Friday, November 4, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XV


Rozdział XV, w którym…

O wpływie wakacji na długość snu • on to planuje, czy wymyśla w trakcie • zdrada z rozsądku • kto rano wstaje, nie wejdzie do pałacu sułtana • Pan Czapeczka • kościelny kurczak i Big Mac z sosem sambal • kręcą nowego Draculę • tajemniczy Edward • gorący prysznic • Góra Ognia • ja chcę altankę • parada wisielców
               
Delta Homestay, Yogyakarta, noc z poniedziałku, 24 października na wtorek, 25 października 2011, za kwadrans pierwsza

                Niełatwo, oj niełatwo, przyszło nam rozstać się z gościnną Tiffą... Wstaliśmy wczesnym rankiem, około ósmej, wypoczęci i gotowi na nowe przygody. Sam się sobie dziwie, przecież położyłem się wczoraj pół do piątej. Cudowna moc wakacji. Od dawna obserwuję u siebie taką prawidłowość. Kiedy mam wstać do pracy, nawet po przespaniu ośmiu czy dziewięciu godzin, budzę się zombiakiem. Kiedy natomiast mam przed sobą wolny dzień, śpię, tak jak teraz, trzy i pół godziny i rześko wyskakuję z łóżka...
                
          Wyskoczyłem więc rześko, z uśmiechem i apetytem. Ze skromnego menu śniadaniowego – tanie pokoje ze śniadaniem rządzą – wybraliśmy kilka najciekawiej zapowiadających się dań – omlet z serem i pomidorem, kanapkę z jajkiem, serem, pomidorem i sałatą oraz, to kaprys Olivera, jajka w koszulkach. Do tego tosty i herbata w zestawie. Zasiedliśmy do stołu na balkonie i zażywając miejscowego świeżego powietrza, poczęliśmy debatować nad przyszłością. Tak naprawdę przed przyjazdem do Yogyakarty nie mieliśmy czasu, żeby porządnie zaplanować wyjazd. Trochę to zresztą mój stały problem, się pakuje się, się jedzie, a resztę dogrywa w trakcie się. Wypadało więc coś wreszcie, przynajmniej w zarysie, ustalić. Rozpisaliśmy sobie na kartce kalendarz i poczęliśmy upychu – upychu upychać w niego wszystkie interesujące nas atrakcje. Na razie plan wygląda jak następuje. Dziś zostajemy w Yogyakarcie, jutro uderzamy na północ, do Kaliurang, gdzie nocujemy i próbujemy się z wulkanem, wracamy do miasta tylko po to, by złapać autobus w przeciwną stronę, do Parangtritis i kolejną noc spędzić nad oceanem. Powrót do miasta, nocleg, i poranna wycieczka do naczelnych ruin Jawy – Borobudur i Prambanan. A później się zobaczy. Się. Może wcześniejszy powrót do stolicy, może kolejna noc tutaj? W każdym razie co najmniej jedną noc spędzimy jeszcze w Yogyakarcie. I w związku z tym wypracowaliśmy kompromis w sprawie Tiffy – dziś zdradzamy ją z Deltą i jej basenem, ale po objechaniu okolicznych atrakcji wracamy. Rozsądny, wydaje się, układ…
                
        No i zrobiło się południe. A powiedzieliśmy wczoraj Delcie, że zameldujemy się o jedenastej. To by dopiero było, gdybyśmy nie mieli ani basenu ani atmosfery Tiffy… Nie zastanawiając się długo złapaliśmy taksówkę i pognaliśmy do Prawirotaman. Ufff. Pokój wciąż na nas czekał. Basen też błękicił się na swoim miejscu. Wypełniwszy więc nerwowo kartę meldunkową – znów nikt nie pytał o paszporty, dobrze, bo zostały przecież u Glenna – wrzuciliśmy plecaki do pokoju, zrzuciliśmy z siebie odzienie i wskoczyliśmy do przyjemnie chłodnej wody.
                 
