Wednesday, September 21, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział IV


Rozdział IV, w którym…


Cztery znaczy śmierć • przestrzeń • fauna przedmieść Jakarty • consierge • stówą, panie kustosz, stówą • w pułapce • w sieci • o kopaniu grobów łyżką, widelcem i pałeczkami • ratujemy Ziemię • the toilet pisses back


Jakarta, noc z piątku, 9 września na sobotę, 10 września 2011, pierwsza
Jakarta, noc z soboty, 10 września na niedzielę, 11 września 2011, pół do pierwszej
Jalarta, noc z piątku, 16 września na sobotę, 17 września 2011, kwadrans po północy
Jakarta, noc z soboty, 17 września na niedzielę, 18 września 2011, za kwadrans druga


Mieszkamy teraz na dziesiątym piętrze, taki zanotowaliśmy spadek. Nie, nie wyrzucili nas z – jak to szumnie brzmi z angielska – apartamentu. Nie, nie wbiliśmy się na permanentny melanż  do nowo zapoznanych sąsiadów z dołu. Nie, budynek nie osiadł. Po prostu znów mój zachodni mózg nie ogarnął tutejszych zawiłości, tym razem w temacie budownictwa. Liczyłem te pietra, dość pobieżnie, konstruując opis budynku, i się najwidoczniej przeliczyłem. W windzie najwyższe piętro opatrzone jest numerem 15. Nie ma natomiast piętra 13 i 14. Zrzuciłem to odruchowo na karb jakichś pomieszczeń technicznych, maszynerii windowej i diabli wiedzą czego jeszcze. Nie przywiązałem do tego wagi w każdym razie. Ale jadę sobie windą dnia pewnego, gapię się na przyciski i coś mi nie gra. Bo nie ma też piętra 4. To dopiero dało mi do myślenia, wtedy dopiero wątki zaczęły się łączyć w całość. 4. 13. 14. Świta? Czwórka to liczba w Azji bardzo złowróżbna. Po japońsku i chińsku shi brzmi bowiem jak słowo „śmierć”. Pięknie pokazuje to wpływy tych dwóch kultur na wspólny azjatycki tygielek, wszak pechowość czwórki przejęły ludy, w językach których liczba ta nie budziła fonetycznej grozy. Trzynastki, jak sądzę, wyjaśniać nie muszę. A że niewątpliwie jest Indonezja krajem, w którym nakładają się na siebie niezliczone wpływy kulturowe, aż trzy piętra wypadły z numeracji, bo przesądni tubylcy nie chcą na takowych mieszkać.

Siedzę sobie właśnie na patio, na jakiejś wykafelkowanej konstrukcyjce, która na tyle przypomina stolik z siedziskiem, że postanowiłem opuścić nasze raskolnikowsko ciasne mieszkanko i na niej się zainstalowawszy, na świeżym powietrzu popisać. Jako że nie robię się – a to odkrycie – coraz młodszy, postanowiłem przy okazji wyjazdu do Indonezji ograniczyć palenie. Klimat gorący, towarzystwa odpowiedniego nie ma, więc poszło gładko. Ale pisać bez papierosów chyba nie potrafię. A wyjście na balkon co jakiś czas to jednak nie to, co fajeczka w gębie… I ta przestrzeń. Nie powiem, żebym jakoś bardzo tęsknił za Syrią, ale naszego ogrodu, w którym można było przesiadywać nocą nad klawiaturą, nierzadko aż do muezzinowego wezwania do modlitwy o świcie, brakuje mi bardzo… Nie ma się co dziwić, że Mein Kampf jest literackim dnem, jeśli weźmiemy pod uwagę przestrzeń, jaka dysponował autor podczas pisania. Markiz De Sade w podobnych warunkach dał wprawdzie czadu, ale dał go w sposób, delikatnie mówiąc, naruszający normy społeczne, nawet swojej wyuzdanej epoki. Intelekt i kreatywność – owszem. Spokoju ducha oraz dystansu do siebie i rzeczywistości, czyli swego rodzaju mądrości, zarzucić mu natomiast raczej nie  sposób. Przestrzeń, głupcy!

