Monday, March 31, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XXI




Niełatwo być wiewiórką w Laosie, czyli co się stało z zapasami beerlao • słoniowa extravaganza – o laotiańskim poczuciu humoru • Nighthawks • Amazing Race: Laos/Thailand, czyli czy zdołamy wyprzedzić pociąg? • sen o nowoczesności • o kupczeniu relikwiami • czy autor Wam zdziczał




Villa Merry 1, Luang Prabang, Laos, poniedziałek, 30 grudnia 2013, dwadzieścia po jedenastej



         Ostatni wieczór w cichym, sennym, a może raczej pogrążonym w medytacji, miasteczku Luang Prabang, otoczonej górami i dżunglą dawnej laotiańskiej stolicy. Ostatnie butelki beer Lao na drewnianej hotelowej galeryjce, w towarzystwie drewnianego kota- popielniczki. Jest coś niezaprzeczalnie uroczego w drewnianych budynkach i drewnianych meblach. Jest coś niezaprzeczalnie uroczego w architekturze, która czerpie z dostępnych na miejscu surowców i sprawdzonych przez wieki rozwiązań. Mamy w Edynburgu w bród kamienia, dolerytu bodajże, zbudujemy zamek z kamienia. Mamy na Pomorzu glinę, zbudujemy kamienicę z cegły. A nie cholernych pustaków ytong. W ten sposób myślenia wpisuje się nie tylko mój hotelik, ale całe Luang Prabang. Miasteczko zachwycające architektoniczną spójnością i prostym, skromnym, bezpretensjonalnym wdziękiem. Wiadomo, jak przyjdzie wilk i dmuchnie, moze być różnie, ale przynajmniej wygląda to dobrze.



          Ostatnie beerlao. A może i nie ostatnie, bo mój mały zapas piwa laotiańskiego monopolisty – beerlao to praktycznie jdyne piwo dostępne w Loastańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej – umieściłem w lodówce, w sekretnej hotelowej piwniczce na tyłach budynku, którą pokazała mi miła gospodyni. Sprytnie, ha, myślałem sobie, zimne beerlao na wieczór bez wychodzenia do sklepu. Jakież było moje zdziwienie, jakaż rozpacz ogarnęła mnie, kiedy stanąwszy przed chwilą przed drzwiami, drewnianymi rzecz jasna, spotrzegłem na nich kłódkę. Nie omieszkałem oczywiście potrząsnąć nią lekko – i bez wiary, niczym może-jeszcze-wcale-nie-pustą paczką papierosów. Niestety, cud się nie zadział, zamknięte. Szczęśliwie pobliski sklepik był jeszcze czynny, a w czynnym sklepiku beerlao po 10 000 kipów zabranąć nie mogło. Zostałem tak czy owak z zapasem beerlao w piwniczce i brakiem koncepcji na zutylizowanie go jutro. Dzień chcemy wykorzystać na eksplorowanie najbardziej zakurzonych zakamarków miasta, prawdopodobnie na rowerach, piwo w przerwie byłoby na miejscu, gdyby było upalnie, ale w porze „zimowej” – jakoś bez sensu. Wieczorem meldujemy się na pokładzie autokaru kuszetkowego do Vientiane. Pić przed autobusem i skazać się na korzystanie z autokarowej toalety – jeszcze bardziej bez sensu. Trudna rada.



         Trudna też rada, że Sylwestra spędzimy w tym roku w autokarze. Autokarze zarzucającym na każdym z setek ostrych zakrętów. W planie rzyganie bez picia, tego jeszcze nie było. Jakaś kumulacja bezsensowności... W ten sposób jednak, jeśli uda nam się w noworoczny poranek złapać w Vientiane autobus do Nong Khai lub Udon Thai w Tajlandii, a po południu pociąg lub autobus do Bangkoku, będziemy w stolicy drugiego stycznia rano i będziemy mieli całą dobę na korzystanie z uciech cywilizacji przed powrotem do naszego starego i dobrego, ale jednak mocno prowincjonalnego Yangonu.



           Ale dość czczych rozważań i planów, pomówmy o dniu dzisiejszym, dniu tak obfitującym w przeżycia, że mógłbym nimi, biorąc pod uwagę niebezpieczną skłonność do dygresji, śmiało obdzielić dwa dorodne teksty. Spróbuje jednak, nie lękajcie się, zawrzeć je w kilku akapitach, dzięki czemu nie zanudzę Was na śmierć i uda mi się może wstać o siódmej na jogę w pobliskiej Utopii.



          Zaczęło się wszystko od zwiedzania kompleksu kambodżańskiego Angkor Wat, a konkretnie Angkor Thom. Otóż wokół Angkor Thom można przejechać się na słoniach. Mam raczej negatywne zdanie na temat wykorzystywania zwierząt w celach rozrywkowych, ale kambodżańskie giganty wyglądały na całkiem zadbane, dobrze odżywione, nienafaszerowane narkotykami i nawet zadowolone ze swojej pracy, czego raczej nie można powiedzieć o większości mieszkanców Kraju Angkor Wat, Pizzy I Salonów Masażu. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że moja żona ma takie potrzeby, okazało się jednak, że przejażdżka na słoniu jest według niej warta 15 dolarów, od osoby, których życzyła sobie za nią obsługa. Już byśmy się wspinali na platformę, z której wsiada się na przyczepioną do słonia ławeczkę, gdyby nie to, że Oliver przeżywał właśnie nawrót zatrucia pokarmowego, którego nabawił się jeszcze w Tajlandii. Postanowiliśmy wziąć na przejażdżkę, jak to się mówi, raincheck, ale obiecaliśmy sobie jednocześnie, że jeśli w Laosie, Kraju Miliona Słoni, nadarzy się odpowiednia okazja, skorzystamy z niej.



       Okazji tego rodzaju, okazało się podczas zbierania informacji w licznych biurach turystycznych w Luang Prabang, nie brakuje. Okazało się również, że dobrze zrobiliśmy nie zaliczając swojego pierwszego razu w kwadrans z jakimś przygodnym słoniem. Luang Prabang i pobliskie Elephant Campy zdawały się zapewniać oprawę i atmosferę znacznie bardziej odpowiadającą tej doniosłej chwili. Przeanalizowaliśmy sprawę dokładnie, przeliczyliśmy kipy i zabukowaliśmy na dzień dzisiejszy najbardziej wykwintne słoniowe doświadczenie, istną słoniową extravaganzę. 35 dolarów od osoby, dla porównania.