        Wypluskawszy się porządnie uznaliśmy, że nadeszła najwyższa pora, by zacząć jakoś sensownie wykorzystywać dzień. Na przykład odwiedzić sułtana w jego pałacu, a raczej miasteczku, które wyciął sobie białym murem w środku miasta. Miło z jego strony, że wpuszcza do środka zwiedzających. No i wtopa. Bo, jak dowiedzieliśmy się od zapoznanego w jadłodajni, do której wpadliśmy na szybki lunch (rany, mają tu oldschoolową colę w szkle!), tubylca, sułtan zamyka o drugiej… A przecież od dziecka wpajano nam, że Pan Bóg daje tym, co to rano wstają. Najwidoczniej albo Allach nie zna się na chrześcijańskich mądrościach ludowych albo bogowie generalnie robią pod górkę tym, co za długo pławią się w basenach, nawet jeśli wstali o ósmej. Niewesołą informację potwierdził niestety taksówkarz, którego w związku z tym poprosiliśmy o zawiezienie w rejon Jalan Malioboro. Niech się staną zakupy.
                Szału nie ma. Setki kramów z tym samym, żadnych podrabianych antyków, za to mnóstwo tandety. Rządzą wszelkie formy batiku i pamiątkowe koszulki. Tego pierwszego próbkę już mam i nosze ją co piątek, niech więc będzie koszulka. Trochę zgłębiłem temat dostępnego asortymentu i postanowiłem, że chcę taką kremową, jakby traktowaną wybielaczem, z rysunkiem jakiejś postaci z jawajskiego teatru cieni, Wayang Kulit. Wertowałem, wertowałem i zdecydowałem się na Bimę, czyli Werkudaro. Tak mu jakoś przyjaźnie źle z osadzonych w czarnej twarzy oczu patrzyło… Udało mi się też, choć łatwo nie było, a Oliver złorzeczył już nie na żarty, kupić obuwie na jutrzejsze wertepy. Żadnych butów turystycznych ani choćby joggingowych nie znalazłem, postawiłem więc na sandały trekkingowe Weidenmann, jak się później okazało – miejscowej produkcji. Ale na podeszwach stoi ‘mountain grip’, dadzą więc chyba radę.
       
                Jeden jegomość mocno się dziś napracował, żeby zapewnić sobie nieśmiertelność na niniejszych kartach. Iluż to ludzi jest przecinkami na stronach historii, ten będzie miał cały akapit, a co! Nazwaliśmy go z Oliwerem roboczo Panem Czapeczką, bo, a to niespodzianka, sprzedawał czapeczki. Nie jakieś zwykłe bucowskie bejzbolówki, co to się nakłada na głowę i zsuwa jak najdalej na jej tył, z każdym centymetrem odsłanianego czoła pomniejszając wypisane na twarzy IQ o 10 punktów… O nie! Czapeczki były rastafariańsko obszerne, takie na trzy kilo pomarańczy, wykonane z miłej mięciutkiej sztucznej – czyli niedrapiącej – wełenki. I w ładnych kolorach. Spodobała mi się taka beżowa, a nuż kiedyś ją sobie założę do płaszcza w ojczyźnie, jesienną lub wiosenna porą. Pan Czapeczka też wyglądał niecodziennie. Mocno ćpunkowaty był, zapuchnięte rozbiegane oczka, długie czarne włosy w nieładzie, nonszalancki zarost, neurotycznie skulona sylwetka czterdziestoparolatka po przejściach, całość wsparta na chudych nóżkach wystających spod bojówkowatych szortów, bose stopy. Az miło z takim robić interesy. No więc ile? No więc koleś wyciąga karteczkę i coś skrobie. 850 000. Już w tym momencie zapracował sobie na wzmiankę w niniejszej opowieści, jako jeden z rekordzistów-marzycieli, który rzuca taką ceną, że już nie irytuje, tylko śmieszy. To prawie 300 zeta… Uśmiechnąłem się kpiąco i poszliśmy. ‘Negotiate, negotiate’ – słyszymy za sobą. Dobra, krótka piłka. Piszę mu na tej karteczce 30 000, około 10 złotych, maks, o którym możemy rozmawiać. Na co koleś, i tym mnie już zupełnie ujął, spojrzał na mnie z oburzeniem i dopisał przed moja propozycją czwórkę, tak, że zrobiło się 430 000… Negocjacje na tym się skończyły, ale gość, podobnie jak wczoraj taksówkarz, nie odpuścił przez dobry kwadrans. Był jednak o tyle ciekawszy – jego życiowy akapit urasta do naprawdę imponujących rozmiarów – że nie lazł za nami bez sensu, tylko przemykał jakoś nie wiadomo którędy i pojawiał się w różnych miejscach, zaskakując nas nowymi propozycjami sprzedaży czapeczki. Zresztą – żeby tylko! Stajemy przy straganie z koszulkami kilkaset metrów od miejsca pierwszego spotkania, a gość zaczyna nam owe koszulki prezentować? Może to był jakiś szef wszystkich tutejszych szefów i wszystkie kramy są jego? A może po prostu chciał dostać swoją dolę od kupca, któremu pomógłby w sprzedaniu nam czegokolwiek. Całkiem więc możliwe, że czapeczki tez wcale nie były jego… Zaczęliśmy sobie w każdym razie z Oliverem umilać czas dostrzegając w napotykanych po drodze ludziach – zakutanych muzułmankach, ukrytych pod ciemnymi okularami młodzieńcach, zamaskowanych motocyklistach – potencjalnych wcieleń Pana Czapeczki. W końcu jednak zniknął na dobre. A ja zapytałem o cenę takiej samej czapeczki na innym straganie. Kupiec chciał 30 000, dla sportu znegocjowałem na 25 000. Dobra transakcja. Chociaż, musze przyznać, czapeczka Pana Czapeczki miała niezrównanie beżowy kolor…  
                
