Saturday, October 24, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.21

Noc z czwartku, 22 października na piątek, 23 października 2009, pierwsza

Zgodnie z wymuszoną rozkładem zajęć tradycją, w pierwszą noc weekendu mam wreszcie czas, by zasiąść przed komputerem przy czymś nieco bardziej twórczym niż Fifa 2010, przy której relaksuję się ostatnimi czasy, skoro zabrakło Wiedźmina.

‘Week seven – day five, but who’s counting?’, jak, podstawiając odpowiednie liczby, mawia ostatnio Jim, podsumowaliśmy wizytą części grona pedagogicznego w restauracji ‘Pizza One’. Mimo że to tamtejsze spaghetti z owocami morza rozstroiło układ trawienny na zaskakująco długi czas, wracamy po więcej, co najlepiej chyba świadczy o atrakcyjności najlepszej ponoć pizzerii w mieście (na pewno w każdym razie najlepszej, w jakiej byliśmy). I jeszcze przyprowadzamy znajomych. Oprócz Jima towarzyszyła nam Georgianne. Georgianne jest Amerykanką z Los Angeles, ma około trzydziestu pięciu lat i nieco słowiańską urodę, w tutejszych warunkach – na swoje nieszczęście. Nieustannie brana jest za Rosjankę, co w Syrii znaczy: prostytutkę. Jako że w Aleppo jest panną i po mieście porusza się samotnie, częściej niż często otrzymuje mniej lub bardziej dwuznaczne propozycje dorobienia sobie do nauczycielskiej pensji. Kiedyś nawet wyproszono ją z hotelu… Zirytowanana nie na żarty i autentycznie zaniepokojona, Georgianne sprawiła sobie w końcu chustę – strój do taksówek i przemykania się po podejrzanych okolicach. Niewielu jednak daje się na to nabrać. Na początku byłem wobec Georgianne dość ostrożny, a to ze względu na jej dość ostentacyjną religijność. Wydawała mi się też podejrzanie cukierkowo dobra. Szybko jednak przekonałem się, że nie jest fundamentalistką zaprogramowaną na nawracanie otoczenia na jedyna właściwa drogę. I wierzy w ewolucję. I potrafi być złośliwa. To ostatecznie przekonało mnie, że jest człowiekiem, ba, człowiekiem wartym poznania. Przy tym jest wegetarianką, z pobudek moralnych, czego znów Jim nie potrafi zaakceptować. Georgianne nie lubi sera. Wyobraźcie sobie, jak zamawia dziś pizzę i tłumaczy biednemu ledwie mówiącemu po angielsku kelnerowi przyjmującemu zamówienie, że ma być bez martwych zwierząt i bez sera. Chyba w ogóle nie zrozumiał, o co się rozchodzi. Trzeba było wołać na pomoc managera i jakąś miłą dziewczynę, która biesiadowała obok. To wspaniale, że ludzie są różni – gwarantuje to świetną zabawę.

Jakieś dwa tygodnie temu Jared, nauczyciel ze skrzydła high school, zauważył, że gram w piłkę ze swoimi uczniami. Ponieważ sam nie jest zapalonym piłkarzem i na futbolu raczej się nie zna, wydało mu się, że prezentuję się profesjonalnie. I zaproponował mi trenowanie szkolnej drużyny. Those who can – do, those who can not do – teach, those who can not teach – administrate, jak to mowią. W myśl powyższego motta zostałem więc coachem i managerem drużyny Middle School Narodowej Szkoły Aleppo. Nieco na ostatnią chwilę. Pierwszy mecz rozegrać mieliśmy w poniedziałek. Zacząłem w niedzielne popołudnie od naboru do drużyny. Na pierwszy otwarty trening przyszło około trzydziestu osób, z których wybrać miałem trzynastu – piętnastu zawodników (w meczu po każdej stronie bierze udział siedmiu piłkarzy z pola i bramkarz, ale zmiany są nielimitowane, stąd warto mieć szeroką ławkę). Nie było łatwo, ledwie zdążyłem poznać pełne zapału dzieciaki, a już musiałem odprawić ponad połowę z nich. Najbardziej było mi szkoda Chung Woo, słodkiego maleńkiego Koreańczyka, który w licznych sparingach właściwie nie dotknął piłki. Przynajmniej czasu do namysłu miałem sporo. Zamówiłem autobus mający rozwieźć nas po treningu do domów na piątą – kończymy lekcje dziesięć po trzeciej, rozumowałem, niecałe dwie godziny wystarczą na pierwszy raz. Kiedy już zostaliśmy sami w szkole i spojrzałem na zegarek, przypomniałem sobie, że jest przecież niedziela i kończymy za dziesięć druga... Utknęliśmy więc na boisku na ponad trzy godziny. Piłkarze na szczęście nie byli tym faktem zawiedzeni, przeciwnie – jeszcze im było mało. Wybrałem łącznie 14 śmiałków. Jako ostatni do drużyny dołączył Omar, rudzielec (a’ propos, w Syrii jest chyba co najmniej tyle czerwonowłosych, co w Irlandii…) o twarzy wykidajły. Miałem poważne wątpliwości, czy powinienem go zaprosić do drużyny, jest jasne jak słońce, że to troublemaker. Jest marny technicznie i gra nieczysto, ale dużo biega i twardo walczy o każdą piłkę. Zapytałem go, ciągle niezdecydowany, na jakiej gra pozycji. Na obronie. Prawidłowa odpowiedź. Później dowiedziałem się, że jego rodzina to jakaś tutejsza mafia. O jego starszym bracie ktoś powiedział, że w przyszłości będzie pracował przy kredytach. Będzie tym, który puka do drzwi niespłacających rat na czas…

Miało być tak pięknie. Myślałem, że będę sobie beztrosko grywał z uczniami na treningach i nie mniej beztrosko jeździł na mecze, by pokrzyczeć nieco przy linii bocznej. I tyle. Chyba nie dość długo jeszcze jestem w Syrii. Bardziej niż zwycięstwami przejmować się musze tym, czy mamy odpowiednią ilość koszulek dla reprezentantów (nauczyciel wuefu wyręczył mnie i już je rozdał, tyle że nie wie komu… znalazłem na szczęście jakieś brudne trykoty z zeszłego roku – numery nam się powtarzają, ale lepsze to, niż nic) i czy autobus jest zamówiony na odpowiednią godzinę. I czy piłkarze mają specjalne turniejowe identyfikatory ze zdjęciami podpisane przez dyrekcję. ‘Spokojnie, powiedz organizatorom, że przyniesiecie je następnym razem, nie będzie problemu’, uspokajał mnie John. Był problem. Organizatorzy, okazało się w poniedziałek, kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie są Syryjczykami. Z miejsca zdyskwalifikowali obie drużyny (nasi przeciwnicy też nie mieli zdjęć, hehe). Nawet się nie kłóciłem, niech dzieci się uczą, że zasad trzeba przestrzegać. Ale mecz zagraliśmy, w ramach treningu. Pierwsi strzeliliśmy bramkę, ale euforia na chwilę uśpiła czujność obrony i zrobiło się 1 -1. Później jeszcze niepotrzebna ręka i wykorzystany rzut karny: 1 – 2. Nie zdążyliśmy odrobić strat. Szkoda, powinniśmy byli wygrać. Następny mecz w poniedziałek.

Widziałem jakiś czas temu mężczyznę, który modlił się na dywaniku. Jeśli myśleliście, tak jak ja, że ludzie modlą się w ten sposób masowo i gdzie ich muezin zastanie pięć razy dziennie, myliliście się.

Kolejna odsłona serialu ‘The Land That Shoud Not Be’. Skończyłem ostatnio czytać i omawiać z czwartoklasistami drugą opowieść z naszego podręcznika do literatury, ‘Donovan’s Word Jar’ (o chłopcu, który kolekcjonuje dziwaczne słowa – ileż to się człowiek może na starość nauczyć – ‘bamboozle’, ‘persnickety’, ‘cantakerous’… chyba zacznę używać ich w konwersacjach…). Któryś z moich uczniów zgłosił mi wtedy uszkodzenie swojej książki, zaczynające się od strony następnej i ciągnące się przez stron dwadzieścia kilka. Uszkodzenie polegało ni mniej, ni więcej, tylko na braku owych stron. Zostały wycięte. Pewnie jakiemuś wandalowi, byłemu właścicielowi książki (podręczniki są przekazywane młodszym rocznikom) nie chciało się nosić w plecaku opasłego tomiska i ułatwił sobie życie zabierając interesujący go fragment – pomyślałem w pierwszej chwili. A wtedy inne dzieci ze zdziwieniem stwierdziły, że w ich książkach również brakuje stron 77 – 100. Puzzle poskładały mi się w głowie w całość. Zanim jednak zdążyłem zadumać się nad tym, co powinienem w tej sytuacji zrobić, zareagowała moja asystentka. Bez zbędnych ceregieli przeszła się po klasie i amputowała odpowiednie strony dzieci, które jeszcze je posiadały. Bardzo lubię Tamar, ale muszę przyznać, że wydało mi się to… trudno znaleźć odpowiednie słowo – niesmaczne? Nie sądzę, by robiła to z przekonania. Może po prostu zdawała sobie sprawę, że może wpaść w kłopoty z powodu zaniedbania? Dzieci, na szczęście dla niej, nie były zbyt dociekliwe. Ktoś spytał mnie tylko, czy jest tam coś złego i dlaczego nie wyrwałem swoich stron (to prawda, jakoś nie spieszno było mi do oddawania w ręce oprawczyni mojego egzemplarza książki). Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nie wiem, co tam jest. A nie wyrwałem stron, bo chcę się tego dowiedzieć (inspirujące i wywrotowe, czyż nie?). Co też na najbliższej przerwie uczyniłem. Opowiadanie zapowiada się niewinnie. Nosi tytuł ‘My name is Maria Isabel’ a wyszło spod pióra Almy Flor Ady, Kubanki. Tylko uważny cenzor dostrzec mógł poukrywane w nim złe słowa, takie jak: Hanukkah, Temple of Jerusalem, menorah… I wszystko jasne. Aktualnie omawiamy ‘The Luckiest Man’, historię Lou Gehriga, amerykańskiego baseballisty niemieckiego pochodzenia, strona 102.