Siedzę więc sobie, wsłuchuję się w koncert świerszczy, koników polnych czy innych cykad, patrzę w górę i istotnie widzę pięter dwanaście. Gdybym tu zaczynał pierwszy rozdział, nie rąbnąłbym się. A że bazowałem na obserwacjach poczynionych w klaustrofobicznej windzie – wyszło jak wyszło. Może i pomysł na wstęp zstąpiłby na mnie chętniej. O zwierzętach choćby mógłbym napisać. O szczurach na przykład, co tu sobie, nie niepokojone przez nikogo, pomykają. Albo o komarach, które niewiarygodnie licznie zleciały się tu z okolicy, by mnie przywitać, tak się ucieszyły niesamowicie na mój widok. Chcąc nie chcąc, musiałem podjąć je kolacją. Nazbyt niestety wystawną. Niewiele dał strategiczny odwrót do mieszkania i spryskanie się antybzzz. Nie są, okazuje się, bezczele wybredne. Ani wdzięczne. Ani skromne. Nie wystarczył strzał w plecy, musiałem jeszcze dostać po kostkach i nadgarstkach, żebym pamiętał, czyja to dzielnia.

Skoro już zacząłem o faunie, pociągnę temat. Niestety słonie nie przechadzają się ulicami Jakarty. Nie ma kolorowych papug, na które po cichu liczyłem, nie ma małp, które możnaby obserwować i dumać nad kondycją rodzaju ludzkiego. Są za to jaszczurki, nawet wewnątrz budynku. W samym apartamencie widziałem mrówki. I jednego niemrawego karalucha. Bez szału, nie warto nawet inwestować w środki do dezynsekcji.
           
        Zainteresował się mną strażnik. Myślałem, że może siedzę na jakimś pomniku ofiar budowy Palm Mansion Apartments, ale nie. Dziwi go chyba, że nie śpię o tej porze. On też nie śpi, ale jemu za to płacą, przyłożył więc złożone dłonie do policzka w międzykulturowo, jak się okazuje, rozpoznawalnym geście oznaczającym sen i wyrzucił z siebie zbitek słów, z naciskiem na tidur, w tonacji wznoszącej. A więc zapewne zadał mi pytanie. Powiedziałbym mu, że wyśpię się po śmierci, ale nie potrafię, zresztą to już mogłoby nie być międzykulturowo oczywiste. Powiedziałem więc, że tidur tomorrow, chyba zrozumiał. 

Dobra, dosyć tego dobrego, komarersy nadal nie zasypiają gruszek w popiele. W domu też wprawdzie występują, ale jednak mniej licznie. Kończę ostatniego papierosa i zmiatam, bo ani się obejrzę a będę biegał po aptekach w poszukiwaniu malaronu. Tyle refleksji na temat patio, pora na kolejną garść spostrzeżeń na temat nieco szerzej pojętej okolicy. 

            Właściwie w ciągu następnych dwóch dni zakończyliśmy etap jej oswajania. Poruszamy się w jej obrębie dość pewnie. Tak pieszo, jak i, w ograniczonym zakresie, ale jednak, dostępnymi środkami transportu. Z ojekami jeszcze musimy się zaprzyjaźnić. Poznaliśmy z grubsza ceny tak podstawowych produktów, jak i usług. Wiemy  gdzie zjeść, gdzie zrobić zakupy, gdzie pranie, gdzie ćwiczyć, gdzie iść na masaż i gdzie wreszcie skorzystać z internetu. No dobra, właściwie za orientację w terenie odpowiada moja małżonka, ale dopóty, dopóki wiem, gdzie ona jest, czuję się uprawniony do używania pierwszej osoby liczby mnogiej.

