Wednesday, November 30, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XVII



Rozdział XVII, w którym…
Pomysłowy Abraham, czyli zombie atakują miasto • masuk angin, cichy zabójca • ostatnie podrygi Glenna • nowa maszyna do pisania ubogiego korespondenta • dolary przeciw rupiom, czyli robi się naprawdę turystycznie • sartrowskie mdłości • o banianach słów kilka • Gdańsk w świecie i w Indonezji • promujemy wartości chrześcijańskie, za bigmaca • gdzie mieszkają wielcy jazzmani i kto klaszcze u Rubika • wróżenie z fusów • wydobywanie twarzy z kawałka drewna, czyli robi się nieco mniej turystycznie • Wanda, co nie chciała Bandung Bondowoso • becakiem do Rivendell • sweet home, Jakarta

Jakarta, noc z soboty, 5 listopada, na niedzielę, 6 listopada 2011, kwadrans po północy
Jakarta, noc z soboty, 12 listopada, na niedzielę, 13 listopada, pół do dwunastej
Jakarta, noc z piątku, 18 listopada na sobotę, 19 listopada 2011, za kwadrans północ
Jakarta, noc z soboty, 19 listopada, na niedzielę, 20 listopada 2011
Jakarta, noc z soboty, 26 listopada na niedzielę, 27 listopada 2011, dziesiąta

Znowu to wycie… Ponura, wibrująca, transowa sinusoida. Niekończąca się, jak to sinusoida. Wierzcie mi, to nie jest na zasadzie „organista sobie golnął i fałszuje na pasterce, hahaha”. To nie tak, że tu nie ma melodii, to jest totalna negacja melodii. Jak by Wam to zobrazować? Wyobraźcie sobie, że ktoś wpada na pomysł, powiedzmy, że z okazji Halloween, żeby za daleko nie szukać, że od zmierzchu cała okolica udaje zombie. Nie trzeba się przebierać, wystarczy jęczeć jak najbardziej potępieńczo. Proste? Poczekajcie, jest drobny druczek. Piszą tam, że zawodzenie musi być bezwzględnie nieprzerwane i trwać musi, ukłon w stronę Roberta Rodrigueza, do samego świtu. W sumie chyba da radę wyobrazić sobie taką akcję, swoisty trybut dla horrorów klasy B. Jedna rzecz wymaga nieco teoretycznego podejścia do sprawy. Otóż nie paru zapaleńców z długimi włosami, ale cała okolica zgadza się wziąć udział w przedsięwzięciu. Macie to? No to witam w Jakarcie ogarniętej wigilią Aid Al Adha.
Pisałem już o tym święcie z Syrii, nie będę się więc powtarzał. Zdanie tylko dla przypomnienia – świętujemy wzniosły plan Abrahama, czy też Ibrahima, plan taki, żeby złożyć w ofierze swego syna Izmaela (Iszmaela). Plan, który dzięki Bogu, Allahowi konkretnie, wziął w łeb. Mimo że Abe naprawdę bardzo się starał, żeby unicestwić swoje geny. Powiem szczerze: jak patrzę na te gromadzone w prowizorycznych zagrodach koło meczetów stada krów i kóz, które, jak co roku, zostaną jutro rytualnie zaszlachtowane, żałuje, że mu się nie udało…
Wytłumaczę się jeszcze z przydługiego milczenia. Otóż zaraz po powrocie do Jakrty dopadło mnie jakieś miejscowe świństwo. Lekko ciężka głowa, lekka gorączka, lekki rozstrój żołądka, ogólna nielekka zwała… Może to sławny masuk angin? Tak tubylcy określają przeziębienie, dosłownie to coś w rodzaju ‘wejścia wiatru’. Czyli, na nasze, może mnie przewiało. Może w przeciągu stałem. Dobrze, że nie robiłem zeza, bo by mi tak zostało i wyglądałbym raczej głupawo… Wiatr w każdym razie jest, według ludowej medycyny, na rzeczy. Skoro choróbsko miejscowe, to miejscowym lekiem zwalczyć je wypadało. Tym bardziej, że lekarstwo jest niezwykle przyjemne. Próbowałem go w Chinach i bez grymaszenia sięgnąłem po nie znowu. Maleńki flakonik z zielonkawym płynem, albo takież puzderko  z kremem, którym należy nacierać skronie i klatkę piersiową. W składzie głównie mentol i kamfora, które czynią ciało niewiarygodnie lekkim, zasypia się w takim stanie niesamowicie, polecam. Jest jeszcze bardziej odjechana metoda, do której potrzeba monety. Monetą ową należy długo i mocno pocierać odpowiednie miejsce na karku. Wręcz wcierać ją, aż drobne naczynia krwionośne popękają i kark stanie się czerwony. I wiatr będzie mógł wylecieć. Odpuściłem. Wydzieliłem sobie za to dodatkowe racje żołądkowej gorzkiej, której wciąż jeszcze trochę chlupie w butelce. I takim zmasowanym atakiem wygrałem z chorobą.
Pech chciał, że w poniedziałek, kiedy było ze mną najsłabiej, musieliśmy jechać do miasta. Zjawiłem się rano w biurze dyrektorki, żeby poprosić o zwolnienie do domu. A tam wiadomość niebanalna – Glenn wreszcie ruszył sprawę naszych wiz, w samo południe zabiera nas do urzędu imigracyjnego, gdzie jakiś agent będzie na nas czekał i załatwi nam, zaległe już, przedłużenie pozwolenia na pobyt. Cóż było począć, poczłapałem do Glenna, żeby potwierdzić wycieczkę. Zasugerowałem mu jeszcze, żeby najpierw zawiózł nas do domu. Tak jakoś głupio stanąć przed ponurakiem z urzędu imigracyjnego w mundurku nauczycielskim miejscowej szkoły i poprosić o przedłużenie wizy turystycznej… No to 11.45. Przebolałem jakoś dwie lekcje, po czym wczołgałem się do samochodu i zasnąłem. Snem kamiennym, przerwanym tylko wpadnięciem do domu i przebraniem się. Cała wyprawa miała nam zająć nie więcej niż dwie i pół godziny. Zajęła dwa razy tyle, bo haerowiec Glenn, mimo że wizy nauczycieli to jego działka, nigdy wcześniej w owym urzędzie nie był. No bo, do diabła, po co. I się pajac zgubił, i krążył po wszystkich tych jakartańskich korkach... Jego szczęście, że masuk angin nastrajał mnie bardziej do spania niż do rzygania, mogłoby być słabo… Jak zobaczyłem agenta, mina zrzedła mi jeszcze bardziej. W Syrii mieliśmy tajemniczego Mahammada Saida, człowieka od mokrej roboty, który pojawiał się znikąd, otwierał – a raczej otwierały się przed nim – wszelkie potrzebne drzwi, po czym znikał niepostrzeżenie po wykonaniu zadania. Gość w typie Wolfa z Pulp Fiction. Tu czekał na nas chudziutki studencik z plecaczkiem, który zdawał się nawet urzędową ekipę sprzątającą przepraszać, że żyje. Ale daliśmy radę. Dość miły, i, na szczęście, niemówiący prawie po angielsku urzędnik strzelił nam po fotce i zebrał komplety naszych odcisków palców. I tyle. A co żeśmy się przez pozostałe cztery godziny i cztery kwadranse najeździli po mieście, to nasze. P.S. Zgodnie z zapowiedziami Stephena, kariera fajtłapy Glenna w KGS wczoraj – właściwie już przedwczoraj, bo w piątek – dobiegła końca. Jednak mi go żal, mam kurczę miękkie serce. Ale nie ma się co oszukiwać, tak będzie lepiej dla wszystkich, z Glennem na czele…     
Z rzeczy przyjemniejszych: kupiłem sobie dziś komputer, zgrabnego netbooka, który, jak szkolny spec od IT da, będzie mi od następnego razu służył za maszynę do pisania. Biorąc pod uwagę parametry, które kosztowały mnie 3 300 000 rupii, powinien tez pociągnąć filmy i trochę gier. Zobaczymy. A teraz, po raz ostatni… Modrzew! A teraz…   
Obudziłem się, zgodnie z planem, za dziesięć piąta. Wakacje, doprawdy… Punktualnie o piątej wyszliśmy z pogrążonego we śnie hotelu na ciemną ulicę. O dziwo, gość od wycieczki do Borobudur już na nas czekał. Krótki spacer do busa i snu ciąg dalszy.
Dygresja. Podszedł do mnie właśnie strażnik i patrzy mi przez ramię… Nie lubię, jak mi się patrzy przez ramię. Mam nadzieję, że mnie nie zgarnie za picie piwa podczas wigilii świątobliwego zarzynania zwierząt, pewno to nie wypada… Koniec dygresji.
Budzę się, pierwsze co widzę, to napis Prambanan. Coś tu nie gra, przecież mieliśmy zacząć od  Borobudur… Przecieram oczy, rozglądam się, jest ok, chyba coś mi się przywidziało. Wysiadamy, podbiega do nas pierwszy handlarz, dzierżąc miniaturki świątyni, którą zaraz mamy zobaczyć w realu. Odprawiony, nie daje za wygraną. ‘Mister, maybe later?’ Jasne, ‘maybe later’. Bukra, inshallah, kolego…
Tak, jest megaturystycznie. Widać to na pierwszy rzut oka, mimo że dopiero dochodzi szósta rano i słońce jeszcze dobrze nie wzeszło. Kierujemy się, razem z pięcioma osobami z naszego busika i opiekunem, do wejścia dla obcokrajowców… Bezczelność. Po pierwsze tak bez wazeliny grupować zwiedzających, po drugie – wywieszać dla bogu ducha winnych bule z Polski cenę za wejście w dolarach. Czemu nie przeliczą tego, dla przyzwoitości, na rupie? Piętnaście dolców… Na szczęście działają nasze magiczne karty Euro 26. Tylko tę Olivera zdobi napis ‘student’, ale wszyscy kupujemy bilety po osiem USD. Jeszcze da się przeżyć… W cenie jest kawa, herbata, woda, co kto lubi, i sarung, tradycyjna chusta, którą wypada owinąć sobie wokół bioder i ud.
Ale w końcu ma być pięknie. Australijczyk z Parangtritis ostrzegał przed tłumami turystów i jeszcze większymi tłumami sprzedawców wszystkiego, ale na szcycie samej świątyni czekać ma na nas tylko wielkie wow, kontemplacja harmonii architektury i krajobrazu oraz generalna nirwana...    