Tuesday, October 20, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.20

Sobota, 16 października 2009, wczesny wieczór

Uważni czytelnicy zwrócili zapewne uwagę na fakt, że tak czas, który upłynął od czasu napisania ostatniej notki, jak i pora, o której zabieram się do pisania, są raczej nietypowe. Wpływ na odwrócenie do góry nogami mojego trybu życia miał rozstrój żołądka, który dopadł mnie w czwartek rano. Kiedy myślę o spaghetti z owocami morza, które spożyłem na kolację dnia poprzedniego, zbiera mi się na wymioty, co może być chyba niezłym wskaźnikiem przyczyny niedyspozycji. Jakoś przeczołgałem się, z pomocą Renaty, przez 5 czwartkowych lekcji, po czym cały właściwie weekend czułem się dość rozchwianie. Dopiero dziś po południu, w kawiarence internetowej, po raz pierwszy poczułem się na tyle pewnie, by zapalić papierosa. Czem prędzej chwytam więc też za klawiaturę, by choć częściowo nadrobić zaległości.

Poniedziałkowe urodziny Renaty szczęśliwym trafem zbiegły się w czasie z cotygodniowym bufetem sushi w Sheratonie. Właściwie mieliśmy celebrować Renatowe święto w rodzinnym gronie, od dawna już jednak planowaliśmy z Jimem wspólne wybranie się do japońskiej restauracji w tym hotelu. Zdążyliśmy przez te półtora miesiąca dostrzec w nim pasję, którą podobnie jak my darzy dobrą kuchnię. Wykorzystaliśmy więc okazję i we czwórkę pojechaliśmy do najbardziej chyba prestiżowego tego typu przybytku w mieście. Zapłaciliśmy obrzydliwie dużo, ale nie co dzień w końcu świętuje się ćwierćwiecze egzystencji na tym świecie. Zaczęliśmy około szóstej, kiedy Ikebana świeciła jeszcze pustkami. Mieliśmy dzięki temu okazję pogawędzić trochę z sympatycznym szefem kuchni Wanem, Malezyjczykiem. Na rozgrzanie brzuszków, jak to określił, zaproponował nam kilka zup – ostro-słodką, Tom Yam i miso, bez której trudno by mówić o prawdziwiej uczcie sushi. Właściwie określenie ‘bufet’ nie do końca pasuje do oferty, z której zdecydowaliśmy się skorzystać. W klasycznym bufecie dania czekają przygotowane na stołach a zadaniem fanów jest częstowanie się. Tu zamawialiśmy po prostu kolejne rzeczy, które Wan przygotowywał dla nas na bieżąco. ‘Dopóki nie powiecie: dość’, tak to określił. Po zupach zaczęliśmy objadać się sushi. Z początku kelner był zdziwiony, że nie chcemy dla Olivera zamówić czegoś bardziej klasycznego, przyniósł jednak i dla niego półmisek japońskich przysmaków, do których nasz syn ochoczo się zabrał. Kiedy na stole pojawiła się pierwsza misa wypełniona pokruszonym lodem, na którym ułożono plastry sashimi z łososia i tuńczyka, Oliver nie wytrzymał i skwitował to głośnym ‘wow’. Trochę to dziwaczne, przeszło mi przez myśl. Normalne dzieci nie reagują ‘wow’ na widok surowej ryby… Zabawa była pyszna. I nawet, kiedy mieliśmy już dość, nie czuliśmy się ociężali. Ach, cudownie lekka azjatycka kuchnia! Żeby słodko przypieczętować jubileusz Renaty, zabraliśmy jeszcze Jima do naszej ulubionej cukierni na przednie lody sernikowe. Niestety to już chyba ostatki – sezon na lody podobno, z niezrozumiałych dla mnie względów i ku mojej rozpaczy, kończy się. Ale tego dnia jeszcze chwila trwała…

Obiecałem w poprzedniej notce wspomnieć o szczęśliwym rozwiązaniu problemu z lekcjami arabskiego. Otóż usłyszawszy cenę Fadii, postanowiliśmy poszukać innej opcji. Zapytaliśmy więc mojej asystentki, czy nie zechciałaby nam pomóc w opanowaniu podstaw języka. Zgodziła się bardzo chętnie, nie chcąc nawet pobierać od nas wynagrodzenia. Na to jednak nie zgodziliśmy się my i ustaliliśmy w końcu cenę na 500 lir za lekcję. Dwukrotnie mniej niż chciała Fadia, a suma (30 zł) wciąż przyzwoita. Wszyscy więc chyba jesteśmy zadowoleni, Tamar chętnie dostosowuje zajęcia do naszych potrzeb, które skupiają się na razie na użyciu arabskiego w rozmaitych sytuacjach życia codziennego. Mieliśmy na razie zaledwie pięć lekcji, a potrafimy już jako tako liczyć, przedstawiać się dość obszernie, opowiadać o rodzinie, kierować poczynaniami taksówkarzy, robić zakupy, znamy kolory i mnóstwo słownictwa związanego z jedzeniem, dni tygodnia i godziny. Zaczęliśmy też uczyć się liter – po ostatnich zajęciach znamy ich już piętnaście, czyli ponad połowę. Ostatnio w taksówce przyszło my na myśl, że ktoś nieznający arabskiego, kto obserwowałby nas, mógłby odnieść wrażenie, że rzeczywiście porozumiewamy się w tym języku. Na wyrost bardzo, oczywiście. Ale taki już urok pierwszych lekcji – powiększa się na nich swoją znajomość języka o dziesiątki procent… Motywujące.

Wiadomość nieco już z brodą, ale warta uwiecznienia. Oliver wzbogacił się u Wróżki Zębuszki o 100 lir gubiąc dwie górne jedynki. Wygląda dość wampirycznie.

Wiadomość nieco świeższa. Skończyłem swoją przygodę z Wiedźminem. Udało mi się kupić tę polską grę we wspaniale zaopatrzonym we wszelkie piractwa sklepie. Jako że nie natknąłem się jeszcze w Syrii na sklep z płytami oryginalnymi, czuję się rozgrzeszony z kupienia jej za pięć złotych. Jej i kilku filmów, między innymi ‘Prestiżu’ z Hugh Jackmanem i Christianem Balem, którego bezskutecznie szukałem w rozsądnej cenie w Polsce… Przy okazji zaobserwowałem, że filmowo-muzyczna cenzura tycząca się piratowanych płyt jest w Syrii tak dziurawa jak w Chinach. Czyli właściwie jej nie ma. Z półek krzywo patrzą Ozzy i muzycy Iron Maiden (ktoś to tu kupuje?). Zupełnym szczytem jest według mnie plakat z filmu Bruno wywieszony w oknie owego pirackiego przybytku, istnej aleppańskiej Tortugi. Nie żeby film był jakoś wyjątkowo szokujący, ale żeby tak w kraju, gdzie homoseksualizm oficjalnie nie istnieje?! O pochodzeniu Sachy Barona Cohena nie wspominając. Z drugiej strony mężczyźni bez ceregieli obcałowywują się tu na ulicy i spacerują trzymając się pod lub za ręce. Pod tym względem panuje tu znacznie większa wolność niż w Polsce. Może i niezłe to rozwiązanie problemu homofobii – ogłosić, że homoseksualizmu nie ma, a wszelkie jego przejawy to zwykła męska serdeczność…

W każdym razie na cześć wiedźmina Geralta, z którym cała nasza trójka spędziła wspaniały miesiąc włócząc się po fantastycznych – ale jakże polskich – wsiach i badając tajemnicze zakątki Vizimy, wznoszę toast szklanicą temeriańskiej żytniej.

Saturday, October 17, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.19

Noc z piątku, 9 października na sobotę, 10 października 2009, trzecia

Wspominałem jakiś czas temu o kierowcach taksówek, którzy często próbowali wyciągnąć od nas zbyt sowity napiwek. Nie bardzo potrafię powiedzieć dlaczego, ale w którymś momencie proceder ten stał się wręcz nagminny. Po którymś kursie, który zakończył się niepotrzebną dyskusją na temat kwoty do zapłaty, jasno, zdawałoby się, prezentowanej przez taksometr, wpadłem nawet na pomysł przeprowadzenia małego badania. Planowałem przyjrzeć się bliżej dziesięciu kolejnym przejazdom taksówkami i na tej podstawie ocenić statystyczną szansę na próbę wyłudzenia pieniędzy przez taksówkarzy. Pierwszy badany wpisał się w zaobserwowaną przeze mnie tendencję do zawyżania rachunku. Wtedy Renata wyraziła swoją kategoryczną dezaprobatę dla mojego naukowego podejścia. I przeforsowała swój pomysł. Nowe podejście polega na tym, że wręczamy kierowcy odliczoną kwotę plus rozsądny napiwek i nie wdajemy się w żadne rozmowy. Dziękujemy, do zobaczonka, wysiadamy. Prostota pomysłu wręcz poraża. Tak jak i jego skuteczność. Od czasu wprowadzenia w życie tej twardej polityki (było to chyba już przed wyjazdem do Damaszku) ani razu nie przepłaciliśmy, więcej, nagle skończyły się wszelkie do tego nagabywania! Nie wiem, co wcześniej robiliśmy źle. Nie jesteśmy w końcu niedzielnymi turystami, którzy aż się proszą, żeby ich wykorzystać. Problem nie polegał właściwie na tym, że płaciliśmy za dużo, bo zwykle nie płaciliśmy, tyle że kłótnie z kierowcami zaczęły nas już nużyć i irytować. Może był to moment wahania przy płaceniu, krótkie pytające spojrzenie rzucane kierowcy, na które on odpowiadał ‘za mało’? Faktem jest w każdym razie, że problem został rozwiązany.

