o niebo lepsze niż te z przewodnika. Ani nas ani Matahari na żadnej z nich wprawdzie nie ma, ale mogą się przydać, kiedy już dotrzemy do centrum miasta. Zorganizowaliśmy jeszcze polowanie na jakiś, jakikolwiek, podręcznik do nauki Bahasa Indonesia, języka, w którym z większością Indonezyjczyków można pogawędzić, który jest tu swoistą lingua franca, jak mandaryński w Chinach. A za który wreszcie wypadałoby się zabrać. Podręczników zorientowanych w przeciwną stronę – przeznaczonych dla tubylców uczących się angielskiego – jest od groma. Niektóre są całkiem nawet niezłe. Słowników też jest mnóstwo, ale wertowanie słownika to chyba najnudniejszy sposób uczenia się. Nasze polowanie zakończyło się więc totalnym fiaskiem. Najwidoczniej wszyscy tu już umieją Bahasa Indonesia, w związku z czym nie ma sensu zagracać podręcznikami księgarnianych półek.

Lepiej nam poszło z kartą do telefonu. W kontekście kosztu roamingowych połączeń w okolicach 9,98 złotego za minutę, 4,94 złotego za odebrane, sprawa nie cierpiała zwłoki. W kolejnych telefonowych sklepach i na kolejnych telefonowych stoiskach kręcono tylko głowami. W końcu trafiliśmy na jakąś rezolutniejszą dziewczynę. Nie mówiła po angielsku specjalnie dobrze, ale w takich sytuacjach bardziej liczy się otwartość, głowa na karku i chęć poniesienia pomocy zagubionym bule gilom. Uczynna niewiasta zaprowadziła nas do poprzedniego odwiedzonego przez nas stoiska, z którego sami, jak wszędzie, zostaliśmy odprawieni z kwitkiem, a nawet bez kwitka. Chwila rozmowy w lokalnym narzeczu wystarczyła, żeby zeszycik z dziesiątkami numerów do wyboru się znalazł. Wybraliśmy najtańszy, za 5 zeciszy chyba, i prawie że w mgnieniu oka zostaliśmy, poprzez moją starą komórkę ze zdjętą blokadą sim, włączeni w grono użytkowników lokalnych sieci.

Korzystając z okazji, zamknę temat szalonych liczb zasygnalizowany w kontekście numeracji pięter drugą stroną medalu. Szczęśliwą liczbą, podobnie jak w Chinach, jest tu ósemka. Owszem, rozpoczęcie bejdzińskich igrzysk olimpijskich 8 sierpnia 2008 roku o godzinie 8:08 wieczorem nie było dziełem przypadku. Dziwaczne zamiłowanie do ósemek, któremu osobiście zupełnie nie hołduję, przejawia się między innymi właśnie w numerach telefonów. Im więcej ósemek w numerze, tym ów bardziej klawy, ergo droższy. Również tablice rejestracyjne co bardziej wypasionych aut i skuterów bogate są w ósemki. Nasz numer, numer nieczułych na przesądy a skąpych przy tym obcokrajowców, nie ma żadnych. I wcale dobrze mi z tym.

Znaleźliśmy kolejne japońskie miejsce, gdzie można dobrze zjeść. Hoka Hoka Bento, tak się komicznie sieć  nazywa. Spory asortyment przekąsek, głównie z kurczaka i krewetek oraz tytułowe bento – eleganckie czarne pudełka z licznymi przegródkami na ryż, warzywa, wzmiankowane przekąski, sosy i danie główne. Porcje są niewielkie, ale taka chyba jest filozofia kuchni japońskiej. Nie ilość, lecz harmonia barw, smaków i wartości odżywczych wyniesiona do rangi sztuki. Poza tym najzdrowiej ponoć jest zaspokajać głód zaledwie w osiemdziesięciu procentach. To chyba jak z orgazmami w ujęciu XIX-wiecznych – a może nawet i młodszych, nie zdziwiłbym się – podręczników medycyny. I tą koncepcją, że jak mężczyzna za  młodu się onanizuje, to mu na starość orgazmów zabraknie... Przekładając to na kulinaria – jest może jakaś ilość pokarmu, którą organizm jest w stanie przetrawić w ciągu życia. Osiągniesz odpowiednią wartość – umierasz. Kto wie? Wszystko fajnie, tylko mam kłopot z kontrolowaniem swojego wskaźnika głodu, jakoś nie mogę wyczuć momentu, w którym jestem najedzony na osiemdziesiąt procent...