To na początek opisu technicznego słów kilka. Nie jest pewne kto wpadł na pomysł obudowania wzgórza świątynią. Listę podejrzanych otwiera Samaragrawira, władca potężnego królestwa Sriwijaya, które dominowało podówczas nad niebylejakim kawałem Azji Południowo-Wschodniej i dominować nad nim miało jeszcze przez bez mała pół tysiąclecia, aż do epoki imperium Majapahit. Zrozumiałe więc, że i miejsce wybrał ów ktoś nie byle jakie. Wokół groźne szczyty i sielankowo zielone stoki, prawdopodobnie już wtedy zaadaptowane na maownicze pola ryżowe... „Są w tym jakieś czary. Pozwólcie najbardziej roztargnionemu z ludzi pogrążyć się w głębokiej zadumie — postawcie go na nogi, wprawcie jego stopy w ruch, a niechybnie zaprowadzi was do wody, jeśli w tej okolicy wodę znaleźć można.” Tak pisał Herman Melville w Moby Dicku, w którym się teraz z Oliverem zaczytujemy, dowodząc, że „wszystkim to wiadomo, że medytacja i woda poślubione są sobie na zawsze.” Trudno dociec, czy naukowcy zgłębiający zagadkę Borobudur również zaczytywali się w przygodach kapitana Ahaba i jego załogi, któryś z nich jednak doszedł w każdym razie do tego, że wulkany i tarasy to za mało, że Borobudur znajdować się musiało nad jeziorem, wręcz z niego, niczym kwiat lotosu, wyrastać. Ładna koncepcja, chyba nawet dobrze udokumentowana gruntownymi gruntowymi badaniami. Trzymajmy się jej.
Skoro nie jest pewne, kto oczami wyobraźni zobaczył na wzgórzu świątynię, tym bardziej nie jest pewne ilu przecinków na stronie historii przez jakieś pięćdziesiąt lat na przełomie VIII i IX wieku zwoziło na miejsce budowy andezytowe bloki, układało je, wreszcie rzeźbiło, wprowadzając ową wizję w życie. Bez ofiar się pewno nie obyło, ale, koniec końców, udało się. Największe buddyjskie miejsce kultu w dzisiejszej Indonezji, czyli, chyba się nie mylę, na całej południowej półkuli, wzniesiono na planie mandali. Mandala znaczy dosłownie koło, ale hinduistyczni i buddyjscy mędrcy sprawę skomplkowali na tyle, że podstawę Borobudur stanowi kwadrat. Dokładnie 118 na 118 metrów, każdy z boków jest więc odrobinę dłuższy niż standardowe boisko piłkarskie. Kwadrat w buddyzmie ma być obrazem człowieka i związany jest z ziemią. Koło to symbol doskonałości i nieba. I tę koncepcję budowla realizuje. Podstawa i pięć poziomów mają kształt kwadratu, trzy najwyższe są koliste. Dochodzi tu jeszcze jeden podział dziewięciu – również znacząca liczba – pięter. Pierwsze trzy wyrażają Kamadhatu, świat pragnień, kolejne trzy – Rumadhatu, świat form, ostatnie – Arupadhatu, świat bez form. Jakby tego ścisłego planu było mało, również płaskorzeźby pokrywające kolejne poziomy schodkowej piramidy ewoluują tematycznie i symbolicznie, podobnie jak 506 posągów Buddy, częśc z nich poumieszczanych w kopulastych stupach. Stupa – w Tybecie, jeśli mnie pamięć nie myli nazywa się to czortenem – to coś, co określić możemy mianem relikwiarza. To kapliczka, która powinna zawierać przedmioty kultu: sutry, czyli święte pisma, lub najlepiej szczątki zasłużonych. Jak naprawdę jest z tymi szczątkami – nie wiem, ale podejrzewam, że jak wszędzie. Gdyby złożeni z tych wszystkich relikwii mędrcy istotnie zaludniali kiedyś świat i oświecali ludzkość, to Palikot zamiast zdejmować znad drzwi sejmu krzyż, piekliłby się na kadzidełka... 
W kontekście całego ambarasu związanego z budową, Borobudur służyło buddystom stosunkowo niedługo. Zwykle mówi się tu o roku 1006, roku wielkiej erupcji Merapi. Niektórzy naukowcy nie przypisują jej tak niszczycielskiej mocy jak napływowi islamu, który praktycznie położył kres buddyzmowi na Jawie. Tak czy owak, Borobudur na długie stulecia popadło w zapomnienie. Odkrył je na nowo, całkiem dosłownie, bo ruiny porosły dżunglą i nie interesowały specjalnie nawet psa z kulawą nogą, o tubylcach nie wspominając, dopiero w roku 1814 Thomas Stamford Raffles, ówczesny zarządca wyspy, która na moment znalazła się pod panowaniem Jerzego III. Najpierw Brytyjczycy, później Holendrzy próbowali przywrócić świetność świątyni, gruntowną jednak renowację przeprowadził dopiero młody naród indonezyjski, przy finansowym wsparciu – a w praktyce za pieniądze – UNESCO. Przez dziesięć lat, od roku 1973 do 1983, blok po bloku doprowadzano Borobudur do porządku. Na uroczystej inauguracji pojawił się sam Suharto, co nie przyniosło zabytkowi szczęścia. Dwa lata później jakiś prawicowy islamski ekstremista wpadł na pomysł, że świat zwróci uwagę na jego niechęć do Suharto jeśli wysadzi Borobudur w powietrze. Jak pomyślał, tak zrobił. Na szczęście niezbyt skutecznie, świątynia, która przez 1200 lat sąsiadowała z Górą Ognia, jakoś zniosła i bomby. Zniosła i trzesienie ziemi z 2006 roku. Groźnie było rok temu, kiedy to, jak już nadmieniłem, znów rozgniewał się Gunung Merapi. Położony 28 kilometrów od Borobudur wulkan wypluł z siebie chmurę pyłu, która dwuipółcentymetrową warstwą pokryła ogromną świątynię. Kolejny ukłon w stronę niesamowitej mocy natury... Ale pył usunięto, i, choć temat renowacji jest cały czas aktualny, jest co oglądać.  
Hmmm. Nieszczęsne oczekiwania, nieszczęsne wyobrażenia... Nasz Ausie spodziewał się kolejnej kupy kamieni, Borobudur rzuciło nim o ziemię. My zostaliśmy nastawieni na niesamowitość wśród niesamowitości, a szału nie było. Znaczy dobrze, świetnie nawet, ale obyło się bez wielkich uniesień. Może gdybyśmy z większym namaszczeniem na modłę buddyjską zataczali zgodnie z ruchem wskazówek zegara coraz mniejsze kręgi pnąc się w górę? Może gdybyśmy, lepiej się merytorycznie i duchowo przygotowawszy, relief po reliefie i stupa po stupie odkrywali złożoną mądrość, którą rzemieślnicy i artyści zamknęli z milczących głazach? Może gdybyśmy potrafili nie zwracać uwagi na innych turystów łażących bez ładu i składu we wszystkie strony i indonezyjskich studentów, kręcących się po kolejnych poziomach w poszukiwaniu możliwości pogawędzenia po angielsku na boleśnie wyświechtane tematy?
A może gdyby babcia miała wąsy? Prawda jest taka, że Borobudur, mimo wielkiego wysiłku włożonego w renowację, jest martwe i to chyba jest największy problem tego miejsca. O ile więcej wrażeń dostarczało nam odwiedzanie o wiele mniejszych i skromniejszych świątyń tybetańskich. Wypełnionych zapachem palonego jakowego masła, monotonnymi mantrami i pielgrzymami, między których można było się wmieszać. Inna bajka...
A teraz... Modrzew. A teraz... Jeden obrazek, nad którym muszę się rozpłynąć, bo ujął mnie chyba bardziej niż setki tysięcy andezytowych bloków objętych patrnatem UNESCO... Schodzimy ze wzgórza. Mijamy namiocik, spod którego strażnicy krzyczą, że mamy oddać okolicznościowe sarungi, które, jak sądziliśmy, dostaliśmy w prezencie płacąc za bilety. Wstępujemy do muzeum, które poświęcone jest ciekawemu tematowi rekonstrukcji starożytnego jawajskiego okrętu, ale nijak ma się do podobnego muzeum Kontiki w Oslo. Dochodzimy do punktu spotkania z resztą wycieczki, placu pełnego restauracyjek i straganów z tandetnymi pamiątkami. Już lecą, lecą na złamanie karku, naganiacze wszelkiej maści, ten z naręczem miniaturek świątyni, ów z menu jakiejś jadłodajni, wszyscy, jak jeden mąż, drą mordy „mistermistermister”. Ignorujemy ich i siadamy w knajpce Prambutan, gdzie mają podać nam wycieczkowe śniadanie, w końcu już ósma. I patrzę, a tu na słupie podtrzymującym daszek spora wlepka dużymi literami oznajmiająca wszem i wobec: „SICK OF IT ALL. JUST LOOK AROUND.” Niewiarygodne, jak może człowiekowi poprawić humor tak negatywne z pozoru przesłanie. Nie wiem kim był autor i co miał na myśli. Miał dość profanacji starożytnego miejsca kultu, uniósł się sprawiedliwym gniewem niczym Jezus na kupców w świątyni? Może chciał bardziej uniwersalnie skomentować rzeczywistość? Odnieść się do marności człowieka? Bezsensu istnienia? Nie wiem, ale poczułem z nim jakąś nić porozumienia, jakąś jedność w tej jednej myśli, którą postanowił się podzielić w tak abstrakcyjnie niespodziewanym miejscu. Jego zdrowie.
Na powrót w busiku, wiozą nas dalej. Tym razem nie ma nawet czasu na drzemkę. Po nie więcej niż trzech kilometrach wysiadamy przy Candi Mendut, maleńkiej świątynce i położonym w jej pobliżu klasztorze. Dają nam dwadzieścia minut. Rzucamy oczami na świątynię i dochodzimy do wniosku, że posąg Buddy, który siedzi ponoć w niewiarygodnie nietypowej pozycji, po turecku zamiast w standardowym kwiecie lotosu, nie jest wart opłaty za wstęp i użerania się z rozłożonymi wokół handlarzami, którzy już czekają, żeby wyskoczyć ze straganów i cisnąć. Wierzę na słowo, że siedzi właśnie tak, a nie inaczej. Swój czas decydujemy się poświęcić opustoszałemu klasztorowi, który, mimo że dziwnie nowoczesny, pozwala nam na chwilę wytchnienia. Niebiańska cisza, niebiański spokój. Tak, tak to chyba powinno wyglądać... Może to zasługa tych buddyjskich lwów, które mają jakoby bronić przybtku przed złymi mocami. Niestety, jak zwykle nie udaje się wyjąć kamiennych kul spomiędzy ich zębów...
