Sunday, September 19, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 58

Noc z czwartku, 10 czerwca na piątek, 11 czerwca 2010, pierwsza

Cyk cyk cyk cyk cyk cyk cyk. A może crick crick crick crick crick crick crick. Albo jeszcze inaczej, po arabsku, diabli wiedzą jak. Tak czy inaczej, kiedy ostatnimi czasy zasiadałem do pisania, potrzebowałem dłuższej chwili, by przywyknąć do nawoływań świerszcza, które wypełniały cały ogród dźwiękiem głośnym i wibrującym jak komórka niedosłyszącego. Albo jak budzik dla umarłego. Dziś jest zupełnie cicho. Relatywnie zupełnie. Co i raz słychać przejeżdżające w oddali samochody, huczącą w nich muzykę, nawoływania tubylców. Uściślając: jak na Bliski Wschód, jest zupełnie cicho.

„Ale ten czas zapierdala”, skonstatował kiedyś odkrywczo mój przyjaciel Bartek. W istocie, druhu. Ledwie zdążyłem napomknąć o śródziemnomorskiej wiośnie, kiedy nasz ogród eksplodował. Najpierw rozbuchaną zielenią, a zaraz potem niewyobrażalną obfitością kwiatów. Efemeryczne róże zdążyły już przekwitnąć, tysiące białych, słodko pachnących kwiatostanów na rozłożystym drzewie i czerwonych na innych przyschły nieco. Natomiast pomarańcze i mandarynki, które, nic sobie nie robiąc z względnego zimna, ożywiały okolicę już kilka miesięcy temu, zniknęły, podobnie jak niewielkie, przypominające z wyglądu morele a w smaku śliwki owoce, których nazwy za Chiny Ludowe nie mogę sobie przypomnieć. Szczęśliwie, za radą Kelly, która nazwę tę podawała mi chyba czterokrotnie a na próżno, zdążyliśmy ich spróbować, nim zasmakowały w nich ptaki.

Jaka szkoda, że nie zasmakowały w owadach, które wróciły chyba na dobre z ciepłych krajów. Mniejsze i większe muchy kołują nad głowami tak na zewnątrz, jak i w domu, co rusz złośliwie, a może po prostu przekornie, przysiadając na pokrytych potem ciałach. I jedzeniu, oczywiście. Buty znów trzeba przed założeniem testować na obecność mrówek i szczypawek. Szczypawek – dobre sobie – raczej paskudnych ponadtrzycentymetrowych szczypaw... Które i tak wydają się być sympatycznymi zwierzaczkami przy krwiożerczych komarach. Nie ma to jak obudzić się w nocy i nie móc zasnąć z powodu przyprawiającego o obłęd swędzenia…

Na pocieszenie niejako, po początkowym chronicznym zalewaniu podłogi wodą, klimatyzacja nam zmartwychwstała. Zamieniwszy się już po części, po dziewięciu miesiącach mieszkania w Syrii, w tubylców, nawet nie zgłosiliśmy usterki. Tylko dywanik odsunęliśmy, robiąc miejsce dla kałuży. I się ustrojstwo naprawiło samo! Filozofia życiowa spod znaku „bukra” okazała się być cokolwiek skuteczna… Z kałużą czy bez, jest w każdym razie klima prawdziwym błogosławieństwem dla nas, ludzi północy, którzy zimę bez ogrzewania przeżyli snadnie, ale którym prawie 40 stopni w cieniu daje się nieco we znaki. A to dopiero czerwiec…

Niewiarygodnie błyskawiczna metamorfoza naszego ogrodu doskonale obrazuje zmiany w skali nieco bardziej makro. Dopiero co cieszyliśmy oczy, optymistycznie słonecznymi rankami jeżdżąc do szkoły, bujną zielenią falujących pól otaczających teren NSA, a już jest po żniwach. W ostatniej chwili właściwie, przy przedlekcyjnym papierosie i filiżaneczce kawy, zdążyłem sfotografować wieśniaków raźno, w rytm hałaśliwej muzyki sączącej się z samochodowych głośników zaparkowanego w pobliżu busika, ścinających zboże i układających je w malownicze kupki.

Szkoła się kończy. Zważywszy na chaos, który towarzyszy zbliżaniu się wakacji, możnaby wnioskować, że kończy się na dobre. Ale, jak powiadają starzy nauczyciele, co to znają życie, tak jest zawsze. Taka jest tu właśnie naturalna kolej rzeczy. Robimy więc, w miarę możliwości, swoje. Początek końca zbiegł się z końcem maja, kiedy to uczniowie przystąpili do egzaminów z przedmiotów arabskich. Przez ponad tydzień przyjeżdżaliśmy wtedy do szkoły na ósmą, nadzorowaliśmy ich podczas pisania, siedzieliśmy z nimi bezsensownie przez kolejne dwie godziny, po czym rozjeżdżaliśmy się do domów. Dlaczego sprawa nie kończyła się po faktycznych egzaminach zajmujących średnio pół godziny, pozostaje tajemnicą naszego szanownego dyrektora…

Po zakończeniu powyższych egzaminów wyszliśmy na ostatnią dwutygodniową prostą, która zakończy się we wtorek, środę i czwartek egzaminami z przedmiotów angielskich: przyrody, matematyki i języka. Innymi słowy, przede mną jeszcze dwa dni faktycznych zajęć. Łącznie sześć lekcji. I koniec, khalas, które to słowo miejscowi zwykle wzbogacają zabawnym gestem klaszczącego otrzepywania dłoni.