             Po zakupach przetestowaliśmy miejscowe wydanie chaina Church’s Chicken. Podobnie jak w Syrii, kościółkową – choć pochodząca od nazwiska – nazwę zamieniono w Indonezji na Texas Chicken. Niestety na tym zbieżność z aleppańskim kurczakowym rajem się kończy. Nie ma mowy o DoubleSpicyChickenach, kanapkach, którymi dwóch chłopa może się najeść, nie ma mashed potatoes, nie ma ciastek maślanych… Nie ma niczego. Prawie. Są na przykład zestawy z kawałkiem kurczaka i kulką ryżu. O których wspominam nie dlatego, że takie są niesamowicie smaczne, bo nie są, ale dlatego, że są miejscowym fenomenem na polu międzynarodowych sieci, najbardziej chyba uderzającym w McDonaldsie… Taki expacki żart: kiedy możesz zacząć się uważać za prawdziwego Indonezyjczyka? Kiedy idziesz do Maca i zamawiasz zestaw kurczak – ryż – tehbotol… Tehbotol to lokalna marka mrożonej herbaty, gwoli wyjaśnienia. Swoją drogą combo takie kosztuje 5 zeta, więc deal nie jest zły. Ale te pakowane w papier kulki, takie to niejunkfoodowe… W KFC też takie mają, oprócz tego na tapecie są nowe specjalności Colonela: kurczak yakiniku i kurczak katsu… No i wszędzie obok ketchupu podają sambal.
                 
       
               Wracając pod wieczór do hostelu, przypadkiem trafiliśmy na plan filmowy. Zamknięta przez policję ulica, reflektory, ludzie z kamerami i aparatami,  jakiś wrak samochodu… To ciekawe, tutejsze autobusy są wrakami z natury, zdezelowane samochody natomiast od razu rzucają się w oczy. Aż tęskno się robi za charakterystyczną dla Syrii rewią mniej lub bardziej stylowych gruchotów z ostatnich sześciu – siedmiu dekad… No więc trafiliśmy na ten plan. Skąd wiedzieliśmy, że to plan a nie miejsce wybuchu samochodu pułapki? Dobre pytanie, w sumie nie wiedzieliśmy. Właściwie ta opcja przyszła mi do głowy dopiero teraz, kiedy przeczytałem swój krótki opis. Hmmm. Nie. Myśl ta jakoś nie mrozi krwi w żyłach. Po prostu atmosfera była bardziej z planu filmowego niż z krajmsinu. No i w ogóle nie było krwi i spływających po ścianach mózgów. Lepiej! Niebo całe było w nietoperzach! Były ich tysiące a nawet setki, gdzie nie spojrzeć – trzepoczące błoniastymi skrzydełkami sylwetki rysujące w nocnym powietrzu hektyczne trajektorie… Czy zwabiło je i uwięziło nienaturalne światło reflektorów? A może wypuszczono je tu na potrzeby filmu? Może zawsze jest ich tu tyle? Nie mam pojęcia. Widok w każdym razie niesamowity…     
        