Jedna rzecz jeszcze w okolicach Candi Mendut zasługuje, nim ruszymy dalej, na uwagę. Ogromne, rozłożyste drzewo rzucające legendarny, mityczny wręcz, cień na wiejską drogę. W cieniu takiego właśnie drzewa siedząc, Budda miał osiągnąć oświecenie. Hinduiści czczą ów cień jako siedzibę Śiwy.  Modrzew. Nie, zaraz - zmiana slajdu - banian. Nazwa ta odnosi się własciwie do figowca bengalksiego (Ficus benghalensis), zwyczajowo określa się nią jednak wszelkie epifityczne figowce. Żywot baniana rozpoczyna się zwykle w jakiejś szczelinie, najczęściej szczelinie w pniu innego drzewa, czasem w murze budynku. Roślina rozrasta się, pnie w górę, oplatając jednocześnie korzeniami pień gospodarza, z czasem dosłownie go pochłaniając. Korzenie stają się coraz potężniejsze i liczniejsze, zmieniając się w kolejne pnie, plątaninę pni. Największe baniany rozrastają się do niewyobrażalnych rozmiarów, tworzą gaje będące wciąż jednym osobnikiem, a pokrywające obszar o średnicy nawet pięciuset metrów. Banian, dodam, jest jedym z pięciu symboli w godle Indonezji, doskonale wyrażając jedność narodu o multikulturowych korzeniach. Żeby już nie wracać do tego tematu, raz-raz pozostałe cztery. Byk, konkretnie banteng, reprezentuje idee demokracji, porozumienia, takie ponoć tendencje zwierzę to przejawia. Ryż (którego Indonezja jest trzecim w świecie producentem i trzecim konsumentem) oraz bawełna obrazują żywotność, a także sprawiedliwość społeczną. Ostatnia ćwiartka należy do łańcucha. Spleciony jest on z okrągłych i kwadratowych ogniw symbolizujących odpowiednio kobiecość i męskość, a wspólnie – następowanie po sobie pokoleń. Centralnie położona na wewnętrznej tarczy złota gwiazda na czarnym tle nawiązuje do wiary w jednego najwyższego boga. Jakiego – każdy może sobie wybrać. Nie ma opcji politeizm (choć hinduizm jakoś przechodzi), nie ma opcji ateizm. Sorry.
No, udało się. Windows wgrany, office wgrany, przesiadam się na swojego własnego kompa.  Fajnie fajnie. Lekki, poręczny, bateria ma trzymać przez ponad siedem godzin. A skoro wtrąciłem już powyższe trzy grosze, niechże dorzucę jeszcze garść newsów pierwszej świeżości.
W związku ze zbliżajacymi się wielkimi krokami mistrzostwami Europy w piłce nożnej, temat naszej ojczyzny zaczyna być wałkowany, między innymi w porannych programach telewizyjnych, w które wgapiamy się tępo naciągając na stopy skarpetki i szczotkując zęby o szóstej rano. Ostatnio z odrętwienia wyrwała nas reklamówka suto okraszona materiałami z Gdańska. Muszę powiedzieć, że jest dobrze. Żuraw i Neptun prezentują się lepiej niż kiedykolwiek, bujna zieleń drzew bije po oczach a schody ruchome w Galerii Bałtyckiej śmigają aż miło. Aż się łezka w oku kręci.
Zostaliśmy dziś zaprzęgnięci do promowania naszej szkoły i jej twardo promowanych na bilbordach chrześcijańskich wartości. W ramach tak zwanego Open House. Chyba jakiś gorący okres zapisowy ma właśnie miejsce, bo konkurencja między szkołami jest ostra. A gdzie konkuruje we własnym elitarnym gronie elita? Gdzie najlepiej przemawiają do ludzi owe wartości chrześcijańskie? Oczywiście w centrum handlowym! Właściwie nie bardzo pojmuję, jaka w tym wszystkim jest nasza rola. W każdym razie po pierwszej przyjechał po nas kierowca i zawiózł nas na miejsce. Od obecnej tam – na całodobowym chyba posterunku – księgowej, którą, z racji nieustępliwości w ściąganiu czesnego, nazywamy Panią Smok, nie dowiedzieliśmy się niczego. Mamy sobie usiąść i dobrze wyglądać. I czy chcemy lunch. No nie bardzo. Za piętnaście minut to samo pytanie. Czy ma nam coś przynieść z A&W. Nie, dziękujemy, ale jak juz musi, to może o piętnastej. No więc od piętnastej punkt zajadaliśmy się fastfoodem, na mcdonaldsie w końcu stanęło. Ku uciesze krążącej wokół gawiedzi. Rozkmińcie, potencjalni klienci, jaka fajna nasza szkoła, jak dobrze odżywionych mamy belfrów, niczego im u nas nie brakuje! Patrzcie, jacy różowi i tłuściutcy. Czy wyobrażacie sobie lepszą przyszłość dla Waszych pociech?
Debiut na dzielni zaliczyła ostatnimi czasy nowa garażowa jadłodajnia. Marbel się zowie, a dzięki niej atrakcyjność okolicy wzrosła o dobrych kilka punktów procentowych. Standarowy zestaw standardów – ayam (kurczak), ikan (ryba), udang (krewetki), cumi (kalmary) – przyrządzają na miliard sposobów. Na przykład w sosie cytrynowym albo w formie kung pao (miejscowa wersja chińsiego gong bao). Palce lizać. Dosłownie niekiedy, bo trzeba Wam wiedzieć, że tak jak nasze stoły obsługujemy nożem i widelcem a chińskie pałeczkami, w Indonezji tradycyjnie je się palcami. W parze z ryżem na parze idą czętso miseczki z wodą, którą zwilża się dłoń, żeby sprawniej formować ryżowe kulki. Dłoń prawą, dłoń – moralnie – czystą, w przeciwieństwie do lewej, sinistra, która, upraszczając, służy za papier toaletowy, którego w toaletach nie serwuje się. Tradycja tradycją, ale restauracyjkom nie można odmówić otwartości na cywilizacyjne nowinki. Dla chętnych w każdym właściwie przybytku oralnych rozkoszy dostępne są tak widelce, jak i pałeczki. Skoro już temat został poruszony, jedna jeszcze myśl, na poły banalna, bo dla wielu z Was pewnie oczywista. Dla reszty – ku przestrodze, gdybyście zawędrowali w rejony Azji Południowo-Wschodniej i chcieli się posilić czymś znajomym. W kontekście wspomnianego ayam kung pao. Jeśli w Europie będąc, rozsiadacie się wygodnie na plastykowym krzesełku w jakiejś obskurnej wietnamskiej czy chińskiej budzie, zamawiacie kurczaka w pięciu smakach i myślicie, że jesteście tru, mylicie się. To znaczy może być przyjemnie, nie przeczę, ale w prawdziwej obskurnej azjatyckiej restauracji nigdy nie dostaniecie równiutkich kawałków kurczaczej piersi. Dostaniecie to, co nie zdąży uciec spod tasaka, który najchętniej czopuje szyjki, korpusiki, ewentualnie skrzydełka. Najzabawniejsze jest to, że taki ssąco-mlaskający chaos smakuje, lub zdaje się smakować, lepiej niż jego uporządkowana eurpejska wersja... Co natomiast dzieje się z piersiami? Tej zagadki od lat nie udało mi się rozwiązać. Dam znać, jak coś się w tej kwestii zmieni.
Właśnie, zagadki! Przecież Wasz niezawodny narrator nie wspomina o nowej restauracji tylko po to, by znów napawać się oczywistościami i nowinkami azjatykiej kuchni. Gdzieżby! Po prostu szykuje dla Was kolejny narracyjny detour. O ktorym teraz. Kiedy po raz pierwszy zawitaliśmy w skromne progach Marbel, jeden z licznych pracowników, zdecydowanie najbardziej ogarnięty z angielskiego – i wogóle jakoś najbardziej ogarnięty – przyniósł nam kostkę rubika i kazał się bawić. No spoko, jak zwykle ułożyłem jedną ściankę, co jegomość skwitował propozycją nauczenia nas profesjonalnego podejścia do sprawy. O której to sprawie zapomnieliśmy, mimo intrygujących modeli kostek rubika podczas kolejnych wizyt kiwających się pod sufitem na ciepłym wietrze. Dziś zagadkowy młodzian po posiłku zaprosił nas na zaplecze, które okazało się być sklepem z akcesoriami dla mózgowych onanistów. Gry logiczne, dziwaczne układanki, i oczywiście kostki rubika wszelkich maści i rozmiarów. No i puchary. Tu dochodzimy do sedna. Nasz nowy znajomy nie jest po prostu nerdem. Jest nerdem zawodowym. Trzecie miejsce na międzynarodowych mistrzostwach układaczy rubika w Singapurze. Dwa razy z rzędu. Między – licznymi – innymi. I misja szerzenia mody na wywracanie neuronów na drugą stronę. Na rozgrzewkę dostaliśmy parę prostych manualnych zagwozdek – jakieś poskręcane gwoździe, zestawy połączonych stalowych figur geometrycznych, drewniane prostopadłościany złożone z ruchomych klocków. No nie błysnęliśmy, przyznaję. Ekspert postanowił więc ożywić niezręczną atmosferę i wyciągnął profesjonalny zestaw do rubika. Na niewielkim panelu opiera się obie dłonie. Przed zawodnikiem leży pogmatwana kostka. W momencie, kiedy odrywa się dłonie od panelu, elektroniczny zegar zaczyna mierzyć czas. Bach, bach, bach, paluszki śmigają jak postacie w dalszych tomach Dragonballa. Czyli że ich nie widać. Kostka ułożona, dłonie wracają na panel. Osiemnaście sekund. A gość nie wyglądał, jakby mu się specjalnie spieszyło... Jego rekord to ponoć sekund, w przybiżeniu, siedem. Zapytałem go, chcąc wysondować poziom zawodowstwa, ile trenuje przed turniejami. Tak z pięć godzin dziennie. Hmmm. A tak poza tym to pracuje w garażowej jadłodajni gdzieś na przedmieściach Jakarty... I tu dwa skojarzenia filmowe. Musze najwidoczniej humanistycznie zrównoważyć swoje logiczne nieogarnięcie, które dziś mocno dało o sobie znać. Po pierwsze „Rydwany Ognia”. I pokazana w nich epoka historii sportu, wcale nie tak odległa epoka, w której sportowiec był, dajmy na to, pastorem, a zupełnie przy okazji trenował sobie bieganie i jechał na olimpiadę jako reprezentant Wielkiej Brytanii. Piękna epoka. Po drugie, „Królestwo” von Triera. Lekarze nie dają pacjentce z rakiem wielkich szans na przeżycie, syn sprowadza więc czarnego jak noc kolesia w demonicznych dredach, który usuwa guza umiejscowionego gdzieś w jamie brzusznej używając do tego dłoni. Później go zjada, mówiąc, że uzupełnia w ten sposób niedobór witamin, stary dobry Lars, ale mniejsza o to. Któryś z obecnych pyta w każdym razie skąd też syn wytrzasnął takiego magika, na co pada głęboka odpowiedź, cytuję z zamierzchłej pamięci, ze wszystkimi tego konsekwencjami: „to jest tak jak z wielkimi jazzmanami, myślisz, że mieszkają gdzieś nie wiadomo gdzie, tymczasem oni żyją tuż obok Ciebie, w Danii...”. No to my mamy geniusza w pobliskiej restauracji. Ciekawe swoją drogą, czy jego stara klaszcze u Rubika...         
Jeden jeszcze temat zasygnalizuję. W związku ze standardowymi zmianami w przepisach wizowych, czymś się w końcu stosowne ministerstwo zajmować musi, możemy za jakiś czas znaleźć się na lodzie. Rzecz jednocześnie niebywała i typowa, zależnie od dosłownej lub niedosłownej interpretacji wyrażenia. W każdym razie, kto wie, może wkrótce tytuł niniejszych wywodów będzie musiał się zmienić... Czemu ustąpi miejsca Wyspa Wulkanów? Krajowi Kwitnącej Wiśni? Krajowi Uśmiechów? Holidays in Cambodia? A moze, wielki powrót, Państwu Środka? W sumie dość ekscytująca ta niepewność... 