Wedle regularnego planu, którego trzymaliśmy się przez cały rok szkolny, powinienem mieć więcej zajęć, jednak – tu znów tajemniczy zamysł dyrektora – w czerwcu lekcje kończymy w południe. Uczniów ładuje się wtedy do autobusów i zapomina o nich, po czym przez kolejne półtorej godziny ogląda się po raz enty brytyjski serial The IT Crowd lub plotkuje, zwykle w towarzystwie Georgianne. Chyba, że Muzzyemu przyjdzie do głowy urządzić jeden ze swych sławnych meetingów. Jak choćby ten tyczący się dyscypliny i innych bolączek nauczycieli. Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest – śpiewał kiedyś celnie Kuba Sienkiewicz… Nasz boss błysnął też zaproszeniem nas na pokaz filmiku instruktażowego dotyczącego obsługi tablic multimedialnych, którymi szkoła ma się szczycić w przyszłym roku. Wszystko fajnie, tylko obraz pozostawiał nieco zbyt wiele do życzenia. A dźwięk nie działał wcale…

Tak czy inaczej, w domu jesteśmy zwykle nie później niż o drugiej, nie ma więc co narzekać. Możemy spokojnie zjeść lunch, uciąć sobie drzemkę, poczytać, popisać, popatrzeć na Olivera szalejącego po ogródku na butowrotkach, a nadal niemałą część popołudnia i cały wieczór mamy przed sobą. Chyba, że na ręce nasze trafi oficjalne zaproszenie do spędzenia w szkole swojego wolnego czasu, jak choćby to na finał konkursu Serach-A-Thon. Ponieważ byłem w projekt osobiście zaangażowany, jako mentor Narega, syna sekretarki Tamar, pojechałem. Straszne nudy, nudy wręcz na pudy, jak to przy takich okazjach bywa. Kilkunastu uczniów, z których każdy prawie znęca się nad konkurencją i publiką dłużącymi się w nieskończoność prezentacjami wyników swoich odtwórczych badań. Część z nich po arabsku. Nie ich wina właściwie, że się tak zmiłuję, tylko ich nauczycieli, którzy o ile w ogóle pracami się zainteresowali, to z pewnością nie formą prezentacji ich wyników.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło (muszę w przyszłości ograniczyć używanie tego rodzaju sloganów). Łatwiej było w takiej sytuacji o wygraną, którą po prawie dwóch godzinach cieszyliśmy się z Naregiem i jego rodziną. Nawet dyplom z podziękowaniem dostałem. A biorąc pod uwagę, że w obu grupach wiekowych Spelling Bee, w których udział brali moi uczniowie, wygrali moi uczniowie, mogę się chyba uważać za nauczyciela o wyjątkowej skuteczności. No i czegoś tam się jednak dowiedziałem. Któryś z referentów zajmował się dość interesującym tematem dzieci pracujących. W Syrii pracuje ponoć 29 procent małych obywateli. Sporo. Bardzo sporo. Zupełnie za to niesporo, jak wynika z innej pracy, czasu Syryjczycy poświęcają na czytanie. Statystyczny poddany Bashara czyta ponoć 6 minut rocznie. Rocznie. Nie wiem, czy prasa i internet zostały wzięte pod uwagę, ale tak czy inaczej powiało grozą. To znaczy, że znakomita większość tubylców nie czyta wcale. Nie, nie wierzę, chociaż bibliotekarka Angela, z którą jej klimatycznym stareńkim volkswagenem wracałem do domu, nie wydawała się być zaskoczona. Jeszcze jednym kawałkiem statystyki podzieliła się ze mną przy okazji. Syria sprzed 30 lat, do której poznany na studiach mąż wywiózł nasza bibliotekarkę, liczyła sobie 8 milionów duszyczek, z czego Halab zamieszkiwało jakieś 750 tysięcy. Obecnie kraj liczy sobie 20 milionów mieszkańców, drugie jego największe miasto – jakieś dwa miliony. Najwyraźniej medale za urodzenie dziesiątki dzieci, na które jeszcze nie tak dawno popyt był niemały, przyniosły zamierzony efekt. Tak trzymać. Im nas więcej, tym weselej...

Skoro już jestem przy lokalnych ciekawostkach… Moi niezawodni uczniowie z klasy czwartej nauczyli mnie ostatnio nowego „bad word”. O wcześniej poznanych nie wspominałem dotąd, bo są dość sztampowe: ot, „głupi”, „wariat”, „ogór”, „osioł”, „pies”... Nadmienić muszę przy okazji dwóch ostatnich, że nazywanie kogoś zwierzęciem ma w świecie arabskim wydźwięk znacznie poważniejszy niż w naszym kręgu kulturowym. Nowe przekleństwo ujęło mnie jednak wyjątkowo. Znaczy tyle co „zamknij się” albo raczej „gadaj zdrów”. Po arabsku „kai haua” (do kobiety) i „kul haua” (do mężczyzny). Dosłownie: „jedz powietrze”. Jakże poetycko!

Grand Station w oczach traci pozycję urodzinowego potentata Aleppo. Jeszcze w roku 2009, sto procent zaproszeń, które dostawaliśmy od uczniów, nosiło logo tego przybytku. Ostatnimi czasy natomiast niesamowitą popularność zdobywa sobie Town Mall. Jest wprawdzie usytuowany za miastem, zaraz obok mieszczącego między innymi hipermarket Carrefour Shahba Mall, co czyni dojazd na miejsce tak dość uciążliwym, jak i kosztownym. W zamian jednak daje gościom możliwość pobuszowania po istnym domu uciech… Nie dziwota, że na kolejne już po party u Alego urodziny, tym razem Sary, uczennicy Renaty, do Town Mall właśnie wybraliśmy się. Nie dziwota również, że tym razem, zamiast jak zwykle zostawić Olivera na dwie godziny w towarzystwie rozkrzyczanych rówieśników, zostaliśmy wszyscy. Bo Renata jak Renata, ale czy ja mógłbym przegapić możliwość nagrania się do znudzenia na automatach do gier? Na wszystkich, których dusza zapragnie automatach do gier, zgromadzonych tu pieczołowicie i zachłannie niczym w smoczej grocie? Na automatach, których dwa rzędy tworzą długą aleję, której nie sposób przebyć nie zatrzymując się po drodze i nie zamieniając się metaforycznie w kamień? Czy mógłbym zrezygnować z odreagowania szkolnych stresów na bumping carach, z których, niczym we śnie, nie trzeba wysiadać po zakończeniu rundy, bo po chwili pracownik obsługi uruchamia je znowu. I znowu. I znowu. Czy mógłbym wreszcie odmówić sobie przyłączenia się do dzieci szalejących na – tu werble – łyżwach? Sama zabawa na lodzie to już nie byle jaka frajda, ale zabawa na lodzie ze świadomością tego, że cały otaczający świat zżyma się właśnie na ponadtrzydziestostopniowy upał… Bezcenne.

