Rozdział IV, w którym…
Cztery znaczy śmierć • przestrzeń
• fauna przedmieść Jakarty • consierge • stówą, panie kustosz, stówą • w
pułapce • w sieci • o kopaniu grobów łyżką, widelcem i pałeczkami • ratujemy
Ziemię • the toilet pisses back
Jakarta, noc z piątku, 9 września
na sobotę, 10 września 2011, pierwsza
Jakarta, noc z soboty, 10
września na niedzielę, 11 września 2011, pół do pierwszej
Jalarta, noc z piątku, 16
września na sobotę, 17 września 2011, kwadrans po północy
Jakarta, noc z soboty, 17 września
na niedzielę, 18 września 2011, za kwadrans druga
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1roRj9Nj6HamXnJoCcj4P8uWLnPzTwD6yCwGU3lM-t_PewxKQaR4Y4fM8ACx3hos1w_lnwD4I0Y6XvZs1Eo4O4EsdAKxZ_xFp-yxhcxiKN0U89GOeWNGJg_kNVL9-yXtFJ6OKNMyGe4g/s320/30082011236.jpg)
Siedzę sobie
właśnie na patio, na jakiejś wykafelkowanej konstrukcyjce, która na tyle
przypomina stolik z siedziskiem, że postanowiłem opuścić nasze raskolnikowsko
ciasne mieszkanko i na niej się zainstalowawszy, na świeżym powietrzu popisać.
Jako że nie robię się – a to odkrycie – coraz młodszy, postanowiłem przy okazji
wyjazdu do Indonezji ograniczyć palenie. Klimat gorący, towarzystwa
odpowiedniego nie ma, więc poszło gładko. Ale pisać bez papierosów chyba nie
potrafię. A wyjście na balkon co jakiś czas to jednak nie to, co fajeczka w
gębie… I ta przestrzeń. Nie powiem, żebym jakoś bardzo tęsknił za Syrią, ale
naszego ogrodu, w którym można było przesiadywać nocą nad klawiaturą, nierzadko
aż do muezzinowego wezwania do modlitwy o świcie, brakuje mi bardzo… Nie ma się
co dziwić, że Mein Kampf jest literackim dnem, jeśli weźmiemy pod uwagę
przestrzeń, jaka dysponował autor podczas pisania. Markiz De Sade w podobnych
warunkach dał wprawdzie czadu, ale dał go w sposób, delikatnie mówiąc, naruszający
normy społeczne, nawet swojej wyuzdanej epoki. Intelekt i kreatywność – owszem.
Spokoju ducha oraz dystansu do siebie i rzeczywistości, czyli swego rodzaju
mądrości, zarzucić mu natomiast raczej nie
sposób. Przestrzeń, głupcy!
Siedzę więc
sobie, wsłuchuję się w koncert świerszczy, koników polnych czy innych cykad, patrzę
w górę i istotnie widzę pięter dwanaście. Gdybym tu zaczynał pierwszy rozdział,
nie rąbnąłbym się. A że bazowałem na obserwacjach poczynionych w
klaustrofobicznej windzie – wyszło jak wyszło. Może i pomysł na wstęp zstąpiłby
na mnie chętniej. O zwierzętach choćby mógłbym napisać. O szczurach na przykład,
co tu sobie, nie niepokojone przez nikogo, pomykają. Albo o komarach, które
niewiarygodnie licznie zleciały się tu z okolicy, by mnie przywitać, tak się
ucieszyły niesamowicie na mój widok. Chcąc nie chcąc, musiałem podjąć je
kolacją. Nazbyt niestety wystawną. Niewiele dał strategiczny odwrót do
mieszkania i spryskanie się antybzzz. Nie są, okazuje się, bezczele wybredne.
Ani wdzięczne. Ani skromne. Nie wystarczył strzał w plecy, musiałem jeszcze
dostać po kostkach i nadgarstkach, żebym pamiętał, czyja to dzielnia.