       Obóz jest jeszcze, jak to w Azji, a w Laosie chyba szczególnie, w fazie budowy. Parę szop, jakiś szałas dla obsługi i murowany budynek w stanie surowym otwartym. Resturacja w zamyśle, zgaduję, może z paroma pokoikami dla gości na górze. Ponownie – całkiem się to nawet, w kontekście ogólnego porównywalnego z polskim azjatyckiego bezguścia architektonicznego, nieźle prezentuje. Szczególnie obszerna weranda z masywnym stołem i drewnianymi leżakami, z której już wkrótce – wkrótce w rozumieniu laotiańskim – można będzie leniwie wpatrywać się w Mekong znad książki.

                              

         Ale jeszcześmy się tak naprawdę dobrze wokół siebie nie rozejrzeli, kiedy przyszło dosiadać słoni. Pierwsze podejście na poziomie trudności ‘easy’. Po drewnianych schodkach na platformę, z platformy stopa na wielką pomarszczoną głowę i hop zadek na ławeczkę umocowaną na grzbiecie. Manewr do ogarnięcia nawet dla tłustych Amerykanów, chociaż z perspektywy platformy, a zaraz potem ławeczki, wydaje się, że do matki ziemi jest wyjątkowo daleko.



         Słoni w obozie jest trójka, mnie przypadł jeden do spółki z Oliverem, na drugim rozsiadła się trzyosobowa rodzina Austriaków, na trzecim – Renata z młodym Japończykiem. I tak sobie niespiesznie ruszyliśmy w las. Do każdego słonia dołączono mahouta, czyli opiekuna-trenera. Praca mahouta przedstawia się wyjątkowo wdzięcznie. Polega ona na człapaniu obok słonia, pokrzykiwaniu, paleniu papierosów, radosnego robienia zdjęć aparatem jeźdźca i, od czasu do czasu, pociągania za linkę, kiedy krnąbrne zwierzę zatrzymuje się, by potężnym ruchem głowy zagarnąć do paszczy obrośnięte liśćmi gałęzie lub by się załatwić. Nie będę się rozwodził nad ostatnim tematem, nie mogę jednak nie podzielić się drobną obserwacją: sikanie słonia pod względem objętości płynu i przepływu przypomina opróżnianie solidnego wiadra wody w kilka sekund.



          Ledwie zdążyłem skonstatować, po pół godzinie mniej więcej, że ławeczka raczej nie ześlizgnie się nagle z grzbietu słonia na bok i nie wysypie mnie na ziemię, kiedy mahout postanowił, że nadszedł czas na poziom ‘medium’. Z pokrzykiwań i gestykulacji wywnioskowałem, że mam zsunąć się z ławeczki na słoniową szyję. Cóż było począć, tak też zrobiłem, by po kolejnym kwadransie czy dwóch, starając się trzymać plecy prosto i robić dobrą minę do złej gry – wjechać z powrotem do obozu.



         Dostaliśmy zasłużoną kawę, owoce i chwilę na papierosa, po czym zaproszono nas na powrót do vana i powieziono na przystań. Skąd przystań nagle w menu słoniowej extravaganzy? Wyjaśnienie trzyma się nawet przysłowiowej kupy; słonie były trzy, entuzjastów jeździectwa ekstremalnego – dwa razy tyle. Kiedy więc jedni odbywajali swój trening indywidualny, reszta płynęła łodzią do jaskiń, po których swoje setki posążków porozstawiali wyznawcy Buddy. Stąd przystań. Po której, nie mogło byc inaczej, podano nam lunch: bagietkowe kanapki i smażony ryż.


       











 

















         Nadszedł czas na ostateczne starcie, poziom ‘hard’. Trening teoretyczny trwał jakieś dwie minuty, podczas których nauczyliśmy się priorytetowych laotiańskich komend: „w przód”, „w prawo”, „w lewo” i „stop”. Nadal startowaliśmy z platformy, tym razem jednak słonie pod nami, po jednym dla każdego, były nagie jak je Budda stworzył, żadnych ławeczek, żadnych zabezpieczeń, szaleństwo. Usadowiliśmy się na szyjach, kolana możliwie prosto, nogi pod uszami – niekiepskie swoją drogą zabezpieczenie przed słońcem. Głęboki wdech i w las.



           Jazda na oklep po prostej drodze jest w sumie banalna, trzeba trzymać balans i tyle. Słoniom ewidentnie się nie spieszy, w kłus nie przechodzą. Komendy jednak nijak nie działają. Założyłbym, że to nasz marny laotiański akcent, gdyby nie to, że skuteczność komunikacyjna mahoutów była podobnie znikoma. Słonie najwyraźniej nie rozumieją laotiańskiego i tyle, bydlaki. Schody w każdym razie zaczynają się na dwa sposoby. Po pierwsze, podczas wspinaczki na strome pagórki i podczas zejść. Słoniowe kopyta zdają się mieć wyjątkowo dobrą przyczepność do błotnistego niekiedy podłoża, ale trzeba się trochę na pochyłościach wyginać, żeby utrzymać równowagę. Po drugie, kiedy stadko zdecyduje, że czas na popas. Zdarza się to wyjątkowo często i nic wiecznie głodnych bestii nie jest w tej kwestii w stanie powstrzymać. Bez ceregieli włażą w krzaczory i machają tymi swoimi łbami olbrzymimi, rwąc to z jednej, to z drugiej strony naręcza – natrąbia? – gałęzi o grubości palca. Robią to bez wysiłku, naturalnie, ale siły działające przy tym na jeźdźca zmieniają ten zwykły posiłek w swoiste rodeo.