Dodać należy tu jeszcze, że – prócz powyższego przybytku rozrywki wszelakiej – Town Mall oferuje znudzonym klientom pobliskiego Carrefoura własny hipermarket. W którym nabyć można, pośród innych specjałów, wyjątkowo dobry mkmur – smażone na oliwie cięte w grubą kostkę bakłażany, pomidory i paprykę okraszone ząbkami czosnku, żeby wspomnieć tylko o głównych składnikach. Na fali naszej fascynacji bakłażanami w każdej postaci – pokochaliśmy i mkmur. Dotychczasowe próby osiągnięcia fantastycznego smaku we własnej kuchni skończyły się jednak niepełnym powodzeniem, niestety…

Na boskim mkmur nie kończą się jednak dziwy, których pełny jest Townmallowski . O nie! Idziemy sobie razu pewnego przestronną alejką w towarzystwie Georgianne, koszyk popychając, gdy nagle słyszymy jakieś dziwnie katedralne dźwięki. Wsłuchujemy się, wsłuchujemy w zawodzenie chóru i uszom nie wierzymy. Po naszemu zawodzą! Toż to Rubik! Wyobrażacie sobie? Rubik w syryjskim hipermarkecie! On pewnie sam sobie tego nie wyobraża, o pieniążkach z tantiemów nie wspominając. Aż nam się chciało klaskać…

No i jeszcze Attila. Mongolian Barbecue, na którego „wkrótce otwarcie” zapowiedziane nam osobiście przez nomen-omen Mazena, którego numer telefonu umieszczono na ogromnym plakacie, czekaliśmy od marca bodajże. Doczekaliśmy się w czerwcu, ale za to do środka zaproszono nas jeszcze podczas ostatnich przygotowań do wielkiej powitalnej fety. Właściciel oprowadził nas po lokalu, zaprezentował nam planowane do podania przysmaki i obiecał zniżkę. Jakże więc mogliśmy nie wrócić? Z oferty mongolskiego sushi postanowiliśmy na razie nie korzystać, żwawo jednak napełniliśmy kilka wręczonych nam przez przemiłą kelnerkę miseczek warzywami, sosami i jednym z kilku dostępnych makaronów. Na jedną z nich rzuciliśmy też mięsem, oczywiście, wszak to Mongolian Barbecue. Pozostało nam tylko wręczyć zestaw Arabowi w czarno-czerwonej szacie i prawdziwie mongolskiej czapeczce i patrzeć, jak miesza wszystko na ogromnym kolistym skwierczącym blacie, po czym gotowe danie przerzuca sprawnie na półmisek (gubiąc przy tym jedna cenną krewetkę) i uderza w gong. No jakby nam miało po takim show nie smakować?

Chciałem jeszcze w tym miejscu, korzystając z okazji, zrobić darmową reklamę Blue Lagoon – miejscowemu aquaparkowi. Usłyszawszy o inauguracji sezonu wodnych szaleństw, zbadaliśmy sprawę w Internecie, spisaliśmy rozkład firmowych autobusów i z – nieadekwatnym trochę do upalnej pogody i miejscowych obyczajów – zapasem kwadransa stawiliśmy się na przystanku pod meczetem. Za późno, jak się okazało. Bo jeden błękitny autobus z wesołym logo Blue Lagoon wesoło przemknął obok nas, kiedy jeszcze wesoło maszerowaliśmy na przystanek, a drugi, ten, który chcieliśmy złapać, pewnie nie mniej wesoły, nie przyjechał wcale. Ale my przecież nie poddajemy się łatwo. Wpadając po drodze na lody, wróciliśmy do domu, po czym – celując w kolejny autobus z rozkładu – raz jeszcze, z większym zapasem czasu, ale mniej już entuzjastycznie, bo bez większych nadziei na sukces, udaliśmy się pod meczet. Na próżno, niestety. W związku z zaistniałą sytuacją z wycieczki zrezygnowaliśmy, a ja zmuszony zostałem do użycia w pierwszym zdaniu tego akapitu czasownika w aspekcie niedokonanym.

I jeszcze kilka słów – ależ inspiruje ten Rubik, i nastraja patriotycznie – na temat ojczyzny. Ilekroć w ostatnich miesiącach trafialiśmy na CNNie czy BBC na turystyczne lub biznesowe reklamówki państw – od beznadziejnej Gruzji przez przeciętne Malezji czy Chowacji po rewelacyjną Incredible India – marzyło nam się obejrzenie oficjalnego spotu Polski. Doczekaliśmy się wreszcie. I nie, nie chodzi o powódź, której wyjątkowo dużo jest na obu wyżej wymienionych kanałach (ze względu na nią CNN podaje nawet niekiedy osobną pogodę dla naszego kraju). Materiał jest ładny i tyczy się głównie, a jakże, wyjątkowego w skali Unii wzrostu gospodarczego w ostatnim roku. Brawo. Oby tylko w związku z tym – jeszcze przez trzy tygodnie, że tak egoistycznie poproszę – złotówka nie umocniła się w stosunku do dolara…

W podobną reklamówkę poprawiająca wizerunek sporo pewnie będzie musiał zainwestować rząd Izraela. Nie wiem, jaka prasę ma teraz w naszym kraju niefortunny sąsiad Syrii. Na stacjach międzynarodowych, po ostrzelaniu transportu humanitarnego do Gazy, wizerunek ów sięgnął dna. W Syrii właściwie po staremu – nadal z zapałem wymazuje się Izrael z map i wyrywa wszystko, co tyczy się tego państwa z książek. Ale już Turcy, dotychczasowi sprzymierzeńcy, machnęli chyba wreszcie prawicami z rezygnacją, przetarłszy nimi uprzednio oczy ze zdumienia. „Lol” – powiedzieliby pewno, gdyby nie to, że sprawa jest jednak cokolwiek poważna.

Jutro – właściwie już dziś – wieki dzień. Nie, nie ze względu na kolejny szkolny dance show, tym razem klas 4-6, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, okaże się niewypałem, a który rodzice, z braku porównania, i tak kupią. Dosłownie kupią, bo musza ponoć zapłacić za bilety… Nie, nie o tym. Jutro startuje World Cup! Szczęśliwie się złożyło, że będziemy się nim pasjonować po części tu a po części w Polsce. Tysiące flag, które zwisają z okien i balkonów domów w całym mieście i kolejne tysiące, które trzepoczą na samochodach, zwiastują nadzwyczajną futbolową fiestę w Aleppo. Po powrocie będzie pewnie bardziej kameralnie, ale za to w gronie przyjaciół. Nie ukrywam, nie mogę się już doczekać…

P.S. Noc z 11 na 12 czerwca, pół do drugiej. Samospełniające się proroctwo samosięspełniło. Jakieś osiem na dziewięć danceshowowych występów było pożałowania godnych. Jakże za to zabawnie wracało się do domu w dziewiątkę w niewielkim pięcioosobowym samochodzie… To chyba mój personal best. Mundial ruszył. Dziś bez emocji, ale jutro Anglia, mam nadzieję, nauczy moresu swoją zamorską kolonię…