Skoro już
zacząłem o faunie, pociągnę temat. Niestety słonie nie przechadzają się ulicami
Jakarty. Nie ma kolorowych papug, na które po cichu liczyłem, nie ma małp,
które możnaby obserwować i dumać nad kondycją rodzaju ludzkiego. Są za to
jaszczurki, nawet wewnątrz budynku. W samym apartamencie widziałem mrówki. I
jednego niemrawego karalucha. Bez szału, nie warto nawet inwestować w środki do
dezynsekcji.
Zainteresował
się mną strażnik. Myślałem, że może siedzę na jakimś pomniku ofiar budowy Palm
Mansion Apartments, ale nie. Dziwi go chyba, że nie śpię o tej porze. On też
nie śpi, ale jemu za to płacą, przyłożył więc złożone dłonie do policzka w
międzykulturowo, jak się okazuje, rozpoznawalnym geście oznaczającym sen i
wyrzucił z siebie zbitek słów, z naciskiem na tidur, w tonacji wznoszącej. A więc zapewne zadał mi pytanie.
Powiedziałbym mu, że wyśpię się po śmierci, ale nie potrafię, zresztą to już
mogłoby nie być międzykulturowo oczywiste. Powiedziałem więc, że tidur tomorrow, chyba zrozumiał.
Dobra, dosyć
tego dobrego, komarersy nadal nie zasypiają gruszek w popiele. W domu też
wprawdzie występują, ale jednak mniej licznie. Kończę ostatniego papierosa i
zmiatam, bo ani się obejrzę a będę biegał po aptekach w poszukiwaniu malaronu. Tyle
refleksji na temat patio, pora na kolejną garść spostrzeżeń na temat nieco
szerzej pojętej okolicy.
Właściwie w ciągu następnych dwóch dni zakończyliśmy etap jej oswajania. Poruszamy się w jej obrębie dość pewnie. Tak pieszo, jak i, w ograniczonym zakresie, ale jednak, dostępnymi środkami transportu. Z ojekami jeszcze musimy się zaprzyjaźnić. Poznaliśmy z grubsza ceny tak podstawowych produktów, jak i usług. Wiemy gdzie zjeść, gdzie zrobić zakupy, gdzie pranie, gdzie ćwiczyć, gdzie iść na masaż i gdzie wreszcie skorzystać z internetu. No dobra, właściwie za orientację w terenie odpowiada moja małżonka, ale dopóty, dopóki wiem, gdzie ona jest, czuję się uprawniony do używania pierwszej osoby liczby mnogiej.
A właśnie.
Wiemy też, do kogo uderzać, kiedy czegoś nie wiemy. Opuszczając któregoś razu
strzeżony teren naszego Palm Mansion, natknęliśmy się na wyjątkowo rezolutnego
strażnika. Zbliżył się do nas energicznie, przedstawił jako Hadi, wypytał nas o
imiona, pochodzenie, cel wizyty w Indonezji i wiele innych rzeczy, po czym
nakazał zapisanie jego numeru telefonu i dzwonienie, kiedy tylko jesteśmy w
potrzebie. Niczym w boromirowy róg dąć więc będziemy. Oświadczył również, że
jeśli chcemy, pokaże nam prawdziwą Jakartę. Jakartę, w której jest mnóstwo
rzeczy, o których nawet nam się nie śniło w Ameryce. Mniejsza o to, że
powiedzieliśmy mu przecież, że jesteśmy z Polski. Przecież ‘We’ra All Living In
America’… Niech i tak będzie. Nie mamy na wyposażeniu mieszkania ciepłej wody,
pralki i satelity – mamy za to consierge’a.
Pamiętacie te
hasła wyborcze Tuska o człowieku z zasadami? I prześmiewcze rysunki odnoszące
je do lekcji chemii? Znów nawiązuję, odlegle wprawdzie, ale jednak, do
polityki. Ach te wybory, nawet z drugiej półkuli czuję już tę gorącą atmosferę…
Nieważne. Ze mnie w każdym razie też taki człowiek z zasadami. Nie piszę na
przykład bez potrzeby dwa razy o tym samym. Jak o czymś jest dwa razy, to albo
za drugim razem pojawiły się jakieś nowe okoliczności, albo było bardziej hardcorowo,
albo ewentualnie wyrażam i podkreślam w ten sposób, że czynność jakaś stała się
naszym nawykiem albo że odwiedzane miejsce stało się istotnym dla nas spotem.
