Sunday, July 28, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział IV

The heart of Dagon • Jenny, Hannah i co z tego wynikło • lost in time and space • piwo Myanmar, burdel i Dostojewski



Yangon, niedziela, 14 lipca 2013, rano


Centrum zaczęło się mniej więcej, kiedy przeciąłem linię kolejową gdzieś między stacjami Pazundaung a Central. W grucie rzeczy diametralnie to się nic nie zmieniło. Na pewno jednak jest tłoczniej. Dotychczas mijałem skupiska sklepików czy herbaciarni, centrum natomiast to jedno wielkie skupisko owych. Zabudowa jest bardziej zwarta i jakby nieco wyższa, cztero-, czasem sześciopiętrowa, jest trochę kilkunastopiętrowych wieżowców, jeszcze wyższe budynki, które widziałem, można policzyć na palcach jednej ręki. Dobrym punktem orientacyjnym jest Traders Hotel. To chyba “najlepszy” hotel w mieście i wszyscy go znają. Poziom zrujnowania zabudowy jest jak najbardziej porównywalny do obserwowanego przy drodze do szkoły i na poprzednich kilometrach. Jedynymi ciekawymi aspektami centrowej architektury, prócz świątyń, kościołów i meczetów, są budynki z ery kolonialnej (która skończyła się, przy okazji, deklaracją niepodległości z roku 1948). Jest ich naprawdę sporo, chyba więcej niż w Jakarcie, a na pewno więcej, niż w Kantonie i, choć zrujnowane są najczęsciej tak samo jak cała reszta miasta, wciąż robią niesamowite wrażenie. Zachwycają zarówno czysto estetyczne, jak i tym charakterystycznym słodko-gorzkim uczucie tęsknoty za czasami świetności, które minęły bezpowrotnie.   

            W centrum, podobnie jak w mojej dzielnicy, nie ma sieciówek pokroju McDonalda i Starcucksa. Cameron mówi, że są w drodze, za jakiś czas powinny się pojawić. Niewiele jest też, co mnie już trochę mocniej zdziwiło, tych, że je tak hemingwayowsko określę, “clean, well-lighted places” typu Mya Sabel. Na tle innych znanych mi azjatyckich miast, Yangon wydaje się doprawdy w stosunkowo niewiekim stopniu skażony współczesną cywilizacją zachodnią…

            Z czasów panowania w okolicy Imperium Brytyjskiego zachowały się jeszcze tak angielskie określenia Street i Road, jak i praktyka nadawania ulicom numerów. Studio Jenny Yoga, dla przykładu, znaleźć miałem na roku Anawyatha Road i 10th Street. Tak też, nie owijając dłużej w bawełnę dumnie przyznam, zrobiłem, pokluczywszy wcześniej trochę, ale wcale nie za wiele, po Lanmadaw. Cel został osiągnięty mniej więcej o zmierzchu, kilka minut przez siódmą.  

            Jenny niestety nie zastałem, choć chyba z dziesięć par butów ustawionych przed wejściem do mieszkania, w którym studio się mieści, świadczyło o tym, że coś się wewnątrz dzieje. Owszem działo się, okazało się jednak, że sobotnie zajęcia prowadziła inna instruktorka. Lekcja właśnie się kończyła, miałem więc nadzieję porozmawiać chociaż z nią. Nic z tego. No English, mister. English mister zdawała się za to rozumieć jedna z uczennic, foreignerka (przy okazji, jak po polsku określić obcokrajowca rodzaju żeńskiego, kobietę znaczy, czyżby brakowało nam odpowiedniego słowa w języku?), zagadałem więc czem prędzej. Hannah, Angielka – jak nietrudno było zgadnąć, słysząc jej przepiękny akcent – była tego dnia na zajęciach pierwszy raz. Też szuka możliwości ćwiczenia w grupie, choć sama jest nauczycielką. Myśli też, zaczęło się robić naprawdę interesująco, o zorganizowaniu zajęć czy jakiejś wspólnej praktyki. Ucieszyłem się niezmiernie na tę informację, bo nawet, gdybym miał zacząć uczęszczać do studia Jenny, dywersyfikacja wydaje mi się bardzo rozwijająca, a tydzień ma dni aż siedem, wystarczy mnie dla każdego nauczyciela. Zapisałem Hannah swój adres mailowy i wyciągnąłem zalaminowaną mapkę, żeby sobie z grubsza wskazać, kto gdzie mieszka. A tu jeszcze większe zaskoczenie, bo ona ma taką samą mapkę!         Innymi słowy, też pracuje dla Brainworks/Total. Śmiesznie, tośmy się zgadali, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że to był mój drugi dzień pobytu w Birmie, jej bodajże trzeci. Mieszkamy też całkiem bliko siebie, może z półtora kilometra, wzięliśmy więc wspólnie taksówkę.

            Nienajgorsza wiadomość: kurs do Hannah kosztuje dwa i pół dolara, da radę przeżyć, mając na uwadze, że piechotą droga zajmuje dwie godziny. Niestety, miejscowi taksówkarze nie są tak biegli w przeliczaniu kilometrów na dolary jak ja po dwóch dniach pobytu w Yangonie. Ponadpięciokilometrowa trasa do New University Avenue, gdzie mieszka Hannah – zresztą razem z Patt, jedną z nauczycielek z naszej szkoły, która nota bene studiowała na UJ-cie na początku lat dziewięćdziesiątych, Yangon jest jednak mały – wyceniona zostałą, jak wspomniałem, na dwa i pół dolara, czyli jakieś pół dolara za kilometr Kiedy Hannah wysiadła, podałem kierowcy moją zalaminowaną karteczkę adresową i za pozostałe półtora kilometra zaproponowałem dolara, czyli aż nadto. Gość na to, że dwa. Tłumaczę mu, że panie, to prawie że zaraz za rogiem, jak to dwa dolary, a ten że ok, półtora. Dobra, nie zrujnowałby mnie ten kurs, ale zasady zasadami, trzeba wychowywać ludzi. Pożegnałem się grzecznie i zacząłem się zbierać. Zakładałem, prawdę mówiąc, że zaraz mnie, jak to w takich sytuacjach bywa, powstrzyma, powie ‘okay, okay’ i zawiezie na miejsce. Nic takiego nie nastąpiło, co pozwala wysnuć interesujący wniosek. Taksiarz raczej nie chciał mnie naciągnąć, po prostu nie mając nawigacji, albo choćby mapy, którą byłby w stanie zrozumieć, podał cenę, która wydała mu się sensowna. Z jednej strony wiedział, gdzie mnie zawieźć, z drugiej strony nie wiedział prawdopodobnie jak to jest daleko.

            No nic, taksiarz odjechał, a ja znalazłem się z moim plecaczkiem na zewnątrz, na jakimś nie znanym mi osiedlu. Ciemno już było konkretnie i trochę odludnie, ale co tam, myślałem, znalzałem Jenny Yoga, dojadę i spowrotem do domu. Byle do głównej drogi, a potem złapię taksówkę. I wtedy mnie zmroziło. Karteczka z adresem została w taksówce poprzedniej…

            To słabo, pomyślałem sobie. Mam mapę, na podstawie której dotrę z grubsza w swoje rejony. Ale o ile nie znajdę jakichś znajomych punktów orientacyjnych, co jest możliwe, bo jestem tu dwa dni a po zmroku wszystko wygląda inaczej, to przejebane. Na mapie mam adres tylko po angielsku, niewiele to powie tubylcom zapytanym o drogę.