        Ale daliśmy radę, wszyscy dożyli i utrzymali się na szarych szorstkich grzbietach aż do kąpieli w Mekongu. Gdzie, jak się okazało, odblokowaliśmy ukryty level, ‘extreme’. Mnie się to konkretnie udało, a raczej ja zostałem do tego zaszczytu wytypowany. Level ‘extreme’ polega na tym, że kiedy słonie wlezą do rzeki, jeden z mohoutów – śmieszek istny – daje jakiś ukryty znak jednemu ze słoni, a temu uaktywnia się nagle ADHD, zaczyna wariować i rzucać się na wszystkie strony z zadziwiającą w kontekście prezentowanej wcześniej ospałości energią. Utrzymać się na grzbiecie nie sposób. Wpada się do wody w asyście gromkich śmiechów i żartów. Po czym jest się gestami gorąco zachęcanym, by spróbować swoich sił ponownie. Słoń czeka grzecznie, po czym, kiedy tylko poczuje na sobie jeźdźca, momentalnie się go pozbywa. Gdyby mógł, pewnie śmiałby się do rozpuku razem ze swoimi pobratymcami.



           Zrzędzę sobie żartobliwie, ale zabawa jest w grucie rzeczy istotnie przednia. Przynajmniej jeśli zostało się wcześniej ostzreżonym przez kolegę Austriaka i nie ma się aparatu i papierosów w kieszeni. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że komenda ‘zrzuć jeźdźca’ jest najwyraźniej jedyną, która jest ze stuprocentową skutecznością i wyjątkowym entuzjazmem wykonywana. Aż strach się bać o to, czy działa też na lądzie.

      

           Swoje szkolenie podsumowaliśmy jedną jeszcze absurdalną dość przejażdżką, taki ostatni laotiański figiel na pożegnanie. Mohouci polecili nam dosiąść swoich olbrzymich wierzchowców mianowicie i ruszyć za nimi. Jechaliśmy tak sobie i jechaliśmy aż dojechaliśmy do pagórka. Na pagórku słonie zostały poproszone o ugięcie przednich kończyn a my zostaliśmy poproszeni o zejście. Nasze miejsca zajęli mahoutowie i... tyle ich widzieliśmy. Wzięli sobie i odjechali w stronę zachodzącego słońca a my zostaliśmy w dżungli. Dobrze, że Renata i jej wyczucie kierunku były z nami, bo byśmy do szkolenia jeździeckiego dołożyli gratisowe szkolenie survivalowe...



          No i tak się, jak zwykle, skończyło planowane kilka krótkich akapitów, szkoda gadać. Nic to, wstanę na jutrzejszą jogę i tyle.

    










Popiang House, Bangkok, Tajlandia, noc ze środy, 1 stycznia na czwartek, 2 stycznia 2013, kwadrans po trzeciej



       Każda, choćby kilkudniowa podróż, niezależnie od tego, iloma wrażeniami usiana jest po drodze, ma dla mnie dwa niezmiennie magiczne momenty. Pierwszy to ten, kiedy wziąwszy ostatni prysznic w znajomym miejscu, w aktualnym domu, odziany w czyste ubrania, bezbłędnie i estetycznie spakowany, zdążam na miejsce zbiórki, ćmiąc papierosa. Mam w plecaku możliwie niewiele, ale wiem, że mam wszystko, czego będę potrzebował. Jestem gotowy na każdą przygodę, która czeka za zakrętem. To moment absolutnej wolności i otwarcia się na to, co może przynieść los. Choćby był to zakończony śmiercią upadek ze słonia.



          Drugi moment to moment powrotu do domu, do cywilizcji. Moment, w którym można sobie pogratulować wypełnienia mniej lub bardziej precyzyjnie wyznaczonej misji. Moment związania się na powrót ze światem.



          Bangkok to dobre miejsce na powroty. Wychodzę z hotelu o trzeciej w nocy, kiedy Kambodża i Laos dawno już pogrążone są we śnie, zaglądam do pierwszej napotkanej knajpy. Pusto. Kilkanaście stolików, tylko przy jednym z nich siedzi grupka obcokrajowców. Ich głosy niosą się po całej Soi Rambuttri, uliczce w tej części znacznie cichszej niż hektyczna Khao San Road. Z głośnika komórki kelnera sączy się ledwie słyszalna melancholijna muzyka. Brudnawa tablica głosi, że duża butelka changa kosztuje 80 bahtów, taniej nie będzie. Miejsce wydaje się wyjątkowo odpowiednie na zakończenie podróży. ‘O której zamykacie?’, zagaduję posiadacza sprzętu grającego. Otrzymuję odpowiedź wybitną, celującą: ‘Jesteśmy czynni 24 godziny na dobę’. ‘Zdałeś, brachu, nie mam więcej pytań, przynieś dużego changa!’. ‘Jesteśmy czynni 24 godziny na dobę’, to trochę jakby mówił ‘Witamy w domu!’.



         Zawsze jest coś, czego można sobie po powrocie pogratulować, choćby, a może przede wszystkim, wtedy, kiedy los piętrzył na drodze, mniej lub bardziej dosłownie, swoje przeciwności. Dziś wypada poklepać się po plecach, czy przybić inną piątkę, za ostatni odcinek podróży.



           Planowaliśmy pierwotnie, zmęczeni już nieco organizowaniem i zgrywaniem środków transportu, pokonać go możliwie bezboleśnie. Nie tak bezboleśnie, żeby zaraz lecieć samolotem, to opcja po pierwsze nazbyt kosztowana, po drugie jakoś pachnąca oszustwem. Podróżowanie samolotem rejsowym to żadne podróżowanie  w moim odczuciu. Ale wykupienie pakietu tuk-tuk – autobus – tuk-tuk – autobus – tuk-tuk – pociąg wydawało się pójściem na łatwiznę wybaczalnym. Z odcinkiem Luang Prabang – Vientiane 31 grudnia nie było problemu, nie było przesadnie wielu chętnych na spędzenie Sylwestra w autokarze sypialnym. Odcinek Vientiane – Nong Khai też zdawał się nie nastręczać trudności – tuk-tuków i lokalnych autobusów zawsze jest w bród. Na wieczorny pociąg sypialny za to z Nong Khai do Bangkoku na 1 stycznia nie udało się jednak naszemu agentowi wykupić miejsc, choć dzwonił gdzieś i starał się, jak mógł. Gawiedź wraca z wakacji. Nie udało się ani jemu, ani kilku innym agentom, których w lekkiej, ale narastającej panice odwiedziliśmy.