Do rzeczy.
Pisałem ostatnio o przejażdżce rozsypującym się autobusem. Przy kolejnej przejażdżce
tego typu środkiem transportu ta pierwsza wypada jak nie przymierzając podróż jachtem
Eclipse Abramowicza. To był dopiero autobus! Bawiliśmy się kiedyś z
przyjaciółmi w wojnę na Zoltar Arenie w Gdyni. Coś jakby paintball, tyle że nie
strzela się kulkami, ale laserami. I biega się nie po lesie, ale po
dwupoziomowej hali w postapokaliptycznym klimacie. Są wąskie korytarze,
zdewastowane pomieszczenia, schodki, ścianki, worki z piaskiem. Jest wreszcie
wrak samochodu, za którym można się kryć, nawet wsiąść do niego można, jeśli
uda się komuś otworzyć popsute drzwi. No i tak właśnie z grubsza jak ten wrak
wyglądał nasz autobus, numer 95. Przerdzewiały kadłub, łuszcząca się podłoga, fotele
jakby pocięte maczetą. Nie wiem jakim cudem on się w ogóle poruszał, chyba
wiedziony siłą woli mikrej postury, wychudzonego i zasuszonego kierowcy, który
nota bene w jakiś pokrętny sposób pasował do wehikułu. Prawą dłonią, której nie
powstydziłaby się egipska mumia dzierżył kierownicę, lewą zacisnął na tym, co
zostało z dźwigni zmiany biegów. I do przodu. Wlekliśmy się jak zombiaki
człapiące z cmentarza do wioski. Doprawdy, szybciej byłoby na piechotę. Ale,
zgodnie z obietnicą młodziana, który robił za maszynę do sprzedaży biletów, do
Matahari dojechaliśmy.
Oj, muszę zrobić
małą dygresję i przenieść narrację do chwili obecnej, piątkowego wieczoru,
niechże sobie tylko zapalę. Nabyłem dziś paczkę Gudang Garamów. Też goździkowe,
ale z jeszcze jakimś dziwnym posmakiem. I mocne strasznie… A więc zaopatrzony w
tę paczkę, zapalniczkę i kompa ruszam w noc, na patio. W końcu mamy weekend,
pora trochę poślęczeć nad klawiaturą. Wciskam przycisk windy i nic. Jedna stoi
na ósmym, druga na pierwszym piętrze. Pokazuje się strzałka w górę z tej na
ósmym, ale nic się nie dzieje. Czekam. Nic się nie dzieje. Pewno się popsuła,
zdarza się, na szczęście jeszcze nigdy ze mną w środku, choć to prawdopodobnie
kwestia czasu. Ta z pierwszego nie kwapi się, żeby ruszyć w górę. Cóż, jest
okazja, żeby wypróbować schody. Dobrze, że jednak mieszkamy na dziesiątym, mam
jedno piętro mniej do pokonania. Wchodzę do klatki schodowej. Klik. Drzwi się
za mną zatrzaskują. A sprawdzę sobie, czy aby mogę wrócić. Sprawdzam. Nie mogę.
Gałka się nie obraca. Hmmm. No to w dół. Schodzę, schodzę, wszystkie piętra
takie same, nie wiem już na którym jestem. Sprawdzę któreś z drzwi, tak na
wszelki wypadek. Zamknięte. Jak to zamknięte? Nie można ich otworzyć… Mam jakiś
klucz, który majta się na wspólnym breloczku z kluczami do mieszkania, może to
właśnie do drzwi klatki schodowej? Sprawdzam. Niestety, bardzo nie bardzo.
Trochę już w desperacji sprawdzam, czy może zadziała klucz do mieszkania. Nie
działa. Więc może klucz jest dobry, ale otwiera tylko drzwi na moim piętrze?