            Ale cóż było począć. Wyciągnąłem kompas – bez niego to dopiero byłoby śmiesznie – wyznaczyłęm kierunek i ruszyłem w drogę. Najpierw szło sprawnie, zapaliłem papierosa, znalazłem główną drogę prowadzącą nawet w odpowiednim kierunku i zacząłem maszerować. Szybko dotarłem do dość ruchliwego skrzyżowania, na którym pokierowano mnie do stacji kolejowej Bauk Htaw. Potem znów zrobiło się pustawo, ale na którymś z drogowskazów zauważyłem znajomy napis North Horse Race Course Road. Pamiętałem, że mijałem po południu, w innym miejscu, taki drogowskaz, założyłem więc, że poruszając się North Horse Race Course Road, prędzej czy później dojdę do skrzyżowania z East Horse Course Road, a stamtąd już będzie z górki. Faktycznie, mimo ciemności rozpoznałem po chwili skrzyżowanie, na które zwróciłem uwagę w drodze do miasta i po paruset metrach stanąłem pod Cup Corner, sympatyczną restauracyjką, gdzie jedliśmy z Edwardem i Cameronem kolację dnia poprzedniego i gdzie postanowiłem zjeść również tego wieczora.

            Obaj dżentelmeni, stwierdziłem z zadowoleniem, i tego dnia tam byli, wyprzedzili mnie, okazało się, o kolację i dwa mniej więcej kufle piwa na głowę. Zamówiłem pośpiesznie bodajże “fish&chip”, które doprawdy niewiele ma wspólnego z przybliżonym brytyjskim desygnatem tej nazwy i poprosiłem o kufel myanmara. Myanmar to najpopularniejsze tutejsze piwo, szału nie ma, ale 0,33 litra kosztuje 600 kyatów, 2 złote mniej więcej, więc nie ma co grymasić.

            No i się zaczęło. Zawartość kufli 0.33 kończy się szybko, a że rozmawiało się przyjemnie, nie żałowaliśmy sobie. Nie da się ukryć, alkohol to używka niezwykle sprzyjająca integracji, bez względu na to, czy ktoś jest z Polski, Anglii czy Nowej Zelandii. Przerobiliśmy na początek swoje pierwsze wrażenia dotycące Yangonu. Po kilku kolejnych kuflach pośmialiśmy się ze skajpowych rozmów kwalifikacyjnych z Bobem Allwrightem, gościem od HR, które pośrednio nas tu, w Cup Cornerze zebrały. Potem była standardowa przerwa na zmierzenie się z toaletą. Moi kompani szli, nauczeni doświadczeniem, od razu między palmy za cupcornerowym rogiem, ja natomiast, będąc tu dopiero po raz drugi i nie znając jeszcze miejscowych obyczajów, o toaletę zapytałem obsługę. Zostało to przyjęte przez towarzystwo z mieszaniną rozbawienia i podziwu: ‘o, najwyraźniej dla Ciebie otworzą tę prawdziwą!’. Na to wyglądało. Jeden z kelnerów poprowadził mnie za inny róg, szliśmy sobie kawałek, ja zastanawiając się, czy nie wygodniej jednak było skorzystać z palmy, kelner – podzwaniając kluczami. Zatrzymaliśmy się przed jakimś płotem tuż przy drodze. Czakam więc, aż typ otworzy jakąś furtę czy coś, a ten tylko pokazuje na płot i odwraca się na pięcie. Cóż, kiedy wchodzisz między wrony…

Kolejne otwierające serca i rozwiązujące język kufle upływały nam miło na dzieleniu się swoimi historiami życiowymi w zarysie. Cameron przyjechał do Yangonu prosto z granicy tajsko-birmańskiej, gdzie pracował, bodajże przez trzy lata,w obozie dla uchodźców. Ed, po skończeniu licencjatu z filologii rosyjskiej w Londynie, postanowił, podobnie jak ja, dać sobie trochę czasu na przemyślenie swojego życia i odłożyć na to, co wykombinuje. Zrobił CELTĘ i przyleciał. Tak sobie więc gawędziliśmy, kiedy nagle przy naszym stoliku pojawiło się dwóch tubylców. Jeden z nich, Win, nieźle mówił po angielsku, przedstawił się jako Kanadyjczyk – spędził tam ponoć parę lat – i generalnie strasznie się woził. Drugi, Sunny, nie mówił po angielsku, raczej więc przysłuchiwał się wożącemu się koledze. W sumie dziwnie się z Winem rozmawiało, bo ciężko było wyczuć, czy jest miejscowym cwaniaczkiem, czy faktycznie oferuje nam pomoc, kiedy tylko będziemy jej potrzebowali, na znak czego, zamiast boromirowego rogu, wręczył nam po wizytówce. Zrobiło się tym bardziej podejrzanie, jak zaczął rozprawę o Aung San Suu Kyi i demokratyzacji Myanmaru. Lat miał może ze dwadzieścia pięć i raczej na tajniaka nie wyglądał, ale głupio byłoby wpaść na agitacji politycznej i wylecieć z kraju po dwóch dniach pobytu, raczej więc słuchałem i nie komentowałem. Wszystkim zresztą chyba poziom upojenia spadł, zamówiliśmy więc jeszcze parę dużych butelek – każda  wystarcza na dwa kufle.

Udało mi się w którymś momencie zmienić temat na nieco bardziej interesujący, mianowicie na wspomniane w poprzednim rozdziale zawijane na straganikach w liście sekretne składniki. Oczywiście, betel, jedna z najpopularniejszych używek regionu! Już spieszę z wyjaśnieniem. Betel to nazwa samej używki i nazwa rośliny, z której pochodzi liść. Samo żucie liści nie ma jednak sensu, substancje psychoaktywne zawate są w tym, co w liść zawinięto. A zawija się różne rzeczy, zależnie od upodobań. Do wyboru mamy więc przede wszytskim rozdrobniony orzech palmy areka, często niepoprawnie zwany orzechem betelu, który do tego tak naprawdę nie jest nawet orzechem, zrobiłem research, tylko pestkowcem, jak brzoskwinia czy śliwka. Nieważne zresztą, ważne, że zawiera arekolinę, alkaloid, który daje podczas żucia niewielki haj. Warto rzucić okiem na to, co twierdzi na jej temat wikipedia, jest malowniczo:

Arekolina to substancja psychoaktywna z grupy alkaloidów pirydynowych zawarta w orzechach palmy arekowej. Arekolina otrzymywana jest też syntetycznie z kwasu nikotynowego. Jest silną trucizną, powodującą skurcze mięśni gładkich tkanki mięśniowej. Obecnie arekolina jest stosowana w weterynarii jako lek przeczyszczający oraz przeciw robakom. Arekolina jest środkiem parasympatykomimetycznym pobudzającym układ przywspółczulny. Powoduje między innymi przyspieszenie perystaltyki przewodu pokarmowego i pobudza czynność gruczołów wydzielniczych.

Do tego sprzedawca dorzuca zwykle nieco tytoniu, mamy więc kolejną neurotoksynę, o której wspaniałaych właściwościach pisać chyba nie muszę. To wszystko smaruje się wodorotlenkiem wapnia, czyli wapnem gaszonym, które utrzymuje substancje aktywne w postaci odpowiedniej, by mogła zajść absorbcja podjęzykowa. To najpopularniejsze składniki, na pierwszy raz wystarczy. Pakiecik ze straganu żuje się co najmniej kilkanaście minut, a później trzeba w miarę szybko chwycić za szczoteczkę i pastę, bo inaczej zęby i dziąsła zabarwiają się na kolor purpury i wygląda się – faktycznie, widziałem już takich lokalsów – jak zombie po obfitym obiedzie. Ponoć kolejna faza u hardcorowców, którzy nawet w takiej sytuacji nie pobiegną do łazienki, to trwały kolor czarny. Jeszcze jedna zagadka się tu przy okazji wyjaśniła, zagadka czerwonych plam na ulicach, plam, które wyglądają, jakby ktoś splunął krwią. To nie krew, okazuje się, tylko ślina zabarwiona pestkowcem areki. Na koniec wykładu Wim dodał jeszcze, że żucie betelu to kulturowe dziedzictwo i rząd tego nie zakaże, bo ludzie wyszliby na ulice. Ostatni raz tak konkretnie wyszli dość dawno, bo w 1988, ale na miejscu rządu chyba faktycznie bym nie ryzykował.