A właśnie. Wiemy też, do kogo uderzać, kiedy czegoś nie wiemy. Opuszczając któregoś razu strzeżony teren naszego Palm Mansion, natknęliśmy się na wyjątkowo rezolutnego strażnika. Zbliżył się do nas energicznie, przedstawił jako Hadi, wypytał nas o imiona, pochodzenie, cel wizyty w Indonezji i wiele innych rzeczy, po czym nakazał zapisanie jego numeru telefonu i dzwonienie, kiedy tylko jesteśmy w potrzebie. Niczym w boromirowy róg dąć więc będziemy. Oświadczył również, że jeśli chcemy, pokaże nam prawdziwą Jakartę. Jakartę, w której jest mnóstwo rzeczy, o których nawet nam się nie śniło w Ameryce. Mniejsza o to, że powiedzieliśmy mu przecież, że jesteśmy z Polski. Przecież ‘We’ra All Living In America’… Niech i tak będzie. Nie mamy na wyposażeniu mieszkania ciepłej wody, pralki i satelity – mamy za to consierge’a.

Pamiętacie te hasła wyborcze Tuska o człowieku z zasadami? I prześmiewcze rysunki odnoszące je do lekcji chemii? Znów nawiązuję, odlegle wprawdzie, ale jednak, do polityki. Ach te wybory, nawet z drugiej półkuli czuję już tę gorącą atmosferę… Nieważne. Ze mnie w każdym razie też taki człowiek z zasadami. Nie piszę na przykład bez potrzeby dwa razy o tym samym. Jak o czymś jest dwa razy, to albo za drugim razem pojawiły się jakieś nowe okoliczności, albo było bardziej hardcorowo, albo ewentualnie wyrażam i podkreślam w ten sposób, że czynność jakaś stała się naszym nawykiem albo że odwiedzane miejsce stało się istotnym dla nas spotem.

Do rzeczy. Pisałem ostatnio o przejażdżce rozsypującym się autobusem. Przy kolejnej przejażdżce tego typu środkiem transportu ta pierwsza wypada jak nie przymierzając podróż jachtem Eclipse Abramowicza. To był dopiero autobus! Bawiliśmy się kiedyś z przyjaciółmi w wojnę na Zoltar Arenie w Gdyni. Coś jakby paintball, tyle że nie strzela się kulkami, ale laserami. I biega się nie po lesie, ale po dwupoziomowej hali w postapokaliptycznym klimacie. Są wąskie korytarze, zdewastowane pomieszczenia, schodki, ścianki, worki z piaskiem. Jest wreszcie wrak samochodu, za którym można się kryć, nawet wsiąść do niego można, jeśli uda się komuś otworzyć popsute drzwi. No i tak właśnie z grubsza jak ten wrak wyglądał nasz autobus, numer 95. Przerdzewiały kadłub, łuszcząca się podłoga, fotele jakby pocięte maczetą. Nie wiem jakim cudem on się w ogóle poruszał, chyba wiedziony siłą woli mikrej postury, wychudzonego i zasuszonego kierowcy, który nota bene w jakiś pokrętny sposób pasował do wehikułu. Prawą dłonią, której nie powstydziłaby się egipska mumia dzierżył kierownicę, lewą zacisnął na tym, co zostało z dźwigni zmiany biegów. I do przodu. Wlekliśmy się jak zombiaki człapiące z cmentarza do wioski. Doprawdy, szybciej byłoby na piechotę. Ale, zgodnie z obietnicą młodziana, który robił za maszynę do sprzedaży biletów, do Matahari dojechaliśmy.