                Ogólnie więc rzecz biorąc, przeleniliśmy ten dzień. Ale co tam. Siedzę sobie samotnie na patio przyjemnego hoteliku, patrzę na tonący w zieleni basen, do którego wskoczę z samego rana, piję bintanga i palę malioboro. Cieszę się ciszą i wsłuchuję w cykanie świerszczy, które paradoksalnie wcale jej nie przeczą. W ramach urozmaicenia, od czasu do czasu tuż obok mnie rozlega się przedziwny i niewiarygodnie głośny rechot ropuchy. Gdybym siedział nieco dalej od krzaczorów, nie uwierzyłbym chyba, że to zwierzę. Uznałbym zapewne, że ktoś dworuje sobie ze mnie jakąś zabawką lub przez lata żmudnie trenowanym, specjalnie na tę okazję, aparatem gębowym. Ale siedzę tuż obok i mogę stwierdzić z całą pewnością, że w zaroślach nikogo nie ma. A więc ropucha. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Jest pięknie.    

Vogels Hostel, Kaliurang, noc z wtorku, 25 października, na środę, 26 października 2011, za kwadrans dziesiąta

             Nie bez kozery siadam dziś do kompa o tak wczesnej porze. Jutro pobudka o 4.20, o 4.30 briefing. Brrr, słowo to już zawsze chyba kojarzyć mi się będzie z korporacyjnym epizodem mojej kariery zawodowej, tak jak sesja, wcześniej tylko erpegowa, zyskała z rozpoczęciem studiów drugie, mroczniejsze znaczenie… W każdym razie briefing. Z Christianem Awuy, właścicielem Hostelu Vogels. Z jakiejż to okazji ta poranna pogadanka? Wulkan, wulkan, wulkan! Gunung Merapi, Góra Ognia, sama już nazwa ciarkami przechodzi po plecach, jeden z bardziej niespokojnych wulkanów na świecie. Wulkan, który znajduje się w tej chwili niebezpiecznie blisko za mną. Wulkan, który jutro zamierzamy z Oliverem i Christianem zdobyć. I z tajemniczym Edwardem, pierwszym śmiałkiem, który na tablicy w recepcji wpisał swoje imię na liście uczestników wyprawy. Wulkan, wulkan, wulkan! Wreszcie.
                
                  Zaraz po briefie szybkie śniadanie i w drogę. Paręset metrów w górę przez las równikowy, który bezczelnie wpełza na stoki olbrzyma. Mimo że ten nad wyraz często karci go gniewnie potokami lawy. Mnie za to, a właściwie moje świeżo zakupione sandały, skarcił na wstępie Christian. To sobie sprawcie sklepy turystyczne w tej Waszej Indonezji, to przyjdę inaczej obuty. Zresztą nie takie rzeczy się robiło w jeszcze mniej, wydawałoby się, przyjaznych trekkingowi kroksach…
                 
              Wziąłem przed chwilą pierwszy gorący prysznic od dwóch miesięcy. Wspomnijcie o mnie, jak wam w ojczyźnie wyłączą ciepłą wodę na dwa dni… Śmieszne, wypadałoby może jakoś pocelebrować tę przyjemność, tymczasem refleksja na temat tego, czego doświadczam, pojawiła się w mojej brudnej głowie dopiero w trakcie. E tam, nie potrzebuje gorącej wody, jej obecność lub nieobecność w żaden sposób nie wpływa no moją satysfakcje z pobytu w hotelu. Hotel ma mieć klimat. Dotąd udaje nam się bez pudła trafiać w odpowiednie progi, tak jest i tym razem. Budynek jest duży, drewniany z podmurówką i architektonicznie zachwycająco pogmatwany mnóstwem drzwi, werand i zastawionych wygodnymi bambusowymi fotelami i półkami pełnymi książek zakątków. Jest stary i nieco zapuszczony, ale – jak wiecie – atmosfera domu Usherów jest mi bliższa niż atmosfera bezdusznych czterogwiazdkowych molochów. A atmosfera Vogels zdominowana jest przez Gunung Merapi, który, jak to wulkan, przynosi śmierć, ale jest też przewrotnym dawcą życia. Czy to użyźniając okoliczną glebę, czy to, bardziej nowocześnie i prozaicznie, pozwalając mieszkańcom zarabiać na turystach. Merapi tyczą się więc plakaty, Merapi tyczą się fotografie, Merapi jest głównym tematem wpisów w księdze gości – pozdrawiamy Tomka i Agatę z Wrocławia, którzy uprzedzili nas o kilka dni...         
                