            Kiedy przyszło do płacenia rachunku – w Cup Corner zostaliśmy sami i obsługa uparła się, żeby zamykać – okazało się, a to niespodzianka, że Win i Sunny nie mają kasy. Fakt jednak faktem, że z 31 kufli i tych kiku buelek ich było może z pięć procent, można było więc machnąć na to ręką.

Ale wieczór jakoś nie chciał się skończyć. Tubylcy wpadli na genialny pomysł, żeby pójść na karaoke, dwa kroki stąd ponoć. Spoko, ale nie mamy już kasy, odpowiedzieliśmy zgodnie z Edwardem – Cameron miał już dość i poszedł do domu. Spoko, Win na to, załatwimy to tak, że dziś nic nie zapłacimy, a ja w podzięce za browary biorę to na siebie i zapłacę im jutro. Popatrzyliśmy na siebie z Edwardem i ustaliliśmy w sumie bez słów, że chyba nie mamy nic do stracenia.

Melina mieściła się istotnie o dwa kroki od Cup Corner. Po pierwsze jednak, z niejasnych doprawdy przyczyn, obsługa jakoś nie była chętna, żeby wpuścić nas na krzywy ryj Wina. Po drugie, może nie jestem bywalcem karaoke, ale za chuja nie wyglądało to jak karaoke. Nie jestem też bywalcem burdeli, ale własnie na burdel to ewidentnie wyglądało. Znów więc rzuciliśmy sobie z Edwardem porozumiewawcze spojrzenie, po czym pożegnaliśmy się z Winem i Sunnym, którzy jeszcze chyba próbowali coś desperacko negocjować, i poszliśmy dalej.

Ostatni przyjazny przybytek nazywał się Blue cośtam i istotnie zanurzony był w zimnej onirycznej niebieskiej poświacie świetlówek. Tam właśnie wydaliśmy ostatnie drobne na cztery butelki myanmara i paczkę Marlboro.

Przyjechać do Birmy i trafić na współlokatora, z którym można się porządnie napić i pogadać o Dostojewskim, Gogolu, Czechowie, Bułhakowie, Nabokowie, i wszystkich innych Turgieniewach i Jerofiejewach, jacy człowiekowi w takim stanie sa w stanie przyjść do głowy. Bezcenne.
  


P.S. Karteczka adresowa, którą niby zostawiłem w taksówce, co zafundowało mi niejakiego stracha na moment, znalazła się następnego dnia w plecaku. Brawo dla mnie...



Klasyk na dziś:

Zwłaszcza sposób, w jaki wszyscy wydmuchiwali w górę nosem i ustami dym z cygar, wskazywał na ich wielką nerwowość.

Franz Kafka, Przemiana






Monday, July 22, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział III

Na południe • kuchnia yangońskich przedmieść • gdzie się podziały jednoślady, czyli o ruchu drogowym kolejnych słów kilka • niech żyje führer • zagadka zielonych pakiecików • mnisi i mniszki • azjatyckim słodkościom mówimy “nie” • narada w Mya Sabel • taksówką, mister, taksówką


Yangon, niedziela, 7 lipca 2013, czwarta po południu

Portfel, papierosy i zapalniczka, chusteczki, komórka, raczej z przyzwyczajenia, bo przecież i tak nie działa, chyba, że jako zegarek, jakieś świstki papieru i długopis, klucze. Plus zalaminowana mapa i takież karteczki adresowe. Wszystko to w plecaku w wodoodpornej sakwie. Pora deszczowa w końcu, która trwa już od dobrych dwóch miesięcy i potrwa do października mniej więcej. Cel: dostać się do tak zwanego centrum Yangonu. Tak zwanego, bo w gruncie rzeczy jest to południowa część miasta, tuż nad rzeką Yangon. Gdzieś tam znajdować się ponoć miało studio Jenny Yoga.
           
            Oczywiście mogłem pojechać taksówką. Alternatywnie autobusem, gdyby udało mi się wydedukować gdzie i jak się go łapie, jak się za niego płaci i gdzie właściwie wysiąść. Ale pierwsza wycieczka dokądkolwiek, nawet wyjątkowo nudnymi ulicami wyjątkowo nudnego miasta, ma to do siebie, że na swój sposób zchwyca na każdym dosłownie kroku. Każdy mijany mieszkaniec jest wart uwagi, każdy sklepik czy jadłodajnia warta odwiedzenia, czy choćby rzutu okiem. Nie ma zresztą co wymieniać, na tym etapie chłonie się dosłownie wszystko. Każdym zmysłem, przez cały czas. Pierwsze dni, może nawet pierwsze tygodnie pobytu w nowym miejscu są też pięknym czasem emigranckiego miesiąca miodowego, czasem, kiedy umysł jest w fazie porządkowania rzeczywistości, dopiero tworzy ramy, w których będzie mógł sprawnie funkcjonować, tworzy stereotypy. Po jakimś czasie wszystko powszednieje, chcąc nie chcąc przestaje się zwracać uwagę na wszystkie te magiczne drobiazgi.

            W drogę więc, nie traćmy czasu na filozofowanie. Analiza mapy wykazała, że konsekwentne poruszanie się w kierunku południowym, a na ewentualnych rozdrożach nie dających takiej możliwości wybieranie dróg prowadzących na południowy-zachód lub zachód, powinno, po jakichś siedmiu kilometrach, doprowadzić mnie w okolice China Town w Lanmadaw. W obliczu tego planu, i w obliczu braku obdarzonej supermocą orientacji w terenie małżonki u boku, potrzebowałem kompasu. Na szczęście znam siebie i swoje ułomności nie od dziś, kompas więc na nowo odkrywanych terenach, nawet zurbanizowanych, noszę ze sobą praktycznie zawsze.   

            Mając na uwadze możliwość, a nawet mając w planie spotkanie Jenny, jedynej nauczycielki jogi w całym Yangonie, która ma swoją stronę internetową, zakładałem dotarcie na miejsce w okolicach szóstej, kiedy według rozpiski sobotnie zajęcia się zaczynają, może siódmej – kiedy się kończą. Wyszedłem więc z domu około pół do czwartej. Jakoś tak się złożyło, że nie zjadłem wczesniej śniadania ani lunchu, w związku z tym moje pierwsze obserwacje fiksowały się przede wszystkim na temacie jedzenia.

Droga zdawała się wciąż prowadzić przez przedmieścia. Ma to dla poszukującego strawy niebanalne konsekwencje dwojakiego rodzaju, związanego z dwoma podstawowymi typami przedmieść. Mamy zatem przedmieścia typu sypialnianego. Po obu stronach drogi ciągną się pustawe osiedla mieszkalne, które zapewne mają swoje jadłodajnie, ale by do nich dotrzeć, należałoby zboczyć z obranej trasy, czego nie chciałem robić. Drugi typ przedmieść to brudne i zatłoczone skupiska maleńkich sklepików, straganików i herbaciarni, jakby wioski w mieście. Da się tam zjeść, ale raczej nie ma co liczyć na przytulną knajpkę oferującą nie tylko dobre jedzenie, ale i, jakże ważne na tym etapie, menu w języku angielskim lub z obrazkami. No i spokojne miejsce, by nacieszyć się miejscowymi przysmakami. Postanowiłem z konkretnym posiłkiem poczekać, a w międzyczasie znów wystawić na próbę swoje wnętrzności i spróbować przekąsek ze straganów. Wybierałem, trudno ukryć, trochę na chybił trafił, miejscowy Dionizos był jednak dla mnie wyjątkowo łaskawy. Najpierw skosztowałem czegoś, co okazało się być bananem w cieście. Następnie, na innym straganie, kupiłem coś w rodzaju omleta, trochę przesadnie nasiąkniętego olejem, który sprzedawca pociął nożyczkami na kawałki, wrzucił do foliowej torebki i wręczył mi razem z wykałaczką. Na koniec skusiłem się na sajgonki. Żadna z przekąsek nie kosztowała więcej niż parędziesiąt groszy za porcję, a dzięki nim mogłem wreszcie nieco trzeźwiej spojrzeć na miasto, przez które maszerowałem.