Skoro już przy jedzeniu jesteśmy… Nie byłbym sobą, gdybym nie napomknął o kilku kulinarnych odkryciach z okolicy. Jak choćby o niepozornej, jak wszystkie, restauracyjce serwującej owoce morza, do której zaszliśmy razu pewnego na śniadanie. Wart wspomnienia jest serwowany tam cap cay seafood, pyszna zupa z krewetek i kalmarów gotowana z dużą ilością warzyw. Oraz cumi goreng. Właściwie cumi to kalmary, które serwuje się najczęściej pokrojone na kawałki lub pierścienie. To, co nam podano, wyglądało bardziej jak maleńkie ośmiorniczki, zasmażone w kojarzącym mi się z kuchnią japońską stylu tempura, w cienkiej warstewce panierki. Kalmary czy ośmiornice – w sumie to bez znaczenia, po zamoczeniu w niewielkiej ilości sosu sojowego były rewelacyjne. Na koniec, już po opłaceniu rachunku, zostaliśmy jeszcze poczęstowani ciasteczkami, które mogłyby chyba pretendować do miana najsuchszych ciasteczek świata. Dosłownie zasysały wilgoć z ust, nie pozwalając przez dłuższą chwilę ani ich przełknąć, ani wydusić z siebie prośby o wodę. Czego oczywiście nie daliśmy poznać po sobie, uśmiechając się tylko z wdzięcznością i uznaniem.

W temacie owoców morza pozostając... W innej jadłodajni, chińskiej tym razem – patenty kuchni chińskiej są ważnym elementem tutejszego kucharzenia – zamówiliśmy ikan krapu asem manis, rybę w sosie słodko-kwaśnym. Kwaśno słodkim-właściwie, jak wynika z oryginalnej nazwy. Choć równie dobrze potrawa mogłaby się nazywać „rybą niespodzianką”. Może dlatego, że pewnie została złowiona w pobliskim ścieku i nie wiadomo jaki syf zjadamy w sosie słodko-kwaśnym – czy też kwaśno-słodkim. Chociaż w sumie co to za niespodzianka. Dużo bardziej zaskakujący był dla mnie sposób jej przyrządzenia i podania. Ryba została wyfiletowana a mięso pokrojono w kawałki wielkości niedużego kęsa. Po usmażeniu w cieście wróciły one do usmażonej pozostałej części ryby, którą ułożono na półmisku. Dla niepoznaki przysypano je posiekanymi w wiórki lekko podsmażonymi warzywami, głównie marchewką, zostawiając po jednej stronie nieprzysypaną głowę, z drugiej ogon. W pierwszej chwili danie wygląda więc na klasyczna rybę, dopiero po rozgrzebaniu warstewki warzyw ujawnia swą wygodną dla konsumenta naturę. Jeszcze jedna uwaga. Gdyby kogoś zdziwił fakt, że w Azji Południowo-Wschodniej smaży się i podaje ryby w całości, z głową, niech zwróci uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, ryba w ten sposób podawana ma być jakoby symbolem jedności, nierozłączności, idealnej całości. Takie tam dalekowschodnie filozofowanie. Po drugie – ryba psuje się od głowy. Dostając ją z głową, mamy pewność, że owa głowa nie jest zepsuta, więc mięso tym bardziej. Jedna przyczyna, dla której możemy nie dożyć do końca posiłku, odpada. Takie pragmatyczne podejście do klienta nie jest z resztą wynalazkiem tutejszym. Słyszałem, że w Polsce podaje się czasem, czy też podawało, króliki niepozbawione puszystych łapek, co by klient był pewien, że nie je kota…

Mimo, że, jak już pisałem, warungów jest tu prawie tyle, co mieszkańców, pozostajemy, w rozsądnych granicach, wierni naszej pierwszej odwiedzonej w Indonezji jadłodajni. Waroeng Sarap – pisownia waroeng jest alternatywną wobec warung – wciąż potrafi nas zaskoczyć nowymi daniami a jednocześnie sprawić, że wracamy po już wypróbowane. Do domagających się uwagi nowości należy bez wątpienia angsio tahu – krojone w grubą kostkę tofu duszone w zawiesistym słonawym sosie. I dwa rodzaje nadziewanych na patyczki kawałków kurczaka – grillowane sate ayam bakar i smażone w panierce na głębokim oleju sate ayam goreng tepung. Obie wersje świetnie się komponują z najpopularniejszymi dodatkami, z których dwa zdecydowanie wiodą prym na stołach. Pierwszy to kecap manis, czyli słodki ketchup, sos przypominający sos barbeque pomieszany z sosem sojowym. Drugi – sambal, sos z ostrych papryczek, indonezyjski klasyk podawany dosłownie wszędzie, nawet w miejscowych McDonaldsach , KFC i Pizza Hut.  

Wspominałem ostatnio, że następnym razem, jak będziemy wracać do domu z Matahari, zaproponujemy niechętnym taksometrom taksówkarzom 15 000 rupii za kurs i zobaczymy jak na to zareagują. Nie zareagowali dobrze. Nasz rozmówca oświadczył, że ‘minimal payment’, tak się wyraził, to 25 000. Rozbawiło mnie, że gość praktycznie nie mówiący po angielsku użył takiego wyszukanego określenia, pewno z jakiegoś słownika sobie spisał. Nie to nie w każdym razie, skorośmy się nie dogadali, bo nasz ‘maximal payment’ wynosił tego dnia 15 000, wypadało nam odwrócić się i odejść. Przeszliśmy kilkanaście metrów, podczas których mieliśmy czas podumać nad perspektywą wracania do domu z buta, kiedy zatrzymała się koło nas inna taksówka. Kierowca chciał 25 000. Stanęło na 20 000. Na drodze kompromisu wróciliśmy więc do punktu wyjścia. Może uda się w trzeciej rundzie. 
            