                  Ale ja, tym razem, zakochałem się przede wszystkim w altance. Stoi w ogrodzie pełnym doniczek z roślinami i klatek z ptakami. Bambusowa konstrukcja o dwuspadowym dachu, podłoga jakieś pół metra nad ziemią, na niej dywan, niziutki kwadratowy stoliczek i porozrzucane wokół kwadratowe maty. Na jednej z nich właśnie siedzę i macham do Was wesoło, na nich też rozłożywszy się wygodnie, delektowaliśmy się obiadem, którego kolejne dania donosiła z kuchni niemłoda już kucharka o miłym uśmiechu. Staram się jak mogę nie zanudzać Was szczegółowym menu naszych kolejnych posiłków, walczę z tą dziwaczną tendencją do uwieczniania wszystkiego, co pojawia się na naszych stołach, ale czasem muszę ulec. Tym razem kompromisowo wspomnę o jednym daniu, gado-gado, którego próbowaliśmy dziś po raz pierwszy. Potrawa to dość prosta, a jednocześnie na tyle wyjątkowa, że stała się jedną z najsławniejszych bogatej kuchni indonezyjskiej. Tworzą ją pokrojone na dość duże kawałki warzywa – miedzy innymi kapusta, pomidory, ogórki i kalafior, w jakiś sposób lekko podgrzane. Raczej nie są gotowane w wodzie, strzelam, że prosto z deski wędrują na parę, która podwyższa ich temperaturę, pozwalając przy tym zachować pełnię smaku. Do warzyw wkrojone jest tofu, całości dopełniają ugotowane na twardo jajka. I słodkawy sos z orzeszków ziemnych, który łączy w całość poszczególne składniki i nadaje daniu charakteru. Jakoś tak naturalnie biesiaduje się przy niskim stoliku. Można siedzieć, półleżeć, albo zupełnie wyciągnąć się na matach. Gdybym miał w Gdańsku jeszcze większą kuchnię, bez dwóch zdań sprawiłbym sobie taki kącik jadalny…
                 
                   W altance wreszcie uciąłem sobie poobiednią drzemkę. Napomykam o tym nie tylko w ramach tworzenia możliwie pełnej listy licznych altankowych dobrodziejstw (mamo, ja chcę taką altankę, kuuup miii!) i promocji spania na świeżym powietrzu. Drzemka bowiem pozwoliła mi na dokonanie ciekawej obserwacji. Kiedy mianowicie w Polsce temperatura pozwala wreszcie na komfortowe spanie pod gołym niebem, wszystko psują owady. Komary, muchy, mrówki, całe to piekielne tałatajstwo. Niewiele wiedziałem o Indonezji zanim się do niej wybraliśmy, ale wydawało mi się pewne jak amen w pacierzu, że jej klimat czyni owady – oraz pajęczaki i inne plugawe stawonogi – większymi, bardziej jadowitymi i generalnie wredniejszymi niż gdziekolwiek indziej. A spałem sobie spokojnie jak dziecko – żadnego bzyczenia, alarmujących kroczków niezliczonych nóżek maszerujących po ciele, żadnych wreszcie ukąszeń. Dziwne. Jakże przyjemnie dziwne.    
                 
          W sumie chętnie zostałbym tu na noc, ciekawe ile zażyczyłby sobie za taką opcję noclegową Christian. Ale niech już będzie pokój. Właściwie dwa duże połączone pokoje z wielką łazienką, jeden z ogromnym łożem małżeńskim, drugi z dwoma pojedynczymi łóżkami. Całość za 125 000. Z jaszczurką i myszą w gratisie. Gdybyście kiedyś zatrzymywali się w Hostelu Vogels, polecam też opcję dormitorium. Ładny pokój z czterema łóżkami, po 25 000 od sztuki, jakieś 9 zeta, symboliczna oplata – skusilibyśmy się, tyle że moja małżonka nie chciała zrezygnować z prywatnej łazienki. Albo zapytajcie o nocleg w altance…
               