            Parę lat temu zakazano poruszania się po Yangonie motorami i skuterami. Ponoć to wina jakiegoś cyklisty, który bezczelnie rozbił się o limuzynę jednego z generałów czy innego rządowego vipa. Nie mam pojęcia, co stało się ze wszystkimi jednośladami silnikowymi, fakt faktem jednak, że zakaz najwyraźniej jest egzekwowany. Dziwne pod tym względem wrażenie robi Yangon na tle innych miast azjatyckich, jezdnie i pobocza wydają się jakby mniej zatłoczone, rzadziej też kierowcy samochodów używają klaksonów, podstawowego azjatyckiego środka komunikacji pośród użytkowników dróg.       
           
            A skoro przy drogach jesteśmy – na samej drodze nawet, bo chodniki są tu podobnie niepopularne jak w Jakarcie – warto poświęcić moment organizacji ruchu. O prowadzeniu pojazdów z kierownicą po prawej stronie po prawej stronie drogi już było. Teraz więc o znakach drogowych. Znaków drogowych nie ma. Teraz o sygnalizacji świetlnej. Widziałem kilka dosłownie sygnalizatorów, na największych skrzyżowaniach. To teraz o oświetleniu dróg. Oświetlenia dróg prawie nie ma. Gdybyście lecieli kiedyś, jak mnie wypadło, z Bangkoku do Yangonu wieczorową porą, wyjrzyjcie przez okienko podczas startu i podczas lądowania. Bangkok emanuje typową metropolitalną łuną tysięcy świateł wszelakiego rodzaju. Podczas lądowania w Yangonie – to nie norweski Torp 120 kilometrów od Oslo, lotnisko jest praktycznie w mieście – ma się wrażenie, że coś się musiało popsuć i ląduje się awaryjnie w środku dżungli… No to na koniec o przejściach dla pieszych. Żart. W Downtown, jak określa się tu z amerykańska centrum, pewno są, ale nie ma ich, bez względu na poziom ruchu pieszego, który bywa bardzo wysoki, na tych kilku kilometrach, które dzielą ów Downtown od Thingongyun, mojej dzielnicy. Żeby przejść przez ulicę należy, jak w starych grach komputerowych, pokonywać po jednym pasie na raz, uważając by nie rozjechała nas kawalkada samochodów, autobusów i ciężarówek przed nami i za nami. Można też, alternatywnie, poczekać, aż droga się zakorkuje, najłatwiej o to w okolicach skrzyżowań, i sprawnie przemknąć pomiędzy stojącymi pojazdami. Koncept pierwszeństwa pieszego na drodze nie tylko nie jest w Yangonie – ani zresztą w żadnym innym miejscu w Azji, w którym byłem, może poza Hongkongiem – uznawany, ten koncept po prostu nie istnieje w tutejszej świadomości. Jest tak niedorzeczny, że jest nie tylko nie do pojęcia, ale w ogóle nie do wyobrażenia sobie w najbardziej wykręconych narkotycznych wizjach. Jesteś pieszo, ja jestem samochodem, jeśli dojdzie do kolizji, ty ucierpisz bardziej, więc się orientuj, tyle. Ja jestem ciężarówką, ty samochodem, więc, rozumując w ten sam sposób, to ty musisz uważać. No, chyba że jesteś lokalnym watażką. Wtedy, jeśli przeżyjesz i będziesz w stanie o tym opowiedzieć, możesz banować cały ruch uliczny w Yangonie.  

            Innym konceptem, który nie pojawia się najwyraźniej nawet na horyzoncie życia umysłowego przeciętnego yangończyka jest temat nazizmu. Swastyka jest znakiem graficznym znacząco wyprzedzającym nazizm w czasie i w związku z tym powszechna obecność tego symbolu w kulturach azjatyckich jest oczywiście zrozumiała. I w Europie zresztą, w tym w Polsce historia tego symbolu jest długa i interesująca. Dziwi mnie jednak wciąż, przyznaję, jak chętnie i, zakłądam, bezmyślnie, tubylcy posługują się jej wersją nie pozostawiającą żadnych niedomówień – czarną, pochyloną o 45 stopni, w białym kole wpisanym w czerwony prostokąt. Znajoma flaga w standardzie zdobi t-shirty, czasem ma formę naszywki na kieszeni spodni, tego dnia jednak trafiłem na jej wersję jeszcze bardziej odjechaną. Na chodniku siedział sobie w kucki staruszek i wyszywał. Jakimś szydełkiem, na białym płótnie. Zatrzymałem się na chwilę, żeby popatrzeć, nierzadko rękodzieła tego typu ulicznych rzemieślników są mistrzowkie. Staruszek był bardzo miły, pokazał mi jak przewleka włóczkę szydełkiem i jak tworzy w ten sposób wzór. Generalnie jakieś miejscowe kolorowe esy-floresy, serduszko z napisem ‘love’ i tak dalej. A tu nagle bach, hakenkreuz… Pamiętam, jak w przedszkolu rysowało się swastyki, jeszcze nie bardzo wiedząc, o co chodzi, ale jakoś przeczuwając, że to symbol czegoś bardzo złego, a w każdym razie zakazanego. Pokazywało się szybko nakreśloną swastykę koledze i pośpiesznie przerabiało na okienko domku, żeby pani nie zauważyła. Najwyraźniej nawet tak elementarne skojarzenia i tak elementarne poczucie przypałowości nie towarzyszą tutaj tworzeniu i obnoszeniu się z godłem NSDAP i III Rzeszy.

           
Nie mniej niż swastyki, zafrapowały mnie, choć w sposób zupełnie odmienny, liczne widziane po drodze straganiki, których właściciele na niewielkich zielonych liściach rozsmarowywali jakąś białawą maź. Następnie – starałem się, nie chcąc się zatrzymywać i gapić, śledzić proces na kolejnych napotykanych kramach – na posmarowane liście wysypuje się jeszcze jakieś pokruszone skłądniki, po czym całość zawija się w pakiecik. Papierosy, czy cygaretki – to była moja pierwsza myśl. Ale liście wyglądały na zbyt świeże, by dały się palić… Jeszcze tego samego dnia miałem się dowiedzieć, co to takiego i do czego służy, ale nie będę uprzedzał faktów. Taka odrobina suspensu dla ożywienia opowieści…    

Buddyjskich mniechów i adeptów buddyzmu w wieku szkolnym pełno jest, okazuje się, nie tylko na mojej drodze do szkoły. Roi się od nich przede wszystkim w okolicach licznych świątyń, ale w poszukiwaniu datków przemierzają również nierzadko, niczym akwizytorzy, sklepikowe pasaże, niekiedy chodzą między stojącymi w korkach samochodami. Nie mniej chyba jest buddyjskich mniszek, które z ogolonymi głowami wyglądają zupełnie jak mnisi, tyle że noszą się raczej, obok ciemnej czerwieni i brudnego pomarańczu, w wyrazistym różu. Buddyzm, na marginesie, jest w Birmie religią zdecydowanie dominującą, zrzesza około 90 procent użytkowników usług religinych. Chrześcijaństwo i islam plasują się zgodnie na drugim miejscu, każde zgromadziło po 4 procent lajków i wybudowało wcale niemało, odpowiednio, kościołów i meczetów. Gdybyście chcieli, jak ja miałem w planie, by analizę uczynić łatwiej ogarnialną, przreliczyć to na pogłowie, sprawa trochę się komplikuje: według różnych źródeł Birmańczyków jest od 48 do 70 milionów.