Oj, muszę zrobić małą dygresję i przenieść narrację do chwili obecnej, piątkowego wieczoru, niechże sobie tylko zapalę. Nabyłem dziś paczkę Gudang Garamów. Też goździkowe, ale z jeszcze jakimś dziwnym posmakiem. I mocne strasznie… A więc zaopatrzony w tę paczkę, zapalniczkę i kompa ruszam w noc, na patio. W końcu mamy weekend, pora trochę poślęczeć nad klawiaturą. Wciskam przycisk windy i nic. Jedna stoi na ósmym, druga na pierwszym piętrze. Pokazuje się strzałka w górę z tej na ósmym, ale nic się nie dzieje. Czekam. Nic się nie dzieje. Pewno się popsuła, zdarza się, na szczęście jeszcze nigdy ze mną w środku, choć to prawdopodobnie kwestia czasu. Ta z pierwszego nie kwapi się, żeby ruszyć w górę. Cóż, jest okazja, żeby wypróbować schody. Dobrze, że jednak mieszkamy na dziesiątym, mam jedno piętro mniej do pokonania. Wchodzę do klatki schodowej. Klik. Drzwi się za mną zatrzaskują. A sprawdzę sobie, czy aby mogę wrócić. Sprawdzam. Nie mogę. Gałka się nie obraca. Hmmm. No to w dół. Schodzę, schodzę, wszystkie piętra takie same, nie wiem już na którym jestem. Sprawdzę któreś z drzwi, tak na wszelki wypadek. Zamknięte. Jak to zamknięte? Nie można ich otworzyć… Mam jakiś klucz, który majta się na wspólnym breloczku z kluczami do mieszkania, może to właśnie do drzwi klatki schodowej? Sprawdzam. Niestety, bardzo nie bardzo. Trochę już w desperacji sprawdzam, czy może zadziała klucz do mieszkania. Nie działa. Więc może klucz jest dobry, ale otwiera tylko drzwi na moim piętrze? Tylko które jest moje, do diabła, wszystkie są takie same! Cholera wie, na którym teraz jestem… Klatka ciasna, okien nie ma, a ściany zdają się jakby jeszcze do siebie przysuwać, kiedy nie patrzę. Kiedy mrugam na przykład. A jakby teraz wybuchł pożar? Gorąco się robi i duszno… Komórki nie mam, żeby zadzwonić po Renatę. Dobra, bez paniki, nie czas jeszcze walić w losowe drzwi i drapać ściany. Schodzę, schodzę, schodzę, jestem już chyba kilka poziomów pod powierzchnią ziemi. Do piekła coraz bliżej, to się musiało tak skończyć. Nagle klatka się kończy. Inne drzwi. Rzucam się na klamkę. Otwarte. Wychodzę na powietrze, na parking otaczający budynek. Ufff. Zanosi się na burzę. Pada coraz mocniej, drugi raz dopiero pada, odkąd przylecieliśmy, i drugi dzień z rzędu. Błyska. Grzmi. Potężnie, aż się alarmy włączają. Piękna noc na początek weekendu.          

Co tam nowego w Matahari? W czymś na kształt empiku (który w polskich realiach stał się chyba dla rynku księgarskiego tym, czym adidasy dla rynku obuwniczego) udało nam się nabyć mapy. Jawy i Jakarty, o niebo lepsze niż te z przewodnika. Ani nas ani Matahari na żadnej z nich wprawdzie nie ma, ale mogą się przydać, kiedy już dotrzemy do centrum miasta. Zorganizowaliśmy jeszcze polowanie na jakiś, jakikolwiek, podręcznik do nauki Bahasa Indonesia, języka, w którym z większością Indonezyjczyków można pogawędzić, który jest tu swoistą lingua franca, jak mandaryński w Chinach. A za który wreszcie wypadałoby się zabrać. Podręczników zorientowanych w przeciwną stronę – przeznaczonych dla tubylców uczących się angielskiego – jest od groma. Niektóre są całkiem nawet niezłe. Słowników też jest mnóstwo, ale wertowanie słownika to chyba najnudniejszy sposób uczenia się. Nasze polowanie zakończyło się więc totalnym fiaskiem. Najwidoczniej wszyscy tu już umieją Bahasa Indonesia, w związku z czym nie ma sensu zagracać podręcznikami księgarnianych półek.

Lepiej nam poszło z kartą do telefonu. W kontekście kosztu roamingowych połączeń w okolicach 9,98 złotego za minutę, 4,94 złotego za odebrane, sprawa nie cierpiała zwłoki. W kolejnych telefonowych sklepach i na kolejnych telefonowych stoiskach kręcono tylko głowami. W końcu trafiliśmy na jakąś rezolutniejszą dziewczynę. Nie mówiła po angielsku specjalnie dobrze, ale w takich sytuacjach bardziej liczy się otwartość, głowa na karku i chęć poniesienia pomocy zagubionym bule gilom. Uczynna niewiasta zaprowadziła nas do poprzedniego odwiedzonego przez nas stoiska, z którego sami, jak wszędzie, zostaliśmy odprawieni z kwitkiem, a nawet bez kwitka. Chwila rozmowy w lokalnym narzeczu wystarczyła, żeby zeszycik z dziesiątkami numerów do wyboru się znalazł. Wybraliśmy najtańszy, za 5 zeciszy chyba, i prawie że w mgnieniu oka zostaliśmy, poprzez moją starą komórkę ze zdjętą blokadą sim, włączeni w grono użytkowników lokalnych sieci.