Sunday, June 27, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 57

Noc z piątku, 4 czerwca na sobotę, 5 czerwca 2010, około dziesiątej

Dead Cities. Osławione i owiane mgiełką tajemniczości Martwe Miasta. Choćby ze względu na tę nazwę, piarowski majstersztyk – będący jednak, znając Syrię, dziełem przypadku – musiałem rzucić na nie okiem…

Czar Dead Cities związany jest dla mnie przede wszystkim z ich mnogością i niesprecyzowaniem. Nie mamy tu do czynienia z tourist spotem – Taj Mahalem czy inną Wielką Piramidą w Gizie, pod które podjeżdża się klimatyzowanym autokarem, wysiada, strzela fotkę, kupuje tandetną pamiątkę i wraca do kraju ciesząc się myślą o rzuceniu nią na kolana kolegów z biura. Ich uroku nie da się zamknąć w jednej fotografii. Spojrzawszy na taką powiedzielibyśmy: ot, ruiny jakich wiele. Ale wyobraźmy sobie, że można tygodniami wałęsać się po pustyni i nadal nie trafić do wszystkich z jakichś sześciuset mniejszych i większych skupisk zabudowań lub ich pozostałości. Do niektórych można natomiast trafić i nawet tego nie zauważyć. Bo oto na przykład okoliczni chłopi czy pasterze urządzili sobie w budowlach z czasów Bizancjum stodoły… Martwe miasta to apoteoza kultowej lokacji. A zarazem istota przestrzeni i czasu.

Powyższa refleksja rozwiewa, mam nadzieję, Wasze ewentualne nadzieje na wyczerpującą relację z podróży po Dead Cities. Nie tym razem, niestety. Z drugiej strony, przyznacie chyba, całkiem to optymistyczne. Jest, jak dla mnie, po co wracać. Jest, jak dla Was, po co jechać. Nie wiecie co zrobić z dwoma miesiącami wakacji? Proszę bardzo: wiza i bilet do Damaszku, plecak, namiocik i tułaczka po pustyni… Pachnie przygodą?

Jak zatem dostać się w miejsce, którego de facto nie ma? Przed takim problemem stanęliśmy właśnie, ograniczeni do tego niemiłosiernie czasowo. Można nam w związku z tym wybaczyć chyba, że wstąpiliśmy przy okazji do aleppańskiego biura informacji turystycznej, by spotkać jedynych tubylców, którzy nie patrzą na mapę jak na tajemniczy diagram znaleziony we wraku rozbitego latającego spodka. I którzy, jakby tego było mało, mówią po angielsku. Przedstawiono nam kilka opcji tyczących się tak miejsca, jak i sposobu dojazdu. Jakże miła odmiana po kontakcie z ich krajanami, którzy zwykle dokładnie wiedzą nie tylko gdzie macie ochotę jechać, ale i to, że chcecie dostać się tam ich taksówką…

Sprawę przemyśleliśmy i przedyskutowaliśmy w naszym szacownym, czteroosobowym przez te parę dni, gronie. Ustalenia, któreśmy poczynili, zaprowadziły nas nazajutrz na karajat Bab Antakya, z którego, dzięki pomocy kręcącego się po nim chrześcijanina – holmesowsko dedukuję po czapeczce z napisem ‘I love Jesus’ – złapaliśmy minibus do wioski Al Marra. Kilkadziesiąt minut jazdy kosztowało nas po sześćdziesiąt lir od głowy, relatywnie drogo. Pewnie z uwagi na napis VIP dumnie zdobiący pojazd, napis jakże powszechnie tu nadużywany, napis który – tyle przynajmniej – wiązał się z w miarę działającą klimatyzacją. I wyjątkowo głośnym radiem, grającym to co zwykle: krzykliwe arabskie popfolkowe hiciory…

Al Marra, jak szybko skonstatowaliśmy, jest brudną i nudnawą wioską. I najlepszym przykładem tego, jak łatwo przeoczyć coś istotnego, gdy nie jest się odpowiednio do podróży przygotowanym. Bo o niezwykłości Al Marra nie świadczy jej rozleniwiona teraźniejszość, lecz mroczna i krwawa przeszłość.

Cofnijmy się do 12 grudnia roku pańskiego 1098... Krzyżowcom stacjonującym w okolicy mocno dają się we znaki chłodne pustynne noce. Piekielnie gorące lato, a teraz jeszcze ta cholerna zima... ‘To królestwo samego diabła!’ – myśli wielu. I pośpiesznie czyni znak krzyża, wznosząc wzrok ku niebu, przez chwilę gorąco żałując bluźnierstwa. Wszak to Ziemia Święta! Niełatwo jednak w to uwierzyć, tak jak niełatwo uwierzyć w jej ostateczne wyzwolenie. I powrót do domu… Twardzi rycerze nie boją się śmierci. Widzieli wystarczająco wielu umierających, tak innowierców, jak i swoich. Śmierć jest częścią ich życia, a tu jest po prawdzie celem owego. Nawet jeśli wrócą do Europy, i tak niewielu dożyje trzydziestki... ‘Niech byśmy zatem polegli na polu chwały,’ rozumują, ‘ale nie o pustym żołądku!’. Tak, głód doskwiera im od tygodni… ‘Czemu dobry Bóg pozwala tym muzułmańskim psom najadać się do syta, a nam, gorliwym chrześcijanom, każe karmić się spleśniałymi sucharami?’ Gniew, niczym wąż, niepostrzeżenie wpełza do serc dzielnych rycerzy. Przeklęci niewierni! Nawet do bitwy nie potrafią stanąć honorowo. Za każdym razem, kiedy zdejmujesz zbroję, odkładasz tarczę i miecz, myślisz o tym, że w każdej chwili zza wzgórza wyłonić się może horda nieprzyjaciół.