Byłem mniej więcej, jak oceniałem, w dwóch trzecich drogi, kiedy spostrzegłem pierwsze chyba miejsce, które na tle okolicznych przybytków wyglądało wręcz posh. ‘Mya Sabel’, głosił szyld. Przez szybę wyglądało to jak piekarnia-cukiernia, co na Daleki Wschodzie wcale nie brzmi apetycznie, ale skuszony szczodrym oświetleniem i czystością, postanowiłem tam wstąpić.

Zatrzymajmy się tu na chwilę, w progu, by wyjaśnić dwie kwestie. Pierwsza kwestia: dlaczego na hasło ‘piekarnia-cukiernia’ oduczyłem się w Azji reagować ślinieniem się? Prosta sprawa, przy całym szacunku i podziwie dla kulinarnego geniuszu miejscowych, pieczywo i słodycze po prostu im nie wychodzą. Pieczywo klasyczne w naszym rozumieniu nigdy nie było tu  podstawą diety, więcej – zdecydowana większość tubylców nigdy nie miałą okazji spróbować, jak smakuje chleb. W związku z tym produkuje się je zupełnie na czuja, na podstawie wyobrażeń o tym, jak powinno wyglądać i jak smakować. Wygląd defaultowego chleba zaimportowano prawdopodobnie, wraz z innymi dobrodziejstwami kolonizacji, ze Zjednoczonego Królestwa. I ten aspekt udaje się nawet odtworzyć, chleb tostowy, sprzedawany w Azji, praktycznie zawsze krojony i zapakowany w folię, wygląda nawet zachęcająco, trochę się tylko podejrzanie błyszczy skórką i miąższ ma dziwnie biały, czasem żółtawy. W kwestii smaku jest jednak zdecydowanie gorzej. Jest mdły i słodkawy, ani to chleb, ani drożdżowka, ale przede wszystkim wydaje się być po prostu zupełnie sztuczny. Jakby go nie wypiekali, tylko produkowali na taśmie fabrycznej. Nie pachnie chlebem, konsystencję ma jakąś puszystą. Jest gorzej niż w Wielkiej Brytanii, a to już coś znaczy. Z ciastami i ciastkami, a wręcz sodyczami ogólnie, rzecz ma się podobnie. Zdolni miejscowi rzemieślnicy potrafią perfekcyjnie odtworzyć wygląd sernika czy tortu z jagodami. Zza szybki wszystko wygląda bosko, doprawdy trudno się zdycydować, co zamówić, najlepiej wszystko. Niestety – a może i takstety – wszystko smakuje właściwie tak samo. Słodko. Za słodko. Tyle. W dzisiejszym kąciku kulinarnym prezentuję niniejszym w ramach podsumowania przepis na ciasto azjatyckie: mieszamy cukier, żelatynę, barwniki, nie szczędzimy e-składników generalnie, po czym z powstałej masy formujemy coś bardzo ładnego i apeytcznego. Gotowe, smacznego!

No, ale druga kwestia króciutko: dlaczego skusiło mnie oświetlenie? Otóż lokale w tej trzecioświatowej Azji, czy to jadłodajnie, czy sklepy, są zwykle oświetlone skąpo, że tak powiem delikatnie. Takie spelunki podejrzane. Przechodzi się koło jakiegoś garażu, niby jest jakiś brudny szyld, niby ktoś siedzi w środku i coś je, ale w sumie cholera wie, czy to jadłodajnia, czy może rodzina grabarza się pożywia. Jedzenie może tam być najlepsze na świecie, ale jakoś po prostu brak światła – nie wiem, czy związany z takimi a nie innymi przyzwyczajeniami, czy z oszczędnością – sprawia, że lokal nie wydaje się wcale a wcale serdecznie zapraszać do środka. Bywa oczywiście, że w okolicy nie ma innej opcji. Często okazuje się wtedy, że jedzenie istotnie jest super, jest tanio, a do tego zupę i herbatę dają gratis. Oczywiście podczas następnej wizyty już nie zwraca się uwagi na półmrok, przestrzeń jest już oswojona. I można się śmiało pośmiać z przechodzących obok turystów, którzy od dwóch godzin szukają dobrze oświetlonego miejsca z obrazkowym menu.

Dlaczego relatywna czystość Mya Sabel tak mnie ujęła, wyjaśniać chyba nie muszę. Nie stójmy więc dłużej w progu, wejdźmy… Istotnie, jest to w dużej mierze piekarnia-cukiernia, ciastka za szybką zdecydowanie wołają ‘zjedz mnie’, prawie się zdecydowałem na brownies, które wyglądały naprawdę jak brownies. Zanim jednak uległem ich czekoladowemu urokowi, zauważyłem, że w menu – z obrazkami, a jakże – znajdują się pozycje jeszcze bardziej interesujące. Ponieważ po przekąskach ze straganików nie byłem już tak głodny, jak na początku wyprawy, poprzestałem na pysznych smażonych chińskich pierożkach, lekkiej zupie z kapustą, marchewką i kulkami mięsnymi, dzbankiem herbaty jaśminowej oraz szklance soku pomarańczowego z lodem. Sok odrobinę mnie rozczarował. Zawierał niewąpliwie jakieś świeże pomarańcze, to nie Syria jednak, gdzie wąsaty sprzedawca, lub jego młody pomocnik, w potężnej maszynie wyciskali sześć miejscowych pomarańczy, może i więcej, by otrzymać szklankę najpyszniejszego na świecie świeżego soku.

No ale źle nie było, pierożki wymiatały a za całość zapłaciłem może 8 złotych. Na tyle źle nie było, że postanowiłem sobie miejsce odnotować i wrócić przy okazji na inne smakołyki. I tu pojawił się klasyczny problem. Kiedy poprosiłem obłsugę o wskazanie mi na mapie gdzie właściwie jesteśmy, zapanowała konsternacja. W pierwszej chwili pomyślałem, że kelner nie wie po prostu, o co mi chodzi. No bo jak to ‘where are we?’ przecież jesteśmy tutaj, w Mya Sabel! Ale nie, zakminił, tylko nie wiedział po prostu. No ale poszedł po rozum do głowy. Zapytał ziomków. I, jak to w takich przypadkach bywa, po chwili cała restauracja stłoczyła się nad moją mapą i zaczęła radzić, gdzie właściwie znajduje się Mya Sabel. W końcu któryś palec wskazał mi jakieś miejsce. Tu. Miejsce wydało mi się wyjątkowo mało prawdopodobne – według mapy w odległości paruset metrów od niego jest całkiem spore jezioro, ogród zoologiczny i Shwe Dagon, największa bodajże, a na pewno najsłynniejsza, świątynia w Birmie. Może jestem trochę nieogarnięty w terenie, ale chyba nie przegapiłbym wszystkich tych punktów orientacyjnych na raz. No ale nie wdawałem się w dyskusje, tylko postawiłem długopisem kropkę, gdzie wskazali i pożegnałem się z uśmiechem. Trafić pieszo to tu trafię, gorzej jednak z wzięciem taksówki, bo drogę moge pokazać, ale ceny kursu bez destynacji raczej nie ustalę… No nic, zobaczymy.