Korzystając z okazji, zamknę temat szalonych liczb zasygnalizowany w kontekście numeracji pięter drugą stroną medalu. Szczęśliwą liczbą, podobnie jak w Chinach, jest tu ósemka. Owszem, rozpoczęcie bejdzińskich igrzysk olimpijskich 8 sierpnia 2008 roku o godzinie 8:08 wieczorem nie było dziełem przypadku. Dziwaczne zamiłowanie do ósemek, któremu osobiście zupełnie nie hołduję, przejawia się między innymi właśnie w numerach telefonów. Im więcej ósemek w numerze, tym ów bardziej klawy, ergo droższy. Również tablice rejestracyjne co bardziej wypasionych aut i skuterów bogate są w ósemki. Nasz numer, numer nieczułych na przesądy a skąpych przy tym obcokrajowców, nie ma żadnych. I wcale dobrze mi z tym.

Znaleźliśmy kolejne japońskie miejsce, gdzie można dobrze zjeść. Hoka Hoka Bento, tak się komicznie sieć  nazywa. Spory asortyment przekąsek, głównie z kurczaka i krewetek oraz tytułowe bento – eleganckie czarne pudełka z licznymi przegródkami na ryż, warzywa, wzmiankowane przekąski, sosy i danie główne. Porcje są niewielkie, ale taka chyba jest filozofia kuchni japońskiej. Nie ilość, lecz harmonia barw, smaków i wartości odżywczych wyniesiona do rangi sztuki. Poza tym najzdrowiej ponoć jest zaspokajać głód zaledwie w osiemdziesięciu procentach. To chyba jak z orgazmami w ujęciu XIX-wiecznych – a może nawet i młodszych, nie zdziwiłbym się – podręczników medycyny. I tą koncepcją, że jak mężczyzna za  młodu się onanizuje, to mu na starość orgazmów zabraknie... Przekładając to na kulinaria – jest może jakaś ilość pokarmu, którą organizm jest w stanie przetrawić w ciągu życia. Osiągniesz odpowiednią wartość – umierasz. Kto wie? Wszystko fajnie, tylko mam kłopot z kontrolowaniem swojego wskaźnika głodu, jakoś nie mogę wyczuć momentu, w którym jestem najedzony na osiemdziesiąt procent...

Skoro już przy jedzeniu jesteśmy… Nie byłbym sobą, gdybym nie napomknął o kilku kulinarnych odkryciach z okolicy. Jak choćby o niepozornej, jak wszystkie, restauracyjce serwującej owoce morza, do której zaszliśmy razu pewnego na śniadanie. Wart wspomnienia jest serwowany tam cap cay seafood, pyszna zupa z krewetek i kalmarów gotowana z dużą ilością warzyw. Oraz cumi goreng. Właściwie cumi to kalmary, które serwuje się najczęściej pokrojone na kawałki lub pierścienie. To, co nam podano, wyglądało bardziej jak maleńkie ośmiorniczki, zasmażone w kojarzącym mi się z kuchnią japońską stylu tempura, w cienkiej warstewce panierki. Kalmary czy ośmiornice – w sumie to bez znaczenia, po zamoczeniu w niewielkiej ilości sosu sojowego były rewelacyjne. Na koniec, już po opłaceniu rachunku, zostaliśmy jeszcze poczęstowani ciasteczkami, które mogłyby chyba pretendować do miana najsuchszych ciasteczek świata. Dosłownie zasysały wilgoć z ust, nie pozwalając przez dłuższą chwilę ani ich przełknąć, ani wydusić z siebie prośby o wodę. Czego oczywiście nie daliśmy poznać po sobie, uśmiechając się tylko z wdzięcznością i uznaniem.