Tym razem jednak to Krzyżowcy są w ofensywie. Stoją pod murami Al Marra i wiedzą, że, z bożą pomocą, zdobędą miasto. Hrabia Raymond z Tuluzy wygłasza jeszcze krótką, płomienną mowę. Armia rusza w bój. Ginie wielu rycerzy, nieporównywalnie jednak więcej muzułmanów. Krew spływa ulicami Al Marra, tysiące trupów zaściela pokrytą brunatnym błotem ziemię. Zwycięstwo! Wielkie zwycięstwo! Czas świętować! Jakież rozczarowanie spotyka pierwszych rycerzy, którzy, wciąż jeszcze mokrzy od krwi, wpadają do spichlerzy… Gdzie zapasy? Gdzie je pochowali ci synowie szatana? Dalejże, przeszukać domostwa! Stawiający opór giną na miejscu. Większość jednak przerażonych mieszkańców pozwala wywlekać się z domów. I tak nie mają czego bronić. Zapasy domowych spiżarni są wyjątkowo skromne. Krzyżowcy wpadają we wściekłość. Nie wiadomo skąd na ulicach pojawiają się stosy drewna, niedługo potem zapadającą szybko noc rozświetlają złowrogie blaski ogromnych ognisk. W mieście nie ma jedzenia, są za to wielkie kotły. Zwycięzcy wrzucają do nich niewiernych, którzy przeżyli szturm na miasto. Dzieci nabijają na pale i żywcem pieką w płomieniach. Tej nocy rycerstwo nie głoduje…

Ech, któż, czytając Biblię i Koran, byłby w stanie uwierzyć w formę, jaka przez wieki przyjmował, a po części przyjmuje nadal, dialog między chrześcijaństwem a islamem. Religia… Czasem trudno uwierzyć, że to coś więcej niż zbiorowa nerwica.

Ciekawe, czy taksówkarzom – którzy zgodnie z miejscowym obyczajem czekali na nas na placu służącym w Al Marra za karajat – znana jest krwawa historia sprzed dziewięciuset lat. Ciekawe, czy papież przeprosił za zajście. Czas w każdym razie najwyraźniej leczy rany. Miast bowiem nabić nas na żerdzie i – po upieczeniu – zjeść ze smakiem, zapytani o Serjila tubylcy poprzestali na podaniu nam cen, których bez ujmy na honorze przyjąć nie mogliśmy. Rzuciwszy okiem na kompas, ruszyliśmy w stronę ruin piechotą.

Nie uszliśmy chyba nawet kilometra, kiedy zatrzymał się koło nas samochód. Krótka rozmowa przez okno, w której wymieniam kwotę pięćdziesięciu lir, zwieńczona zapraszającym gestem Araba odzianego w jasną dżalabiję. Szybka decyzja – wsiadamy. Po czym koleś zaczyna coś mówić o dolarach, co nigdy niczego dobrego nie zwiastuje. Całą drogę – jakiś kwadrans, nie spieszy się kierowcy – zastanawiam się, jak wybrnąć z tej jakże typowej kabały. I jak wybrnąć z pytań o zarobki. Wiadomo, kiedy miejscowi słuchają o forejnerskich pensjach, źrenice ich przybierają kształt przekreślonych esek, ze wszystkimi tego przykrymi następstwami. I do głowy im nie przyjdzie, że Wasz Biedny Narrator musi spłacać kredyt mieszkaniowy...

Mała dygresja. Odbyłem ostatnio rozmowę na podobny temat z taksówkarzem w Halab. W którymś momencie padło sakramentalne a podstępne pytanie: co lepsze – Polska czy Syria. Sakramentalnie odrzekłem, że Syria helue i w ogóle, ale na dłuższą metę chyba jednak wolę Polskę. Kierowca zaśmiał się tylko na tę moją kurtuazję i oznajmił, że gdyby mógł, od razu by pojechał do Polski. I zaczął drążyć. Zastanawiało go ile mógłby zarobić przygotowując shawarmę w naszym kraju. Cóż, nie sprawdzałem, ale pewno z siedemset dolców miesięcznie, o ile nie otworzy się własnego lokalu. Rozczarowałem go chyba. Tyle zarabia tutaj na taksówce.

Dojeżdżamy do Serjila. Wysiadamy. Niczym Cialdnini częstuję naszego kierowcę papierosem, żeby jakoś tę naszą krótką znajomość przypieczętować. O pieniądzach, jak na gentlemana przystało, nie wspominam. On, o dziwo, też nie. Trochę się jeszcze kręci w pobliżu, po czym odjeżdża. Ciekawe, może odezwała się w nim wciąż gdzieś tam głęboko zakorzeniona gościnność, z której słynęli Syryjczycy jeszcze kilka lat temu? Bo w to, że nie śmiał przypomnieć nam o zapłacie, nie uwierzę.

Jakby tego było mało, pan ze skleconej z niczego budki, na której wypisano odręcznie ‘tickets’, nie dość, że nie każe nam płacić za Olivera, to jeszcze macha ręką na końcówkę ceny. Za trzy bilety po siedemdziesiąt pięć lir płacimy dwie stówy. Biletów koniec końców nie dostajemy, więc co kustosz zainkasował, to i tak jego. Ale że pozwolenie na wejście mamy, wilk jest syty, owca cała, a wszyscy ukontentowani.

Słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie. Żar spływał na dolinę i okalające ją wzgórza, oślepiający, bijący gorącem blask wysysał resztki kolorów ze spłowiałych krzewów, czyniąc cały krajobraz podobnym do fotografii wykonanej w sepii. Człowiekowi, w którego wyobrażeniu świata zagrożenia spod znaku żywiołu wody to sztormy, ulewy i powodzie, w żadnym razie nie susza, trudno doprawdy uwierzyć, że na tej spalonej słońcem ziemi inni ludzie nie tylko przez tysiąclecia potrafili przeżyć, ale i wznosić miasta, które przetrwały po dziś dzień.

Trudno uwierzyć również, że to przecież pogoda wciąż jeszcze wiosenna, że dopiero w lipcu i sierpniu miejsce to stanie się istnym piekłem na ziemi… Nieco tą myślą pokrzepieni, pociągnęliśmy jeszcze po kilka łyków wody, po czym raźno ruszyliśmy przed siebie.