Skorośmy już zagłębili się w temat umiejętności nawigacyjnych tubylców, warto jeszcze jedną ciekawostkę przytoczyć, chociaż, jak w tej scence z elektrykami, czuję, że się powtarzam z takimi historiami skąd bym nie pisał. Idę sobie więc raźno na południe, wygląda na to, że za chwilę zacznie się centrum. Ale spytam, myślę sobie, na wszelki wypadek, zawsze miło z miejscowymi zagadać. Wybieram oczywiście takich z pozoru bardziej łebskich no i pytam. O Lanmadaw, to dzielnica powszechnie znana, a stamtąd już będę szukał konkretniej miejscówki Jenny. Lanmadaw owszem, znają. ‘Ale panie, to daleko, najlepiej wziąć taksówkę’. Tłumaczę więc z mapą i uśmiechem, że ja mieszkam o tu, teraz jesteśmy z grubsza o tu. Przeszedłem pięć kilometrów, to te dwa chyba jakoś jeszcze dam radę, więc w którą stronę mam iść. ‘Tam, ale to daleko, nalepiej wziąć taksówkę’. Facepalm.



Klasyk na dziś:

Ale nawet o tych, którzy ne wykorzystują opóźnienia do rozmyślań, nawet o nich pomyślano: nie skąpi się im płyt gramofonowych, proponuje się nabycie czekolady, lodów, papierosów, bo tu – jakież to dobrodziejstwo! – wolno palić w kinie. Gdyby tego zabroniono, wybuchłoby zapewne powstanie, bo u Irlandczyków namiętność do kina łączy się z namiętnością palaczy.

Heinrich Böll, Dziennik irlandzki







Monday, July 15, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział II



Niech żyją sandały, crocsy i klapki Kubota • o miejscu zsyłki słów kilka • w uznaniu przyszłych zasług, czyli będziemy expić • pierwsze, i nie ostatnie zapewne, kuszenie autora • dumni przodownicy birmańskiej myśli technicznej • Mr. Mohan z kompletem punktów • z braku białych plam na mapie


Yangon, noc z wtorku, 2 lipca, na środę, 3 lipca 2013 pół do dziewiątej
Yangon, czwartek, 4 lipca, pół do szóstej wieczorem


Oddział szkoły Thingangyun znajduje się w okolicy raczej biednej i nie robi z zewnątrz oszałamiającego wrażenia. Ot, wyrasta, niczym niewielki fort, ponad bujną zieleń palm i rzekę błota. Wewnątrz murów natomiast prezentuje się całkiem przyjemnie, brudnawo może nieco i trochę jakby prowizorycznie, ale jakoś swojsko. Otwarty basen natomiast jest zdeycdowanie imponujący: elegancko wykafelkowany i lazaurową tonią błyszczący. Boisko również daje radę. Ale najbardziej na świecie ucieszyło mnie, że przed wejściem do każdego z trzech głównych budynków stoją buty. Niby pisał Bob, że nie muszę brać eleganckiego obuwia, ale nie uwierzyłem, dopóki nie zobaczyłem i palca nie włożyłem. Nie ma tu indonezyjskiej szopki “jesteśmy tacy megapoważni i uberprofesjonalni, że zakłądamy na dziewięć godzin pracy, plus droga do i ze szkoły, eleganckie półbuty i wcale a wcale nie jest nam gorąco”. Owszem, wedle dressing codu mamy nosić długie spodnie i w miarę eleganckie koszule, ale obuć można się w sandały, klapki czy crocsy, które zdejmuje się w progu i dalej śmiga się boso. Nawet więc, gdyby ktoś się obuł elegancko, tak czy inaczej rozbuwałby się w progu. Dla mnie bomba, zaraz się człowiek bardziej wakacyjnie czuje i ma więcej twórczej energii. No i bagażu znacząco mniej (bo choć nie dowierzałem, to postanowiłem zabrać ze sobą prócz sandałów tylko buty do biegania). Nie wspominając już o tym – bez sensu jest to wyrażenie, przecież właśnie o tym wspominam – że buty i tak byłyby do wyrzucenia, pewnie jeszcze przed końcem pory deszczowej.


Mohan, czyli szef wszystkich szefów, zapytał jak spałem (dobrze spałem, zawsze dobrze sypiam…) i oprowadził mnie po terenie, pobieżnie przy tym wprowadzając w zakres obowiązków i przywilejów. Na trójcę głównych budynków składają się Primary Block, Library Block i Lab Block. Zacznijmy od prawej. W Primary Blocku mieszczą się dwi sale lekcyjne klas piątych i dwie klas szóstych. Tylko te klasy podstawówkowe uczą się w tej filii szkoły, młodsze są gdzie indziej. Grade 5 dostały się Edwardowi, grade 6, przygotowujące się egzaminów cambridge’owskich, mnie. Czuję się doceniony. Z każdą z klas będę miał po pięć godzinnych lekcji w tygodniu. Dalej mamy Library Block. To tu znajdują się biura, pokój nauczycielski z moim biureczkiem, sala wielofunkcyjna do lekcji tańca, muzyki oraz codziennych piętnastominutowych spotkań organizacyjnych oraz sale lekcyjne klasy 3 i 4 szkoły średniej. Oraz, zgadliście, biblioteka. W Lab Blocku rezydje klasa pierwsza i druga szkoły średniej. Urządzono tu również laboratorium naukowe oraz laboratorium językowe. Laboratorium językowe składa się z dwóch sal wyposażonych w pięćdziesiąt łącznie indywidualnych stanowisk komputerowych. Ponieważ klasy liczą około 20 uczniów, dwie mogą jednocześnie napychać swoje mózgi angielskim. Szkoła wykupiła dwa wielopoziomowe amerykańsie programy: Fast ForWord i Reading Mastery, które realizowane są przez uczniów szkoły podstawowej, w tym moich szóstoklasistów. To kolejny istotny mojego grafiku: nadzorować uczniów podczas pracy z programami i pomagać im, w miarę potrzeb. Szóstoklasiści mają Labu godzinę dziennie. Daje to łącznie 15 godzin zegarowych kontaktu z uczniami w tygodniu plus godzinny apel we czwartki, godzinna muzyka, czymkolwiek by to nie było, w piątki plus codzienne kwadransowe mityngi. Resztę czasu, który będę spędzać w szkole - pracuję od 7.00 do 15.00 mam poświęcać na przygotowywanie zajęć, testów, sprawdzanie prac i generalnie bycie kreatywnym.






    

No i jedzenie, wszak kreatywnemu mózgowi należy zapewnić paliwo. Do Lab Blocku przylega zadaszona stołówka. Uczniowie mogą w niej zjeść zakupiony w budce kuchenej lub przywieziony ze sobą z domu lunch. Nauczyciele stołują się za free. Like. Menu nie jest przesadnie rozbudowane, nie są to Chiny, gdzie na każdy dzień wymyślano hity w stylu żabich udek, duszonych gołębi, gotowanych na parze, oczywiście w całości, ryb czy mojej ulubinej pieczonej kaczki w gęstym aromatycznym sosie, ale smażony makaron z jajkiem i warzywami oraz słodka herbata mrożona z mlekiem cieszą niezmiernie tak czy owak, szczególnie po długim odwyku od prawdziwej azjatyckiej kuchni. W ogóle posiłki w ramch pakietu benefitów to bardzo trafiony pomysł. Niewielki to, jestem przekonany, dla szkoły wydatek, a głęboko zakorzeniony kultrowo koncept bycia goszczonym sprawia, że człowiek czuje się traktowany wyjątkowo i troszczony o. 