W temacie owoców morza pozostając... W innej jadłodajni, chińskiej tym razem – patenty kuchni chińskiej są ważnym elementem tutejszego kucharzenia – zamówiliśmy ikan krapu asem manis, rybę w sosie słodko-kwaśnym. Kwaśno słodkim-właściwie, jak wynika z oryginalnej nazwy. Choć równie dobrze potrawa mogłaby się nazywać „rybą niespodzianką”. Może dlatego, że pewnie została złowiona w pobliskim ścieku i nie wiadomo jaki syf zjadamy w sosie słodko-kwaśnym – czy też kwaśno-słodkim. Chociaż w sumie co to za niespodzianka. Dużo bardziej zaskakujący był dla mnie sposób jej przyrządzenia i podania. Ryba została wyfiletowana a mięso pokrojono w kawałki wielkości niedużego kęsa. Po usmażeniu w cieście wróciły one do usmażonej pozostałej części ryby, którą ułożono na półmisku. Dla niepoznaki przysypano je posiekanymi w wiórki lekko podsmażonymi warzywami, głównie marchewką, zostawiając po jednej stronie nieprzysypaną głowę, z drugiej ogon. W pierwszej chwili danie wygląda więc na klasyczna rybę, dopiero po rozgrzebaniu warstewki warzyw ujawnia swą wygodną dla konsumenta naturę. Jeszcze jedna uwaga. Gdyby kogoś zdziwił fakt, że w Azji Południowo-Wschodniej smaży się i podaje ryby w całości, z głową, niech zwróci uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, ryba w ten sposób podawana ma być jakoby symbolem jedności, nierozłączności, idealnej całości. Takie tam dalekowschodnie filozofowanie. Po drugie – ryba psuje się od głowy. Dostając ją z głową, mamy pewność, że owa głowa nie jest zepsuta, więc mięso tym bardziej. Jedna przyczyna, dla której możemy nie dożyć do końca posiłku, odpada. Takie pragmatyczne podejście do klienta nie jest z resztą wynalazkiem tutejszym. Słyszałem, że w Polsce podaje się czasem, czy też podawało, króliki niepozbawione puszystych łapek, co by klient był pewien, że nie je kota…

Mimo, że, jak już pisałem, warungów jest tu prawie tyle, co mieszkańców, pozostajemy, w rozsądnych granicach, wierni naszej pierwszej odwiedzonej w Indonezji jadłodajni. Waroeng Sarap – pisownia waroeng jest alternatywną wobec warung – wciąż potrafi nas zaskoczyć nowymi daniami a jednocześnie sprawić, że wracamy po już wypróbowane. Do domagających się uwagi nowości należy bez wątpienia angsio tahu – krojone w grubą kostkę tofu duszone w zawiesistym słonawym sosie. I dwa rodzaje nadziewanych na patyczki kawałków kurczaka – grillowane sate ayam bakar i smażone w panierce na głębokim oleju sate ayam goreng tepung. Obie wersje świetnie się komponują z najpopularniejszymi dodatkami, z których dwa zdecydowanie wiodą prym na stołach. Pierwszy to kecap manis, czyli słodki ketchup, sos przypominający sos barbeque pomieszany z sosem sojowym. Drugi – sambal, sos z ostrych papryczek, indonezyjski klasyk podawany dosłownie wszędzie, nawet w miejscowych McDonaldsach , KFC i Pizza Hut.  

Wspominałem ostatnio, że następnym razem, jak będziemy wracać do domu z Matahari, zaproponujemy niechętnym taksometrom taksówkarzom 15 000 rupii za kurs i zobaczymy jak na to zareagują. Nie zareagowali dobrze. Nasz rozmówca oświadczył, że ‘minimal payment’, tak się wyraził, to 25 000. Rozbawiło mnie, że gość praktycznie nie mówiący po angielsku użył takiego wyszukanego określenia, pewno z jakiegoś słownika sobie spisał. Nie to nie w każdym razie, skorośmy się nie dogadali, bo nasz ‘maximal payment’ wynosił tego dnia 15 000, wypadało nam odwrócić się i odejść. Przeszliśmy kilkanaście metrów, podczas których mieliśmy czas podumać nad perspektywą wracania do domu z buta, kiedy zatrzymała się koło nas inna taksówka. Kierowca chciał 25 000. Stanęło na 20 000. Na drodze kompromisu wróciliśmy więc do punktu wyjścia. Może uda się w trzeciej rundzie. 
            