Tylko które jest moje, do diabła, wszystkie są takie same! Cholera wie, na
którym teraz jestem… Klatka ciasna, okien nie ma, a ściany zdają się jakby
jeszcze do siebie przysuwać, kiedy nie patrzę. Kiedy mrugam na przykład. A
jakby teraz wybuchł pożar? Gorąco się robi i duszno… Komórki nie mam, żeby
zadzwonić po Renatę. Dobra, bez paniki, nie czas jeszcze walić w losowe drzwi i
drapać ściany. Schodzę, schodzę, schodzę, jestem już chyba kilka poziomów pod
powierzchnią ziemi. Do piekła coraz bliżej, to się musiało tak skończyć. Nagle
klatka się kończy. Inne drzwi. Rzucam się na klamkę. Otwarte. Wychodzę na
powietrze, na parking otaczający budynek. Ufff. Zanosi się na burzę. Pada coraz
mocniej, drugi raz dopiero pada, odkąd przylecieliśmy, i drugi dzień z rzędu.
Błyska. Grzmi. Potężnie, aż się alarmy włączają. Piękna noc na początek
weekendu.
Co tam nowego
w Matahari? W czymś na kształt empiku (który w polskich realiach stał się chyba
dla rynku księgarskiego tym, czym adidasy dla rynku obuwniczego) udało nam się
nabyć mapy. Jawy i Jakarty, o niebo lepsze niż te z przewodnika. Ani nas ani
Matahari na żadnej z nich wprawdzie nie ma, ale mogą się przydać, kiedy już
dotrzemy do centrum miasta. Zorganizowaliśmy jeszcze polowanie na jakiś,
jakikolwiek, podręcznik do nauki Bahasa Indonesia, języka, w którym z większością
Indonezyjczyków można pogawędzić, który jest tu swoistą lingua franca, jak
mandaryński w Chinach. A za który wreszcie wypadałoby się zabrać. Podręczników
zorientowanych w przeciwną stronę – przeznaczonych dla tubylców uczących się
angielskiego – jest od groma. Niektóre są całkiem nawet niezłe. Słowników też
jest mnóstwo, ale wertowanie słownika to chyba najnudniejszy sposób uczenia
się. Nasze polowanie zakończyło się więc totalnym fiaskiem. Najwidoczniej
wszyscy tu już umieją Bahasa Indonesia, w związku z czym nie ma sensu zagracać
podręcznikami księgarnianych półek.
Lepiej nam
poszło z kartą do telefonu. W kontekście kosztu roamingowych połączeń w
okolicach 9,98 złotego za minutę, 4,94 złotego za odebrane, sprawa nie
cierpiała zwłoki. W kolejnych telefonowych sklepach i na kolejnych telefonowych
stoiskach kręcono tylko głowami. W końcu trafiliśmy na jakąś rezolutniejszą
dziewczynę. Nie mówiła po angielsku specjalnie dobrze, ale w takich sytuacjach
bardziej liczy się otwartość, głowa na karku i chęć poniesienia pomocy
zagubionym bule gilom. Uczynna niewiasta
zaprowadziła nas do poprzedniego odwiedzonego przez nas stoiska, z którego sami,
jak wszędzie, zostaliśmy odprawieni z kwitkiem, a nawet bez kwitka. Chwila
rozmowy w lokalnym narzeczu wystarczyła, żeby zeszycik z dziesiątkami numerów
do wyboru się znalazł. Wybraliśmy najtańszy, za 5 zeciszy chyba, i prawie że w
mgnieniu oka zostaliśmy, poprzez moją starą komórkę ze zdjętą blokadą sim,
włączeni w grono użytkowników lokalnych sieci.
Korzystając z
okazji, zamknę temat szalonych liczb zasygnalizowany w kontekście numeracji
pięter drugą stroną medalu. Szczęśliwą liczbą, podobnie jak w Chinach, jest tu
ósemka. Owszem, rozpoczęcie bejdzińskich igrzysk olimpijskich 8 sierpnia 2008
roku o godzinie 8:08 wieczorem nie było dziełem przypadku. Dziwaczne
zamiłowanie do ósemek, któremu osobiście zupełnie nie hołduję, przejawia się
między innymi właśnie w numerach telefonów. Im więcej ósemek w numerze, tym ów
bardziej klawy, ergo droższy. Również tablice rejestracyjne co bardziej
wypasionych aut i skuterów bogate są w ósemki. Nasz numer, numer nieczułych na
przesądy a skąpych przy tym obcokrajowców, nie ma żadnych. I wcale dobrze mi z
tym.