I, nie tracąc więcej czasu, jedziemy dalej ze zwiedzaniem. Do Prambanan.
Znów cena w dolarach, judaszowe trzynaście tym razem, ale po raz drugi tego dnia karty Euro 26 ratują nasz budżet obiniżając cenę do nieco rozsądniejszych siedmiu. Mimo że dochodzi już dziesiąta i mimo że bilety są odrobinę tańsze niż w Borobudur, turystów jest tu znacznie mniej. Właściwie rozległy – największy hinduistyczny w Indonezji – kompleks świątynny świeci pustkami. Mamy go więc bardziej dla siebie, dzięki czemu frajdy ze zwiedzania jest automatycznie więcej. Wydaje się, że Prambanan pozostaje pod każdym względem w cieniu Borobudur. Niesłusznie. Już z daleka zachwycają główne budowle poświęcone świętej trójcy – Brahmie (Stwórcy), Vishnu (mam kłopoty z tłumaczeniem ‘the Sustainer’, powiedzmy: Podtrzymywaczowi) i Śiwie (Niszczycielowi) – wyłąniające się majestatycznie z morza palm. Już z  daleka intrygują ich kształty, przywodzące na myśl masywne u podstawy i delikatnie, kobieco krągłą linią zwężające się ku górze pąki kwiatów. Z bliska natomiast olśniewa harmonia surowej szarości kamienia i misternych zdobień, nadających świątyniom lekkości i strzelistości. Monumentalną całość uzupełniają równe rzędy niezliczonych małych kapliczek okalające wewnętrzną, najświętszą strefę.
Nie da się ukryć, mimo lejącego się z nieba żaru, jesteśmy urzeczeni. Wrażenie potęguje jeszcze nieobecność nahalnych handlarzy. Ową ośmieleni, z własnej woli podchodzimy do samotnego pawiloniku, przy którym na ziemi siedzi w pozycji lotosu leciwy mężczyzna w berecie i, ćmiąc papierosa, rzeźbi maski. Nie produkuje seryjnie, tylko rzeźbi. Z każdego kawałka drewna powoli i z namaszczeniem wydobywa uniklną, pełną ekspresji twarz, pod każdym względem, nawet stylistycznie, inną od standardowych modeli sprzedawanych na straganach. Artysta nie tylko nie rzuca się na nas, ale zdaje się wcale nie zwracać na nas uwagi. Zagadany, chętnie opowiada o swojej pracy, nie przerywając jej jednak ani na moment... Można więc i tak...
Powstanie Prambanan jest co najmniej tak tajemnicze jak powstanie Borobudur. Wzniesiono je prawdopodobnie w IX wieku, prawdopodobnie jako główną świątynię królestwa Mataram. Fascynująco niejasne są ówczesne relacje między hinduizmem a buddyzmem, religiami  sąsiadujących ze sobą królestw. Może Prambanan było mocną odpowiedzią na Borobudur? Może prawdą jest, że doszło do zjednoczenia wielkich rodów poprzez małżeństwo Rakai Pikatan, księcia Mataram i buddyjskiej księżniczki Pramodhavardhani z dynastii Sailendra? Przemawia za tym Candi Sewu, kolejny kompleks świątyń położony nie dalej jak kilometr od wież poświęconych Brahmie, Vishnu i Śiwie. Drugi największy w tej części świata kompleks buddyjski... Sprawę na poły wyjaśnia, na poły komplikuje legenda dotycząca powstania owego. Legenda warta chyba przytoczenia...
A było to tak… Dawno, dawno temu, żył sobie mądry i sprawiedliwy król. Nazywał się Prabu Damar Moyo (tak, Siostrzyczko, jak Moyo Yoyo z Atomówek). Jego królestwo, Pengging, sąsiadowało z królestwem Boko. Mieszkańcy Boko nie mieli tyle szczęścia co mieszkańcy Pengging. Rządził nimi okrutny olbrzym Prabu Boko, który, jak powiadano, pożerał swoich poddanych... Prabu Damar Moyo miał syna, Bandung Bondowoso. Prabu Boko miał natomiast córkę, piękną Loro Jonggrang. Zły Prabu Boko podstępnie zaatakował Pengging, co dało początek wyniszczającej wojnie między sąsiadami. Chcąc położyć kres ludzkim cierpieniom, Prabu Damar Moyo wysłał swego syna na czele armii, by pokonał olbrzyma. Dzielny Bandung Bondowoso na polu wielkiej bitwy zabił Prabu Boko. Armia tyrana pierzchła do stolicy. Piękna Loro Jonggrang dowiedziawszy się o śmierci ojca wpadła w rozpacz i gniew. Postanowiła bronić królestwa Boko. Nie mogło stać się inaczej, kiedy Bandung Bondowoso podczas oblężenia ujrzał na murach miasta piękną księżniczkę, z miejsca się w niej zakochał i, nie czekając ani chwili, oświadczył się. Pogrążona w żałobie Loro Jonggrang odmówiła. Książę Pengging nie dał za wygrana i wkrótce ponowił propozycję małżeństwa. Tym razem księżniczka zgodziła się, stawiając jednak dwa warunki. Po pierwsze nakazała Bandungowi Bondowoso zbudowanie studni. Zadanie nie było trudne dla bohatera o nadludzkich mocach. Szybko uporał się ze studnią, a wtedy Loro Jonggrang poprosiła go, by do niej wszedł. Kiedy tylko znalazł się wewnątrz, Patih Gupolo, olbrzym zaprzyjaźniony z poległym królem Boko, przysypał studnię wielkimi głazami. Bandung Bondowoso zdołał się uwolnić i, przebaczywszy wybrance serca podstęp, poprosił o zlecenie drugiego zadania. Tym razem wydawało się, że warunku nie da się spełnić. Loro Jonggrang kazała Bandungowi Bondowoso zbudować tysiąc świątyń w jedną noc! Ale zakochany książę nie dał za wygraną. Pogrążył się w medytacji, podczas której przyzwał demony ziemi. Z ich pomocą wzniósł dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć świątyń. Widząc, że Bandung niechybnie odniesie sukces, Loro Jonggrang wraz ze swoimi służkami rozpaliła na wschodzie wielkie ognisko i wyszła na okoliczne pole zbierać ryż. Demony, przekonane, że wstaje dzień, uciekły do swych podziemnych siedzib... Rozgniewany książę przeklął swą ukochaną, która obróciła się w kamień. Stała się posągiem ostatniej, tysięcznej świątyni, której budowę Bandung Bondowoso zakończył nim naprawdę nastał świt...
Godzina ledwie pierwsza, a my, po brzegi wypełnieni bezcennymi, albo przeciwnie, całkiem konkretnie cennymi, wrażeniami, z aparatem pełnym fotek, których nie powstydziłby sie rodowity Japończyk, jesteśmy w Yogyakarcie. Godzina ledwie pierwsza, a my wydaliśmy już tyle, że szkoda gadać. Ale prawda to bardzo dobrze znana, że jak się już tyle wyda, to wydanie jeszcze trochę przychodzi jakoś łatwiej. Niechże się zatem stanie lunch w McDonaldsie. Tutaj to dopiero mają cuda dziwy. Czy istnieje gdzieś na świecie druga restauracja opatrzona złotymi łukami na czerwonym tle, w której serwuje się potrójne cheeseburgery? A widzicie! Tu tak właśnie jest. Nie inaczej. Wprawdzie potrójny cheese ma najwyżej tyle mięsa, co gdzie indziej podwójny, ale to po prostu Ronald McDonald troszczy się o nasze zdrowie. Wiadomo, że niezdrowo jest spożywać za dużo czerwonego mięsa. To jednak nie koniec cudów dziwów. Śmiałek, który wyda za jednym posiedzeniem 50 000 rupii, co niestety nie jest trudne, dostaje w gratisie chickenburgera lub loda z nowiutką polewą mixed berries!
A spirala się nakręca. Jak się wydało owe „jeszcze trochę”, to hamulce zupełnie już puszczają i nachodzi człowieka ochota, żeby zaopatrzyć się w pamiątki. Nie raz już odkładałem zakup tychże na później i nigdy nic dobrego z tego nie wynikało. Choćby dnia poprzedniego. Po odwiedzeniu Kota Gede specjalnie pojechaliśmy do Prawirotaman. Jest tam skromny sklepik z, nazwijmy to z przymróżeniem oka, antykami. Poprzednio nie miałem czasu spokojnie zapoznać się z asortymentem, spytałem więc tylko sympatycznego kupca, w jakich cenach są maski. Od dwudziestu do stu tysięcy. Świetnie, to wrócę później. No i później było nieczynne, a nikt z okolicznych handlarzy nie wiedział dlaczego i na jak długo. Jak towar jest dobry a cena okazyjna, trzeba brać i tyle. Więc dziś i basta. Sensowną maskę, choć niepostarzoną, udało mi się znaleźć w dużym sklepie, gdzie jakiemuś nieznanemu z imienia miejscowemu geniuszowi przyszło do głowy, żeby odpuścić sobie obrzęd targowania i opatrzyć towary cenami. Jak u błogosławionych Ormian w Aleppo. Targowanie jest spoko, ale jak się chce spokojnie nakupić dużo rzeczy, nalepki dają niewiarygodną oszczędność czasu. Większości ludzi dają też ceny, których nigdy nie osiągnęliby na straganie. Prócz maski do toreb trafiły więc również oprawione w batik notatniki, zakładki i tona bransoletek. To jednak powiedziawszy, przyznać trzeba, że stragan to stragan. Na jednym z nich, po dobrej walce zgodnej z regułami sztuki targowania, nabyłem dwie skórzane i pięknie malowane lalki, które, o ile nie zniszczą się w transporcie, ozdobią nasze wytęsknione gdańskie mieszkanie. Werkudara, o którym wspominałem już przy okazji koszulek, i Butatorong, czerwony olbrzym z wybałuszonymi oczami, który, jeśli dobrze zrozumiałem właściciela Tiffy, mieszka w dżungli i jest symbolem wiecznego głodu.   
Nastał ostatni dzień naszego pobytu w kulturalnej stolicy Indonezji, w związku z czym należało, wreszcie po pierwsze się dokulturalnić, po drugie odwiedzić sułtana. Szczęście nam sprzyjało, w sobotni poranek na terenie kratonu odbywać się miało przedstawienie Wayang Kulit, czyli jawajskiego teatru cieni.