        Ostatniego ranka omawianego etapu oswajania okolicy zbieraliśmy się powoli do wyjścia, kiedy klamka drzwi do mieszkania zaczęła się poruszać. Z początku spokojnie, jakby ktoś z tej drugiej strony oczekiwał, że drzwi będą otwarte. Następnie mocniej, w końcu wręcz agresywnie. Szarpaniu nie towarzyszyło, co ciekawe, pukanie do drzwi. Do naszych uszu doszły natomiast jakieś stłumione, kobiece chyba, głosy. Kiedy ubrałem się i otworzyłem, nikogo na zewnątrz nie było. Właściwie tyle na ten temat. Może to ekipa sprzątająca, którą mamy w pakiecie razem z consiergem, ale jeszcze o tym nie wiemy? Może to duch zaszlachtowanej tu pani domu próbujący desperacko wrócić do swojej kuchni, którego również mamy w pakiecie, ale jeszcze o tym nie wiemy? Kto to wie? Wspominam o intrygującej sytuacji, bo może w przyszłości ciąg dalszy nastąpi. Będzie wtedy do czego się odnieść: „Gdybyśmy wtedy, kiedy po raz pierwszy zauważyliśmy szarpanie, wynieśli się stamtąd, nie siedzielibyśmy teraz w jakiejś piwnicy, przykuci do klimy, głodni i spragnieni…”. O, tak na przykład.

Ochrona przyrody w Indonezji, analizując ową na przykładzie poznanego przez nas w ciągu tych pierwszych kilku dni kawałka Jakarty, leży i kwiczy. Nie żebym był zdziwiony. Zbulwersowany natomiast – owszem. Zamiast jednak bezowocnie się frustrować, wraz z małżonką postanowiłem rozpocząć pracę u podstaw. W Giga Markecie, wcale nie takim giga, jak wynikałoby to z nazwy, wypatrzyliśmy torbę na zakupy wielokrotnego użytku. Ma ładny brązowy kolor i napis: „Save Earth, it’s the only planet with chocolate.”. Wymyśliliśmy, że będziemy z ową torbą paradować po mieście i do niej właśnie, zamiast do foliowych siatek, którymi wszędzie jesteśmy nadzwyczaj hojnie obdarowywani, pakować nasze zakupy będziemy. Że niby taka zachodnia moda, którą warto by przejąć. Taki delikatny przekaz. Jakbyśmy się niewystarczająco wyróżniali bez tego typu dziwactw... Ale nic, wrzuciliśmy ową torbę do koszyka i pomaszerowaliśmy do kasy. Usłużna pani kasjerka piknęła nasz zakup, i – najwyraźniej dumna z siebie, że nas tak dobrze obsługuje – jęła pakować ją w foliową siateczkę… „Nieee…”, pozostało mi zawołać zniekształconym przez zwolnione tempo grubym głosem. Rzuciłem się z wyciągniętą przed siebie dłonią na nasz nowy nabytek. Leciałem tak, nadal w zwolnionym tempie, dobrych kilka sekund, po czym wyrwałem z rąk niegodziwej kasjerki swoją własność, swój ssskarb. Dobrze, przyznaję, nadałem scenie trochę niezasłużonego kolorytu. W każdym razie siateczki nie wzięliśmy, zakupy zapakowaliśmy do torby. Przy czym nabrałem wątpliwości, czy nasz delikatny przekaz do kogokolwiek dotrze…