Znaleźliśmy
kolejne japońskie miejsce, gdzie można dobrze zjeść. Hoka Hoka Bento, tak się
komicznie sieć nazywa. Spory asortyment
przekąsek, głównie z kurczaka i krewetek oraz tytułowe bento – eleganckie czarne pudełka z licznymi przegródkami na ryż,
warzywa, wzmiankowane przekąski, sosy i danie główne. Porcje są niewielkie, ale
taka chyba jest filozofia kuchni japońskiej. Nie ilość, lecz harmonia barw,
smaków i wartości odżywczych wyniesiona do rangi sztuki. Poza tym najzdrowiej
ponoć jest zaspokajać głód zaledwie w osiemdziesięciu procentach. To chyba jak
z orgazmami w ujęciu XIX-wiecznych – a może nawet i młodszych, nie zdziwiłbym
się – podręczników medycyny. I tą koncepcją, że jak mężczyzna za młodu się onanizuje, to mu na starość
orgazmów zabraknie... Przekładając to na kulinaria – jest może jakaś ilość
pokarmu, którą organizm jest w stanie przetrawić w ciągu życia. Osiągniesz odpowiednią
wartość – umierasz. Kto wie? Wszystko fajnie, tylko mam kłopot z kontrolowaniem
swojego wskaźnika głodu, jakoś nie mogę wyczuć momentu, w którym jestem
najedzony na osiemdziesiąt procent...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhTQa67G3Q_HVLvm6frnHyBJq6sF0W5TyAxmE1x7HQp3xcBi17CNhUMPK4iZjTDnj9qO5SduWEcWCy6BAKoH1oQ09mVrmy_OkYM56weY3UDdd-cDLq5HmJW92UuKOfLkv2_as6pg7S91U8/s320/30082011233.jpg)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHI6oL02ZQWA6miZ8jPZzqC34wcndprC_Pat7HI8NmUViJqHx4ek_Fd6FlYYPE_kkz_HDlrWhMbCN7luwTnspN5DRHy5qI1_WtQZ8scQS5tHrg71OpxO9pdtmRawgBkwwwC7PTwQdLGeA/s320/31082011238.jpg)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjWdQPQMBkdiYz8k8XuXZfHOEcDA1NhEpYpb3gKXSzuIEFY9v-IbchHtWujfQnmFkQmImqdMw3iQqU0A646sxiULDn1iPLONLGQCGIUuLWWRr7nOGsQlhv2RIXWGaIzGD6YtMOhLQhaapI/s320/30082011232.jpg)
Wspominałem
ostatnio, że następnym razem, jak będziemy wracać do domu z Matahari,
zaproponujemy niechętnym taksometrom taksówkarzom 15 000 rupii za kurs i
zobaczymy jak na to zareagują. Nie zareagowali dobrze. Nasz rozmówca
oświadczył, że ‘minimal payment’, tak się wyraził, to 25 000. Rozbawiło
mnie, że gość praktycznie nie mówiący po angielsku użył takiego wyszukanego
określenia, pewno z jakiegoś słownika sobie spisał. Nie to nie w każdym razie,
skorośmy się nie dogadali, bo nasz ‘maximal payment’ wynosił tego dnia
15 000, wypadało nam odwrócić się i odejść. Przeszliśmy kilkanaście
metrów, podczas których mieliśmy czas podumać nad perspektywą wracania do domu
z buta, kiedy zatrzymała się koło nas inna taksówka. Kierowca chciał
25 000. Stanęło na 20 000. Na drodze kompromisu wróciliśmy więc do
punktu wyjścia. Może uda się w trzeciej rundzie.