        Ostatniego ranka omawianego etapu oswajania okolicy zbieraliśmy się powoli do wyjścia, kiedy klamka drzwi do mieszkania zaczęła się poruszać. Z początku spokojnie, jakby ktoś z tej drugiej strony oczekiwał, że drzwi będą otwarte. Następnie mocniej, w końcu wręcz agresywnie. Szarpaniu nie towarzyszyło, co ciekawe, pukanie do drzwi. Do naszych uszu doszły natomiast jakieś stłumione, kobiece chyba, głosy. Kiedy ubrałem się i otworzyłem, nikogo na zewnątrz nie było. Właściwie tyle na ten temat. Może to ekipa sprzątająca, którą mamy w pakiecie razem z consiergem, ale jeszcze o tym nie wiemy? Może to duch zaszlachtowanej tu pani domu próbujący desperacko wrócić do swojej kuchni, którego również mamy w pakiecie, ale jeszcze o tym nie wiemy? Kto to wie? Wspominam o intrygującej sytuacji, bo może w przyszłości ciąg dalszy nastąpi. Będzie wtedy do czego się odnieść: „Gdybyśmy wtedy, kiedy po raz pierwszy zauważyliśmy szarpanie, wynieśli się stamtąd, nie siedzielibyśmy teraz w jakiejś piwnicy, przykuci do klimy, głodni i spragnieni…”. O, tak na przykład.

Ochrona przyrody w Indonezji, analizując ową na przykładzie poznanego przez nas w ciągu tych pierwszych kilku dni kawałka Jakarty, leży i kwiczy. Nie żebym był zdziwiony. Zbulwersowany natomiast – owszem. Zamiast jednak bezowocnie się frustrować, wraz z małżonką postanowiłem rozpocząć pracę u podstaw. W Giga Markecie, wcale nie takim giga, jak wynikałoby to z nazwy, wypatrzyliśmy torbę na zakupy wielokrotnego użytku. Ma ładny brązowy kolor i napis: „Save Earth, it’s the only planet with chocolate.”. Wymyśliliśmy, że będziemy z ową torbą paradować po mieście i do niej właśnie, zamiast do foliowych siatek, którymi wszędzie jesteśmy nadzwyczaj hojnie obdarowywani, pakować nasze zakupy będziemy. Że niby taka zachodnia moda, którą warto by przejąć. Taki delikatny przekaz. Jakbyśmy się niewystarczająco wyróżniali bez tego typu dziwactw... Ale nic, wrzuciliśmy ową torbę do koszyka i pomaszerowaliśmy do kasy. Usłużna pani kasjerka piknęła nasz zakup, i – najwyraźniej dumna z siebie, że nas tak dobrze obsługuje – jęła pakować ją w foliową siateczkę… „Nieee…”, pozostało mi zawołać zniekształconym przez zwolnione tempo grubym głosem. Rzuciłem się z wyciągniętą przed siebie dłonią na nasz nowy nabytek. Leciałem tak, nadal w zwolnionym tempie, dobrych kilka sekund, po czym wyrwałem z rąk niegodziwej kasjerki swoją własność, swój ssskarb. Dobrze, przyznaję, nadałem scenie trochę niezasłużonego kolorytu. W każdym razie siateczki nie wzięliśmy, zakupy zapakowaliśmy do torby. Przy czym nabrałem wątpliwości, czy nasz delikatny przekaz do kogokolwiek dotrze…

Na koniec porządnego  reportażu – albo reportażu, który trzeba uratować – trzeba jakiegoś mocniejszego akcentu. Tym razem żadna wzniosła i głęboka puenta nie ciśnie m się na palce. Pozostaje mi tylko jedno – rzucić jakąś mała sensację. Najlepiej wyznanie. No to daję. Zostałem osikany przez kibel. Tak. Dolary przeciw orzechom, że rzecz jest niełatwa do przebicia. Zdarzyło się to, żeby było śmieszniej, niejako na własnym terenie. I zdradziecko, choć nie w plecy. Wyjaśniam: na własnym terenie, bo lokal niby zachodni, Dunkin’ Donuts, zachodzimy tam niekiedy z laptopem, żeby skorzystać z hot spota. Zdradziecko, bo klozet też zachodni. Przynajmniej na pozór. Kiedy począłem przyglądać mu się bliżej, dostrzegłem, że nosi na sobie pewne tajemnicze znamiona Dalekiego Wschodu. Zamontowano na nim mianowicie dość złożoną konstrukcję, złożoną między innymi z metalowej rurki i takiegoż pokrętła. Głupie to było jak zaglądanie do lufy strzelby, ale postanowiłem sprawę zbadać. Na zmianę patrzyłem na przyklejoną na spodniej stronie podniesionej klapy instrukcję i manipulowałem pokrętłem. Kręcę, kręcę w odpowiednią stronę i widzę, że rurka jakby się wysuwa. I nagle – sik. Zostaję trafiony strumieniem prosto w nogawki. Bezczelnie, bo strumień cienki i niespieszny, żaden tam wąż strażacki, raczej jak ze strzykawki. Gdybym w porę zorientował się, co się święci, miałbym szansę na ucieczkę. I złośliwie, bo wyglądam, jakbym sam się obsikał. Morderstwo upozorowane na samobójstwo…  