Na koniec porządnego  reportażu – albo reportażu, który trzeba uratować – trzeba jakiegoś mocniejszego akcentu. Tym razem żadna wzniosła i głęboka puenta nie ciśnie m się na palce. Pozostaje mi tylko jedno – rzucić jakąś mała sensację. Najlepiej wyznanie. No to daję. Zostałem osikany przez kibel. Tak. Dolary przeciw orzechom, że rzecz jest niełatwa do przebicia. Zdarzyło się to, żeby było śmieszniej, niejako na własnym terenie. I zdradziecko, choć nie w plecy. Wyjaśniam: na własnym terenie, bo lokal niby zachodni, Dunkin’ Donuts, zachodzimy tam niekiedy z laptopem, żeby skorzystać z hot spota. Zdradziecko, bo klozet też zachodni. Przynajmniej na pozór. Kiedy począłem przyglądać mu się bliżej, dostrzegłem, że nosi na sobie pewne tajemnicze znamiona Dalekiego Wschodu. Zamontowano na nim mianowicie dość złożoną konstrukcję, złożoną między innymi z metalowej rurki i takiegoż pokrętła. Głupie to było jak zaglądanie do lufy strzelby, ale postanowiłem sprawę zbadać. Na zmianę patrzyłem na przyklejoną na spodniej stronie podniesionej klapy instrukcję i manipulowałem pokrętłem. Kręcę, kręcę w odpowiednią stronę i widzę, że rurka jakby się wysuwa. I nagle – sik. Zostaję trafiony strumieniem prosto w nogawki. Bezczelnie, bo strumień cienki i niespieszny, żaden tam wąż strażacki, raczej jak ze strzykawki. Gdybym w porę zorientował się, co się święci, miałbym szansę na ucieczkę. I złośliwie, bo wyglądam, jakbym sam się obsikał. Morderstwo upozorowane na samobójstwo…  

3 comments:

  1. Michale, rozbroił mnie drobny symptom Twojego odklejenia od rzeczywistości - by tak powiedzieć. Jakim cudem nie zauważyłeś, że jest mniej pięter niż zakładałeś, choćby spoglądając tęsknie w stronę budynku w drodze do pracy? To zagrywka bardziej w moim stylu. Sam patent uwidoczniony w numeracji pięter bardzo mi się spodobał, przypomina to sposób potraktowania relacji między pietrami rodem z "Być jak John Malkovich", gdzie kluczowe sekwencje rozgrywają się na urokliwym 7,5 piętrze (względnie 8,5; sama "połówka" jest tutaj kluczowa). W podobnym stopniu mamy w obu przypadkach do czynienia z (komedio)dramatem absurdu. To lubię ;) Choć biorąc pod uwagę prawdopodobne intencje, o jakich wspominasz, jest to już inny absurd niż ten, na jakim by mi zależało :) Swoją drogą mój niedosyt irracjonalizmu, którego nie jest w stanie zaspokoić żadna religia, zmniejsza właśnie poczucie, że przywiązanie ludzi do symboli (zwłaszcza tych zapisanych, względnie wyrytych) jest silniejsze od życiowej logiki i normatywnych układów (w tym wypadku przestrzennych).

    Ciekawe te Twoje dywagacje autotematyczne. Zaskoczę Cię być może, ale mnie dużo lepiej pisze się w obudowanej szczelnie z każdej strony przestrzeni. Wszelkie przejawy czy to natury, czy cywilizacji nadmiernie mnie rozpraszają. Czy Ciebie te żywioły nie wciągają i nie odciągają od pisaniny?

    Co do gorączki przedwyborczej natomiast, nie wiem, czy przedwcześnie nie wychodzę przed szereg, może coś mnie w rzeczywistości omija, ale mam wrażenie, że w Polsce wciąż jej zupełnie nie czuć, nie widać... Pomijam wszechobecne plakaty i ulotki. Wydaje mi się, że wszystko odbywa się tak dyskretnie, jakby już nastała cisza wyborcza. Właściwie nie przeszkadza mi to w żaden sposób. Wrzawa medialna raczej nie pomogłaby mi się ostatecznie określić, także cicho sza!

    ReplyDelete
  2. Do diabła, czterdzieści minut chyba odpisywałem
    Ci, i wszystko... Już nawet nie będę pisał, gdzie poszło...

    Dziś już nie dam rady tego powtórzyć...

    ReplyDelete
  3. Znam to, w takich sytuacjach całkiem odpuszczam, bo ile razy można rekonstruować własne myśli :) Najbardziej mnie to irytuję, kiedy piszę, a następnie tracę bezpowrotnie mailowe elaboraty (co można odnieść do większości moich niewysłanych w pierwotnej postaci maili).

    ReplyDelete