        Nici więc z pójścia na łatwiznę, nici z zapłacenia prowizji za bycie odbieranym z dworca i wiezionym na dworzec kolejny. Zatem, po raz kolejny, opcja „zrób to sam”...



      Jedno, co mogliśmy w tej sytuacji zrobić, by umilić sobie i ubarwić nieco kolejną długą i męczącą podróż to rzucić sobie, i agentom turyrtycznym, wyzwanie. Oferujecie przyjazd do Bangkoku 2 stycznia o szóstej rano za, 530 000 kipów od osoby, czyli za 66,25 dolara? My dojedziemy tam nie tylko taniej, ale i szybciej.



      Pierwszy odcinek, tuk-tuk na dworzec autobusowy w Luang Prabang i odcinek drugi, autokar sypialny do Vientiane, wykupiliśmy w biurze. Bez sensu wydawała się wycieczka na stację, woleliśmy ostatni dzień spędzić jeżdżąc na rowerach po mieście. 180 000 kipów od osoby. W porównaniu do podróży tą samą trasą do Luang Prabang, poszło gładko. Tym razem zamiast piętrowego autokaru, piętrowe były łóżka. Szczęśliwie trafiły nam się leżanki dolne, w miarę wygodne, budziliśmy się wprawdzie na co bardziej brutalnych zakrętach, ale nie mielismy skąd spadać na podłogę. W cenie biletu mieliśmy tak zwany posiłek około północy, obudziliśmy się nawet na postoju, ale szampana nie rozlewali, więc darowaliśmy sobie nudle i, złożywszy sobie życzenia, na powrót zapadliśmy w sen.

 

















        W Vientiane wylądowaliśmy po jedenastu godzinach, z godzinnym opóźnieniem, około siódmej rano. Toaleta, look around, tuk-tuk. Zaproponowałem kierowcy 25 000 kipów, ruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się parę minut później. Kierowca wykoncypował sobie w tym czasie, że zamiast 25 000 kipów chce kipów 50 000. Do widzenia, miłego dnia. Gość pojechał dalej w tę samą stronę za darmo, bardzo rozsądnie. Przydałoby się Wam odrobinę kapitalistycznego ducha w Waszym pięknym komunistycznym Laosie... No nic, idziemy. Po paruset metrach zatrzymuje się przy nas pusty pick-up. Talat Sao? Talat Sao. Ile? Coś tam coś tam po latoiańsku. Ile? Gość wyciąga pieniądze, trzy banknoty po 10 000 kipów. Biorę od niego pieniądze, upewniam się w międzynarodowym języku kalamburowym, że jedna osoba to 10 000, a nie 30 000. Rozumiemy się, zgoda. Dojeżdżamy na Talat Sao. Wspaniale, mają autobusy do Nong Khai, pierwszej miejscowości po tajskiej stronie granicy, mają do Udon Thani, mają nawet do Khon Kaen. Mało tego, mają i do Bangkoku, ale dopiero o osiemnastej, a my mamy przecież Amazing Race do wygrania.



     Udon Thani, wezeł komunikacyjny, wydaje się najlepszą opcją. Najbliższy autobus odchodzi o ósmej, ale miejsca są już wyprzedane. Następny jest o dziewiątej, mamy godzinę na zjedzenie śniadania. Kupujemy, z konta schodzi po 24 000 kipów na osobę. Znajdujemy francuską piekarnię-kawiarenkę, tego było nam trzeba na pożegnanie z francuskimi Indochinami.



     Podróż do Udon Thani zajmuje nam dwie godziny z kawałkiem, poszłoby szybciej, gdyby wyjazd z Laosu nie był obarczony idiotyczną procedurą godną przysłowiowej republiki bananowej. Wjeżdża się do Laosu, przepłaca się za wizę, dorzuca się parę dolców łapówki za pracę celników „po godzinach”. Wydawałoby się, że wystarczy. Nie, nie wystarczy, trzeba jeszcze uiścić opłatę wyjazdową. Bzdurne 3 dolary od osoby i długa kolejka do okienka. Zanim odkrywamy, o co w tym chodzi, zdążamy już dostać pieczątki wyjazdowe z Laosu. Ale nie możemy przejść przez bramki, wracamy więc, nabywamy karty magnetyczne, jak na metro, przemykamy cichcem przez korytarzyk pomiędzy budkami celników, wręczamy karty jakiemuś jegomościowi, przechodzimy przez bramki. Nie ma to jak czynienie życia prostszym, brawo.



         Z Udon Thani mieliśmy złapać do Bangkoku pociąg lub autobus. Pociąg wydawał się rozwiązaniem ciekawszym, autobus jednak, okazało się, był na miejscu i odchodził w ciągu pięciu minut, o 11.30. Chwila na naradę. Bierzemy. 525 baht od osoby schodzi z konta. Ogólny koszt podróży zamyka się w 43,75 dolara na osobę. Zaoszczędziliśmy po 18,75 dolara na osobę, czyli łącznie 168 złotych i 75 groszy. W cuglach wygrywamy z kosztami, teraz czas.



          Wydaje się, że zwycięstwo na całej linii mamy w kieszeni. Pociąg z Nong Khai rusza dopiero o szóstej wieczorem i dojeżdża do Bangkoku o szóstej rano. My ruszamy z Udon Thani o wpół do dwunastej i planowo mamy być w stolicy jeszcze 1 stycznia, około siódmej wieczorem.