Nastał ostatni dzień naszego pobytu w mieście becaków. No, do diabła, musieliśmy w końcu przejechać się tą odmianą rikszy... Ile więc za kurs do kratonu, drogi kierowco becaka, zlewaliśmy Cię przez ostatni tydzień, teraz masz swoją szansę! Jakoś żaden z naszych potencjalnych przewoźników nie wydawał się być pod wrażeniem nagłej zmiany nastawienia. Jakby praca ich polegała tylko na wykrzykiwaniu tradycyjnych zlepków ‘mister’, ‘becak’ i ‘very quick’, nie na pedałowaniu. Zagadywani, leniwie podnosili się ze swoich pojazdów, w których rozparci przeczekiwali upał, czyli cały dzień, tylko po to, by usłyszawszy naszą propozycję cenową szybko powrócić do dającej rozkoszny cień budki. Probowlaiśmy zacząć od dziesięciu, później piętnastu tysięcy za dwa becaki. Ewidentnie nie było szans. Po kilku niedobitych targach spróbowałem dwudziestu tysięcy. Na tym etapie znalazło się, z łachy, dwóch śmiałków.  Jednemu chyba nawet zależało, drugi zrobił mu przysługę. Wskoczyłem do swojej budki, upewniwszy się uprzednio, że reszta rodziny siedzi w drugiej, i pogrążyłem się w ekonomicznych rozmyślaniach. Dwa becaki za dwie dychy dają po dyszce dla każdego właściciela. Przy obecnym kursie rupii to 3,5 złotego na łebka. Za tyle można w Yogyakarcie zjeść skromny obiad, miska makaronu z kurczakiem i mrożona herbata. Źle? Dalej. Podróż z Sosrowijayan do kratonu, przy leniwym pedałowaniu, zajmuje jakieś sześć minut. Co daje 35 zeta za godzinę pedałowania. Praca na świeżym powietrzu, kosztów brak. Źle? Ja tam bym się skusił. Ale biorąc pod uwagę powyższą relację z szukania chętnych na przejażdżkę, dla tubylców najwyraźniej to opcja nie dość dobra. A potem się słyszy jacy to biedni ludzie w tej Indonezji, jakie to głodowe mają pensje, o ile w ogóle mają pracę... Ojej, normalnie się popłaczę chyba, a zaraz potem wpłacę okrągłą sumkę na jakąś organizację charytatywną...
Zatrzymaliśmy się na zakurzonym i skwierczącym w upale placu ze dwieście metrów od bielonych murów sułtańskiego miasta w mieście. Dalej zabłądzić raczej trudno, wystraczy przyłączyć się do tłumu i poruszać się z prądem. Trik jest tylko z dostaniem się do środka. Z jakiegoś bowiem powodu wejścia są dwa a każde z nich daje dostęp tylko do części włości Hamengkubuwono X. Tym razem Lonely Planet stanęło na wysokości zadania, doradzając wejście dalsze, pod zegarem. Choć kosztowało nie pięć, jak bliższe, lecz dwanaście tysięcy, istotnie zaprowadziło nas tam, gdzie dostać się chcieliśmy.
Kiedyśmy tylko, zdjąwszy, zgodnie z nakazem strażnika, kapelusze, dostali się do środka, uwagę naszą przykuła dobiegająca z obszernego, zdobnego pawilonu nieśmiała i chybocząca się, jak to podczas przedkoncertowego strojenia i rozgrzewki, muzyka. Istotnie, przedstawienie jeszcze się nie rozpoczęło. Oświetlony od tyłu płócienny ekran, za którym w specjalnej listwie pozatykano lalki, pozostawał nieruchomy. Muzycy gamelanu, tradycyjnej jawajskiej orkiestry, dopiero kończyli herbatę, której charakterystyczne kufelki z pokrywkami niedbale porozstawiane były wokół. Niespiesznie dopalając papierosy, odgrywali swoje partie, gawędząc ze sobą pomiędzy nimi. Dzięki niecodziennej leniwej i pełnej luzu atmosferze, którą roztaczali artyści, mogliśmy śmiało, nie troszcząc się o to, że komuś przeszkadzamy, obejść cały pawilon dookoła i wszystkiemu dokładnie się przyjrzeć. Długą chwilę poświęciliśmy tok dalang, mistrzowi ceremonii, narratorowi, który zasiadł już za ekranem i nie wiadomo kiedy począł snuć swoją opowieść. Podążając dalej, wbrew modle buddyjskiej, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, oglądaliśmy instrumenty i zestawy instrumentów skłądające się na wspomniany gamelan. Metalofony, ksylofony, instrumenty strunowe smyczkowe i szarpane, wreszcie różnorakie bębny i gongi – nie dziwota, że do ich obsługi potrzeba jakichś, lekko licząc, dwudziestu osób. Głównie, jak skonstatowaliśmy, odzianych w tradycyjne batikowe płaszcze i czapeczki staruszków, którzy wkrótce zejdą na raka płuc. Wymiana pokoleń słabsza niż w polskich szkołach. Chociaż jest jaskółka, jest. Jeden z muzyków miał ze sobą chłopca, syna , może wnuka, wiosen mniej więcej czterech czy pięciu, który najwyraźniej wstąpił już na długą i wyboistą drogę kariery muzycznej. Ubrany podobnie jak jego starsi towarzysze malec jeszcze na niczym nie grał, ale z lubością przechadzał się po błyszczącej posadzce pawilonu, przykuwając uwagę widzów bardziej chyba niż kolorowe lalki z bawolej skóry i rzucane przez nie na ekran cienie. W pewnym momencie zgrabnie usiadł w pozycji lotosu i nonszalancko wodząc wzrokiem po zebranych, z iście stoickim spokojem pozwalał się fotografować. Nim obeszliśmy cały pawilon dookoła i wróciliśmy na nasze miejsca, przedstawienie Wayang Kulit (wyjaśnię jeszcze: wayang to cień, kulit to skóra), którego tradycje sięgają przynajmniej początków naszej ery, rozpoczęło się już na dobre. Opowiadana po indonezyjsku historia najwyraźniej nabrała tempa, bo ruchome ramiona lalek poczęły poruszać się nieco częściej i jakby żywiej. Tak czy inaczej, dynamika i ekspresja nie porażały, delikatnie mówiąc. Nie rozumiejąc o czym mowa, trudno pasjonować się i samą opowieścią. A cały show, w wersji wieczornej, trawać może nawet całą noc! Już wiem chyba o co chodziło autorom przewodnika, którzy polecali wziąć ze sobą poduszki...
Dziś, tak czy inaczej, nie mieliśmy już kilku godzin, które moglibyśmy poświęcić  tego rodzaju rozrywce. Wymknęliśmy się więc chyłkiem i ruszyliśmy dalej. Ciągle obserwowani przez licznych strazników, zadziwiająco naturalnie wyglądających w klimatycznych jawajskich strojach, wstąpiliśmy do muzeum batiku. Większość stałej ekspozycji poświęcona jest wzorom zaprojektowanym specjalnie dla każdego członka rodziny sułtańskiej. Tak jak każdy klan w Szkocji ma swój tartan, tak tu każdy krewniak sułtana ma swój batik. Dynastia, która dzierży władzę w rejonie Yogyakarty od roku 1755, cieszy się wyjątkową długowiecznością – przez 256 lat jej trwania na sułtańskim tronie zasiadało ledwie 10 władców. Obecny sułtan, wspominany już Hamengkubuwono X, jest po sześćdziesiątce a rządzi od 1998 roku. Może zwróciliście już uwagę na pewną sprzeczność, wszak Indonezja to kraj przykładnie demokratyczny, prezydenta po bożemu wybiera się w wyborach i tak dalej. Co tu zatem robi jakiś sułtan, z tysiąca i jednej nocy się urwał? Otóż trochę tak. W poszanowaniu wyjątjkowo mocnej tradycji zrobiono dla niego wyjątek, pozwalając mu sprawować te same obowiązki, co zarządcom innych prowincji, i zachować przy tym prawo do dziedziczenia urzędu. Więc nie tylko miasto w mieście, ale i po trosze państwo w państwie...
                Przyszła wreszcie pora na sam pałac. Nie powiem, wygląda niekiepsko. Nie jest przesadnie monumentalny, jego poszczególne częsci zajmują jednak teren wyjątkowo rozległy, a przy tym zaprojektowany w najdrobniejszych szczegółach z niezaprzeczalnym smakiem. Dziwi tylko nieco wystawa podobizn kolejnych sułtanów, którą urządzono w ciasnawym pomieszczeniu wyłożonym białymi kafelkami, wygląda to trochę jakby wiekowe obrazy olejne oprawione w bogate ramy porozwieszano w toalecie... I jeszcze jedno... Oprócz chyzia na punkcie batiku rodzina ma mocny wkręt na punkcie uszu. Każdy kolejny sułtan z doczepionymi spiczastymi małżowinami wygląda, wypisz wymaluj, jak Elrond... Uwaga dzieci, nie oglądajcie Władcy Pierścieni więcej niż czterdzieści cztery razy!
I to by było – już Was wystarczająco, drodzy Czytelnicy, skrzywdziłem – na tyle. Pożegnaliśmy się z rodziną prowadzącą Tiffę i taksówką pomknęliśmy na pobliskie lotnisko, które poziomem gwaru i zatłoczenia przypomina raczej dworzec. Zapłaciliśmy jeszcze okrutny haracz w postaci jakiejś bezczelnie dodatkowej opłaty lotniskowej – ależ dziś dużo zrzędzenia na temat pieniedzy – i niespodziewanie punktualnym samolotem Sriwijaya – nomen omen – Air polecieliśmy do Jakarty. Na koniec przetestowaliśmy wcale znośne połączenie taksówkowe z lotniska do naszej Taman Surya Lima, Palm Mansion Apartment. Koniec i bomba, kto czytał, ten trąba. 

