Jak okiem sięgnąć – fascynujące pozostałości cesarstwa bizantyjskiego. Niekiedy to tylko zerodowane bloki piaskowca, resztki fundamentów, po których biegają jaszczurki. Intrygujące wrażenie robią pojedyncze ściany, czy nawet fragmenty ścian z drzwiami prowadzącymi donikąd. Jak portale, przez które można cofnąć się w czasie… Liczne jednak budynki dotrwały do naszych czasów w stanie niewiarygodnie dobrym. Mocnych, grubych ścian, które dawać musiały upragniony chłód, wieki nie zdołały skruszyć. Przetrwały przy tym i delikatne, lekkie zdobienia – smukłe kolumny i pokryte ornamentami gzymsy. Większość domostw musiała być parterowa lub jednopiętrowa. Okna były na ogół stosunkowo duże, kwadratowe lub zwieńczone półokrągłym łukiem. Często jednak, nawet w jednym budynku, obok nich są i okienka wąskie, jakby żywcem przeniesione z europejskich budowli w stylu romańskim. Skąd ten eklektyzm? Istotą okien romańskich są ich walory obronne, co przy dużych oknach na tej samej ścianie niczego nie wyjaśnia. Może szło o źródło światła w pomieszczeniach, w których duże okna byłyby przyczyną utraty ciepła w zimowe noce? Stropy, zapewne drewniane, nie zachowały się, co oczywiste. Pewne wyobrażenie o nich dają jednak półokrągłe kamienne łuki podporowe. By ożywić na koniec ten suchy może nieco opis dodam, że najlepiej zachowanym budynkiem w mieście jest tawerna. Wiadomo.

Serjila, jak napomknąłem wcześniej, to jedno z kilkuset tak zwanych Martwych Miast. Nawet jednak błądzenie po tym promilu czy dwóch bogactwa potrafi przytłoczyć. By dokładnie zwiedzić okolicę, trzeba by co najmniej dobrych kilku godzin. Nie warto zanudzać Was opisem dłuższym niż powyższy. Powtórzę raz jeszcze: kilka tygodni wolnego, plecak i namiocik. Hardkorowcom wystarczy plecak i śpiwór. Polecam. Sobie również.

Zmęczeni nieco zwiedzaniem, wracaliśmy do budki ‘tickets’ z leniwą nadzieją na zabranie się do Al Marra jakimś busikiem lub autem. Dead Cities to jednak Dead Cities. Nawet jeśli kilkaset osób dziennie po nich wędruje, mogą, przy pewnej dozie szczęścia, nie trafić na siebie. My widzieliśmy jedną chyba grupę, ale przepadła gdzieś. Perspektywa natomiast czekania na słoneczku wydawała nam się zdecydowanie mniej kusząca niż perspektywa marszu. W drogę więc.

Ileż byśmy stracili jadąc! Owszem, przyjemnie jest niekiedy w zadumie patrzeć przez okno na zmieniający się za nim krajobraz. Nie sposób byłoby jednak wtedy w pełni docenić ciszę zalegającą okolicę, mąconą tylko z rzadka przez przejeżdżającą ciężarówkę lub motor. Nie sposób byłoby napawać się pięknem delikatnie zarysowanych beżowych wzgórz, między którymi wije się droga, płowych głazów i przykurzonych wiecznie zielonych krzewów. Nawet upał, kiedy tak maszerowaliśmy raźno, nie dawał się specjalnie we znaki.

Przeszliśmy może z półtora kilometra, kiedy oczom naszym ukazało się coś w rodzaju zagrody, do stworzenia której zmyślnie wykorzystano bizantyjski murek okalający Serjila. Wewnątrz kilka namiotów, parę motocykli, trochę owiec i z tuzin krzątających się przy pracach obozowych niewiast w kolorowych sukniach, szczelnie okutanych chustami. Już z daleka widzieliśmy, że przy bramie przybytku czeka na nas odziany w śnieżnobiałą dżalabiję i biało-czerwoną syryjską kuffiyę pan powyższych włości…

Szedłem na czele, mnie więc przypadł honor wejścia w nieuniknioną interakcję. Zabawne, pierwszy raz uznałem, że to sytuacja odpowiednia do użycia sławnego „salaam alejkum” („may peace be upon you”, coś w rodzaju „niech pokój będzie z Tobą”). W Aleppo witają się w ten sposób raczej ludzie starsi, najwyraźniej jest to cokolwiek staroświeckie. Nie tak dalece, jakby w Polsce mówić „niech będzie pochwalony”, ale na tej zasadzie, szczególnie w ustach obcokrajowca, niestosowne. Jakoś bardziej naturalnie przychodzi mi marhaba (cześć), sabah al khair (dzień dobry) czy sabah an noor (dobry wieczór). Tu salaam alejkum samo się przeze mnie powiedziało, a dłoń powędrowała mi, zgodnie ze starym obyczajem, do piersi. Arab odkłonił się, uśmiechnął i przywitał mnie nie mniej serdecznie, po czym zaprosił nas wszystkich do siebie…

Kurcze, to byłoby coś, czym możnaby wnuczęta przy kominku zanudzać... „A wtedy wasz dziadek odparł, łamanym arabskim, że zaszczytem jest dla niego zaproszenie jego brata Beduina, niech pokój będzie z nim, i owszem, wypije z nim kubek kawy w jego namiocie”. Ale nie. Będzie: „a wtedy Wasza babcia rzuciła tonem nieznoszącym sprzeciwu, żeby wasz dziadek wybił sobie z głowy zbaczanie z drogi”…

Podziękowałem, jak umiałem najpiękniej, chyba ze cztery razy, wyjaśniłem w miarę możliwości, że musimy iść dalej, po czym podziękowałem jeszcze ze dwa razy. Szkoda, ale cóż było począć…

Po jakichś trzech – czterech kilometrach, kiedy wszyscyśmy już chyba nachłonęli się otoczeniem i poczęli myśleć o obiedzie, usłyszeliśmy za sobą ryk dużego autobusu. Po raz kolejny dziś poszczęściło nam się – pojazd, dysząc ciężko, zatrzymał się, skorośmy tylko zaczęli machać, a kierowca oznajmił, że podrzuci nas do Al Marra za darmo. Z wdzięcznością wspięliśmy się po staromodnych stromych stopniach do wnętrza zupełnie pustego pojazdu. Arabski klasyk: dywanowa tapicerka, wszechobecne frędzle, dziwaczne ozdoby w najbardziej niespodziewanych miejscach. O tej porze roku – już o tej porze roku – docenia się jednak przede wszystkim ciężkie zasłonki, które w błogosławionym chłodnym mroku pogrążają przytulne wnętrze.