Yummy, Yangon, piątek, 3 stycznia 2013, dziesiąta        



           Autobus nie zasługuje na miano autobusu. Nazwać go autobusem to nawet nie nietakt, to potwarz i word choice mistake. Chciałbym napisać, że to raczej standard samolotu, ale i to nie oddałoby jego niebywałości, bo rodziłoby zupełnie nietrafne skojarzenia z ciasnymi low-costami. Powiedzmy więc, że to standard co najmniej porządnej klasy biznesowej. Jest sterylnie czysto i nowością pachnąco. Fotele są przewygodne, za pomocą dwóch przycisków reguluje się nachylenie oparcia, za pomocą dźwigienki wysuwa się podnóżek. Miejsca na nogi jest niewiarygodnie dużo, leży się w sumie wygodniej niż w autokarach sypialnych, którym przyszło nam niedawno podróżować. Temparatura jest akuratna, na wszelki jednak wypadek dostajemy czyste zafoliowane kocyki. I wodę mineralną. A zaraz potem po paczce chrupek o smaku wodorostów i po pachnącym dzieciństwem soczku w kartoniku. Następnie, żeby już wyczerpać tamat poczęstunkow, nienagannie ubrana stewardessa serwuje lunch, pudełeczko ryżu z wieprzowiną tom yum i miejscową słodkawą kiełbasą.



         ‘Michał, wstawaj, bo spóźnimy się na autobus!’ – powinienem w tym momencie usłyszeć. Ale nie, nic takiego nie następuje. Mkniemy sobie w stronę stolicy szybko i wygodnie, czując się odrobinę dziwnie w tym przebłysku nowoczesności jak fiński nóż tnącym tajskie równiny.



         Ze snu o nowoczesności budzimy się około piątej. Zabrnęliśmy, uświadamiamy sobie, w bagno, w którym naprzód idzie się z każdym krokiem ciężej i ciężej, cofnąć się jdnak nie da rady. Korek, korek gigant. Posuwamy się o kilka – kilkadzisiąt metrów i stoimy dalej, a z nami stoją setki, tysiące samochodów i autobusów zmierzających na południe. Kilometry samochodów, dzisiąki kilometrów samochodów. A czas płynie. Może należało jednak postarać się o pociąg? Królewskie siedzenia po kilku godzinach jazdy przestają być wygodne. Wiercimy się, próbujemy zasnąć, znów się wiercimy. Sukces, który wydawał się tak bliski, wymyka się nam z rąk niczym Bayernowi w finale Ligi Mistrzów 98/99.



         Wjeżdżamy do Bangkoku grubo po jedenastej. Co ciekawe, korek rozchodzi się po kościach miasta, ostatnie kilomery pokonujemy już w miarę sprawnie. O północy wysiadamy na stacji. Zmordowani, ale z tarczami. Z pięcioma godzinami opóźnienia, ale sześcioma przewagi nad pociągiem. ‘We Are The Champions’ rozbrzmiewa nam w zmęczonych duszach.  



      I jeszcze refleksyja na pożegnanie, sobą bym nie był, normalnie. Dnia w Bangkoku zaoszczędzonego na udanym występie w Amazing Race nie zmarnowałem. Najpierw trafiliśmy przypadkiem na jakąś żywą ceremonię w świątynce, kapliczce właściwie, przywodzącej na myśl przydrożne kapliczki polskie, tyle że wciśniętej nie miedzy bursztynowy świeżop i grykę jak śnieg białą, lecz między zrujnowane bloki mieszkalne stolicy Tajlandii, kapliczce poświęconej kotom. Potem – samotnie, w czasie Renatowej drzemki – zapuściłem się na targ amuletów. Przednia zabawa, mnisi i zwykli, wyjątkowo pobożni z natury, Tajowie przeczesujący setki straganów w poszukiwaniu talizmanu odpowiedniego do problemów, z którymi przychodzi im się mierzyć. Handel amuletami to w Tajlandii szaleństwo, przy którym średniowieczny europejski handel relikwiami jest niedoścignionym wzorem minimalizmu i szacunku dla strefy sacrum. Ceny magicznych wizerunków Buddy, figurek mitycznych zwierząt, miniaturowych zdjęć sławnych mnichów i kamiennych penisów zaczynają się od 50 groszy, kupuje się je prawie że na kilogramy, a nie kończą się chyba nigdzie. Profesjonaliści przemierzają targ uzbrojeni w jubilerskie monokle, przyglądają się każdemu szczegółowi odlewu, każdemu maźnięciu złotem, każdemu magicznemu zadrapaniu na penisie. Magią nie handluje się zresztą jedynie na targach, popularne w convenience store’ach, w tym 7-11, są magazyny kolekcjonerskie, do każdego numeru dołączony jest nowy amulet... Kosmos. Zakupy w każdym razie zrobiłem konkretne, nie ma to jak magiczne pamiątki dla krewnych i znajomych. 



        Na koniec udało nam się umówić z Alanem, który również w BKK kończył swoje ferie, na seans nowego Hobbita. I tu dochodzimy do meritum refleksji. Recenzję filmu sobie daruję, bo większe wrażenie zrobiło na mnie centrum handlowe Terminal 21, w którym kino się znajdowało. Każde piętro Terminalu 21 urządzono w klimacie innego słynnego miasta. Jest więc Londyn, Paryż, jest San Francisco, jest wreszcie Tokio. „Musicie skorzystać z toalety w Tokio” – oświadczył Alan. „I polecam nie iść tam tylko na siku.” Z japońskimi toaletami miałem już wcześniej do czynienia, ale żebym się do nich przyzwyczaił, nie powiem. Podgrzewane deski, panel sterujący rurką bidetową, podobno opcja odtwarzania dźwięku sikania mającego wspomagać ten fizjologiczny proces nie jest niczym nadzwyczajnym. Dziwnie, bardzo dziwnie, niby kultura taka minimalistyczna, prostota życia wyniesiona do rangi sztuki, sushi i te sprawy, a tu takie obsesyjne kreowanie potrzeb, których pokrętną drogę zaspokojenia należy natychmiast znaleźć. Tak się w tych doznaniach kulturowych zagubiłem, że zamiast wyjść po wizycie w toalecie męskiej na korytarz, zawędrowałem do toalety damskiej... A później podążałem już tylko za resztą towarzystwa rozglądając się wokół, jakbym się najadł grzybów.