Faktem jest też jednak, że staliśmy się bardzo wrażliwi, wręcz przewrażliwieni, na punkcie naliczania rachunków. Kilka dni temu szukaliśmy jakiegoś przyjemnego miejsca na zjedzenie obiadu i trafiliśmy do restauracji Babilon w pobliżu naszej kawiarenki internetowej, do której zamierzaliśmy wybrać się po posiłku. Miejsce wydawało się ciche i sympatyczne, ale szybko zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Zamiast podać nam menu, kelner (i właściciel lub manager w jednej osobie) zapytał, co chcemy zjeść. Miałoby to nawet swój urok, gdyby mówił po angielsku. Moglibyśmy pozastanawiać się razem na co mamy ochotę, zapytać o specjalność lokalu. Ale nie mówił. Rzucał po prostu nazwami najpopularniejszych dań. Ponowiliśmy prośbę o kartę. Znalazła się. Wybór okazał się być znacznie szerszy niż werbalna oferta właściciela, ceny – umiarkowane, nawet niskie. Wybraliśmy kilka przystawek i danie główne, po chwili natomiast udaliśmy się z Oliverem w stronę toalety, żeby umyć ręce. W drodze zatrzymał mnie właściciel i pokazał mi przygotowany rachunek. Już sam ten fakt był podejrzany, po co pokazywał mi go przed podaniem jedzenia? Szybkie zliczenie w głowie wartości zamówienia i wniosek – zdecydowanie za dużo. Tylko ostateczna wartość zapisana była na modłę zachodnią. Kolejne pozycje wyszczególnione na rachunku opatrzone były cenami zapisanymi po arabsku. Cyfry były jednak pierwszą rzeczą, której nauczyliśmy się w tym języku. Wskazałem więc szefowi ceny, które różniły się od tych z karty dań. Nie wydawał się być zawstydzony, mam wrażenie, że raczej się zirytował, wręcz oburzył. Nie zanosiło się ani na przeprosiny, ani na korektę rachunku. Ku zdziwieniu jego i kilku obserwujących scenę młodych kelnerów, wyszliśmy, pożegnawszy się chłodno. Może wyciągną z tego jakieś wnioski na przyszłość. My dostaliśmy kolejną lekcję podejrzliwości.

I jeszcze jedna sytuacja zamykająca triadę wyzysku. Przed wakacjami Eid Al-Fitr ustaliliśmy z Fadią (nie z dr Fadią, przypadkowa zbieżność) jedną z pracowniczek szkoły, uczącą niektórych zagranicznych nauczycieli arabskiego, że z końcem września zaczniemy lekcje tego języka. W dniu pierwszych zajęć Fadia poinformowała nas o cenie. 1000 funtów syryjskich. 60 złotych. I kilka słów wyjaśnienia. Nauczyciele angielskiego, którzy chcą sobie dorobić, za godzinę prywatnych lekcji biorą od 600 do 1000 funtów. W cenę wliczony jest oczywiście dojazd do ucznia. Fadia miała mieć z nami zajęcia 45-minutowe w szkole, w czasie, kiedy nie mamy lekcji – i w czasie, kiedy ona i tak jest w pracy. Do tego, trudno zaprzeczyć, jesteśmy w kraju, gdzie prawie wszyscy mówią po arabsku, więc nauczyciel tego języka nie jest kimś owianym mgiełką wyjątkowości. Tym bardziej, że jej angielski pozostawia wiele do życzenia. Skąd zatem cena? Chyba z (pół)księżyca… Znaleźliśmy na szczęście rozwiązanie i tego problemu, o czym w następnej części dziennika.

Na temat szeroko omawiany wyżej, rozmawiałem ostatnio z Georgianne i Elsie, jedną z asystentek, miejscową Ormianką. Georgianne wyraziła swoje zdziwienie faktem, że wstęp na aleppańską Cytadelę kosztuje obcokrajowców dziesięciokrotnie więcej niż miejscowych. Elsie stwierdziła, że dla turysty wydatek rzędu trzech euro za zobaczenie tego zabytku to wydatek i tak bardzo niewielki. Kto ma racje a kto blefuje?

Rzecz jest według mnie wcale niełatwa do rozstrzygnięcia. Przyjrzyjmy się podobnym sytuacjom. Wejście do Potali w Lhasie wiązało się dla turystów – zimą 2008 roku, kiedy jeszcze wpuszczano ich do Tybetu – z wydatkiem 100 yuanów (wtedy – trzydziestu kilku złotych). Nie powiem, żebym chętnie pozbywał się tych pieniędzy, dużych, jak na lokalne warunki. Z drugiej strony cieszę się, że miejscowi mogli zobaczyć opuszczony pałac Dalaj Lamy za darmo. Większości z nich nie byłoby stać na kupienie biletu. Tym większe ma to znaczenie, że dla nich to nie tylko muzeum, ale i miejsce kultu. Kilka miesięcy temu we Francji rozgorzała gorąca dyskusja na temat ulgowych biletów wstępu do muzeów dla studentów UE. Oczywiście pojawiły się w niej głosy nazywające ulgę dyskryminacją studentów spoza Unii.

Trudna rada. W kwestii muzeów i dóbr kultury można chyba zgodzić się, że są one w jakim sensie własnością danego narodu czy państwa i ów (czy owo) ma prawo zarówno na nich zarabiać, jak i udostępniać je ulgowo lub bezpłatnie swoim członkom. Czy jednak sprzedawanie dostępu do kultury to to samo, co sprzedawanie jedzenia w restauracji? Czy można zaakceptować osobny cennik dla obcokrajowców? Przemyślałem sprawę na własny użytek pod kątem moralnym i ideologicznym. Właściwie, muszę – z pewną doza zdziwienia – przyznać, nie uważam omawianego procederu za moralnie zły. Jestem, wygląda na to, radykalnym zwolennikiem wolnego rynku, któremu obce są hasła dyskryminacji (nawet, jeśli dotyczy ona mnie). Restauracja należy do, powiedzmy, Abdula. Jeśli Abdul chce sprzedać mi kebab za 300 lir a taki sam kebab jest gotów sprzedać Ahmadowi za 150 lir, to jego sprawa. Jego własność i jego święte prawo.

Niech jednak Abdul nie cieszy się pochopnie dochodowością swego krótkowzrocznego biznesplanu. Po pierwsze – nawet jeśli, jako potencjalny klient, nie wyjdę od razu (większość ludzi jest zbyt dobrze wychowana na sposób zachodni, żeby to zrobić), raczej nie wrócę. Po wtóre – przed przyjazdem do Syrii, najczęściej powtarzającym się komentarzem na temat tego kraju, na który trafialiśmy (czy to na forach internetowych, w przewodnikach czy w rozmowach z ludźmi, którzy tam byli) było – ‘Syryjczycy są wyjątkowo gościnni’. Po półtoramiesięcznym pobycie w tym kraju, opinii tej zdecydowanie nie będę rozpowszechniać. Przeciwnie. Otóż generalnie Syryjczycy nie są gościnni. Większości z nich na widok obcokrajowców pojawiają się w oczach symbole Syrian Pounds. Nie przeczę, jest mnóstwo powodów, dla których warto do Syrii przyjechać. Ale nie dla gościnności jej mieszkańcow.

Saturday, October 10, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 18

Czwartek, 8 października 2009, dochodzi północ

Jakkolwiek nie roztrząsalibyśmy tego faktu w kategoriach filozoficzno-biologicznych – czas płynie szybko. Ledwie skończyłem, poświęcając nieliczne wolne wieczory na pisanie, relację z Damaszku, kiedy minął drugi tydzień nabierającego rozpędu roku szkolnego. W zeszły poniedziałek upłynął miesiąc od naszego przyjazdu do Syrii. Miesiąc zwany często przez emigrantów miodowym – wspaniały czas odkrywania nowego świata, który na każdym kroku fascynuje i zachwyca (by później nudzić i irytować…). Tymczasem brulion, w którym na bieżąco notuję sprawy warte, w mojej opinii lub wedle Waszych sugestii, wspomnienia, zapełnia się nieprzerwanie. Mam wrażenie, że o mnóstwie rzeczy jeszcze nie napisałem, lub napisałem za mało. Oby ten, przyjemny w gruncie rzeczy, problem nadmiaru tematów korzystnie odbił się na kształcie dziennika, który czytacie.

Dla odmiany, po serii relacji z podróży, postaram się dziś o ameboidalne kilka akapitów prozy życia codziennego.