Wreszcie zrzucić mogliśmy z siebie przepocone kapelusze i zakurzone chusty. I uśmiać się serdecznie z tego, jak wyglądamy po kilku godzinach na słońcu. Szczególnie z mojej ukochanej czerwonoskórej żony, która uznała, że krem z filtrem jest za tłusty, żeby używać go w taki upał…

Szczęście wciąż nie opuszczało nas, dojechaliśmy w to samo miejsce, do którego rano dowiózł nas bus z Aleppo. Kiedy tylko wysiedliśmy, jakiś jegomość z obsługi karajatu zaprosił nas do poczekalni. Karajat, poczekalnia – dobre sobie. Dworzec to mały placyk, właściwie szerszy odcinek dziurawej szosy przelotowej. Poczekalnia natomiast to maleńkie biuro urządzone w wąskim pomieszczeniu, jednym z wielu w szeregu biegnącym wzdłuż drogi, do którego wchodzi się wprost z ulicy. Jest biurko, jest jegomość za biurkiem oraz, jak zawsze w tej towarzyskiej kulturze, kilku jego znajomków, którzy akurat nie mają co robić, toteż wpadli na kawę. Jest i kilka krzeseł, które zawsze ktoś usłużnie podstawi znużonym podróżnym. Jest wreszcie wiatrak pod sufitem. Czegóż chcieć więcej? Przyszły nam do głowy zimne napoje, zaraz też przyniosłem je z pobliskiego sklepu. Ugarit Colę chyba. Wydawało mi się, że to już wszystko, czego dusza może zapragnąć. Pan dworcowy wiedział jednak lepiej. Zaproponował mi kawę, którą po chwili przyniósł razem z papierosem marki royale. Tak. Teraz właśnie było to wszystko, czego dusza pragnie.

Wyszedłem na zewnątrz, zasiadłem sobie na plastykowym fotelu i jąłem przy z rozumem pitej kawie (‘black as hell, strong as death’ – tak się chyba mówi, można jeszcze ‘sweet as love’, ale ja pijam bez cukru) i takoż palonym miejscowym papierosie przyglądać się leniwie okolicy, w której nie działo się nic, a mimo to wcale nie wydawała się już nudna. Trzeba po prostu nastawić mózg na określone fale i patrzeć odpowiednio. Czyli tak, jak miejscowi. Co by nie mówić o przywarach mieszkańców Bliskiego Wschodu, oddać im należy, że na małych przyjemnościach życia codziennego znają się jak mało kto, i jak mało kto potrafią się nimi cieszyć…

Saturday, June 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 56

Noc z czwartku, 3 czerwca na piątek, 4 czerwca 2010, za kwadrans jedenasta

Gość w dom, Bóg w dom, jak głosi polskie przysłowie. Po wyjeździe rodziców ledwie trzy tygodnie byliśmy bezbożni. Nawróciliśmy się za sprawą Jarka H., który ku naszej radości zdecydował się wpaść do nas na długi weekend majowy. Czasu nie mieliśmy wiele, mimo to jednak poza aleppańskimi standardami udało nam się razem wykreślić z mojej listy syryjskich must-see ostatnie dwie pozycje. O czym dzisiaj, i następnym razem.

Hama. Jedno z najbardziej chyba rozpoznawalnych miast Syrii. Z trzech powodów. Przede wszystkim ze względu na norie, potężne drewniane koła, które przez wieki stanowiły kluczowy element miejskiego systemu irygacyjnego. Bywalcy gdańskiego baru Aleppo nie raz pewnie, czekając na wyborną shawarmę, przyglądali się im w zadumie. Są w końcu tematem najbardziej chyba intrygujących z tamtejszych oficjalnych plakatów sławiących atrakcje Syrii.

Ja się w każdym razie przyglądałem. Na tyle długo i z zapamiętaniem, że mieszkając ostatnimi czasy w pobliżu kół – prawdziwych, nie plakatowych – nie mógłbym darować sobie niezobaczenia ich na żywo. Wypad wydał się nam tym bardziej pociągający, że podróż koleją do położonego w dolinie rzeki Orontes miasta niegdyś zwanego Epifanią zajmuje niecałe dwie godziny. Co więcej, dworzec kolejowy mieści się ledwie półtora kilometra od centrum. Podsumowując: na jednodniową, kilkugodzinną właściwie, wycieczkę – pomysł idealny.

Jak zwykle zabawnie było z zakupem biletów. Tym razem, skoro już przezornie zaopatrzeni w paszporty przezornie pojawiliśmy się na dworcu w Aleppo w przeddzień wyjazdu, zmierzyć musieliśmy się z faktem braku czterech miejsc jakiejkolwiek jednorodnej klasy w interesującym nas pociągu. Zaproponowano nam dwa miejsca w klasie pierwszej i dwa w drugiej. Niech i tak będzie. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że to naszemu spragnionemu wrażeń gościowi (i Renacie do pary) w udziale przypadnie podróż w mniej wygodnym wagonie. Cukierki i soczki w kartonikach i tak dostali.

Kiedy mniej więcej pół do ósmej rano wysiedliśmy z pociągu w Hamie, słońce mocno już przygrzewało. Okolice dworca tak na mapie, jak i w realu prezentowały się raczej nudnawo, w związku z czym, mijając nielicznych i chwalebnie niemrawych taksówkarzy, pomaszerowaliśmy na pobliski przystanek autobusowy. Zapytany o cenę przejażdżki, kierowca machnął tylko ręką i kazał siadać. Co też wdzięcznie uczyniliśmy.

Po chwili wjechaliśmy w obręb miasta, to wjeżdżając to zjeżdżając z pagórków, na których je wzniesiono. Miasta, które, jak to w Syrii, miastem jest od tak dawna, że kiedy tutejsi kupcy tworzyli podwaliny sztuki targowania się na pierwszych souqach, najstarsi polscy górale ganiali się jeszcze po drzewach. Uściślając, okolica była zamieszkana już w neolicie. Nieco później, gdzieś w X wieku przed Chrystusem, miasto wchodziło w skład aramejskiego królestwa Dawida i Salomona.

To jednak historia raczej książkowa i abstrakcyjna nieco. Nie to, co norie, które, jak żywe, nie tylko od półtora tysiąca lat ciągle nad rzeką Orontes się znajdują, ale i kręcą się w najlepsze. Nie zawiodłem się, od razu muszę zaznaczyć. Bo choć po kamiennych akweduktach, niegdyś nierozerwalnie związanych z kołami, pozostało niewiele, wyobraźnia łatwo daje się pobudzić do próby ogarnięcia rozległości i zaawansowania starożytnego systemu nawadniania.