         Czy to centrum handlowe to jakieś krzywe zwierciadło, w którym przegląda się nasza cywilizacja, czy może to już jest właśnie ta cywilizacja, do której, wydawało mi się, tak bardzo tęsknię mieszkając w relatywnej dziczy? Nie wiem. Wiem jednak, że czułem się bardziej pewnie i na miejscu na targu, który niejednego człowieka Zachodu szybko przyprawiłby swoim zatłoczeniem, brudem i chaotycznością o konkretny szok kulturowy niż w zwykłym centrum handlowym. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas. Jakimś cholernym nietzscheańskim Krokodylem Dundee się staję...        

              





Klasyk na dziś:



Półszyper zapytuje:

– Ty jaki sekret z naszego imperium do Rosji wieziesz?

Odpowiada Mańkut:

– To moja rzecz.

– A jeżeli tak – mówi półszyper – to trzymaj ze mną anglicki, grzentelmeński zakład.

– Jaki?

– Taki, żeby nic w pojedynkę nie pić, a wszystko po równu; co jeden, to musowo i drugi; i kto kogo przepije, tego na wierzchu.

Mańkut myśli: „W niebie huczy, w brzuchu mruczy, godzina nudna, drożyna trudna, a rodzimego miejsca za falą nie widać – przy zakładzie zawsze weselej będzie”.

– Dobrze – powiada – idzie.



Mikołaj Leskow, Mańkut  



 





Monday, March 10, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XX

Smak dzieciństwa solidnie przyprawiony chili, czyli o laotiańskich kuszetkach • thank God the French exist(-ed in Indochina) • roller coaster • bloodlust • rekordowo


Autokar kuszetkowy z Pakse do Vientiane, Laos, piątek, 27 grudnia 2013, w pół do dziewiątej

                                

               Ależ dziwacznie. Pierwszy raz w życiu jadę autobusem kuszetkowym. Jestem podekscytowany, nie powiem, ale ogólnie rzecz biorąc – nie podoba mi się. Autobus ma dwa poziomy podzielone na dwa rzędy boksów. Boksy wyłożone są materacami. Mają długość Azjaty i szerokośc dwóch Azjatów. Jest relatywnie wygodnie, jak sie podkuli nogi. Nawet niestęchła poduszka i takaż kołderka są na wyposażeniu. I woda mineralna. Tyle plusów.



               Minusy. Pierwszy leży koło mnie. Wlazł do wspólnego łoża w czapce z daszkiem, barbarzyńca jeden. Trzeba było sprawć sobie dwójkę dzieci, zajmowalibyśmy teraz dwa całe boksy, a nie półtora. A skoro już ktoś musial zająć połowę mojego boksu, czemu nie padło na jakieś estetyczne i przyjemnie pachnące świeżym praniem dziewczę, tylko na bęcwała w fullcapie? Mam nadzieję, że na tym dzisiejszy przydział pecha się skończy, bo gdyby doszło do kraksy, marnie widzę swój los. Leżę na samym końcu wyższego piętra autobusu, korytarz jest niski i wąski jak jakiś chodnik w kopalni dla dzieci, do zejścia w dół daleko, przez klateczkę schodową trzeba się przeciskać jak na placu zabaw, generalnie śmiertelna pułapka. Nie mam chyba przesadne wybujałej klaustrofobii, ale jak to sobie wszystko w głowie poukładać, robi się jakoś duszno. Żeby było weselej, obsługa zdcydowała, że nadszedł czas na kolorowe sny i wyłączyła światła. Nie że przyćmiła, nie że wyłączyła te główne, pozostawiając indywidualne lampki do czytania. Kompletny blackout. Nie ma nawet lampek oznaczających drogę ewakuacji, albo drogę do toalety. A że po obu stronach drogi widzimy, drodzy państwo, niezmąconą laotiańską ciemność, w sumie nie wiem nawet, czy jeszcze żyję, czy może to już autostrada do piekła. Jakby tego było mało, jakiś kretyn postanowił przed chwilą odświeżyć się nieco, a przy okazji resztę autokaru, za pomocą perfum. Genialnie. O ileż lepszy byłby świat, gdyby nie było na nim ludzi...



               W iście telegraficznym skrócie, oto jak doszło do powyższej sytuacji. Zew północy kazał nam pożegnać się dziś rano z Don Det, laotiańskim hamakowym rajem, i ruszyć w blisko 30-godzinną podróż do Luang Prabang. Łodzią przeprawiliśmy się przez Mekong i zameldowaliśmy się w busiku zmierzającym do Pakse. Trzygodzinna podróż minęła bez przygód. Z początku martwiło nas nieco sześć godzin oczekiwania w tym niewielkim mieście na autokar kuszetkowy do Vientiane, okazało się jednak, że los zgotował nam przerwę wyjątkowo miłą i relaksującą. Odwiedzieliśmy miejsowy wat, zapoznaliśmy się ze świątynnymi kotami, wypiliśmy rewelacyjną kawę i zjedliśmy domowe lody oraz panna cotta w prowadzonej przez wyjątkowo sympatycznego Włocha kawiarni Dok Mai, a następnie zafundowaliśmy sobie masaż. Odwiedziliśmy stację autobusową, żeby wiedzieć, skąd ruszamy wieczorem, po czym wróciliśmy do Włocha na spaghetti i penne. Zdążyliśmy jeszcze przejść się po miejscowym rynku, wypić wieczorną kawę i kakao, i już nadszedł czas, by z naładowanymi bateriami stawić się na stacji.
 


 























 












 
















 
















 














No nic, poddam się chyba presji i udam się na spoczynek. Over and out.





Villa Merry 1, Luang Prabang, Laos, sobota, 28 grudnia 2013, kwadrans po północy



        To była jazda, trudno ukryć! Rekord długości podróży lądem bez zatrzymywania się na noclegi został pobity. Ale po kolei.



               Kuszetki, mimo że nieco klaustrofobiczne i irytujące, sprawdziły się w boju, wysiedliśmy rano z autokaru całkiem wyspani i gotowi, by zmierzyć się z ostatnim autobusem. Przedstawiciel agenta, u którego płaciliśmy za całą podróż, już na nas czekał. Szczęście, że Laos jest krajem hamaków i bagietek, a nie naganiaczy, zastanawialiśmy się, jak tez rozpoznamy jegomościa, jeśli będzie jednym z dwudziestu, którzy nas opadną zaraz po wyjściu z autokaru wydzierając się ‘Luang Prabang!’. Nie udało się niestety wziąć po drodze na ostatni autobus obiecanego prysznica w biurze firmy, mieliśmy chyba opóźnienie i trzeba było sie spieszyć. Renata dzielnie zniosła tę niedogodność, na prawdziwą podróżniczkę wyrasta mi miła małżonka. Zdążyliśmy tylko po wyjściu z busika kupić na przydrożnym straganie bagietkę i już byliśmy w drodze.