Do szkoły wyruszamy niezmiennie zatrważająco wcześnie. Na – marne – pocieszenie kierowca, zestawiwszy i poddawszy analizie dane na temat prędkości samochodu, długości trasy, i średniej gęstości samochodów na szosie wiodącej do Turcji (i naszej szkoły), przyjeżdża po nas teraz dziesięć – piętnaście minut później niż przed wakacjami, czyli w okolicach 7:27. Ja ze swej strony zoptymalizowałem czas potrzebny mi na poranną toaletę i wymuszone rozsądkiem śniadanie. Wspólnymi siłami osiągnęliśmy oszczędność snu na poziomie czterdziestu pięciu minut. Innymi słowy, wstałem dziś o siódmej i, bez specjalnego pośpiechu, zatrzasnąłem za sobą furtkę mniej więcej na minutę przed przyjazdem busa. Nie mogę nie wtrącić tu wyrazów wdzięczności wobec Renaty, dzięki której rano muszę się troszczyć tylko o siebie.
W busie czekają już na nas Tom i Ciaran. Po drodze podjeżdżamy jeszcze pod dom Jima (nota bene pod ten sam dom, z którego pierwszego dnia salwowaliśmy się ucieczką…), gdzie ten stoi razem z Mohammadem (tym samym, który ma 38 lekcji w tygodniu). Biedaczysko Mohammad przez cały ramadan składał zażalenia na temat apartamentu do Mazena. Przeniesiono go więc w końcu… do mieszkania, z którego kategorycznie zrezygnowała Georgianne. Ostatecznie jednak doczekał się satysfakcjonującego lokum.

Jeszcze przed wakacjami Jim, Amerykanin koło pięćdziesiątki z pokaźnym brzuszkiem, nie mniejszym poczuciem humoru i trudnym z początku do zniesienia akcentem, zwykł był, rozsiadłszy się z przodu busa, witać nas słowami ‘Another happy day of progress!’. Kiedy natomiast dojeżdżaliśmy do szkoły, swoim tubalnym głosem oznajmiał ‘Another safe arrival!’. Ostatnio jakoś rzadziej raczy nas tymi sloganami, które, muszę przyznać, zdążyliśmy polubić, które stały się nieodzownymi elementami naszej podróży do szkoły. Cóż, może optymizm Jima zbladł wraz z końcem miodowego miesiąca w Aleppo, może nie wytrzymał zderzenia ze sławnym w świecie arabskim ‘Bukra, inshallah.’ – ‘Jutro, jak Bóg da.’, miejscowym komentarzu na każdą okazję – wypłatę pensji, naprawę satelity czy prośbę o załatwienie wiz. Jimbazzah, jak nazywa siebie pan Rose, częściej rzuca teraz melancholijnym ‘It’s all unfolding in its own perfect way…’.

Do szkoły dojeżdżamy mniej więcej o 7.50. Wpisujemy się na listę w sekretariacie (okropny zwyczaj, jak podbijanie kart w fabryce albo jakiejś korporacji, i tak nie od nas, lecz od kierowcy przecież zależy, o której pojawiamy się w pracy), chętni udają się na papierosa, o ósmej natomiast zaczynamy lekcje. Właśnie. Z niejasnych przyczyn (halo! jesteśmy w Syrii!) ktoś postanowił wypowiedzieć wojnę paleniu. Najpierw w jednym z dwóch pokojów nauczycielskich ogłoszono, że nie wolno w nim oddawać się nałogowi. Później zaczęto zakaz ten egzekwować. Ostatnio natomiast, o zgrozo, niczym jakieś niespodziewane ognisko dżumy, kartka z ogłoszeniem o zakazie palenia (dwujęzyczna, spryciarze…) pojawiła się na drzwiach i ścianie w drugim pokoju nauczycielskim, na piętrze… Nie wiadomo, co z tego wyniknie. Starzy arabscy nauczyciele na razie ją ignorują, dając przyzwolenie na nielegalny proceder obcokrajowcom, ale kto wie, kiedy się złamią…

Niezależnie od tego, ile lekcji prowadzimy danego dnia i o której kończymy ostatnią z nich, w szkole musimy zostawać do 15.10. Pod tym względem dobrze wspominamy ramadan – kończyliśmy wtedy codziennie o dwie i pół godziny wcześniej… To, z czym mierzyć się muszą na co dzień nauczyciele jest jednak niczym w porównaniu z tym, co – stosunkowo nieźle, jak się zdaje – znoszą uczniowie. Już od drugiej klasy, w której ostatecznie jest Oliver, mają zajęcia na każdej z dziewięciu lekcji! Co więcej, na owe 9 lekcji (czyli siedem godzin i dziesięć minut) są tylko dwie przerwy – poranna (15 minut) i lunchowa (25 minut). Nie wyłączając dla uproszczenia z rachunku luźniejszych zajęć z muzyki, sztuki, informatyki i wuefu, otrzymujemy niewiarygodne 6,5 godziny dziennie siedzenia w ławce! Trudno uwierzyć, że tak napięty grafik może być efektywny, o jego ograniczającym wpływie na ogólny rozwój dzieci nie wspominając. Z drugiej strony nie dziwi w tym kontekście bardzo wysoki poziom angielskiego uczniów – wszystkie najważniejsze zajęcia prócz arabskiego prowadzone są w tym języku. Program języka (gramatyczny i literacki), matematyki i przyrody oparte są na podręcznikach używanych w szkolnictwie amerykańskim, czyli przygotowanych dla uczniów posługujących się angielskim na co dzień. Native speakerami dzieci jednak nie są, tym mniej mamy w związku z tym czasu na, naturalne i potrzebne przy tak wymagającym rozkładzie dnia, gry i zabawy.

Tym mniej też dziwi powszechny problem z dyscyplina na zajęciach… Wtłoczone w szkolne ławki dzieci nie wytrzymują i przy każdej nadarzającej się okazji wstają z miejsc i rozsypują się po klasie. Ktoś musi podejść do tablicy, by spisać zadanie domowe, ktoś inny musi koniecznie wyrzucić coś do kosza, dwie kolejne osoby proszą o pozwolenie na wyjście do toalety a trzy następne podchodzą, by poprosić o wyjaśnienie omawianego tematu. Asystentka Renaty określa to zjawisko niezwykle trafnym mianem ‘popcorn kids’. Jakiś zapalnik, moment ogólnego rozluźnienia atmosfery i wszyscy zaczynają chaotycznie krążyć wokół ławek. Nie ma w tym według mnie złej woli. Po prostu poziom zgromadzonej energii osiąga momentami poziom, na którym dzieci nie potrafią jej już kontrolować. Bywa to denerwujące, ale jestem przekonany, że gdybym ja musiał tyle czasu spędzać gombrowiczowsko upupiony w szkole, robiłbym, świadomie czy nie, to samo.

Nasunęła mi się przy tej okazji jeszcze jedna krótka refleksja. Powszechna jest chyba wśród ‘dorosłych’ tęsknota za czasami szkolnymi. Ludzie tęsknią za wyidealizowanymi czasami beztroski, za szkolnymi przyjaźniami, które wypaliły się później lub okazały się przyjaźniami wcale nie być, za młodością. Za starymi dobrymi czasami. Kiedy obserwuję swoich uczniów, jedną trzecią życia spędzających w szkole lub w drodze do szkoły (o odrabianiu pracy domowej nie wspominając), a w perspektywie mających jeszcze siedem – osiem takich lat (o studiach, na które większość z nich pójdzie, nie wspominając), cieszę się, że mam to już za sobą. Wspaniale było grać na przerwach w piłkę i erpega, przyjemnie było studiować. Ale pewna niezależność od tego systemu, której poczucie otrzymałem wraz z dyplomem magisterskim, trudna jest do przecenienia. Co oczywiste, muszę pracować. Ale przynajmniej w jakimś stopniu decyduję o tym jak pracuję, gdzie pracuję i kiedy pracuję. Dzieci są skazane prawomocnym wyrokiem bez prawa do odwołania i wcześniejszego zwolnienia. Chyba, że zostaną uznane za niepoczytalne. Co w tych warunkach nie byłoby właściwie specjalnie zaskakujące.

O jednej jeszcze zabawnej – dla mnie, jako osoby nie będącej stroną w konflikcie – rzeczy muszę wspomnieć, kończąc na razie opowiadanie o szkole. Podczas ostatniej wizyty w bibliotece zwróciłem uwagę na duży plakat przedstawiający flagi wszystkich państw świata. Tablica wyprodukowana została gdzieś w świecie zachodnim, więc ktoś musiał dostosować ją do wymagań szkolnictwa syryjskiego. Ów tajemniczy ktoś wydarł więc jedną flagę. W żadnym razie nie przypadkowo, ponoć to standardowa procedura, tak samo jak zamalowywanie terytorium tego państwa czarnym markerem na mapach. Czy już wiecie, o jakie państwo chodzi? Podpowiem, że flagi ułożone są alfabetycznie a dziura znajduje się między ‘Isle of Man’ i ‘Italy’…

Thursday, October 8, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.17



Poniedziałek, 5 października 2009, kwadrans po jedenastej

Po zaspokojeniu pragnień podróży kulinarnych i sentymentalnych, gdzie za sentymentalne przyjmuję w tym przypadku włóczenie się po mieście i chłoniecie jego atmosfery, pora przyszła na podróże naukowe. A że czasu dnia trzeciego mieliśmy już mniej niż więcej, po spakowaniu się, wymeldowaniu i zamknięciu plecaka w schowku, za cel obraliśmy opcję bezpieczną – Muzeum Narodowe. Co tu dużo mówić, muzeum jak muzeum. Miło było popatrzeć na liczące kilka tysięcy lat rzeźby, narzędzia i broń. I mozaiki. Pewnie nawet, dzięki skąpym i nie zawsze anglojęzycznym opisom, czegoś się nauczyliśmy. Ale bez dobrego przewodnika lub wyższego naukowego celu – lub chociaż kierunku, pod kątem którego się zwiedza – trudno o doznania warte szerszego opisu.