Monday, November 14, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XVI






Rozdział XVI, w którym…
Kogo spotkać można w karczmie • ksiądz Twardowski podbija Indonezję • pogromca wulkanów i jego syn • w dżungli • zdążyć przed wschodem słońca • gniew Merapi • rozczarowanie • redempcja na większości frontów • tak się bawi Yogya • dyskretny urok jawajskiego Innsmouth • samolot czy pociąg • Srebrniki • o kokosach słów kilka

Bedhot Resto, Yogyakarta, noc z czwartku, 27 października, na piątek, 28 paździenrnika 2011, około dziewiątej

                Każdy chyba jednym tchem wymienić potrafi stałych bywalców typowej zapadłej karczmy. Gromada okolicznych wieśniaków, sącząc przy największej ławie podłe rozwodnione piwo, narzeka na słabe w tym roku plony, rosnące podatki, skrzaty sikające do mleka i potwory porywające bydło, niekiedy dzieci. Albo dziewice. Takie tło. Przy innym stoliku kilku spoglądających na innych spode łba krasnoludów z zacięciem gra w kości, co chwilę wołając o więcej wódki. Siedzących nieopodal trzech zahukanych niziołków wprost nie może oderwać od nich oczu. Między kolejnymi zamawianymi – i niewiarygodnie szybko znikającymi z talerzy – potrawami, komentują w swoim gronie, z mieszaniną strachu i podziwu, potężne młoty i obosieczne topory oparte o krzesła. Dalej mamy łotrzyków, typów spod ciemnej gwiazdy, którzy, pochyleni nad pustymi kubkami, ściszonymi głosami omawiają jakieś swoje ciemne sprawy. Jest i szlachcic w podróży, którego noc zastała na tym końcu świata. Czeka tylko, by dopić swoje wino, przespać się, ze sztyletem pod poduszką, w jedynym stosunkowo czystym pokoju i ruszyć dalej. Czasem nie wiadomo skąd pojawi się dwóch elfów, siedzą razem w milczeniu przy pustym stole, gardząc przyziemnymi problemami współbiesiadników. Chyba, że w gospodzie znajdzie się akurat jakiś czarodziej, jego z przyjemnością zaproszą do stolika skinieniem głowy, i, od słowa do słowa, pogrążą się w wielogodzinnej dyskusji o tym, dokąd zmierza świat… W całym tym gwarze, który wypełnia rozświetloną wciąż jeszcze wysokimi świecami karczmę, łatwo zapomnieć o siedzącej w najciemniejszym kącie nieruchomej postaci, której twarz kryje obszerny kaptur zniszczonego podróżnego płaszcza. Gdyby jednak ktoś, wracając z wychodka, zwrócił na nią uwagę, uznałby, że dziwny nieznajomy przysnął. Albo przynajmniej pogrążył się w zadumie i myślami jest bardzo daleko. Po części to prawda. Nieznajomy jednak jednocześnie, niespiesznie ćmiąc fajeczkę, obserwuje wszystkich uważnie…
                To dziś ja właśnie, Wasz skromny narrator. Karczma nazywa się Bedhot Resto i istotnie gromadzi gawiedź niezliczonych narodowości i języków. Serwuje niestety, w temacie alkoholi, tylko Bintanga, za to praktycznie bez narzutu, 26 000 jest w ponurych indonezyjskich realiach ceną absolutnie do zaakceptowania. Przyjemny chilloutowy klimat budowany stłumionym ciepłym światłem i nienatrętną muzyką. O w mordę, toż po ojczystemu śpiewają! To ci dopiero, akurat, jak o tym wspomniałem! Jak uprościć wszystko zapłakać / Jak nie szukać innego siebie / Jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo / Ani trochę już i zupełnie. Jan Twardowski. Zupełnie nie mój kimat, ale przyjemnie usłyszeć tak niespodziewanie, pod każdym czasoprzestrzennym względem, polski utwór, szczególnie jeśli akurat wyjątkowo nie jest to chłam, tylko przyjemna jazzowa aranżacja jakiejś niewiaty. Nie wiem niestety jakiej. Barman, któremu oznajmiłem, że puszcza muzykę z mojego kraju i poprosiłem o sprawdzenie co to dokładnie jest, nie wie niestety też. Ma jakąś międzynarodową jazzową składankę, którą uznał za odpowiednią na dzisiejszy piątkowy wieczór, ale listy artystów nie ma. No trudno. Podziękowałem i wróciłem do kąta. Po chwili podszedł do mnie i postawił przede mną miskę chipsów. „Do piwa”, powiedział i uśmiechnął się.
                No, tyle przydługiego wstępu. Do rzeczy. Wulkan, wulkan, wulkan! Pojawiliśmy się w recepcji o 4.29. Tosty, dżem, jakiś lokalny substytut masła i gorąca herbata już na nas czekały. Mimo wczesnej niewątpliwie pory, moja lewa półkula przekalkulowała ilość nakryć i poinformowała mnie, że cos tu się nie zgadza. Spojrzałem na tablicę, na której uczestnicy wyprawy zwyczajowo wpisują swoje nazwiska. Edwarda wymazano. Dlaczego Edwarda wymazano? Pytam Christiana. Otóż mama Edka dowiedziała się, że padało i w związku z tym kategorycznie zabroniła mu pchać się na wulkan. Na nic zdały się wyjaśnienia doświadczonego przewodnika, że skały zdążą wyschnąć, a deszcz sprawi, że widoki objęte są gwarancją satysfakcji. Nie bo nie. Dodam, że koleś ma osiemnaście lat, musiałem spytać… LOL.  
                Christian Awuy postarał się o odpowiednią oprawę odprawy, nie powiem. My żuliśmy tosty, a on wodził wskaźnikiem po mapie i omawiał trasę marszu. Warunki są dobre, a Merapi, najbardziej aktywny wulkan Indonezji, stosunkowo spokojny, będziemy więc mogli wejść w strefę oznaczoną jako ‘danger zone’. Świetnie. Niestety w porannej zmule nie zakodowałem wszystkich ciekawostek, w każdym razie w ostatnich latach miało miejsce kilka konkretnych erupcji, z których ta z 2010 roku odbiła się w serwisach informacyjnych wyjątkowym echem, pewne z racji tego, że zginęło dzięki niej 30 osób. Musze wyjaśnić, że, zachowując oczywiście odpowiednie środki ostrożności, na wulkanach raczej się nie ginie. Te 30 osób po prostu odmówiło wzięcia udziału w ewakuacji… Ale zawsze coś, buduje to atmosferę. Skalę zagrożenia wyraża inna jeszcze liczba – przed którymś z niedawnych wybuchów ewakuowano z okolic wulkanu 28 000 osób. Czyli dość poważna akcja. Gdyby nagle któreś z siedmiu obserwatoriów rozrzuconych po stokach doszło do wniosku, że należy brać nogi za pas, zostaniemy o tym poinformowani przez krótkofalówkę. Wchodząc na Merapi bez tego rodzaju zabezpieczenia, teoretycznie moglibyśmy mieć kłopot. Lawa o temperaturze około tysiąca stopni potrafi spływać z góry z prędkością 150 kilometrów na godzinę. Trzeba by więc odpuścić sobie ucieczkę i skupić się na wysyłaniu pożegnalnych esemesów…   
                Krótkofalówki nie będzie dzierżył Christian. Jak nam wyjaśnił, ma już sześćdziesiąt sześć lat, jest przewodnikiem od dwudziestu ośmiu, i powoli godzi się z emeryturą. Pałeczkę przejmuje jego syn, który poprowadzi nas dziś. Szkoda, szkoda. Omawiając z nim wyprawę mieliśmy poczucie obcowania z kimś wyjątkowym, prawdopodobnie największym żyjącym znawcą Merapi. Zabawne, obserwatoria obserwatoriami, ale gość  - choć sam w żadnym razie o tym nie wspominał – musi po prostu czuć ten wulkan. Spojrzy taki na kształt dymku unoszącego się z wierzchołka i już wie, o co chodzi… Pewnie dzikie zwierzęta patrzą na niego nerwowo i zastanawiają się, czy mają zmykać, czy jest spoko.
                Ale i syn prezentował się dobrze. Profesjonalne znoszone wdzianko, zdarte buty, przewieszona przez ramie torba z krótkofalówką i niewielkim zapasem wody, białe rękawiczki, bambusowy kij. To w drogę. Noc wciąż zalegała nad wioską. Po kwadransie mniej więcej weszliśmy w las. Pierwszy właściwie kontakt z dżunglą. Szczerze – na razie las jak las, tyle że wielokrotnie głośniejszy niż te, z którymi miałem do czynienia do tej pory, głośniejszy głosami ptaków przede wszystkim. Owadów na szczęście, których się tu spodziewałem, jakoś nie było. Za to dowiedziałem się, do czego służy kij. Nasz przewodnik głośno stukał nim przed sobą, ostrzegając węże, że idzie coś dużego i mają spełzać z drogi. Noc, w miarę jak maszerowaliśmy równym szybkim tempem w górę i w górę, zaczynała blednąć. Lata przewodniczego doświadczenia rodziny Awuy nie mogły jednak zawieść. Dotarliśmy na miejsce pierwszego zaplanowanego postoju z perfekcyjnym tajmingiem. Akurat, żeby wypić po łyku wody, odrobinę się już bowiem zmachaliśmy, i obejrzeć wschód słońca. Wznosząca się szybko czerwona kula rozświetliła sięgająca horyzontu dżunglę pod nami. A raczej to, co z niej pozostało po ubiegłorocznym potężnym wybuchu. Oczywiste wydaje się, że pulsujące gorącem strumienie lawy niszczą wszystko na swej drodze. Las równikowy pod Merapi nie jest jednak pocięty wypalonymi pasami, wypalone są całe jego hektary. Szary wulkaniczny popiół zalegający okolicę, kikuty drzew… Imponujący i na swój przewrotny sposób piękny dowód potęgi i nieobliczalności Góry Ognia, na którą spoglądaliśmy teraz z jeszcze większym szacunkiem.     
                Spodziewałem się, prawdę mówiąc, łatwiejszej przeprawy. To w końcu, nie oszukujmy się, standardowa trasa, którą, jak sądzę, kilka razy w tygodniu pokonują Christian lub jego syn. W towarzystwie, można zakładać, zróżnicowanym pod względem tak umiejętności, jak i kondycji. Spodziewałem się więc po prostu spaceru. Tymczasem oprócz tego, że wciąż pięliśmy się w górę i w górę, co akurat było do przewidzenia, przyszło nam praktycznie co kilka metrów przedzierać sie, górą lub dołem, przez całkiem potężne pnie zwalonych drzew, które nasz przewodnik każdorazowo dokładnie opukiwał swoim kijaszkiem. Dodajmy do tego całkiem konkretne głazy oraz wąskie granie, na których lepiej przesadnie długo nie patrzeć w dół, i mamy nie byle jaki trekking. Tu bez dwóch zdań Oliverowi należy się pochwała, order, uścisk ręki prezesa i generalnie szacun. Powiem tak: gdybym wcześniej sam pokonał tę trasę, nie wziąłbym go ze sobą. Byłbym prawie przekonany, że sobie nie poradzi. Tymczasem mój młody kompan nie dość, że z zapałem wspinał się na kolejne przeszkody i zgrabnie z nich ześlizgiwał, to jeszcze ostentacyjnie ignorował pomocną dłoń, którą, z biegiem czasu coraz rzadziej, podawał mu przewodnik.
Po jakiejś godzinie wspinaczki dotarliśmy do zniszczonego poczas zeszłorocznej erupcji obserwatorium. Zniszczonego tak, jakby jakaś banda górskich olbrzymów dała upust swojemu gniewowi wymierzonemu w ludzkość i jej wytwory. Pogięta żelbetowa konstrukcja doprawdy pootwierała nam usta. Przewodnik, najwyraźniej zrozumiawszy, że dajemy radę trasie, zapytał, czy chcemy zejść do ciągnącego się w dole koryta, którym spływała lawa. Nie, do diabła, dziękujemy pięknie, wolimy już do domu na śniadanie... Pewnie że chcemy! Jeśli dobrze zrozumiałem, dość głęboki i zadziwiająco gładki jar, którym szliśmy, ukształtowany został przez udokumentowany wybuch Merapi w 1006 roku n.e. Całkiem możliwe, że ta potężna erupcja była przyczyną zniszczenia Borobudur, które wkrótce popadło w trawające dobrych kilka wieków zapomnienie.
                Pokonaliśmy całkiem spory kawał wąwozu, kiedy przewodnik zarządził postój. Oszczędnie popijając wodę, zaproponował nam zdjęcie butów i spróbowanie, jak to określił, wulkanoterapii. Ponoć to zdrowo połazić sobie boso po zastygłej lawie. Nie wiem czy zdrowo, ale na pewno przyjemnie. Chłód porowatej wulkanicznej skały w przyspieszonym tempie regenerował nasze healthpointy, a my przyglądaliśmy się wywierconym w niej przez badaczy Merapi otworom i wypytywaliśmy towarzysza o okoliczną faunę. Podobno w okolicach wulkanu żyje około dwudziestu czarnych panter. Było ich więcej, ale wyniosły się w zeszłym roku, przeczuwając furię Góry Ognia.  