Tuesday, September 13, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział III


Rozdział III, w którym…

Zimny prysznic • B11 i jegomość w masce, czyli tam i z powrotem • szalony ojek • czy to naprawdę Mata Hari • wskaźnik Big Maca • to nie jest kraj dla alkoholików • czy Coriolis kręci

Jakarta, noc z niedzieli, 4 września na poniedziałek, 5 września 2011, za kwadrans druga
Jakarta, noc z poniedziałku, 5 września na wtorek, 6 września 2011, pół do drugiej
Jakarta, noc z piątku, 9 września na sobotę, 10 września 2011, pół do pierwszej
Jakarta, poniedziałek, 12 września 2011

Dzień drugi. Na początek – zimny prysznic. Bez żadnej symboliki, ot zimny prysznic. Choć kiedy zauważyliśmy po przyjeździe, że nie mamy ciepłej wody, brwi nasze powędrowały w górę czoła a w głowach działających na zachodnim systemie operacyjnym zawrzało. Jak to tak? Gdzie boiler? Piecyk? Gdzie drugi kurek, przede wszystkim? Zawsze był! W Wielkiej Brytanii nawet z osobnym drugim kranem. A tu co? A nic. Taka usługa nie jest najwyraźniej objęta standardem Palm Mansion Apartments. Wypracowaliśmy jeszcze, chwytając się brzytwy, teorię, że może włączają ciepłą wodę w jakichś określonych godzinach w ciągu doby, ale nie. Cóż począć, wpisaliśmy zagadnienie na listę tematów (obok internetu, satelity, kuchenki, pralki i kilku innych rzeczy) które chcemy poruszyć podczas spotkania organizacyjnego z przedstawicielem szkoły. I pod zimna wodę. Mnie się w sumie spodobało od razu. Renacie po tym, jak zauważyła, że da radę w ten sposób spłukać szampon i odżywkę. Oliver jest twardy, w Finlandii mył się w znacznie zimniejszej, także też spoko. On generalnie nie narzeka na niewygody, chyba, że jest głodny. Jak to Polak. Zaskakujące jednak, jak szybko poszło nie tylko przyzwyczajenie się do czegoś, co w ojczyźnie budzi grozę („Jezusie nazareński, znów wyłączyli ciepłą wodę na dwie godziny!”), ale wręcz polubienie tego. Zapewne poszło tym łatwiej, że to naprawdę przyjemna sprawa. Tak jak zimny prysznic wydaje się być naturalny po saunie, tak samo bardzo na miejscu jest w tutejszym klimacie. Stosunkiem głosów 3-0 przegłosowaliśmy wykreślenie zagadnienia z porządku obrad spotkania organizacyjnego.

Wziąwszy więc powyższy prysznic, odświeżeni i wciąż żądni nowych doznań, ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do obranego wczoraj. Na dobry początek trafiliśmy do siłowni. Kolejny lokalny biznes na dzielni, który zapewne okaże się użytecznym. Wydawało się na początku, ze mieszkamy na odludziu, że w okolicy nie ma niczego poza małymi marketami i warungami, których wszędzie jest pełno, tymczasem okazuje się, że infrastruktura jest. Trochę ta siłownia ciasnawa, nie ma jacuzzi (w Aleppo było, ale i tak przez połowę czasu nie działało a przez drugą woda była zimna), jednak w kontekście abonamentu miesięcznego w okolicach 30 złotych – ujdzie. Poza tym nieopodal jest jeszcze jedna, nieczynna w związku z Idul Fitri, ale chyba większa. Także będzie gdzie zadbać o kondycję.     

Długo błądziliśmy po okolicy nie mogąc zwęszyć tropu Citra 2, czyli Citra Dua, kawałka miasta, na wyposażeniu którego jest galeria handlowa, którąśmy postawili sobie za cel wędrówki. Mijaliśmy liczne oczekujące na pasażerów ojeki, nas natomiast mijały taksówki i różnokolorowe busiki. I zaczęły nas owe busiki zastanawiać. Bo gdzieś przecież generalnie musza zdążać, nie jeżdżą sobie ot tak, dla draki. Więc w sumie moglibyśmy wsiąść do jakiegoś losowo wybranego i zobaczyć, co z tego wyniknie. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy.