               Skoro już bagietka powraca, wbrew swemu kształtowi, niczym bumerang, należy się jej, i Wam, kilka słów wyjaśnienia. O tym, że większość azjatyckich nacji potrafi mistrzowsko przyrządzić wszystko, co ma nogi i nie jest stołem, co pływa i nie jest łodzią, co lata i nie jest samolotem – słyszeli chyba wszyscy. Wielokrotnie jednak na niniejszych skromnych łamach obalalem tę zabawną i całkiem trafną regułę dwoma żelaznymi wyjątkami. Azjaci generalnie nijak nie radzą sobie z pieczywem i ciastami. Azjatycki chleb i sernik ma się do chleba i sernika europejskiego jak skuter Keeway do Vespy albo jak Chery do Mercedesa. Skąd więc, do diabła, bagietki? Sprawa nie jest wcale zagadką, za którą mógłby się zabrać Dan Brown. Bagietki, ich koncept i sekretną recepturę, między innymi „nie dodawaj do ciasta cukru, głupcze”, pozostawili po sobie Francuzi, którzy panoszyli się w okolicy jeszcze kilkadziesiąt lat temu. W gruncie rzeczy pozostawili po sobie w Indochinach niewiele więcej, niż owe bagietki, trochę inspiracji architektonicznych, odrobinę wpływów językowych. Ale nie o ilość przecież chodzi, lecz o jakość. A tej bagietkom laotiańskim – kambodżańskim zresztą również, wietnamskich nie miałem jeszcze okazji przetestować – zdecydowanie nie brakuje. Po sześćdziesięciu z górą latach od  wyjazdu Franzuzów do domu wciąż są – czy to zamienione w kanapki, czy też na sucho – tak pyszne, jak w Europie.        



               Zatem bagietka w garść, pełna hipsterka, i na północ. Z mapy wynikało, że to blisko, w linii prostej ze dwieście kilometrów. Że to ostatnia prosta. Nic z tych rzeczy, ani nie było blisko, ani nie był to sprawny finisz.



               I już byliśmy w drodze, napisałem. Byliśmy, owszem, tyle że zamiast do umówionego tak zwanego autobusu VIP, zaproszono nas bez ceregieli do minibusa. Rożnica nie byłaby może warta wspomnienia, gdyby nie to, że minibus po brzegi zapakowany był podróżnymi. Na nas czekały trzy wolne miejsca. Niby z grubsza wystarczająco, tyle że jedno miejsce było na zupełnym tyle, jedno jakoś sensownie w środku, a jedno przy przedniej szybie, między kierowcą a pełnoprawnym pasażerem, bez miejsca na nogi. Na bagaże generalnie nie było miejsca wcale, każdy jakoś swoje torby i plecaki poupychał gdzie popadło, ale trudno ukryć, że lebenraumu za wiele w związku z tym nie zostało. Podobno przed nami pojawił się na miejscu zbiórki jeszcze jakiś tajemniczy podróżny, który po dokonaniu pobieżnych oględzin odmówił jazdy zaproponowanym pojazdem. Gdyby został, to by dopiero było wesoło, ktoś by jechał na kolanach. Nie sądźcie proszę, że przesadzam i wybrzydzam, nie raz jechałem samochodem czy busem, w którym liczba osób dwukrotnie przekraczała liczbę zaplanowaną przez producenta pojazdu. Tu jednak nie mówimy o wesołej przejażdżce taksówką z klubu do klubu, tylko o bitych ośmiu godzinach podróży po laotiańskich drogach.



              Oliver w każdym razie zajął miejsce na tyle, ja to obok kierowcy. Jeszcze zanim, po trzech godzinach, dojechaliśmy do Vang Vieng, które leży mniej więcej w połowie drogi między Vientiane a Luang Prabang, Oliver zdążył dwa razy zwymiotować, choć zatrucie pokarmowe przeszło mu jeszcze w Kambodży, mnie natomiast na stałe chyba odkształcił się kręgosłup, mimo że wierciłem się na wszystkie strony, używając wszystkich nabytych podczas praktykowania jogi sztuczek. O czytaniu czy zapadnięciu w zbawienny sen na którymkolwiek z naszych miejsc nie było mowy.


 

               











 A potem było już tylko gorzej. Wjeżdżaliśmy wyżej i wyżej w góry. Widoki, bez cienia przesady, zapierały dech w piersiach, ale na ostrych zakrętach wijącej się po zboczach wąskiej drogi busikiem rzucało jak na rollercoasterze. Przez cały czas musiałem mocno trzymać się, sięgając przez współpasażera po prawej, uchwytu nad drzwiczkami. Kierowca spieszył się najwyraźniej na jakąś gorącą randkę, bo wyprzedzał wszystko, co się ruszało. Kiedy tylko mógł, jechał osiemdziesiątką, nie bacząc na to, że moment nieuwagi może nas teleportować kilkaset metrów w dół przepaści nieoddzielonej od jezdni nawet barierką. I dociskał hamulec do dechy, kiedy na nasze spotkanie wyjeżdżała niespodziewanie z naprzeciwka ciężarówka albo kiedy drogę przekraczało akurat stadko kóz lub biało-brązowych krów. Jakby tego było mało, bez ustanku trzęsło nas przepotężnie. Choć trudno w to uwierzyć, jakość narażonych na coroczne efekty pory deszczowej dróg w Laosie ma się do jakości dróg polskich jak jakość dróg polskich do jakości niemieckich. Nie wiem, kto zaplanował tę trasę na osiem godzin, ale tylko ciągłe igranie kierowcy ze śmiercią pozwoliło nam przebyć te trzysta mniej więcej kilometrów w czasie zgodnym z szalonym rozkładem. 