                Jeszcze, na koniec, parę zdań (z których zrobi się pewnie parę akapitów) o tym, jak żeśmy się tu znaleźli. Po śniadaniu i jeszcze jednej kąpieli w basenie, której nie mogliśmy sobie odmówić, upewniliśmy się w recepcji, że możemy złapać autobus do Kaliurang z dworca Giwangan położonego w południowej części miasta. Tak, jasne, możemy. Brzmi jakoś tak podejrzanie, nie uważacie? Już wiadomo, że coś będzie nie tak. Ale nie uprzedzajmy faktów. Złapaliśmy taksówkę z głównej ulicy i ruszyliśmy w stronę dworca. Daleko go postawili, pewnie jakieś lobby taksówkarskie maczało w tym palce, zapłaciliśmy 20 000. Na dworcu przywitali nas naganiacze. Standardowe machanie, jakbyśmy bez machania ich nie widzieli i ‘where you go, where you go?’. Nie lubię pierwszych wizyt na dworcach. Podczas kolejnych wiem już co, gdzie i jak załatwić, a przy pierwszym kontakcie nie wiem, czy zagadujący nas miejscowi to naganiacze czy może pracownicy obsługi, którzy chcą pomóc. Naganiaczy można olać, pracowników, którzy starają się ułatwić nam podróż nie wypada. Ci okazali się naganiaczami – kiedy tylko dowiadywali się, że nie jedziemy do Denpasar, stolicy Bali, ani do Jakarty, tracili zapał i z nieskrywanym zawodem i mocno na odwal wskazywali, gdzie mamy pytać o Kaliurang. Trafiliśmy do odpowiedniej budki mieszczącej niewielki stoliczek i pana z wąsami. O dziwo – wstydź się Polsko – całkiem sprawnie wytłumaczył nam po angielsku, co robić dalej. Niestety to, co powiedział, ucieszyło nas znacznie mniej niż jego talenta lingwistyczne. Z tego dworca do Kaliurang nie dojedziemy, mamy złapać miejską siódemkę i próbować na dworcu Terban. To ten w północnej części miasta – a to niespodzianka…
                

                 Na szczęście kolorowa siódemka z klimatyzacją w wersji ‘otwarte okna i drzwi’ podjechała, jak tylko odnaleźliśmy właściwą platformę.  Atmosfera wyluzowana, gość od zbierania kasy za przejazd wyskoczył sobie do sklepu po wodę, kiedy staliśmy na światłach, spoko. Po jakichś trzydziestu minutach byliśmy na miejscu. Tak nam w każdym razie powiedział kierowca, na dworzec to nijak nie wyglądało, przy krawędzi jezdni stał jeden busik. Właściwie wrak busika, ale przywykłem już na tyle, że biorę udział w zbiorowym zaklinaniu rzeczywistości: busik. Miał nawet jakieś oficjalne oznaczenia, które, jak założyliśmy, oznaczają, że nie jest prywatną taksówką, która zedrze z nas turystyczną stawkę. I stało na nim Kaliurang. Wsiedliśmy, a po chwili, kiedy pojazd wypełnił się mniej więcej w połowie swoich czternastu miejsc, z kierowcą licząc, ruszyliśmy. Bosy kierowca z papierosem w zębach bezlitośnie cisnął pedał gazu, ale pięliśmy się pod górę żółwim tempem. Nagle stajemy. Awaria? Chyba nie, kierowca siedzi spokojnie. Z prostopadłej uliczki zaczynają się zbliżać dzieci w szkolnych mundurkach. Spostrzegają nasz autobus i zaczynają biec. Po diabła wszyscy lecicie, myślę sobie, przecież i tak się nie pomieścicie. Ale lecą, lecą. Są. Zaczynają wsiadać, wszyscy. Robi się naprawdę ciasno, ale bywało i tak, do Kaliurang jest może jeszcze ze trzy kwadranse, damy radę. I wtedy widzę kolejną grupę. Zaczynają biec, wbijają się. Teraz to już przesada. A tu następne parę osób puszcza się biegiem… Ciężko było ich wszystkich zliczyć, bo jedni zasłaniali drugich, zastygłszy w najdziwniejszych pozach, na jakie tylko pozwalały kształty pojazdu. W środku, jeśli dobrze kalkulowałem, pomieściło się chyba dziewiętnaście osób. Pięciu natomiast chłopaków oparło stopy na schodkach, uchwyciło się krawędzi otworu drzwiowego i tak wisząc i śmiejąc się jechało do domu.  
               