                Minęła kolejna godzina. Stożek wulkanu coraz bliżej i bliżej rysował się na bezchmurnym niebie. I to by było na tyle. Ledwie widoczna ścieżka, którą się wspinaliśmy nagle się skończyła a przewodnik oświadczył, że dalej od tej strony nie dojdziemy. Potężnie nas to rozczarowało, nie powiem. Wiedziałem, ze raczej nie zajrzymy do samego krateru, ale myślałem, że znajdziemy się naprawdę blisko niego. A tu koniec... Cóż było począć? Chyba tylko pogrozić pięścią Gunung Merapi, zakrzyknąć – w duchu – że jeszcze się spotkamy i ruszyć w drogę powrotną...
Prowadząca przez las droga w dół po części wynagrodziła nam niezaspokojony wulkaniczny głód. Z daleka bo z daleka, ale udało nam się zobaczyć skaczące po drzewach małpy  o szarym futrze. Nigdy wcześniej nie widziałem małp na wolności. Podobno są dość nieśmiałe, w przeciwieństwie do swoich krnąbrnych kuzynów z Bali, którzy kradną turystom kapelusze i okulary. Mam na myśli tych bliższych kuzynów, nie słynących z upierdliwości krajowców. Przeszliśmy również przez zniszczoną przez wulkan wioskę. Widok powgniatantych dachów budynków dość wyraźnie przemawia do wyobraźni... Najciekawsze jednak spostrzeżenie z drogi w dół okazało się być zupełnie innej i zupełnie nieprzewidzianej natury. Nasz przewodnik, na tyle, na ile pozwalała mu na to ładowność, zabierał ze sobą porozrzucane po okolicy plastykowe butelki, które później wyrzucił do śmietnika. Pod wrażeniem. I jeszcze jeden wart odnotowania obrazek. Schodzimy sobie w dół, schodzimy, a tu nagle nie wiadomo skąd wyrasta przed nami zgarbiona postać. Staruszka z pakunkiem chrustu na plecach. Podobno to normalna sprawa – miejscowi na stokach Merapi zbierają chrust i palą nim w domowych kuchenkach, gaz dla wielu jest za drogi, o prądzie nie wspominając. Jak już wspominałem, Góra Ognia przynosi nie tylko śmierć i zniszczenie...
                Na koniec wyprawy, pora wszak zrobiła się odpowiednia, czekały nas jeszcze dwa kolejne, solidne tym razem, śniadania. Na drugie – pierwsze jedliśmy podczas odprawy – zatrzymaliśmy się w jednej z licznych jadłodajni na skraju dżungli. Na ludowo: kulki z lepkiego ryżu, tofu, banany w cieście, krokieciki z nadzieniem z makaronu sojowego i wspaniały bakwan. Bakwan – moja ulubiona chyba tutejsza poranna przekąska – smażone na głębokim oleju  pacnięcia z masy przygotowanej z mąki, jaj i warzyw, między innymi kukurydzy. Do tego porządna jawajska kawa serwowana – bezczelnie, cynicznie i w ogóle złośliwie – w kufelkach Guinnessa... Najedliśmy się, zapakowali trochę dla Renaty na spróbowanie, i jeszcze zostało.
                Trzecie śniadanie, tym razem zachodnie, tostowo – serowo – jajeczne, które zaproponowano nam jakieś pół godziny później, po powrocie do Hostelu Vogels, zakrawało już na totalne przegięcie. Ale skoro było w cenie wycieczki... Dogadaliśmy się z Christianem, który powitał nas w progu, że da nam godzinę na umycie się, przebranie – porządnie byliśmu umorusani – i strawienie tego drugiego, wtedy spróbujemy.
Syn, na zakończenie wycieczki i otarcie łez, które wciąż trochę w nas siedziały, pokazał nam swoje ogrodowe pająki. W życiu nie widziałem takich potworów, normalnie Szeloba się chowa! Głowotułowia i odwłoki długie i grube mialy co najmniej jak palec, a z nogami śmiało osiągnęły rozpiętość dłoni Olivera Kahna. Dobra, niech będzie, czuję się usatysfakcjonowany.
A, zapomniałbym! Obawy speca od wulkanów Christiana Awuya okazały się niepotrzebne. Sandały dały radę.
                Pól do pierwszej. Czas udać się na krótki spoczynek. Jutro pobudka o 4.50, o piątej ruszamy na podbój Borobudur, najsławniejszego chyba zabytku Indonezji. I Prambanan, nie mniej chyba ciekawego. O czym w kolejnym odcinku naszego tasiemca.            

Bedhot Resto, Yogyakarta, noc z piątku, 28 października, na sobotę, 29 października 2011, pół do jedenastej

                Dzisiejszego wieczora muzyki w Bedhocie brak. Okna przysłonięte zasłonkami.  Tak zaczyna się szalony weekend w kraju muzułmańskim… Ale piwo podają, dobre i to. Zanim podzielę się wrażeniami z dzisiejszego turystycznego objazdu okolicznych dziedzictw UNESCO, pozwolę sobie cofnąć się nieco w czasie…
                Jakie licho przywiodło mnie do Parangtritis, małej wioski położonej nad  Oceanem Indyjskim? Jakie licho postawiło na mojej drodze trzy kolejne rozsypujące się autobusy, z których ostatni zatrzymał się na pustawym placu przy promenadzie prowadzącej wprost w rozszalałą morską toń? Jakież wreszcie licho sprawiło, że zamiast odwrócić się w miejscu i wsiąść z powrotem do wciąż warczącego pojazdu, którego rozglądający się wokół nerwowo kierowca nie wyłączył nawet silnika,  i  pomknąć w stronę kojąco uporządkowanego i przewidywalnego świata, zdecydowałem się narzucić na ramię plecak i zgłębić tajemnicę tej starej osady?
                Teraz, kiedy poznałem przerażającą odpowiedź na te pytania, nie pozostaje mi nic innego jak skręcić pętlę z solidnej żeglarskiej liny i umocować ją na leniwie obracającym się pod sufitem wentylatorze…
                 Nie powinienem był w swoim aroganckim racjonalizmie lekceważyć oczywistych znaków. Ogromnej tablicy postawionej przy opustoszałym deptaku, na której czerwonymi literami wypisano ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem kąpieli. Nazwy wioski, która brzmi jak nazwa jakiejś tajemniczej choroby toczącej dusze tubylców. Brooka, Australijczyka, który, kiedy zasiadłem przy stoliku w hotelowym lobby służącym jednocześnie za knajpę, powitał mnie wesoło. A w pewnym momencie, podczas pozornie niewinnej rozmowy, patrząc mi prosto w oczy oznajmił ściszonym głosem, że to miejsce jest dziwne… Napomknął przy tym o jakiejś morskiej bogini i związanych z nią przesądach, które miejscowi traktują ze śmiertelną powagą. Spostrzegłszy wpatrzoną w nas kelnerkę, zaśmiał się i natychmiast zmienił temat.  Jakże byłem ślepy i głuchy!     
                Dlaczego nie nabrałem podejrzeń zauważywszy, ze wszystkie pokoje w hotelu, w którym zapytałem o nocleg, są wolne? Dlaczego nie wydało mi się niezwykłe, że oprowadzająca mnie po podupadłym przybytku dziewczyna żąda tylko pięćdziesięciu tysięcy rupii za pokój, ale nalega na płatność z góry? To pewnie przez tę toaletę, najbardziej ponurą hotelową toaletę, z jakiej przyszło mi korzystać, myślałem, próbując wykrzesać z siebie dziarski, kpiący uśmiech.    
                Nikt mnie tu nie zapraszał. Nikt mnie tu nie chciał. Jestem tu obcy, nie pasuję do świata mieszkańców. I nim wstanie świt, w ten czy inny sposób poniosę karę za wtykanie nosa w nie swoje sprawy… Zacząłem pojmować grozę sytuacji, gdy zostałem na plaży sam. Zapatrzywszy się w hipnotyzujący zachód słońca, nie zauważyłem nawet, kiedy wszyscy roześmiani jeszcze przed chwilą tubylcy gdzieś zniknęli. Zostałem sam, a samotność moja przybrała tę niepokojącą, sięgającą głębin duszy formę...  
Postanowiłem za wszelką cenę zachować zimną krew, wiedziałem, że nie wolno m wpaść w panikę. Wciąż odmawiałem przyjęcia do wiadomości faktu, że jest już za późno, wiedziałem jednak, że muszę bezwzględnie dowiedzieć się jak najwięcej o lokalnej legendzie i o tym, co się tu dzieje.
Wróciłem do hotelu, by się przebrać, po czym wyszedłem rozejrzeć się po okolicy. Hotelowe knajpy wzdłuż promenady, wszystkie otwarte, wszystkie oświetlone nagimi żarówkami, wsztskie zupełnie puste! Nie ma klientów, nie ma obsługi. Gdzież oni się wszyscy podziali? I te gwiazdy, zimnym bezdusznym blaskiem zalewające opustoszały deptak! O zgrozo, tracę chyba zmysły, w jakież dziwaczne, obce konstelacje zdają się one układać? W jakież przeklęte, zapomniane przez Boga miejsce trafiłem? 
Idąc wzdłuż promenady nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie powstała ona po to, by po prostu służyć ludziom zdążającym na plażę. Po co uczyniono ją tak szeroką, czemu prowadzi wprost w czarne fale oceanu? Możecie sobie wyobrazić jak niewypowiedziane przerażenie ścisnęło mnie za gardło, kiedy dotarłem do czegoś na kształt pomnika, przejmującej plątaniny morskich węży i wykrzywionych w szaleńczych uśmiechach twarzy! Pomnik przywiódł mi na myśl ołtarz poświęcony jakiemuś zapomnianemu pogńskiemu bóstwu, prawie zobaczyłem, w przebłysku zrozumienia, odzianych w rytualne stroje tubylców składających ofiary plugawemu  potworowi z morskich głębin, zobaczyłem wyjących z bólu i strachu nieszczęśników wleczonych promenadą, w ponurej procesji, na spotkanie czegoś, czego zdrowy umysł nie jest w stanie ogarnąć...