Ostatniego
ranka omawianego etapu oswajania okolicy zbieraliśmy się powoli do wyjścia,
kiedy klamka drzwi do mieszkania zaczęła się poruszać. Z początku spokojnie,
jakby ktoś z tej drugiej strony oczekiwał, że drzwi będą otwarte. Następnie
mocniej, w końcu wręcz agresywnie. Szarpaniu nie towarzyszyło, co ciekawe,
pukanie do drzwi. Do naszych uszu doszły natomiast jakieś stłumione, kobiece
chyba, głosy. Kiedy ubrałem się i otworzyłem, nikogo na zewnątrz nie było.
Właściwie tyle na ten temat. Może to ekipa sprzątająca, którą mamy w pakiecie
razem z consiergem, ale jeszcze o tym nie wiemy? Może to duch zaszlachtowanej
tu pani domu próbujący desperacko wrócić do swojej kuchni, którego również mamy
w pakiecie, ale jeszcze o tym nie wiemy? Kto to wie? Wspominam o intrygującej
sytuacji, bo może w przyszłości ciąg dalszy nastąpi. Będzie wtedy do czego się
odnieść: „Gdybyśmy wtedy, kiedy po raz pierwszy zauważyliśmy szarpanie,
wynieśli się stamtąd, nie siedzielibyśmy teraz w jakiejś piwnicy, przykuci do
klimy, głodni i spragnieni…”. O, tak na przykład.
Ochrona
przyrody w Indonezji, analizując ową na przykładzie poznanego przez nas w ciągu
tych pierwszych kilku dni kawałka Jakarty, leży i kwiczy. Nie żebym był
zdziwiony. Zbulwersowany natomiast – owszem. Zamiast jednak bezowocnie się frustrować,
wraz z małżonką postanowiłem rozpocząć pracę u podstaw. W Giga Markecie, wcale
nie takim giga, jak wynikałoby to z nazwy, wypatrzyliśmy torbę na zakupy wielokrotnego
użytku. Ma ładny brązowy kolor i napis: „Save Earth, it’s the only planet with chocolate.”. Wymyśliliśmy,
że będziemy z ową torbą paradować po mieście i do niej właśnie, zamiast do
foliowych siatek, którymi wszędzie jesteśmy nadzwyczaj hojnie obdarowywani, pakować
nasze zakupy będziemy. Że niby taka zachodnia moda, którą warto by przejąć.
Taki delikatny przekaz. Jakbyśmy się niewystarczająco wyróżniali bez tego typu
dziwactw... Ale nic, wrzuciliśmy ową torbę do koszyka i pomaszerowaliśmy do
kasy. Usłużna pani kasjerka piknęła nasz zakup, i – najwyraźniej dumna z
siebie, że nas tak dobrze obsługuje – jęła pakować ją w foliową siateczkę… „Nieee…”,
pozostało mi zawołać zniekształconym przez zwolnione tempo grubym głosem. Rzuciłem
się z wyciągniętą przed siebie dłonią na nasz nowy nabytek. Leciałem tak, nadal
w zwolnionym tempie, dobrych kilka sekund, po czym wyrwałem z rąk niegodziwej
kasjerki swoją własność, swój ssskarb. Dobrze, przyznaję, nadałem scenie trochę
niezasłużonego kolorytu. W każdym razie siateczki nie wzięliśmy, zakupy
zapakowaliśmy do torby. Przy czym nabrałem wątpliwości, czy nasz delikatny przekaz
do kogokolwiek dotrze…
Na koniec
porządnego reportażu – albo reportażu,
który trzeba uratować – trzeba jakiegoś mocniejszego akcentu. Tym razem żadna
wzniosła i głęboka puenta nie ciśnie m się na palce. Pozostaje mi tylko jedno –
rzucić jakąś mała sensację. Najlepiej wyznanie. No to daję. Zostałem osikany
przez kibel. Tak. Dolary przeciw orzechom, że rzecz jest niełatwa do przebicia.