             Najzabawniejsze jednak było to, że autobus stopniowo pustoszał a wisielcy wcale się nie garnęli, żeby wsiadać do środka. Fajnie tak wisieć najwyraźniej, myślałem sobie, i pewna myśl zaczęła kiełkować w mojej głowie… W pewnym momencie zatrzymaliśmy się. Ostatni pasażerowie wysiedli a nasz kierowca oświadczył, że musimy się przesiąść. Tego nie było w planie, ale istotnie przy drodze stał podobny wrak, którego pan zaprosił nas do środka. Nie wiadomo które z nich bardziej przerażające. Gość wyglądał trochę jak wczorajszy Pan Czapeczka, rozwiane w stylu Edwarda Nożycorękiego włosy, wąsy, przygarbiona sylwetka. Wzbudził jednak nasze zaufanie po wielokroć zapewniając – spostrzegłszy pewnie swoimi przekrwionymi oczami naszą konsternację – że ‘no money’, że płacimy temu pierwszemu kierowcy a z nim jedziemy na tych samych biletach. W przenośni, bo żadnych biletów przecież nie było.
            

               No dobra. Pierwszy kierowca odjechał, a ten drugi zasiadł sobie z ziomkami pod sklepem i zapalił papierosa. Skończył i dalej siedzi. Hmmm. W sumie nam się nie spieszyło, wysiadłem więc rozejrzałem się, spostrzegłem warunga. Tak, przydałoby się coś zjeść. Pytam ile do odjazdu. Dziesięć minut, pokazuje na palcach. Wystarczy na mie ayam? Wystarczy, uśmiechnął się szeroko. Nie musiał dwa razy powtarzać. Pobiegłem, zamówiłem, zapłaciłem piątkę, dwa razy taniej niż w Jakarcie. Po chwili siedzieliśmy cała trójką w busie nad szczodrą miską makaronu z kurczakiem i zieleniną zalanego smakowitą zupą. Renata zorganizowała jeszcze ciastka i herbatę z pobliskiej piekarni. I lunch jak złoto. Od razu nam się humory poprawiły.
          

           
Pewna myśl zaczęła kiełkować w mojej głowie, zasygnalizowałem… Trochę się, że tak powiem cykałem. Nie niebezpieczeństwa, tylko niepotrzebnego przedstawienia. Ale co tam, i tak się gapią, niech chociaż mają na co. Pozostałą część drogi do Kaliurang przejechałem wisząc na zewnątrz autobusu i zachwycając się pierwszymi glimpsami majaczącego na horyzoncie wulkanu. Chłopaki wiedzieli, co robią. Megafrajda.

3 comments:

  1. 1. Śniadanie u Tiffy
    2. - 6. Delta Homestay
    7. Wierzcie lub nie, ale te kształty na niebie to nietoperze...
    8. w drodze do Kaliurang - zwisając z drzwi autobusu zdjałem panią z klimatycznym paliwkiem do skuterka - nie byle co...
    9. w drodze do Kaliurang
    10. w drodze do Kaliurang - widać już Merapi
    11. małżonka w opisywanej altance
    12. kierowca drugi w swojej maszynie
    13. im nas więcej, tym weselej...
    14. wisielcy
    15. spoko lunch w busie
    16. spoko lunch w busie
    17. i ja jako wisielec...

    ReplyDelete
  2. Drogi Michale:) Jak zwykle z ogromną przyjemnością przeczytałam Twój tekst - piszesz nie tylko ciekawie, barwnie, ale masz także lekkie pióro! Przyznam szczerze, że praktycznie od początku czytania po sam koniec uśmiech nie schodzi z moich ust, a bardzo często śmieję się na głos. Dzięki za te miłe chwile, pisz często:)
    P.S. Piszesz o rzekomym zanudzaniu czytelników kulinarnym aspektem Waszych podróży...Nic bardziej mylnego - kuchnia również wiele mówi o tubylcach, takie mam wrażenie:) Ja akurat czytam o tym chętnie i z zainteresowaniem:)

    ReplyDelete
  3. Dziękuję bardzo za ciepłe słowa. O ileż przyjemniej pisze się wiedząc, że po drugiej stronie jest ktoś, komu sprawia to przyjemność, kto może dzięki mnie, poczytawszy sobie i pośmiawszy się trochę, miło zacząć dzień. Polecam się ;)

    Na temat kuchni słyszałem różne opinie, stąd ubezpieczam się niejako w tekście ;) Dziękuję za kolejny głos na tak :D

    ReplyDelete