Padło na czerwony B11. I przy tej okazji o komunikacji minibusowej słów kilka. W skrócie: nie ma – nie ma – nie ma.  Nie samej komunikacji – ta jest, ma się rozumieć. Nie ma natomiast czegoś takiego jak przystanki. Kierowca ma po prostu oczy szeroko otwarte i zatrzymuje się, kiedy widzi, że ktoś stoi przy drodze. Jak widzi obcokrajowców, co w naszej okolicy zdarza się nad wyraz rzadko, to jeszcze zakrzyknie, żeby spytać gdzie zdążają i czy nie potrzebują podwózki. Nie ma również rozkładów jazdy. Jak jest autobus, to można do niego wskoczyć, jak nie ma, to trzeba poczekać. Proste. Nie ma wreszcie biletów. Wsiada się po prostu, jedzie, wysiada i przez okno wciska kierowcy w rękę odpowiednią ilość rupii. Interesujące. Technicznie bowiem możnaby po prostu wysiąść, pokazać faka i pójść w swoją stronę. Przepraszam, polska mentalność. Chociaż nie, polska mentalność to raczej: pokazać gest Kozakiewicza i pójść w swoją stronę. W każdym razie najwidoczniej system się sprawdza w tym niezepsutym jeszcze świecie. Dobra, uczciwość pasażerów to jedno, ale zwróćmy uwagę na jeszcze jedną rzecz. Kierowca przyjmuje kasę od pasażerów nie wydając im przy tym żadnego bileciku czy innego pokwitowania. Kto więc i na jakiej podstawie rozlicza kierowcę z dziennego urobku? Z jednej strony Indonezja bryluje w rankingach najbardziej skorumpowanych krajów na świecie. Z drugiej – wcześnie na takie opinie, ale wygląda na to, że jakoś ten system oparty na wzajemnym zaufaniu tu funkcjonuje.   
       
          Jeszcze jedna śmieszna rzecz, którą wplotłem w opis już poprzednio, ale warta jest chyba ponownego wspomnienia. Autobusiki mają na stałe otwarte, zablokowane ławeczką, drzwi dla pasażerów. Wdrapuje się do nich po prostu przez otwór drzwiowy, który jednocześnie robi za klimę podczas jazdy. Wdrapaliśmy się więc i skuliliśmy na ławeczkach umiejscowionych wzdłuż boków pojazdu. Wrażenie trochę jakbyśmy jechali autobusem dla krasnoludków albo najwyżej przedszkolaków. Uśmiechy, które jakoś same w tej sytuacji zakwitły nam na buziach szybko znalazły odbicie w szerokich uśmiechach współpasażerów. Rozbawiło ich najwyraźniej niecodzienne towarzystwo forejnersów. Próbowałem zagadać do Pani z naprzeciwka i dowiedzieć się ile płaci się za przejażdżkę. Sprawy nie udało się przed wejściem na pokład ustalić z kierowcą a chcieliśmy uniknąć specjalnej taryfy dla turystów. Wskazałem na pognieciony banknot, który trzymała w ręce, pokazałem swój banknot o nominale 1000 rupii, wskazałem na kierowcę i spytałem czy OK. Na co ona wybuchnęła śmiechem i zaczęła o czymś żywo dyskutować ze swoją koleżanką. Nie zrozumiałem sytuacji, powiem szczerze, ale co się naśmialiśmy, to nasze.
                
            Jechaliśmy tak sobie przez nową okolicę i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Minęliśmy jakąś rzeczkę – jak wszystkie na razie rzeczki, któreśmy widzieli, po brzegi wypełnioną śmieciami. Minęliśmy dwa cmentarze z grobami w wyjątkowo wesołych kolorach, minęliśmy wreszcie umiejscowioną tuż przy jezdni zagrodę dla wychudzonych kur. W pewnym momencie ruch uliczny jakby nabrał rozmachu – zbliżaliśmy się do jakiejś główniejszej drogi. Miny mieliśmy coraz weselsze. Tylko po to, by miały z czego rzednąć, kiedy przejechaliśmy estakadą wysoko nad ową główniejszą drogą i na powrót zagłębiliśmy się w przedmieścia. Jeszcze bardziej chyba slumsowate niż wcześniej. Zdecydowanie nie zapowiadało się już, żebyśmy mieli dojechać w jakiekolwiek miejsce choć trochę przypominające galerię handlową. Do tego kierowca chyba zaczął się zbierać do zakończenia kursu, bo zapytał nas o nasz cel, z trudem klecąc angielskie ‘where you want go?’. No i co mu miałem powiedzieć? Że w sumie nie wiem, że w jakieś fajne miejsce po prostu? Trzeba było jakiegoś konkretu. No więc Citra Dua. Zatroskało go to ewidentnie, skonsultował temat z pasażerami, którzy dawno zdążyli zmienić skład odkąd wsiedliśmy, i pokręcił głową. No to Carrefour. Tez nie bardzo. To może city center. Oj, to już zupełnie zimno. Widać było, że nic z tego nie będzie. Widać też było, że biedaczysko naprawdę nie wie, co z nami począć, zrobiliśmy więc, nie chcąc go martwic, raz jeszcze dobre miny do coraz słabszej gry i powiedzieliśmy, że tu wysiądziemy i będzie ok.    

Szczęśliwie się złożyło, że wraz z nami wysiadł młodzieniec lat około dwudziestu odziany w maskę. Jakby chirurgiczną, tyle że czarną. Sporo ludzi w Azji tak się nosi, maski przybierają najróżniejsze barwy i kształty, nawet jakieś z pokemonami się trafiają. Chronią się chyba w ten sposób Azjaci, w ich mniemaniu, przed pyłem lub alergenami. Powodzenia, dużo to da... W każdym razie, od słowa do słowa, okazało się, że nasz towarzysz nieco klei po angielsku. Pomógł nam jakoś ogarnąć sytuację, wyjaśnił, że za autobus płaci się 2000 od osoby, odradził jechanie stąd komunikacją miejską w którekolwiek z wymienianych przez nas miejsc, ewentualnie ojekami albo taksówką. Postanowiliśmy więc wrócić, skąd przybyliśmy i spróbować innej drogi. Kiedyśmy podjęli już decyzję, poszło nadzwyczaj łatwo. Zamachaliśmy na czerwony B11 jadący z naprzeciwka i zapytaliśmy kierowcę, czy jedzie do Citra 5, czyli Citra Lima. Odpowiedział jednoznacznie szerokim uśmiechem, kciukiem w górę i słowami ‘Citra Lima OK’. No więc nad przelotówką, koło stadka kur, koło cmentarza, koło strugi szlamu. I byliśmy w punkcie wyjścia.
           