Zdarzyło się to, żeby było śmieszniej, niejako na własnym terenie. I
zdradziecko, choć nie w plecy. Wyjaśniam: na własnym terenie, bo lokal niby
zachodni, Dunkin’ Donuts, zachodzimy tam niekiedy z laptopem, żeby skorzystać z
hot spota. Zdradziecko, bo klozet też zachodni. Przynajmniej na pozór. Kiedy
począłem przyglądać mu się bliżej, dostrzegłem, że nosi na sobie pewne
tajemnicze znamiona Dalekiego Wschodu. Zamontowano na nim mianowicie dość
złożoną konstrukcję, złożoną między innymi z metalowej rurki i takiegoż
pokrętła. Głupie to było jak zaglądanie do lufy strzelby, ale postanowiłem
sprawę zbadać. Na zmianę patrzyłem na przyklejoną na spodniej stronie
podniesionej klapy instrukcję i manipulowałem pokrętłem. Kręcę, kręcę w
odpowiednią stronę i widzę, że rurka jakby się wysuwa. I nagle – sik. Zostaję
trafiony strumieniem prosto w nogawki. Bezczelnie, bo strumień cienki i
niespieszny, żaden tam wąż strażacki, raczej jak ze strzykawki. Gdybym w porę
zorientował się, co się święci, miałbym szansę na ucieczkę. I złośliwie, bo
wyglądam, jakbym sam się obsikał. Morderstwo upozorowane na samobójstwo…
Michale, rozbroił mnie drobny symptom Twojego odklejenia od rzeczywistości - by tak powiedzieć. Jakim cudem nie zauważyłeś, że jest mniej pięter niż zakładałeś, choćby spoglądając tęsknie w stronę budynku w drodze do pracy? To zagrywka bardziej w moim stylu. Sam patent uwidoczniony w numeracji pięter bardzo mi się spodobał, przypomina to sposób potraktowania relacji między pietrami rodem z "Być jak John Malkovich", gdzie kluczowe sekwencje rozgrywają się na urokliwym 7,5 piętrze (względnie 8,5; sama "połówka" jest tutaj kluczowa). W podobnym stopniu mamy w obu przypadkach do czynienia z (komedio)dramatem absurdu. To lubię ;) Choć biorąc pod uwagę prawdopodobne intencje, o jakich wspominasz, jest to już inny absurd niż ten, na jakim by mi zależało :) Swoją drogą mój niedosyt irracjonalizmu, którego nie jest w stanie zaspokoić żadna religia, zmniejsza właśnie poczucie, że przywiązanie ludzi do symboli (zwłaszcza tych zapisanych, względnie wyrytych) jest silniejsze od życiowej logiki i normatywnych układów (w tym wypadku przestrzennych).
ReplyDeleteCiekawe te Twoje dywagacje autotematyczne. Zaskoczę Cię być może, ale mnie dużo lepiej pisze się w obudowanej szczelnie z każdej strony przestrzeni. Wszelkie przejawy czy to natury, czy cywilizacji nadmiernie mnie rozpraszają. Czy Ciebie te żywioły nie wciągają i nie odciągają od pisaniny?
Co do gorączki przedwyborczej natomiast, nie wiem, czy przedwcześnie nie wychodzę przed szereg, może coś mnie w rzeczywistości omija, ale mam wrażenie, że w Polsce wciąż jej zupełnie nie czuć, nie widać... Pomijam wszechobecne plakaty i ulotki. Wydaje mi się, że wszystko odbywa się tak dyskretnie, jakby już nastała cisza wyborcza. Właściwie nie przeszkadza mi to w żaden sposób. Wrzawa medialna raczej nie pomogłaby mi się ostatecznie określić, także cicho sza!
Do diabła, czterdzieści minut chyba odpisywałem
ReplyDeleteCi, i wszystko... Już nawet nie będę pisał, gdzie poszło...
Dziś już nie dam rady tego powtórzyć...
Znam to, w takich sytuacjach całkiem odpuszczam, bo ile razy można rekonstruować własne myśli :) Najbardziej mnie to irytuję, kiedy piszę, a następnie tracę bezpowrotnie mailowe elaboraty (co można odnieść do większości moich niewysłanych w pierwotnej postaci maili).
ReplyDelete