               Wysypaliśmy się z autobusiku na stacji w Luang Prabang z żądzą mordu w oczach. Powiedziano nam w Don Det, że dojedziemy do centrum – to naprawdę nie był moment na doradzenie nam złapania tuk-tuka. „Hola, panie kierowco, jedziemy do centrum!” oświadczyliśmy panu kierowcy, który już myślami był w alkowie z ukochaną. Kto wie, może odniosłoby to jakiś efekt, gdyby nie to, że cała reszta kompanii zaczęła się pakowac na tuk-tuka, choć niektórym z nich też obiecano centrum. Poczkajcie, mówię, dowiedzmy się, czy tuk-tuk jest opłacony. Panie kierowco, jest opłacony? Nie, nie jest, mamy zapłacić sami. Na co ci się ładują. Może w takim razie ustalicie chociaż cenę za kurs, zanim pojedziecie, rzucam. 20 000 kipów od osoby, informuje kierowca, mnie krew zalewa a ci idioci nawet okiem nie mrugną. Po chwili odjeżdżają. Kierowca coś tam wypakowuje z pojazdu i udaje, że nas nie widzi, ja natomiast siadam w progu autobusu, zapalam papierosa i czekam na rozwój sytuacji.



               Generalnie jestem miły z natury i niełatwo przychodzi mi bycie nieuprzejmym i krzyczenie na ludzi. Z relacji Renaty wynika jednak, że tym razem wyszło mi to koncertowo. Jakiś inny kierowca podchodzi i tłumaczy, że kursy zawsze kończa się tutaj. Pytam go, czy jest z mojej firmy przewozowej, bo jeśli tak, to chcę się poskarżyć, a jeśli nie, to niech spierdala, bo to nie jego sprawa. Kończę papierosa i zagaduję pracownika firmy, która jest włascicielem autobusu, który nas tu przywiózł. Podobno nie wolno autobusami wjeżdżać do miasta. Spoko, może być tuk-tuk, ale to wy płacicie, bo taka była umowa. Każę mu zadzwonić do mojej firmy i wyjaśnić sprawę. Znika gdzieś. Robimy naradę. Sytuacja wygląda tak, że w gruncie rzeczy jedyne, co możemy zrobić, to urządzić strajk w autobusie, co może się dla nas skończyć noclegiem na dworcu, albo porysować im lakier, co byłoby już przegięciem. Ewentualnie postraszyć złą recenzją na portalach turystycznych. Decydujemy się na ostatnie wyjście. Znajduję gościa, wydaje się mocno zmieszany, Laotańczycy nie lubią ponoć, jak się na nich krzyczy. Robię zdjęcia autobusu, okienka jego firmy i daję mu wybór: albo płaci za tuk-tuka, albo w mieście wchodzę na internet i publikuję opis jego scamu. Gość na to, że wejść na internet mogę w hotelu. Dochodzę do wniosku, że on chyba nawet za bardzo nie klei po angielsku, że nie bardzo rozumie, o co mi chodzi, bo przecież to inny gość bezsensownie obiecał mi transport do centrum. Widzę, że niczego tu już nie zdziałamy.



               Do miasta jest jakieś trzy kilometry, niewiele, ale jesteśmy zmordowani. A więc tuk-tuk. Podchodzimy do kierowców. 50 000 za nasza trójkę. A więc już zrobiło się taniej, jak banda falangów, jak określa się obcokrajowców w Laosie i Tajlandii, zniknęła z pola widzenia. Ale ja nie jestem w nastroju zniżki rzędu 16,5 procenta. Proponuję 20 000 łącznie. O nie, ojej, to za mało. To do widzenia. No dobrze, 20 000. Wsiadamy. Zapłaćcie teraz. Zapłacimy, jak dojedziemy na miejsce. Muszę już chyba naprawdę mieć płomienie w oczach, bo gość mówi, że ok no problem, że na miejscu i odskakuje. Jedziemy.



               Firmie Mekong Adventure, która zafundowała nam roller-coastera, ale nie zafundowała transportu ze stacji do centrum, nie zrobimy wiele. Kto przegląda recenzje przed zakupem biletu? Sam tego nie robię. Na pocieszenie nie dajemy się wychujać tuk-tukom...



               Dobra, stop. Trzeba teraz przełączyć się na powrót na tryb otwartości i sympatyczności i zacząć cieszyć się otwartością i sympatycznością, z której słyną Laotańczycy. Oraz urokiem ich dawnej stolicy. Do dzieła.



Tak więc, w ogólnym rozrachunku – sukces. Rekord pobity, 30 godzin w drodze. Łódź, minibus, autokar kuszetkowy, minibus, kolejny minibus, tuk-tuk. Jakiś tysiąc kilometrów laotiańskich dróg. Nic dodać, nic ująć, beerlao w garść i Wasze zdrowie, moja dzielna rodzino!








Klasyk na dziś:
  
Rozważ również, jak wiele jest niepożądanych zgonów w czasie wojny. Ludzie giną tam, gdzie wiedzą, że mogą zostać zabici, o ile więc w ogóle należą do stronnictwa Nieprzyjaciela, idą na śmierć przygotowani. O ileż lepiej byłoby dla nas; gdyby wszyscy ludzie umierali w kosztownych zakładach leczniczych wśród doktorów, którzy kłamią, pielęgniarek, które kłamią, przyjaciół, którzy kłamią - tak jak ich nauczyliśmy - obiecując umierającym życie, umacniając w nich mnie­manie, że choroba usprawiedliwia wszelkie pobłażanie dla siebie, a nawet, jeśli nasi pracownicy znają swą ro­botę, powstrzymując wszelką sugestię przywołania księdza, by choremu nie zdradzić, jaki jest prawdziwy stan jego zdrowia. A jak zgubną jest dla nas ustawiczna pamięć o śmierci, jaką ludziom narzuca wojna. Jeden z najlepszych naszych oręży - zadowolenie się docze­snością - staje się nieprzydatny. W czasie wojny nikt nie sądzi, że żyć będzie wiecznie.


Clive Staples Lewis, Listy starego diabła do młodego