Pośpiesznie wróciłem do hotelu. Liczyłem na to, że spotkam tam tajemniczego Australijczyka, chyba tylko od niego mogłem wreszcie czegoś się dowiedzieć. W pierwszej chwili nie dostrzegłem go w pogrążonym w półmroku lobby. Ale był tam, siedział w kącie nad popielniczką, myślami błądząc chyba gdzieś  bardzo daleko. Zapomniał chyba o swoim papierosie, który powoli dopalał się w jego dłoni. Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. Nic z tego, ostatnia deska ratunku zawiodła, przemknęło mi przez myśl. Ale poznał mnie. Ożywił się, odgarnął z czoła opadające na nie jasne włosy, uśmiechnął się serdecznie i ruchem głowy wskazał mi miejsce przy stoliku okrytym poplamionym obrusem. Rozmawialiśmy, paląc jednego papierosa za drugim. Z każdą mnutą czułem, że coraz bardziej zaczynam pojmować szaleństwo, które całe chyba wieki temu zawładnęło tą senną osadą. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić, wyrazić, nie wiem też, jaką rolę odgrywa tu Australijczyk. Wiem jedno – miejscowi zaprzedali swe dusze czemuś złemu, jakiemuś bytowi, który w trudnych czasach skusił ich obietnicami dostatku. Diabłu? Nie, czemuś znacznie bardziej pradawnemu. Wieśniacy nazywają to Królową. Królową Mórz Południowych. Czczą ją, składając jej krwawe ofiary, ale ona nigdy nie ma dość... Głód jej jest niezaspokojony a gniew – okrutny! Jest jeszcze jedna rzecz. Kolor zielony. Kiedyśmy zaczęli o tym mówić, Australijczyka ogarnęło dziwne podniecenie a jego słowa stały się bełkotliwe, prawie niezrozumiałe. W pewnym momencie zapomniał chyba o mnie i począł mówić jakby do siebie, co chwilę śmiejąc się jak opętany. Ale pojąłem, na swoje nieszczęście, pojąłem absurd mojego położenia. Królowa rozpoznaje ofiary po zielonych szatach. Nieszczęśnik, który znajdzie się w Parangtritis nosząc ubiór zielonej barwy, skazany jest na okrutną śmierć, a nawet coś gorszego od śmierci. Należy do niej. Królowa niechybnie upomni się o niego, przyciągnie nad morze i zabierze do siebie...    
Ze zgrozą popatrzyłem na swoją koszulę... A więc wszystko jest jasne. To koniec. Powietrze jest coraz bardziej lepkie i duszne. Ogarnia mnie ochota, by wyjść na zewnątrz, by puścić się biegiem, biec i biec, aż znajdę się na plaży. Zerwać z siebie ubranie i wpaść w kusząco orzeźwiającą czarną toń pradawnego oceanu. Dziwne, czuję jakby myśl o tym nie była moją myślą, jakby ktoś siłą wcisnął mi ją do głowy.. Nie! Nie poddam się. Nienaturanie drżącą ręką, nad którą najwyraźniej tracę kontrolę, kreślę ostatnie słowa tego listu. Moje ostatnie słowa. Albo sam to skończę, albo zrobi to za mnie Królowa. Moja ostatnia świadoma decyzja. Lina jest mocna, wytrzyma.  
                Tak, takie mniej więcej wrażenie robi Parangritis… O dziwo, następny dzień wstał. Więcej, wstał słoneczny i leniwie wesoły. Wstał mniej więcej o siódmej rano. Blask słońca rozwiał do pewnego stopnia oniryczną dziwność osady. Postanowiliśmy zjeść śniadanie, wypić kawę w towarzytwie Brooka, sympatycznego Australijczyka i raz jeszcze wpaść na plażę. Ta zupełnie przywróciła nam wakacyjny nastrój jak z żurnala. Aż sobie zapragnąłem pocelebrować poranek i owiewaną bryzą plażę z końskiego grzbietu, niestety tubylcy z końmi, których wczoraj widzieliśmy, jeszcze się nie pojawili. Za to Ci z rumakami mechanicznymi byli już na miejscu, więc Pan Bóg im dał. Niech będzie quad. Rozrywka, której próbowałem po raz pierwszy, okazała się być przyjemną, ale przyjemną raczej potencjalnie. Nim, przyzwyczajony do wygodnych skuterów z automatyczną skrzynia biegów, opanowałem jako tako obsługę maszyny, w której sprzęgła używa się nie tylko przy uruchamianiu silnika a biegi zmienia się stopą, upłynął wykupiony kwadrans. Do tego ustrojstwo zgasło mi ze trzy razy zupełnie bez powodu i nie chciało zapalić, biedny właściciel musiał po mnie jechać z drugiego końca plaży, trochę grzebał przy jakichś przełącznikach, bujał pojazdem i silnik zaskakiwał, ale cała miodność gdzieś przy tym uleciałą… Zażyliśmy więc z Oliverem raz jeszcze orzeźwienia oceanicznych fal, po czym narzuciliśmy plecaki na plecy i, wciąż cali w piasku, poczłapaliśmy na przystanek.    

Królowa Mórz Południowych okazała nam łaskę. Autobus z Yogyakarty nie dość, że przyjechał, to jeszcze bez przeszkód powiózł nas z powrotem do miasta sułtana Hamengkubuwano X. Gdzie z otwartymi ramionami czekała na nas Tiffa, w której gościnnych progach mogliśmy nieco się ogarnąć. Zmyliśmy z siebie piasek i sól morską, oddaliśmy pełną torbę ciuchów do pobliskiej pralni i zabraliśmy się za organizację powrotu do stolicy. Braliśmy pod uwagę dwie opcje: samolot i pociąg. Najtańsze bilety lotnicze, jakie udało nam się znaleźć, kosztowały jakieś 115 złotych za osobę. Należało sprawdzić jak ma się do tego stary dobry pociąg, a taką wiedzą dysponują niestety tylko mędrcy z dworca. Annasz i Kajfasz… Z pierwszego punktu informacji odesłano nas dalej, gdzieś przez perony i dalej przez jakiś tunel. Przed zapuszczeniem się w niego zapytaliśmy o wskazówki kolejnego informatora, tym razem mobilnego, czyli pozbawionego biurka, który poradził nam, żeby wrócić do pierwszego punktu informacji... Świetna rada, nie wpadłbym. To tunelem. Istotnie, po drugiej stronie czegoś, pod czym przeszliśmy, trafiliśmy na kolejną ladę z dwoma kolejnymi pracownikami kolei, którzy z kolei polecili nam wyjść na zewnątrz i wejść do kolejnego budynku... Spora hala, mnóstwo ludzi, ale uwaga – jest maszyna z numerkami i oczywiście gość na etacie, który ją obsługuje. Bomba! Pik, wyskakuje karteczka… Przed nami jakieś 120 osób… Mniejsza bomba. Postanowiliśmy spróbować inaczej, wróciliśmy do poprzedniego punktu naszej dworcowej wędrówki, gdzie wyjaśniłem, że na razie nie chcemy kupować biletów, tylko dowiedzieć się ile kosztują, i bylibyśmy dozgonnie wdzięczni, gdyby wiedza owa nie kosztowała nas dwóch godzin. O dziwo, pan zza lady uśmiechnął się, zagadał do siedzącego obok kolegi i po chwili przedstawił nam pełen obraz sytuacji. W tłumaczeniu na peeleny: executif, czyli najlepsza klasa, ta, którą przyjechaliśmy, kosztuje 90 złotych od miejsca, czyli tak samo, jak w te stronę. Ekonomi z klimatyzacja 40 zeta. Ekonomi z wiatrakami 17 złotych.
Podziękowaliśmy pięknie i przeprowadziliśmy krótką naradę. Samolot. Pociągiem jeszcze się pewnie najeździmy, a tę trasę już odbyliśmy. I będziemy mieli kilka godzin wakacji więcej. Wróciliśmy do agencji biletowej i zapłaciliśmy za bilety. Zabawne, pośrednictwo, które zdjęło z nas skomplikowaną ponoć kwestię płacenia za bilety nietutejszymi kartami kredytowymi kosztowało nas tylko 3 złote od biletu... Muszą dostawać dodatkową prowkę od linii lotniczych, z takich sum chyba by się nie utrzymali.
I na miasto. Taksówkarz, który wiózł nas któregoś razu do Sosrowijayan, polecał nam odwiedzenie Kota Gede, tutejszych Srebrników, dzielnicy rzemieślników trudniących się wyrobem biżuterii. Czemu by nie. Tym razem jednak postanowiliśmy przejechać się autobusem. Jakarta ma TransJakartę, Yogyakarta, całkiem to sensowne – TransYogyę. Działa na tej samej zasadzie, pracownicy są mili i pomocni, wszystko super. Ani się obejrzeliśmy, kiedy byliśmy na miejscu. Faktycznie, cała dzielnica pokryta sklepikami z łańcuszkami, pierścionkami, broszkami, modelami statków i becaków oraz makietami Borobudur. Wszystko, ma się rozumieć, ze srebra. I wszystko w sumie spoko, o ile ktoś koniecznie chce się pozbyć zbędnych rupii. Których u nas jakoś za wiele nie zalega. Srebrników przy pracy i opisywanych w przewodniku kursów tworzenia biżuterii nie uświadczyliśmy. A windowshopping okazał się mocno nużący swoją monotematycznością. Wycieczkę uratował efemeryczny warung z kokosami. Wyglądało to tak, jakby jakaś sympatyczna rodzina nabyła okazyjnie ciężarówkę kokosów, wrzuciła na pakę rozkładany daszek, parę stolików, ław oraz trochę naczyń i ruszyła do Yogyakarty, żeby podreperować budżet. Czyli wyglądało klawo. Szczególnie jegomość z maczetą, który zasiadłszy w kucki koło góry orzechów, obrabiał je sprawnie. Przy okazji, przeglądając ostatnio geniany zbiór gier, który został mi po berlitzowym obozie, trafiłem na zagadkę następującej treści:
I’m brown on the outside.
I’m white on the inside.
I’m hard and you can eat me or drink me.
I’m hairy.
I grow in hot countries.
Zapomnijcie. Ani w Chinach ani w Indonezji nie uświadczyłem jeszcze brązowego włochatego kokosa. Kokosy są zielone i znacznie większe, niż wysuszone już orzechy, które znamy z reklam batoników bounty. Tę zieloną miękkawą łupinę, której w reklamach nie ma, jegomość z góry ciach ciach ciach struga maczetą. Po czym ostatnim wprawnym cięciem otwiera. Mleko, zupełnie przezroczyste, miła pani wlewa do miski, plastykowej miski jak do prania. Następnie wyskrobuje przylegającą od wewnątrz do ścianek orzecha warstewkę miąższu, wcale nie białego, tylko półprzezroczystego, który również ląduje w misce. Dla chętnych dolewany jest do tego słodki syrop – samo mleko wcale nie smakuje wiórkami kokosowymi i generalnie nie jest porywające, choć ponoć bardziej izotoniczne niż wszystkie isostary i powerady razem wzięte. Skastomajzowana zawartość miski wędruje z powrotem do skorupy. Gotowe. Spróbujcie przez słomkę.
Jeden dorodny kokos, który kosztował nas dwa zeta, snadnie zaspokoił pragnienie naszej trójki. Po prawdzie to na długo zaspokoił i głód. Dopiero wieczorem, zapisawszy się już na poranną wycieczkę do Borobudur i Prambanan, wybraliśmy się na spacer po Sosrowijayan i wylądowaliśmy na  makaronie serwowanym w jednym z licznych wózeczkowych warungów, trochę jak z Ruchomego Zamku Hauru. Siada się w takim przybytku pod zaimprowizowanym daszkiem, na prostych ławkach przy brudnawym stoliczku, a miejscowa starowinka na przenośnej wózeczkowej kuchence smaży w woku miejscowy specjał, po czym podaje go w kamionkowych miseczkach. Miseczkach na bieżąco mytych w stojącej obok balii z wodą.