Właśnie, zdaje się, wróciwszy z lunchu znalazłem na biurku dyplom opatrzony dwoma mało udanymi fotografiami mojej osoby zrobionymi podczas zwiedzania szkoły. Jak głosi napis, pracownicy szkoły są szczęśliwi i dumni, że mogą ze mną pracować. Jak głosi drugi napis, mają nadzieję, że pomogę im rozwijać szkołę, by osiągnęła kolejny level. Spoko, będziemy expić.
           
       Ach, zapomniałbym. Szkolny spec od IT, zawsze warto się z tymi zuchami trzymać, podłączył mnie do internetu. Sprawa niebłaha, biorąc pod uwagę brak roamingu.

    W drodze powrotnej ze szkoły postanowiłem przetestować trasę pod kątem możliwości pokonywania jej pieszo, testując przy tym swoją dziurawą jak tutejsze drogi orientację w terenie. Jest nieźle, trafiłem do domu, spacer zajął mi jakieś trzydzieści minut, przy czym po drodze aż dwukrotnie byłem kuszony przez szatana. Po raz pierwszy Belzebub pojawił się przy ulicznym straganiku z grillowanymi szczątkami kurczaka. Skosztuj, zdawał się powtarzać, nie zwracaj uwagi na muchy, które krążą nad ponadziewanymi na patyczki kawałkami mięsa w marynacie. Cóż rzec, jak to zwykle w tego typu opowiastkach bywa, wiedziałem, że źle czynię, ale jak już podszedłem, nie potrafiłem odejść. Zamówiłem trzy szaszłyki za pół dolara wmawiając sobie, że tak jak ciało wypala się w jogicznych asanach i tak jak umysł wypala się w pranayamie, ćwiczeniach oddechowych, tak bakterie, larwy i pasożyty wypalą się w ogniu grillowym. Baśniowym schematom tradycyjnie ulegając, dałem się jeszcze skusić na banany za 20 centów na straganie kawałek dalej. Wybrałem niby takie z niepopękaną skórką, niby jak coś da się obrać, to zwykle jest bezpieczne, ale generalnie nie skomponowałem sobie podręcznikowego posiłku dnia pierwszego. Banany w każdym razie były nieziemskie, nijak niepodobne do naszych. Soczyste, rozpłyające się w ustach, słodkie.

Ogień ogniem a skórka skórką, dla pewności zaraz po powrocie do Białego Domu wszystko zalałem solidnym łykiem letniej Żołądkowej Gorzkiej. Z gwinta i chyłkiem, że tak powiem, bo w hallu czekali już na mnie miejscowi technicy elektrycy. Przyszli światło naprawić. Mam konkretne déjà vu zabierając się do tej scenki, bo zawsze, ale to zawsze wygląda to tak samo. Najpierw są oględziny. Chłopaki upewniają się, że światło nie działa. Przecież mnie mogło się pomylić, jestem obcokrajowcem, więc może mi się wydawało, że nie działa, a tak naprawdę działa. Albo chciałem im zrobić żarcik. Hihi. Następnie pokazują sobie nawzajem świetlówkę i wymieniają się uwagami na jej temat, oczywiście w lokalnym narzeczu, z którego wywnioskować da radę tylko tyle, że sprawa jest poważna. Od razu dodam, że nie chodzi tu o naciągnięcie mnie na wymianę całej instalacji, bo to nie ja płacę. Oni po prostu tak mają, że wyglądają, jakby po raz pierszy w życiu widzieli światło inne niż lampa olejowa. Tak też zachowuja się, kiedy zaczynają przy nim majstrować. Wszystko ostrożnie, jakby ich ta świetlówka chciała zagryźć niczym montypajtonowski królik. Chociaż oczywiście prądu nie wyłączyli, bo po co. Wykreceją, wykręcają, zdejmują świetlówkę. Montują nową. Dalej nie działa. Wymontowują, grzebią przy kabelkach próbują znowu. Nic. Po gorącej debacie odkręcają włącznik. Grzebią, kombinują, odkręcają, przykręcają. Po mniej więcej pół godzinie patrzę tak na nich znad komputera i uświadamiam sobie, że typowie nie ten włącznik odkręcili. Pokazuję im, że ten jest do łazienki (chociaż fakt, że trochę mylące jest jego umiejscowienie w pokoju). Eureka. Prawdopodobnie wszystko było ok już na etapie pierwszego mocowania nowej świetlówki, kolesie po prostu nie tym włącznikiem pstrykali. Stwierdzam bekę…   

         Śmichy chichi jedak śmichami chichami, ale Mohan zorganizował ekipę nazajutrz po zgłoszeniu problemu. Więcej, w kuchni pojawił się w iście czarodziejski sposób zbiornik wody pitnej, którego niezbędność grzecznie mu dnia poprzedniego zasugerowałem. Potrójne hip hip hurra zatem dla Mohana, który z kompletem punktów pozostaje liderem, na tym etapie, w klasyfikacji najbardziej ogarniętych szefów ever.

       Jedną z niedogodności związanych z faktem, że urodziłem się jakieś sto lat za późno jest praktyczny brak możliwości odkrywania białych plam na mapie świata. Z pomocą psychologowi przychodzi w obliczu tego rodzaju frustracji substytucja. Znaczy substytucja przychodzi z pomocą każdemu, ale ja mam na nią fajną nazwę, którą mogę błysnąć w ostatnim paragrafie. Bez kitu, podczas wieczornego joggingu, kiedy tak biegłem sobie w obcisłych gatkach i takiejż koszulce, obserwując przy tym reakcje tubylców, miałem nieodparte wrażenie, że nikt nigdy nie robił tu tego przede mną.



Klasyk na dziś:

Hm... tak! – odezwał się Kristian Iwanowicz wypuściwszy z ust strugę dymu i kładąc cygaro na stół - ale pan musi stosować się do zaleceń; tłumaczyłem panu przecież, że pańskie leczenie powinno polegać na zmianie przyzwyczajeń... no, jakieś rozrywki, no, powiedzmy, trzeba odwiedzać przyjaciół i znajomych, a jednocześnie nie być wrogiem butelczyny, a zarazem przebywać w wesołym towarzystwie.

Fiodor Dostojewski, Sobowtór


 

Monday, July 8, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział I


W dżungli • Biały Dom • obsada, czyli zagadka kosza na bieliznę zostaje rozwiązana • o ruchu drogowym słów kilka • na zwiadach, czyli twarze w błocie


Yangon, niedziela, 30 czerwca 2013, pół do dziewiątej wieczorem

Obudziłem się o piątej rano. Może mana już się zregenerowała, a może ze snu wyrwały mnie odgłosy dżungli. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, jakiej fauny spodziewać się w Yangonie, w ogóle wyjątkowo słaby reaserch zrobiłem tym razem przed podróżą, Birma jest dla mnie wielką zagadką, ale może to i ciekawiej. W każdym razie nie wiem co za potwory darły mordki w swoistym sun salutation, ale możnaby śmiało z odgłosów ich paszcz sklecić ścieżkę dźwiękową do kolejnego Indiany Jonesa czy innego Parku Jurajskiego.