             Słońce prażyło, wiatr postanowił przeczekać najgorszy upał w jakimś przyjemniejszym miejscu, a my szliśmy przez tą Citrę Lima wierząc, że Citra Dua musi być gdzieś w okolicy. Chociaż nie zapowiadało się. Okolica zrobiła się dość nowoczesna, ale jakby jeszcze niezamieszkana, żadnych sklepów i warungów, żadnych ludzi, tylko bloki wzdłuż pustawej drogi. Coś tam jednak majaczyło na horyzoncie, więc szliśmy, zakładając, że weźmiemy pierwszą nadarzającą się taksówkę, której jak na złość nie było i nie było. Zaczął się natomiast koło nas kręcić ojek. Śmieszny był strasznie, miłą miał buzię, może przez okulary, i wielki kask. Jak to ojek, zaproponował nam przewiezienie do dowolnego obszaru w tej krainie. Wszystko na gestach, bo po angielsku słowa nie znał. W sumie na tym etapie bylibyśmy nawet chętni, ale jakoś nie widzieliśmy tego, we czwórkę na małym skuterze. O dziwo, nie próbował nas nawet przekonać do tego pomysłu. Wyszedł z innym. Że może mnie podrzucić do postoju taksówek i stamtąd wezmę taryfę i wrócę po rodzinę. Fajnie, tylko ciekawe jak ja wytłumaczę taksiarzowi gdzie ta rodzina czeka? Mógłbym go pokierować ręcznie, ale znając moją orientację w terenie, pewnie już ani rodziny ani w ogóle cywilizacji bym do końca życia nie zobaczył. Po raz enty więc powiedziałem, że dziękujemy nie skorzystamy i bajbaj. Odjechał. Zrobił chyba jakieś duże kółko i po paru minutach był przy nas z powrotem. I z powrotem to samo, że zawiezie mnie do taksówki, że bluebirdy są. Zdążył to widać sprawdzić przez ten czas jak go nie było. No fajnie, że się tak postarał, ale co mi z tego? Raz jeszcze odprawiłem go z kwitkiem, niepocieszony był.
                
              A taksówka w końcu sama się pojawiła. Dość mieliśmy już na jakiś czas odkrywania różnej maści obrzeży Jakarty, poprosiliśmy więc do Mal Mata Hari. Miejsce wypróbowane dnia poprzedniego, z zapewnionym transportem do domu z przycentrowego postoju taksówek. Jedziemy, jedziemy i nagle jesteśmy. Mal Matahari. Tylko jakby nie ten, co wczoraj… Chwila konsternacji i żaróweczka. Nie ten co wczoraj, ale ten, co nam pokazywał Glenn podczas instruktażowej przejażdżki… Czyli to ten wczoraj był jakimś innym, przez Glenna nie prezentowanym... Takim to właśnie sposobem, po paru godzinach błądzenia po omacku, zupełnie przypadkiem dotarliśmy na miejsce! Citra Dua! ‘For sure, you have to be lost to find a place that can't be found.’ Jak to w swoim stylu celnie skonstatował Hector Barbossa, i którym to cytatem nie pierwszy raz, i nie ostatni pewnie, koloruję swoją relację.         
  
Spędziwszy dość egzotycznie, choć w wersji miejskiej, pierwszą część dnia, postanowiliśmy po południu skorzystać z dobrodziejstw globalizacji. Makdonaldyzacji, możnaby doprecyzować, bo Ronald McDonald powitał nas w swoim królestwie kiedy tylko przekroczyliśmy progi Mata Hari. Nie chcieliśmy stępić sobie apetytów nie zapoznawszy się wcześniej z bogatą, jak zakładaliśmy, gastroofertą centrum handlowego. Z drugiej strony od rana ciągnęliśmy jedynie na kaloriach zawartych w osoboszklance mleka czekoladowego. No i w sumie wypada przecież sprawdzić jak stoi big mac w nowym kraju. Ostatecznie poszliśmy na kompromis. Zafundowaliśmy sobie po hamburgerze ze strefy niskich cen (za 2,7 pln sztuka). Właściwie po beefburgerze, tak to tutaj nazywa się. Może dlatego, że ‘ham’ kojarzy się z wieprzowiną, a tu wszystko, łącznie z coca colą, jest halal i w ogóle po bożemu. Taka jest moja koncepcja.