Mnie najbardziej podobały się rzeźbione płyty, które zamykały niegdyś wnęki na trumny w grobowcach. Oliverowi – makieta pałacu Qasr al-Heir al-Gharbi (ogólnie jest wielbicielem makiet i modeli budowli) oraz broń. Z pewnością duże wrażenie robiła też maleńka tabliczka pokryta znakami jednego z pierwszych alfabetów (pochodzi z Ugarit, miasta, które swój złoty wiek przeżywało na początku drugiego tysiąclecia przed naszą erą, drugi powstał prawdopodobnie w Byblos na terenie obecnego Libanu). Zarówno mezopotamskie pismo klinowe, jak i egipskie hieroglify, choć starsze, wymagały od posługujących się nimi znajomości setek znaków, przez co ich użycie ograniczone było do wąskiej grupy wtajemniczonych. Alfabetem z Ugarit, co świadczy o jego odkrywczości, zapisywano nie słowa, lecz głoski. Od niego właśnie (i tego z Byblos) wywodzi się większość współczesnych alfabetów. Kiedy nasz spacer po muzeum dobiegał już końca, zbliżył się do nas strażnik, który postanowił na nowo wzniecić nasz, opadający już mocno, entuzjazm i głód wiedzy. Poprowadził nas przez kilka sal, zatrzymując się przy co ciekawszych eksponatach, które wskazywał palcem, i oddalając się na moment, byśmy mogli przemedytować skarby kultury. Gdyby mówił choć odrobinę po angielsku, prawdopodobnie uczyniłby naszą wycieczkę znacznie cenniejszą. Największą dumą napełniała go chyba sala poświęcona królestwu Mari. Konspiracyjnie gestykulując i rozglądając się bacznie na wszystkie strony nakazał mi sfotografować liczący cztery tysiące lat mezopotamski posąg, które wyglądał zupełnie jak basista System Of A Down, tyle że w spódniczce. Szkoda, że pewna doza ignorancji, z jaka podchodzi się w szkole do historii królestwa Mari, nie pozwala mi w pełni docenić pamiątki, którąś posiadłem (zawsze bardziej kręcił mnie Egipt i średniowiecze) Cóż, niech stanie się to dla mnie motywacją do rozwoju w tym kierunku.

Do hotelu wracaliśmy dość pośpiesznie, ponieważ Renata, która nawet na wakacjach nie potrafi obyć się bez czasomierza w łóżku, zostawiła telefon pod poduszką. Al Rabie stanął więc przed szansą ostatecznego zaskarbienia sobie naszej sympatii i zaufania. Którą to szansę wykorzystał. Komórka czekała w recepcji a hotel z czystym sercem polecam. Właściwie spieszyliśmy się tak bardzo nie tylko ze względu na poduszkową zgubę. Musieliśmy przecież uporać się jeszcze z lunchem w chińskiej restauracji, którą wypatrzyliśmy na starym mieście już pierwszego dnia. Dzięki niesamowitym wyczuciu kierunku Renaty poruszaliśmy się w labiryncie uliczek i przejść, jakbyśmy mieszkali w Damaszku od lat. I znów zrobiło się kulinarnie i sentymentalnie, gdzie za sentymentalne przyjmuję w tym przypadku tak nostalgiczne dla nas, chińskich emigrantów, wystrój restauracji i muzykę, którą kelner włączył na naszą cześć – o tej nietypowej porze byliśmy jedynymi gośćmi. Na naszą cześć włączył też telewizor i wręczył nam pilota, ale pozwoliliśmy sobie zrezygnować z tego elementu posiłku każdej już chyba kultury. Zaczęliśmy od znakomitej zupy pikantno-słodkiej, krokiecików warzywnych, zaskakująco dobrego kim chi (koreański akcent lunchu, nie mogłem sobie odmówić tego przysmaku), kapusty chińskiej, za którą Renata szczególnie się stęskniła i wyjątkowo chrupkich prażynek krewetkowych. Na danie główne wybraliśmy natomiast kurczaka po syczuańsku. Do tego trzy parujące miseczki ryżu i dzbanek zielonej herbaty… Ech, jakbyśmy znów byli w Państwie Środka, tylko mięso z niewiadomych przyczyn podano nam bez kości.

Ogólnie rzecz ujmując, skończyliśmy wizytę w stolicy znacznie lepiej, niż zaczęliśmy.

Halab nie poznał nas po powrocie, zmylony niechybnie nieszczęsnymi plecakami. Kierowca taksówki, którą udało nam się złapać – jego pozwolę sobie potraktować jako uosobienie naszego miasta – dopiero po przejechaniu kilkuset metrów zauważył, że coś tu nie gra. Niby turyści, ale podali adres po arabsku (nie żeby pełnym zdaniem, ale jednak). Do tego w tej dzielnicy jest tylko jeden hotel, a jego nazwy nie wymienili. Zaraz, czy oni tu czasem nie mieszkają? Otrząsnąwszy się z zamyślenia, taksówkarz postanowił czem prędzej sprawę wyjaśnić, rzucając ‘tu handret’. Za ‘tu handret’ powinien nas zawieźć do domu, z powrotem na dworzec, znów do domu i jeszcze raz na dworzec. Za dwieście lir wylądować z powrotem na dworcu? Bez sensu. Pożegnaliśmy się, wysiedliśmy i, odszedłszy kilkaset metrów od stacji, złapaliśmy rozsądniejszą taksówkę, do tego całą powyklejaną w środku zdjęciami samej siebie w towarzystwie swojego kierowcy. Najlepsza była seria zdjęć taksówki i taksówkarza na plaży, z morzem w tle. Ależ się absurdalnie zrobiło na koniec się.

Tuesday, October 6, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.16

Noc z czwartku, 1 października na sobotę, 2 października 2009, dochodzi druga

Od powrotu z Damaszku i ostatniego listu minęło już ładnych kilka dni. Dni solidnie przepracowanych i rozpoczynających się o oburzającej 6.30 rano. Wstawanie rano to wczesne kładzenie się spać. Wczesne kładzenie się spać to brak spokoju, który dać może tylko nocna samotność. Stąd taka przerwa w korespondencji. A trzeba przecież jeszcze kilku słów o Damaszku.

Wychodzące na dziedziniec okna naszego pokoju zrosły się chyba z ramami i nie bardzo można je zamknąć. Może to właśnie, i wentylator leniwie obracający się wysoko pod wzorzystym sufitem, sprawiło, że czułem się, jakbym spał na świeżym powietrzu. Na razie nie zauważyłem na sobie żadnych mniej lub bardziej tajemniczych śladów ukąszeń, wyspałem się natomiast znakomicie.

W naszym hotelu dokonałem jeszcze jednego fascynującego odkrycia. Poszedłem
mianowicie, zachęcony enigmatycznym drogowskazem ‘roof’, śladem strzałek prowadzących coraz to wyżej, aż na sam dach. Spodziewałem się tarasu i panoramy miasta – znalazłem je, a oprócz nich rzędy łóżek stojących pod skromnym daszkiem. Opcja jeszcze bardziej ekonomiczna niż nasz pokój i rewelacyjny pomysł na klimatyczny nocleg podczas następnej wizyty w stolicy.

W Syrii niestety zwykle nie jada się zdrowo, o czym postaram się wkrótce obszerniej opowiedzieć. Z tym większą więc przyjemnością zszedłem na skromne śniadanie wliczone w cenę pokoju. Podano nam oliwki, jajka, placki khubz, masło, ser, dżem i herbatę. Czyli dość swojsko, a jednak lokalnie. I wreszcie bez frytek, podawanych tu prawie do wszystkiego. Czasem nawet w hamburgerach są frytki. Tak, w bułce, razem z kotletem, warzywami i sosem! Rozmiękłe już i pozbawione smaku. I napełniające grozą rychłego obrośnięcia tłuszczem. Ale nie dziś, na szczęście. Dziś zjedliśmy zdrowo i pożywnie, po czym, gotowi na zrobienie kolejnej rzeczy po raz pierwszy, wybraliśmy się na stare miasto.

Dzisiejsze ‘po raz pierwszy’ to meczet. Właściwie nie byliśmy nawet pewni, czy niewiernym bez zaproszenia znajomych muzułmanów wolno w ogóle przekroczyć próg świątyni. Meczet w Guangzhou podziwialiśmy zza wysokiego muru, w Lhasie pozwolono nam dokładnie przyjrzeć się budowli z zewnątrz, zaznaczając, że do środka mamy nie wchodzić. Prawdę mówiąc nadal nie wiem, czy zwiedzanie jest obwarowane jakimiś przepisami ogólnymi czy też jedynie dobrą wolą kościelnego.

Tak czy inaczej, meczet Umayyad jest chyba zabytkiem na tyle istotnym i ponadkulturowym, że udostępniono go zainteresowanym giaurom. Na długo przed narodzinami chrześcijaństwa (o islamie nie wspominając), bo prawie trzy tysiące lat temu, oddawano w tym miejscu cześć aramejskiemu Hadadowi. Za czasów panowania Rzymian, świątynia poświęcona była Jupiterowi. Nawet bogowie jednak nie są, jak się okazuje, wieczni. Wraz z nadaniem przez Konstantyna chrześcijaństwu pełni praw w edykcie mediolańskim i uznaniem go za religię oficjalną przez Teodozjusza Wielkiego w roku 392, Jupiter ustąpić musiał miejsca Jezusowi. Okazała bazylika pod wezwaniem Jana Chrzciciela górowała nad Damaszkiem do roku 636, kiedy to miasto opanowane zostało przez muzułmanów. Co intrygujące, jeszcze przez 70 lat pozwalali oni chrześcijanom na praktykowanie ich religii w zachodniej części świątyni, wschodnią zaś zamienili na meczet. Damaszek stał się w tym czasie najważniejszym miastem świata arabskiego, a Kalifowi Khaledowi ibn al-Walidowi zamarzył się meczet, jakiego nigdy wcześniej nie wybudowano i jakiego nigdy już się nie wybuduje. Chrześcijan wyproszono ze świątyni i zaczęto jej przebudowę, która trwała dziesięć lat i pochłonęła ponoć siedmioletnie podatki z całej Syrii. Pozostałości dawnej świetności efektu pracy ponad tysiąca murarzy i rzemieślników nadal zachwycają, a rangą świętości Umayyad ustępuje jedynie meczetom w Mekce i Medynie.