A skoro już się obudziłem, niegłupim pomysłem wydało mi się rozejrzenie porządnie po nowym domu, zwanym, jak sie dowiedziałem z zalaminowanej karteczki adresowej, White House. Na moje włości składa się niewielki, mniej więcej dziesięciometrowy pokój, podobnych rozmiarów przedpokój i łazienka. Pokój to w sumie typowa hotelowa jedynka: łóżko, szafa, biurko z fotelem, kosz na śmieci, lokalny landszafcik z chatkami nad brzegiem rzeki, bambusami i palmami, klima i khalas. Plus dwa bonusy. Po pierwsze: aż trzy okna na dwie strony świata. Może nie wydaje się to na pierwszy rzut oka niesamowite, ale pamiętajmy, że wedle azjatyckich standardów urbanistycznych każde okno niewychodzące na ścianę domu obok albo kanał wentylacyjny jest swego rodzaju luksusem. Po drugie: balkon. Taras nawet, możnaby rzec, wystarczający z pewnością, żeby sobie rozłożyć matę do jogi i się powyginać z rana albo żeby, dla zachowania harmonii, wyjść wieczorem na papierosa. W przedpokoju znajduje się kolejna szafa, kosz na bieliznę, o którym za moment, i schodki na jakieś poddasze chyba, jeszcze nie zeksplorowałem. W łazience, również zaopatrzonej w okno, toaleta zachodniego typu, w sensie nie dziura, i prysznic typu azjatyckiego, czyli bez brodzika. Kiedyś mnie to dziwiło, teraz zdziwiłbym się, gdybym brodzik napotkał. Mimo że wilgotność powietrza jest wysoka, lana na podłogę woda, która nie ucieknie przez odpływ w posadzce wysycha prawie momentalnie. A im mniej sprzętów i krawędzi, tym mniej brudu i glonów.

Tyle terenów niepodległych. Przejdźmy do terytoriów zależnych. Na parterze mamy więc obszerną, całkiem nawet wyposażoną kuchnię oraz bardzo duży salon z sofami, stolikiem kawowym i plazmą. Jest satelita nawet. O tyle to zaskakujące, że, jak zauważyłem, chcąc wysłać światu zachodniemu esemesa “żyję”, telefon nie wykrywa mi żadnej sieci. Roaming, innymi słowy, nie występuje. Może wyjdę na niedzielnego podróżnika, ale w żadnym kraju tak jeszcze nie miałem. Komórka będzie najwyraźniej służyć w tym roku za budzik i zegarek. Z Tajlandii sobie ewentualnie potekstuję. Ciekawe swoją drogą, czy po takiej przerwie będę musiał jakoś palce na powrót do niej przyzwyczajać, czy jest to jedna z tych rzeczy pokroju jazdy na rowerze, których ponoć się nie zapomina, (choć, swoją drogą, Oliver twierdzi, że to bzdura).

Jest jeszcze przedpokój kolejny, jakieś pralnie, schowki etc. No i coś na kształt ogrodu wokół domu, w większości jednak, na modłę azjatycką, zalano to betonem. Wpływy na terytoriach zależnych dzielę z Edwardem, dwudziestosześcioletnim Anglikiem, który jest tu od poniedziałku i będzie pracować w tej samej, co ja filii szkoły, oraz Cameronem, Nowozelandczykiem lat około trzydziestu pięciu, który wygląda trochę jak Hugh Laurie – z czasów House’a, nie Czarnej Żmii, to by dopiero było zabawnie. Poza tym po posesji kręci się jakiś drobny kilkunastoletni tubylec, który pierwszego dnia chciał mi zanieść bagaż do pokoju i starsza pani, która będzie nam ponoć gosposić: sprzątać i robić pranie. Jeśli dobrze rozumiem system, mamy zostawiać pokoje otwarte, jeśli chcemy, żeby zostały sprzątnięte a kosz z brudnymi rzeczami wystawiać na zewnątrz, jeśli chcemy, żeby nazajutrz nasze pranie wróciło do nas czyste, pachnące i wyprasowane. W sumie nigdy mnie nie bolało sprzątanie i pranie, ale, nie oszukujmy się, jest to spora oszczędność czasu. No i ma to swój dziwaczny kolonialny urok.


Właściwie to mój kontrakt miał zacząć obowiązywać od poniedziałku 1 lipca, ale coż miałem lepszego do roboty w ten piękny piątkowy poranek, niż zabranie się z Edwardem do szkoły? Jak się dowiedziałem, najwygodniej jest dostać się na miejsce taksówką. Przeszliśmy spory kawałek piechotą, klucząc miedzy kałużami w dziurawej jak sito drodze i obserwując przy tym, jak wokół robi się coraz bardziej ubogo, zanim złapaliśmy jedną z nich i wynegocjowaliśmy odpowiednią cenę. Odpowiednia cena to 1000, maksymalnie 1500 kyatów, czyli dolar – półtora. Owszem, yangońskie taksówki nie mają na wyposażeniu taksometrów, taryfiarska brać nie jest jednak jeszcze ponoć rozpuszczona przez turystów jak dziadowski bicz i wydaje się, że raczej nie wymyśla cen z kosmosu. Negocjacje tyczą się sum rzędu 50 centów. Śmieszna rzecz jeszcze: w roku 1970 ówczesny lider, Ne Win, chcąc odciąć się od kolonialnej przeszłości kraju, wprowadził ruch prawostronny. Plotki głoszą wprawdzie, iż to jego astrolog podpowiedział mu, żeby ‘move to the right’, ale nie brzmi to przesadnie przekonująco. A może astrolog chciał w ten sposób dokonać swoistej incepcji i skierować kraj na prawe tory polityczne? Tak czy owak wyszło chujowo, bo jeździ się po stronie prawej, a większość samochodów to albo wraki sprzed wejścia w życie nowej regulacji albo, częściej, nowsze wraki importowane z Japonii, Tajlandii i Singapuru. Czyli samochody z kierownicą po prawej stronie. Na przeróbki ludzi oczywiście nie stać, zwyczajowo więc podczas newralgicznego manewru wyprzedzania kierowca zasięga, w miarę możliwości, opinii pasażera – pilota…

Bezcenne pierwsze wrażenia, zanim wszystko spowszednieje. Jest egzotycznie. Chyba to nawet nie tyle flora, choć ma wyjątkowy temperament, nie slumsowa architektura (ot budownictwo azjatyckie, które wygląda, jakby pamiętało Marco Polo – ze względu na stan, nie estetykę – a powstało w ostatniej dekadzie), chyba nawet nie parna tropikalna aura pory deszczowej. Najwyraźniej to czynnik ludzki. To tubylcy wyróżniają Yangon na tle innych miast, w których przyszło mi było mieszkać. Po części jest to zasługą łysych mnichów buddyjskich w powłóczystych brunatnoczerwonych szatach, niekiedy z brudnopomarańczowymi elementami. I ich wersji mini o średniej wieku w okolicach szóstki, których grupki brną w błocie dzierżąc pokaźnych rozmiarów srebrnawe dzbany, czy misy, na dary, głównie ryż i drobne pieniądze. Prawdziwy jednak koloryt mojej drodze do szkoły nadają zwykli statystyczni yangończycy. Moda zachodnia przyjmuje się tu powoli i w sposób bardzo jeszcze ograniczony. Większość mężczyzn opasuje biodra i nogi długimi chustami, bardzo podobnymi do indonezyjskich sarongów. Tyle że w Indonezji batikowe sarongi nosi się raczej od święta albo w określonych miejscach, na przykłąd w świątyniach (turyści dostają je wtedy na czas wizyty od obsługi i mogą strzelić sobie egzotyczną wakacyjną fotę). Kobiety, obwiązane chustami czy nie, przyciągają nietutejszy wzrok przede wszystkim usmarowanymi jakąś mazią policzkami. Wygląda to jak zaschnięte błoto beżowego koloru. Trochę jakby zapomnialy zmyć maseczki rewitalizującej przed wyjściem z domu. Nie rozgryzłem jeszcze, czy smarują się, żeby po zmyciu błota wyglądać gładko i świetliście, czy może własnie w błocie ma im być do twarzy. 



Klasyk na dziś:

‘Are we just going to go?’ she objected. ‘Like this? Aren’t we going to let any one smoke a cigarette first?’

Francis Scott Fitzgerald, The Great Gatsby