Zamówienie big maków sobie odpuściliśmy, poprzestając na skrzętnym odnotowaniu cen. Kanapka kosztuje 7,4 zł, zestaw 11,4 zł. Co oznacza, że wskaźnik big maca z 2010 roku dla Indonezji jest wciąż aktualny. Wskaźnik ten, w skrócie, opisuje parytet siły nabywczej, i, w uproszczeniu, niedowartościowanie lub przewartościowanie waluty danego kraju w stosunku do dolara. Odnotowana wyżej cena big maca oznacza, że rupia indonezyjska jest z grubsza tak samo niedowartościowana, jak podczas ostatniej zbiórki danych, wskaźnik kształtuje się na poziomie ok. 37%. Co, przy założeniu, że średnia pensja pozostała na tym samym poziomie co rok temu, pozwala nam skonstatować, że statystyczny Indonezyjczyk za swoją wypłatę może nakupić sobie tyle samo big maków, co przed rokiem. Jedno mnie jeszcze ciekawi. To mianowicie, czy znajdzie się choć jeden czytelnik, który powyższy akapit przeczyta z zainteresowaniem…    

Podreperowawszy w każdym razie chwilowo wskaźnik poziomu głodu, przy wskaźnikach pozostając, ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu czegoś konkretniejszego. Food Court niestety opustoszały i w dużej mierze nieczynny, powoli zaczynają męczyć całe te święta. Przy jednym ze stolików, to jedyne, a dość przy tym malownicze spostrzeżenie, siedział sobie biały. Około pięćdziesiątki, może pod sześćdziesiątkę, szczupły, wręcz chudy. Ćmił papierosa i wpatrywał się gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem. Pierwszy biały, którego widziałem, odkąd przyjechaliśmy do miasta...

Jakoś najwyraźniej ciągnęło nas dziś na zachód, do jakiejś bezpiecznej przystani. A słodkie kelnerki z Pizza Hut z taką werwą – a jednocześnie nienatarczywie – jedna przez drugą nas zapraszały… Skusiliśmy się. Króciutko. Jedzenie w sumie jak w Pizzy Hut, co w kontekście doświadczeń z Domino’s w Syrii wcale nie jest tak oczywiste, jak by się wydawało.  Mieli bar sałatkowy, przy którym po raz kolejny złamaliśmy święte zasady – nie powinno się niby jeść świeżych warzyw i owoców, jeśli się ich osobiście nie umyło lub nie było świadkiem porządnego mycia. Ale skoro i tak zamówiliśmy colę z lodem… Ech, wszystkie te gastronomiczne zasady to i tak jak kąpiel w płaszczu przeciwdeszczowym… Dlaczego jednak napomykam o mało porywającym posiłku w mało intrygującej restauracji? Z dwóch powodów. Po pierwsze urzekły nas kelnerki. Za każdym razem, kiedy odchodziły od naszego stolika – nieważne, czy po wręczeniu nam kart dań i przyjęciu zamówienia, czy po podaniu napojów, czy jedzenia, czy wreszcie po przyniesieniu rachunku – wykonywały niesamowicie zgrabny ukłon. Dość niskie dygnięcie ozdobione dłonią ułożoną jak do chrześcijańskiej modlitwy, tyle że pojedynczą, i szczerym uśmiechem. Bardzo to uroczo wyglądało. Po drugie, mimo że nie zamówiliśmy dużo, trochę się z lokalu wyturlałem. Nie wiem z czego to wynika, ale jeśli nawet człowiek obje się azjatyckim jedzeniem po opony mózgowe, i tak nie czuje się ociężały. A tu nieduża pizza i wrażenie zamienienia się w spasionego Amerykanina. W związku z powyższym zostaję przy kuchni lokalnej.

Z nudniejszych rzeczy, nakupiliśmy sobie trochę sprzętów do domu. Dotąd dorobiliśmy się kosza na śmieci, poduszek i pościeli, miski i zestawu detergentów. Trzeba to nasze mieszkanie doprowadzić do porządku. Z ciekawszych rzeczy, w jednym ze sklepów z płytami znaleźliśmy Wiedźmina II. Właściwie „znaleźliśmy” to złe słowo, bo zakłada poprzedzające ten sukces szukanie. A my szukać nie musieliśmy, bo grę umieszczono na honorowym wręcz miejscu. Handlarz chciał za nią 100 000, około 35 złotych, bo niby to 4 płyty. Drogawo, jak na edycję piracką. Spróbujemy kupić  taniej i sprawdzimy, czy wysłużony laptop Renaty ją pociągnie. Byłoby fajnie. Kawał pobytu w Syrii upłynął mi pod znakiem pierwszej części, tradycji wyjazdowego grania stałoby się więc zadość.  
                