Już przed wejściem do części budowli mieszczącej mauzoleum Saladyna, Renata musiała nałożyć szary workowaty płaszcz z kapturem. Ponoć było w nim niesamowicie gorąco, ale warto było chyba pocierpieć, by przyjrzeć się miejscu spoczynku pierwszego, i chyba wciąż najsławniejszego, przywódcy – wojownika świata arabskiego. Biorąc pod uwagę rozmiar sarkofagów, pogromca krzyżowców spod Hittin (w 1184 roku) i godny przeciwnik Ryszarda Lwie Serce, nie był chyba specjalnie wysoki. Skąd aż dwa sarkofagi? Otóż w jednym od wieków przechowywane są szczątki Salah Aldin Al-Ayoubi. Drugi, pusty grobowiec to dar cesarza Wilhelma II, który w roku 1898 odwiedził Damaszek i zasponsorował renowację całego mauzoleum.

Zdjąwszy uprzednio buty, zaczęliśmy torować sobie drogę przez kłębowisko ludzi wchodzących i wychodzących z meczetu. Strażnik nie chciał nawet oglądać naszych biletów, tak był pochłonięty wyławianiem z tłumu jakichś podejrzanie wyglądających dzieciaków. Pierwsze, co rzuca się w oczy wewnątrz to dywany. Cała posadzka jest nimi wyłożona. Mimo ciążącej nieco świadomości tego, ile osób przez lata stąpało po nich boso, uczucie chodzenia po miękkich kobiercach jest dość przyjemne. Architektonicznie meczet jest dość imponujący, choć przyznam szczerze, że większe wrażenie robi na mnie choćby kościół mariacki w Gdańsku, o wyższej, zdaje się, nawie głównej i ogólnie przestrzenniejszym wnętrzu. Duże wrażenie robią rzędy potężnych kolumn o korynckich głowicach. Dziwi za to nieco brak ołtarza, jakże oczywistego elementu świątyń chrześcijańskich i chyba świątyń w ogóle. W związku z tym wydaje się, jakby ludzie nie bardzo wiedzieli co ze sobą począć. Włóczą się więc we wszystkie strony, siedzą pod kolumnami albo, co sprawia już zupełnie dziwaczne wrażenie, biją pokłony w stronę ścian czy kredensów zastawionych, jak sądzę, licznymi egzemplarzami Koranu. Przyznam, że spodziewałem się poczuć w meczecie atmosferę skupienia i emanującej zewsząd duchowości. Tym czasem wierni nie silą się specjalnie, by mówić cicho a dzieci, nie karcone w żaden sposób przez rodziców, zachowują się nad wyraz niesfornie. Wspinają się na studnie i schodki, pokrzykują na siebie i biegają. Mogę tylko domniemywać, że piknik kończy się wraz z pierwszymi dźwiękami pieśni muezzina i rozpoczęciem modlitwy. Jedno jeszcze miejsce w meczecie Umayyad zdecydowanie przykuwa uwagę – nieduża wewnętrzna świątynka poświęcona Janowi Chrzcicielowi. Znajduje się w niej ponoć głowa proroka (przez muzułmanów zwanego Yahia), znaleziona podczas budowy meczetu w zamurowanej pod podłogą bazyliki skrzyni. Umayyad nie jest jednak jedyną świątynią chwalącą się tą relikwią, więc, jak błyskotliwie zauważa nasz przewodnik Lonely Planet, jeśli prorok nie miał kilku głów, to autentyczność ich jest mocno wątpliwa. W związku z Janem Chrzcicielem – i na koniec relacji z meczetu, rzecz istotna dla osób zupełnie niezorientowanych w islamie. Nie tylko Yahia jest postacią wspólną dla chrześcijaństwa i islamu. Muzułmanie za proroków uważają też Adama, Abrahama, Noego, Mojżesza. I oczywiście Jezusa. Jemu właśnie poświęcony jest najwyższy z trzech minaretów meczetu Umayyad. Każdemu z wyżej wymienionych, wedle nauk islamu, objawione zostało częściowo słowo Boga – tego samego Boga, którego czczą Żydzi i chrześcijanie! W pełni objawiony został natomiast Mahomet. I Jezus nie jest synem boga. Ot i cała różnica. I na co te bezsensowne konflikty trwające prawie półtora tysiąca lat? Czy w związku z tym, wybaczcie, bzdurnym historyczno-teologicznym niuansem musiało zginąć setki tysięcy ludzi? Trudno czasem nie załamać rąk nad naszym głupim gatunkiem. Cóż, jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach…

Nuda to dziwny stan ducha. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ją odczuwałem. Zawsze można zrobić coś interesującego - zażyć ruchu, lektury czy krzepiącej drzemki. Może nuda właściwa jest dzieciom, które jeszcze nie nauczyły się żyć szybkim rytmem współczesnego życia i właściwie cenić czasu, w którym niczego nie musimy robić? Może dorośli po prostu zdają sobie sprawę z tego, że ich czas nieubłaganie się kończy i nie potrafią się już nudzić? Może rzecz w tym, że nuda nie jest już dla nich rozwojowa? Tak czy owak, nie sposób zaprzeczyć temu, że dojmująca nuda wyzwala pokłady kreatywności i wymusza testowanie zrodzonych z niej pomysłów, pomysłów na zagospodarowanie pustki. Powyższy przydługi wstęp służyć ma upamiętnieniu dnia, w którym Oliver zaczął samodzielnie i z przyjemnością czytać książki (takie, które faktycznie można nazwać książkami). Od jakichś trzech lat codziennie czytamy razem do poduszki. Od dawna sam czyta komiksy, mniejsze książki i gazety. Dotychczas jednak prawdziwe książki wydawały mu się zbyt nużące. Narzekał, że litery są małe (sprawdziłem, nie chodzi o wadę wzroku, argument zatem – dla dorosłego – mało przekonywujący) i że gubią mu się linie. Pokazałem mu jak zaradzić temu odpowiednio przesuwając trzymaną poziomo zakładkę. Ale jakoś nie mógł się przemóc, by przeczytać więcej niż wyrwany z kontekstu fragment, który akurat wpadł mu w oko. Z pomocą przyszła nuda. I herbata. Po powrocie do hotelu chcieliśmy z Renatą trochę odpocząć. Oliver uznał, że nie ma co robić w pokoju i zapytał, czy może pomyszkować po dziedzińcu. Przez jakiś czas biegał po dziedzińcu i bawił się w wiedźmina albo w Tomka (tego z krainy kangurów). Potem zapytał, czy może zamówić sobie herbatę (bardzo mu smakowała przy śniadaniu). Daliśmy mu więc 25 lir i zaproponowaliśmy, że może poczyta sobie przy stoliku na dole. I tak właśnie zasmakował w lekturze. Gwoli ścisłości, do czytania zabrał się właściwie wczoraj w pociągu. Oprócz dwóch komiksów (przeczytanych przez Olivera chyba dziesiątki razy) i ‘Pan Samochodzik i Templariusze’, naszej aktualnej lektury, wzięliśmy ze sobą do Damaszku jeszcze ‘Nowe Przygody Pana Samochodzika’, tak na wszelki wypadek. Nudząc się w podróży zaczął czytać tę ostatnią pozycję i przebrnął przez pierwsze kilkanaście czy dwadzieścia kilka stron. Ale dopiero po dzisiejszym popołudniu przy herbacie dostrzegliśmy w nim autentyczne zainteresowanie i radość z czytania. Wybaczcie, jeśli zanadto się chwalę. Ale cieszę się tym hobby i, co tu dużo mówić, jestem dumny.

Wieczorem postanowiliśmy powłóczyć się po mieście i poszukać kina Cinemacity, o którego niedawnym otwarciu wspominał magazyn What’s On Syria, użyteczne pisemko dla expatów, które znaleźć można w dobrych kawiarniach, odpowiednik kantońskiego That’s PRD. Wedle szumnych zapowiedzi, liczyć mogliśmy na najnowsze zagraniczne produkcje – nie tylko egipskie! W repertuarze tymczasem widniały tylko dwie pozycje – jakiś arabski blockbuster i The Hangover (polski tytuł - Kac Vegas)… Dobrze, że przynajmniej rynek pirackich dvd ma się dobrze. Kino jednak, w ogólnym rozrachunku, okazało się być nie takim znowu złym, a to z uwagi na ukrytą w jego wnętrzu restaurację Sake Sushi. Niestety, sushi nie jest w Syrii specjalnie popularne (nieco lepiej jest chyba w Libanie), w ogóle owoce morza nie zajmują eksponowanego miejsca w kuchni syryjskiej. Szkoda, biorąc pod uwagę możliwości, które daje bliskość Morza Śródziemnego. Tym bardziej jednak ucieszyły nas serdeczne uśmiechy azjatyckiej załogi. Nie mogliśmy odmówić sobie smakowej i estetycznej uczty, prawdziwej poezji, jaką jest dobre sushi. Sushi za drogie, ale warte swojej ceny.