            Jeszcze zła wiadomość z hali Hypermartu. Potwierdziły się obawy, które poczęły we mnie kiełkować już podczas pierwszych zakupów w osiedlowych marketach i które wzmogły się tylko po wizycie w Carrefourze dnia poprzedniego. Piwo jest tu horrendalnie drogie. A nikły asortyment sprawia, że łzy cisną się do oczu. Właściwie dostępne jest sześć gatunków piwa. Guinness, Heineken, Carlsberg i San Miguel oraz miejscowe Bintang (ładna nazwa: „Gwiazda”) i Anker. Najdroższy Guinness kosztuje jakieś 10 złotych za dużą butelkę, najtańszy Ankor jakieś 6 z groszami… W supermarkecie. Niby fajnie, że duża butelka to ok. 650 ml, ale mimo wszystko… Radiowy spot PiSu się przypomina…
- Oni chyba powariowali! Ty wiesz że Anker jest już po 19 000 rupii? To ponad 6 zeta!
- No to nie wiem jak my to ogarniemy!
- A pamiętasz jak cztery lata temu byliśmy w Chinach i Tsingtao można było kupić za symboliczną złotówkę?
- I Tusk wtedy straszył, że za Kaczyńskiego będzie po 5 złotych. Ciekawe co teraz wymyśli.
- A w knajpach ma być jeszcze drożej…
- No co ty, ile? 7? 8 złotych? Kto to wytrzyma?
- Szkoda gadać…
I tu włącza się prezes: „Ponad połowa ceny piwa to podatki. Rząd może je zmniejszyć. Ja obniżyłbym akcyzę, przez co spadłyby ceny piwa. Ale do tego trzeba odwagi. I odpowiedzialności”. Bez kitu, gdyby Jarosław Kaczyński został liderem indonezyjskiej opozycji i nagrałby taką wersję swojego spotu, byłbym kupiony…

Dobra, żarty żartami, ale z alkoholami wysokoprocentowymi jest jeszcze gorzej. Lubię spacerować po sklepach za granicą. Między innymi, a może przede wszystkim, po swojskich sieciówkach pokroju Carrefoura rzuconych w egzotyczne lokalizacje. Sklepowe regały i ich zawartość są wszak odbiciem gustów i potrzeb konsumentów, w tym wypadku tubylców, ich marzeń i koncepcji sukcesu. Są odbiciem, mówiąc prościej, stylu życia, czy może stylów życia. Przechadzając się po kolejnych działach i porównując je do ich odpowiedników w innych krajach, poczynić można obserwacje fascynujące, frapujące, ba, czasem wręcz głębokie. Ale to temat rzeka, na który czas przyjdzie może innym razem… Prosty wniosek na dziś jest taki, że dział z piwem jest tu kilkanaście razy mniejszy niż w Polsce, a dział alkoholi wysokoprocentowych jest nieskończenie mniejszy niż w Polsce, bo nie ma go wcale. Ot co. Totalna posucha. Lipa – bieda – żenua.

Ponoć da radę kupić jakąś podłą butelczynę spod lady, ale trzeba wiedzieć gdzie. Ja na razie nie wiem. Można by uderzyć do baru czy klubu, ale tam, co oczywiste, ceny będą kosmiczne. Nasz znajomy, który kawał czasu spędził w Indonezji, poradził nam, żeby w klubach szukać sponsorów, czyli bogatych lokalsów, którzy lubią się polansować obecnością białych przy swoim stoliku. Wystarczy więc dobrze wcielić się w rolę bule gila, czyli ‘crazy white foreigner’ żeby pić za darmo. Whatever works…  

Bluebirdy, bluebirdy, tylko bluebirdy… Jak już wspomniałem, bardzo dobrą prasę mają te taksówki, jakby, węszę spisek, prezes woził autorów przewodników za darmo…. Łatwo się zresztą owym jegomościom, poruszającym się tylko po centrach miast i utartymi szlakami turystycznymi, wymądrzać. Bluebird to tylko jedna z bardzo wielu korporacji, o zasięgu szerokim, ale nie nieograniczonym. Pod dzisiejszym Mata Hari Mal bluebirdów nie było. Stała sobie zamiast tego grupka taksiarzy innych, bardziej szemranych firm, w tym jednej, której taksówki wyglądają bliźniaczo podobnie do niebieskich ptaków. Różni je tylko logo na czubku – zamiast ptaszka są dłonie splecione w serdecznym uścisku. Rączka rączkę myje, żartowaliśmy sobie z Renatą. Co ciekawe, taksówkarze rozmawiali z nami kolektywnie, jakby nie miało dla nich znaczenia, z którym z nich pojedziemy. Na wstępie zarzucili nas pytaniem dokąd się wybieramy. Na naszą odpowiedź – Taman Surya – mieli już przygotowaną swoją – 30 tysięcy. Zaproponowaliśmy 20 i to kolektyw zaskakująco łatwo rozbiło. Gość najbliżej nas powiedział, że absolutnie nie, wtedy zza jego pleców wyskoczył jego ziomek i powiedział, że dla niego 20 jest ok. Następnym razem powiemy 15 i zobaczymy, co się stanie. Może poleje się krew.

Znalazłem odpowiedni zlew i odpowiedni kran. Faktycznie, na półkuli południowej woda wkręca się do odpływu zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Także mit potwierdzony. Dowiedziałem się więcej. Zjawisko wiąże się ponoć z efektem Coriolisa, który polega na odchyleniu toru ruchu ciała poruszającego się w układzie obracającym się od linii prostej. Za rzeczowe wyjaśnienie sprawy dziękujemy koledze Jarkowi H. Za rozwianie mgiełki tajemnicy, która czyniła sprawę tak intrygującą, również. Ech, ci przeklęci naukowcy…