Po kolacji spacerowaliśmy jeszcze trochę po Damaszku, który nocą zdecydowanie nabiera blasku, wręcz powabu. Potem wróciliśmy do kawiarenki naszego Al-Rabie na herbatę, ku uciesze Olivera, na shisha (nazywanej tu częściej nargileh), ku mojej uciesze, i na leniwe czytanie, ku uciesze nas wszystkich.

Friday, October 2, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.15

Noc z piątku, 25 września na sobotę, 26 września 2009, dochodzi druga

Pogryzając oliwki i sącząc świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, cieszyliśmy zmysły sielankową atmosferą prawdziwego damaszkańskiego dziedzińca. O osobliwej architekturze stołecznych domów czytaliśmy jeszcze przed wyjazdem, ale – po pierwsze – nie wiedzieliśmy, że zatrzymamy się w jednym z nich i – po drugie – nie zdawaliśmy sobie sprawy, że są aż tak urokliwe.

Z zewnątrz kamienice nie prezentują się najlepiej. Ot, zwykłe budynki z odpadającym tynkiem i poprzylepianymi gdzie popadnie zwojami kabli. Główne wejście prowadzi do równie nieciekawego korytarzyka zwanego dihliz. Dawniej ta przesadna skromność miała na celu zniechęcenie potencjalnych włamywaczy, czy też po prostu ciekawskich. Prawdziwe piękno ukryte było dalej. Chlubą domu, wyrazem smaku i zamożności gospodarzy był wewnętrzny dziedziniec. Dziedziniec naszego domu podzielony jest na dwie części. Obszerniejsza z nich, zadaszona jedynie plątaniną bluszczu i palmowych liści, mieści kawiarenkę. Centralną jej część zajmuje kojąco szemrząca fontanna. Wokół niej, na marmurowej posadzce rozstawiono stoliczki i wiklinowe fotele, w których zanurzeni, zachwycaliśmy się wciąż oszałamiającym, choć przykurzonym upływem wieków, splendorem budowli. Gwoli ścisłości dodam, że kiedy tylko usłyszeliśmy delikatne bębnienie kropli deszczu na liściach nad naszymi głowami, przeźroczysty dach rozsunął się cicho, dzięki czemu nie musieliśmy ani moknąć ani salwować się ucieczką. Udogodnienie w gruncie rzeczy zbędne i mało klimatyczne, ale będące, zdaje się, ze względu na swoją kosztowność, dumą Al Rabie. Druga część dziedzińca, stanowiąca mniej więcej czterdziestocentymetrowe podwyższenie w stosunku do pierwszej, oddzielona jest od kawiarenki majestatycznym łukiem, którego znów nie potrafię opisać inaczej niż ‘gotycki’. Ta część jest zadaszona, a sufit jej, określany mianem muquarnas, zachwyca bogactwem barwnych malowideł. Pastelowe ściany zdobne geometrycznymi wzorami ujęły mnie przede wszystkim śladami długoletniego działania sił przyrody. Dzięki rozmyciom i zaciekom, dziedziniec wygląda jak pełna przepychu sala balowa urządzona pod gołym niebem. Honorowe, najbardziej eksponowane miejsce w zadaszonej części podwórza zajmuje ogromne lustro. Na półkach obok niego leżą liczne i w różnych językach wydane książki i przewodniki oraz pełne praktycznych wskazówek notatniki, które goście przemierzający Syrię pozostawili wspaniałomyślnie swoim rodakom, znaki obecnego przeznaczenia wiekowego damaszkańskiego domu.

Czarnoskóry pracownik hotelu nie spieszył się ze sprzątaniem, ale przed pierwszą recepcjonista, i chyba zarazem jeden z właścicieli, zaprosił nas do zameldowania się. Bez cienia zdziwienia i dezaprobaty zgodził się pokazać nam tak pokój trzyosobowy, jak i tańszą dwójkę, na którą ostatecznie się zdecydowaliśmy. Miejsca do spania było w niej dość, w widoku na dziedziniec nie sposób było się nie zakochać, a za pobyt zapłaciliśmy dwukrotnie mniej, niż planowaliśmy wcześniej. Po zniechęcającym stołecznym poranku humory ostatecznie poprawiły nam się po wizycie w pobliskiej pizzerii Roma, o której wzmianka w przewodniku nie mogła ujść uwagi Renaty, fanki rzymskiej drużyny piłkarskiej. Jeszcze tylko krótka siesta ze wspólnym czytaniem książki ‘Pan Samochodzik i Templariusze’ (oraz analiza porównawcza z filmem, który Oliver widział niezliczoną ilość razy) i gotowi byliśmy na dłuższy wypad na miasto.

Pokrzepieni na ciele i duchu, nie zwracaliśmy już tak dużej uwagi na zainteresowanie, jakie budziliśmy wśród miejscowych podczas naszego spaceru. Choć ciągle dziwi mnie, dlaczego ludność stolicy, zapewne znacznie częściej obcująca z wszelkiej maści podróżnymi, jest pod tym względem znacznie mniej ’światowa’ niż mieszkańcy Aleppo. Cóż, tylko się cieszyć, że przyszło nam mieszkać w Halabie.

W związku z Eid al-Fitr, większość souqowych straganów była zamknięta. Zagłębiwszy się w plątaninę uliczek starego miasta, nie mogliśmy jednak narzekać na nudę. Szybko zrezygnowaliśmy z jakiegokolwiek planu i chłonęliśmy po prostu atmosferę Damaszku. Od wieków niewiele się tu chyba zmieniło się. Stare, oparte o siebie wzajemnie niskie domy, często połączone przewieszonymi nad ulicą charakterystycznymi ostrymi łukami, tworzą skomplikowaną konstrukcję starego miasta. Wrażenie obcowania nie z poszczególnymi budynkami, ale z jedną wielką rozległą budowlą, potęgują jeszcze nieźle zachowane mury obronne odgradzające Stary Damaszek od reszty miasta. Gdyby nie wszechobecne kable, druty i skrzynki klimatyzacji, naprawdę chyba widzielibyśmy tę samą stolicę, która zachwycać musiała podróżnych nie tylko w czasach Thomasa Edwarda Lawrenca czy sir Richarda Francisa Burtona, ale i w owianym mgłą niesamowitości arabskim średniowieczu.

Zmierzchało już, kiedy klucząc wśród ulic otaczających meczet Umayyad, trafiliśmy do kawiarni Al.-Nawfara. Nieprzypadkowo. W tym właśnie miejscu co wieczór pojawia się hakawati, zawodowy opowiadacz. Hakawati popularni byli w świecie arabskim już w dwunastym wieku, kiedy to Arabowie zapałali miłością do kawy. Gromadząc się co wieczór przy filiżance magicznego brunatnego napoju, z zapartym tchem słuchali opowieści o bogatych sułtanach, biednych lecz sprytnych młodzieńcach, pięknych księżniczkach, o wielkich wojownikach i groźnych rozbójnikach, o mówiących zwierzętach, o dżinnach, ifrytach, silach i ghulach. Wsłuchując się w głos hakawati, wsłuchiwali się w swoją kulturę, w siebie samych. Wraz z upowszechnianiem się radia, a potem telewizji, zapotrzebowanie na sztukę opowiadania drastycznie spadało. Już w latach siedemdziesiątych, kiedy Abu Shady, którego chcieliśmy dziś usłyszeć, za namową właściciela Al-Nawfara rozpoczął swoją zawodową karierę, profesja zawodowego opowiadacza była na wymarciu. Abu Shady jest prawdopodobnie ostatnim hakawati. I żywą legendą.

Kiedy weszliśmy do kawiarni, opowieść już trwała. Kelnerzy podsunęli nam krzesła i po cichu zebrali zamówienia. Po chwili trzymałem już w rękach filiżankę kawy i obcowałem z pozostałościami liczącej bez mała tysiąc lat historii opowiadania historii. Abu Shady siedział pod ścianą na potężnym, drewnianym tronie. W ręce dzierżył notatki. Ubrany był w szerokie spodnie i luźną koszulę z kamizelką. Na głowie miał tarbush. Raz po raz zerkał na zebranych znad okularów o grubych szkłach, lustrował gości i badał ich reakcje na to, co – i jak – mówi. Niekiedy mówił szybciej, innym znów razem zwalniał, po kilkakroć powtarzał ważne zdania. Czasem czekał, aż stali bywalcy Al-Nawfara skomentują wypowiedź, co ci czynili nad wyraz naturalnie i chętnie. W odpowiednich miejscach odpowiadali też chóralnie, wydmuchując przy tym kłęby dymu z shisha, na pytania hakawati, wraz z nim odgrywając kluczowe dla opowieści dialogi. Chwilami Abu Shady odprężał się, na moment wychodził z roli, by zwilżyć gardło herbatą i zapalić papierosa. Najbardziej znaczące momenty przypieczętowywał natomiast potężnie uderzając w stolik mieczem, który przez cały czas spoczywał na jego kolanach. Mówił po arabsku, czasem tylko rzucał krótkie komentarze po angielsku pod adresem licznie zebranych obcokrajowców. Żałuję nieco, że nie rozumieliśmy, o czym opowiada. Z drugiej strony, jako ostatni z hakawati, Abu Shady i tak w wystarczającym stopniu jest już atrakcja turystyczną. Gdyby jeszcze snuł opowieść po angielsku, ostatecznie straciłby autentyczność. Słuchając go po arabsku, mieliśmy wrażenie, że rzeczywiście obcujemy z historią – historią opowiadaną przez hakawati i historią samych opowiadaczy, której Abu Shady jest, może ostatnim, rozdziałem.

Thursday, October 1, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.14

Noc z czwartku, 24 września na piątek, 25 września 2009, dochodzi druga

Tym razem jeszcze się udało. Wczoraj wróciliśmy z Damaszku żywi i zdrowi na ciele i umyśle. Zaznawszy solidnej porcji lenistwa, zabieram się za relację z wyprawy.
Udało nam się, zgodnie z planem, obudzić o nieludzkiej, choć jednocześnie na swój sposób ekscytującej, czwartej dwadzieścia. Dało nam to czas na niespieszne zjedzenie jajecznicy na szynce (drobiowej oczywiście, na wieprzowinę jeszcze się w Aleppo nie natknąłem), stałej ostatnio pozycji w naszym śniadaniowym menu. Ku naszemu zaskoczeniu, a wygląda na to, że Syryjczycy mają w zwyczaju zaskakiwać nie tylko swą niepunktualnością, ale i okazjonalną punktualnością, umówiona wczoraj przez Tayma taksówka pojawiła się przed naszym domem dokładnie o piątej. Okazuje się, że oprócz taksówek łapanych na ulicy, istnieje również w Aleppo możliwość skorzystania z usług innej korporacji, działającej na zasadzie zamawiania telefonicznego. Wprawdzie koszt takiej opcji jest trzykrotnie wyższy niż standardowej, żółtej, rozpadającej się taryfy, ale w pewnych sytuacjach skorzystać z niej warto. Na dworzec jechaliśmy opustoszałymi ulicami – nie mielibyśmy praktycznie żadnych szans na złapanie zwykłej taksówki. Jakby taksówkowej punktualności było mało, pociąg również ruszył zgodnie z rozkładem, o piątej czterdzieści.

I znów po raz pierwszy podróżując koleją w kraju, możnaby rzec, należącym do trzeciego świata, zmuszony jestem zadać sobie pytanie: do którego świata należy Polska ze swoimi pożałowania godnymi kolejami państwowymi? Nie ukrywam, że właściwie jestem wielbicielem pociągów pośpiesznych, ze wszystkimi ich retro detalami, takimi jak popielniczki, lustra, rozkładane stoliczki, rozsuwane okna, tapicerki, toalety. Przejazd polskim pociągiem to podróż sama w sobie – powoli przemierzając kraj w rytmie jednostajnego terkotania, ma się czas na rozmowę z przyjaciółmi, posiłek, grę w karty, lekturę, drzemkę. I ta możliwość godnego zapalenia papierosa, czy to w przedziale czy na korytarzu. Nie to, co tłoczenie się w pozbawionej nawet siedzeń palarni w pociągu fińskim czy szwedzkim. A charakterystyczny, niezmienny od lat zapach przedziałów, którym przesiąkają ubrania, włosy... Po dwudziestu dwóch godzinach wysiada się wreszcie w Zagórzu, i czuje się, że jest się w Bieszczadach, czyli chyba gdzieś niewyobrażalnie daleko, skoro spędziło się w pociągu tyle czasu. Czuje się, że są wakacje. Jakiś czas temu jadąc pociągiem przyszło mi do głowy, że gdybym miał w domu kilka pokoi więcej, jeden z nich zaaranżowałbym na przedział wagonu kolejowego. Czy nie byłoby cudownie zaprosić przyjaciół na kawę i wypić ją przy papierosie we własnym kawałku pociągu pośpiesznego?

Cóż, powiedzmy sobie jednak szczerze, chyba nie o to chodzi. Jeśli dziwaków takich jak ja jest więcej, niech zostanie w rozkładzie kilka połączeń rodem z lat 70-tych czy 80-tych. Niech wożą czasem ludzi na koncerty czy inne imprezy. Niech intrygują spragnionych „czegoś innego” turystów. Ale od reszty polskiego taboru można chyba oczekiwać poziomu kolei syryjskich (poziomu kolei chińskich w Polsce jakoś nie jestem sobie w stanie w ogóle wyobrazić)? Trzeba naprawdę niewiele – czystości, sprawnych sprzętów i sprawnej obsługi. Standardowe, przynajmniej dla pierwszej klasy tutejszych kolei, napoje, słodycze, gazety i telewizja to dodatki miłe, ale nie konieczne dla udanej podróży. A może to i tak za wiele? Przy całej nowoczesności, a może po prostu normalności, syryjskich pociągów, zaskakują nieco liczne pajęczynowate ślady jakichś pocisków na szybach. Dzieci ciskające dla rozrywki kamieniami w pociągi? Napady Indian?

Pierwsze chwile w Damaszku były raczej rozczarowujące. Stacja kolejowa w centrum miasta od dłuższego czasu jest w remoncie, a w każdym razie z powodu planowanego remontu jest zamknięta. Przez dłuższy czas rozumiem przynajmniej rok – nasz wydany w 2008 (a opracowywany zapewne wcześniej) przewodnik informuje, że czasowo pociągi kończą bieg na stacji oddalonej od śródmieścia o około 5 kilometrów. Tak też jest i teraz. Musieliśmy się więc na własną rękę dostać do dzielnicy, w której zamierzaliśmy znaleźć niedrogi hotel. Pierwszy napotkany taksówkarz za zabranie nas zażądał 200 lir, czyli sumy, którą trzeba zapłacić za bilet z Aleppo do Damaszku… Na szczęście sympatyczny policjant stacjonujący na dworcu, który postanowił nam pomóc w zorganizowaniu transportu, nie obraził się, kiedy powiedzieliśmy, że nie ma mowy. Nie obraził się też, kiedy odrzuciliśmy ofertę numer dwa tego samego taksówkarza, opiewającą na kwotę 150 lir. Kolejny taksówkarz zgodził się na naszą propozycję – 100 lir. Pożegnaliśmy się ze stróżem prawa i po dziesięciu może minutach znaleźliśmy się na placu Al Merjeh. Rzuciliśmy okiem na mapę i ruszyliśmy wzdłuż jednej z ulic w poszukiwaniu miejsca na nocleg.

Sytuacja nie wyglądała dobrze. Wszędzie było tłoczno a ludzie z niewiadomych przyczyn zaczepiali nas znacznie częściej, niż w Aleppo. Pewnie to między innymi kwestia plecaka. Skoro widać, że dopiero co przyjechaliśmy, trzeba nas przecież powitać. Tyle że gościnny lud nie zdaje sobie najwidoczniej sprawy z względności owego witania. Każdy z gapiów krzyczy ‘hello’ raz, a my słyszymy je za sobą setki razy. Nie jest to dla nas właściwie nas nic nowego, ale mimo to trudno się w takich warunkach skupić na rozgryzaniu topografii nowego miasta i wypatrywaniu hoteli.
Najgorsze były dzieci, konkretnie gromady chłopców w wieku, mniej więcej, od dziewięciu do piętnastu lat. Idzie sobie taka banda kilku – kilkunastu głośnych typa środkiem chodnika, dzierżąc plastikowe pistolety różnego kalibru. Ci najbardziej wożący się mają największe shotguny na kulki, zaczesane do tyłu i nażelowane włosy i ostentacyjnie pala papierosy, któryś nawet miał cygaro. Zrównują się z nami i pożerają nas wzrokiem albo rzucają „Hello. Howareyou?”. To praktycznie wszystko, co oprócz „Iloveyou!” potrafią powiedzieć po angielsku, więc w rozmowy raczej nie ma się co wdawać. Tym bardziej, że cały czas głupawo się śmieją, więc nie wiadomo właściwie, czy chcą nawiązać kontakt czy po prostu stroją sobie z nas żarty. Patrząc na to z dystansu, sądzę, że jest w tym autentyczna chęć przywitania się i pozdrowienia nas, a śmiech maskuje jedynie ich zawstydzenie czy zażenowanie. Ale na żywo, kiedy obszerna północnoeuropejska strefa intymna jest zewsząd naruszana, dyskomfort jest mocno odczuwalny. Im dłużej trwa takie spotkanie czy też im więcej takich spotkań zdarza się w drodze, tym bardziej rośnie irytacja. I właściwie nie wiadomo, jak reagować. Uśmiechać się i rozmawiać na siłę nie ma co, bo nigdzie się nie dojdzie a jeszcze przekaże się jasną informację „miło, że tak nas witacie, traktujcie tak również następnych podróżnych”. Odpędzać ich tez nie wypada – w końcu w ich odczuciu nie przekraczają granicy nietykalności fizycznej, a to my przecież jesteśmy gośćmi w ich kraju. Dawajmy przykład umiejętności dostosowania się i twardo oczekujmy takiej samej wrażliwości kulturowej od naszych gości. Ja przyjmuję zasadę: jeśli czyjeś „hello” brzmi szczerze, uśmiecham się i kiwam głową, nawet jeśli wcześniej witało mnie kilkadziesiąt czy więcej innych osób, jeśli brzmi szyderczo – ignoruję.

W końcu, dość szczęśliwie, znaleźliśmy niewielką uliczkę, na której, wedle przewodnika, miały znajdować się dwa niewielkie sympatyczne hoteliki. Nagle, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, zrobiło się cicho i spokojnie. W pierwszym hotelu powiedziano nam, że wszystkie pokoje są zajęte. W drugim, Al Rabi, mieliśmy więcej szczęścia. Poproszono nas tylko, byśmy zaczekali do południa, aż wymeldują się wczorajsi goście. Zrzuciliśmy wreszcie plecaki i rozsiedliśmy się wygodnie na obszernym, tonącym w zieleni dziedzińcu.