Szczęście dopisało nam niesamowicie pod jednym jeszcze względem. Otóż odkąd norie na rzecz nowożytnej irygacji utraciły swoje życiodajne dla miasta znaczenie, obracają się leniwie jedynie wiosną i latem, kiedy to rzeka płynie żwawo swym dawnym korytem. Dzięki dobremu timingowi dane nam było nie tylko zobaczyć w ruchu drewniane cuda techniki, ale – przede wszystkim – usłyszeć je. Zadziwiające, że przewodnik nasz milczy na ten temat jak zaklęty. Mnie bowiem to właśnie fascynujące głośne skrzypienie olbrzymich konstrukcji , nie przesadzając, urzekło do głębi.

Uważny czytelnik zauważył zapewne, że rozpoczęty przeze mnie wywód na temat trzech powodów rozpoznawalności Hamy urwał się niczym pieśń krakowskiego trębacza odgrywającego hejnał. Nie zapomniałem, wszystko jednak w swoim czasie. Numer dwa na naszej liście: halawat al jibn. Właśnie w Hamie przysmaku tego skosztować warto ponoć szczególnie. Cóż to zatem takiego? Na pierwszy rzut oka: naleśnik z kremowym nadzieniem zwinięty w rulon, pocięty na plastry i polany syropem. Wyjaśnić jednak należy, że właściwie nie jest to naleśnik, lecz placek z sera, który w tajemnym jakimś procesie pozbawiono słonego smaku. Poza więc delikatną konsystencją, odznacza się równie delikatną słodyczą. Próbowaliśmy wcześniej halawat al jibn w którejś z licznych cukierni Aleppo, po którym to badaniu porównawczym mogę śmiało przyznać: istotnie, w Hamie wyrób jego podniesiono go do rangi sztuki, smak zaś doprowadzono do perfekcji...

To ci dopiero wzorowa organizacja wycieczki! Minęła ledwie ósma rano, a my nie tylko dojechaliśmy do Hamy i zobaczyliśmy – oraz usłyszeliśmy – pierwsze dwie norie, ale i kultowy przysmak na śniadanie zdążyliśmy spożyć. Czas nadszedł na poważniejszy noria-spotting. Wedle przewodnika nad Orontesem rozrzuconych jest 17 kół wybudowanych przez Ajjubidów (starsze już nie istnieją), które obecną swą formę zawdzięczają naprawom i przeróbkom z czasów Turków Osmańskich i Mameluków. Na pierwszy ogień poszły te w górze brudnawej rzeki. Wydawać by się mogło, że znalezienie kół, spośród których wiele ma wysokość czteropiętrowych budynków, a wszystkie znajdują się nad wodą, nie powinno nastręczać żadnych trudności. Sprawa jednak okazała się być nieco bardziej skomplikowana. Kierując się na wschód, szybko skonstatowaliśmy, że nie sposób cały czas trzymać się nabrzeża. Od ulicy oddziela je bowiem pas ogrodzonych zabudowań. Nie będąc jednak w pospiechu, postanowiliśmy się nie poddawać.

Przeszliśmy przez spory zaciszny park, po którego zielonych trawnikach kicały sielankowo stada białych królików. Tak to przynajmniej z daleka wyglądało. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że po trawie kicają plastykowe siatki… W tym otoczeniu skrzypiące zardzewiałe huśtawki, wciąż częściowo pokryte łuszcząca się farbą, która kiedyś musiała być gdzieniegdzie różowa a gdzie indziej żółta, prezentowały się cokolwiek cyberpunkowo. Po może kwadransie dotarliśmy do miejsca, gdzie powinny znajdować się cztery norie Bechriyyat. Parkan i uchylona furtka. Trzeba było wysłać kogoś na zwiad.

Zbliżając się do rzeki, coraz wyraźniej słyszałem jej szum i buczenie mokrego wiekowego drewna. Po chwili moim oczom ukazały się norie i kilku siedzących na brzegu krajowców o bliżej niesprecyzowanej funkcji. Przywitałem się grzecznie i spytałem, po trosze na migi, czy można się przyłączyć do gapienia. Nie mieli nic przeciwko, nie próbowali nawet sprzedać mi biletów. Zamachałem więc na resztę naszej gromadki i jąłem zachwycać się wiekową maszynerią. Norie Bechriyyat są o tyle ciekawe, że umieszczono je nie przy samym brzegu, lecz na kamiennej konstrukcji przecinającej rzekę. Na upartego dałoby nawet radę po śliskim, pokrytym glonami gzymsie przedostać się na drugą stronę. Dwie pary monumentalnych kół obracają się powoli niczym diabelskie młyny. I ten rytmiczny, zmieniający co chwila swe natężenie dźwięk... Różnie bywa ze sławnymi atrakcjami turystycznymi, ale norie okazały się być pomysłem jak najbardziej trafionym.

Dalsza wędrówka na wschód wydawała się nie mieć sensu. Poszliśmy jeszcze kawałek do mostu i, trzymając się w miarę możliwości przeciwległego brzegu, skierowaliśmy się na powrót do centrum. Przez długi czas szliśmy wzdłuż pasa nadrzecznych sadów i działek zastawionych tysiącami doniczek z sadzonkami, szybkim krokiem przecięliśmy targ warzywny, minęliśmy zadaszony bazar, w który Renata nie pozwoliła mi się zagłębić. Znów znaleźliśmy się na starym mieście. Dopiero teraz zwróciliśmy uwagę na to, jak wiele budynków jest zrujnowanych. Zrujnowanych nie swojsko, przez bezwzględny, lecz niespieszny, czas, jak na aleppańskim souqu. Zrujnowanych raczej na modłę bejrucką...

Doszliśmy w ten sposób do trzeciej składowej sławy, w tym wypadku raczej niesławy, Hamy – masakry, której autorem był Hafez Al Assad, ojciec miłościwie nam panującego Bashara. Here’s what happened, jak zwykł mawiać detektyw Monk. Otóż Bractwu Muzułmańskiemu (Muslim Brotherhood), którego szeregi w latach trzydziestych zasiliło wielu Syryjczyków, wyjątkowo nie leżała partia Ba’ath i osoba prezydenta. Rozchodziło się między innymi o to, że był alawitą. Bractwo uznało, że najłatwiej i najpewniej będzie pozbawić go politycznych wpływów i władzy pozbawiając go życia. W 1980 podjęto nieudaną próbę zamachu na głowę państwa, po której Al Assad oficjalnie uznał Bractwo Muzułmańskie za organizację terrorystyczną. Za przynależność do niej przewidziano karę śmierci. Nie spotkało się to ze zrozumieniem Braci, którzy, zniechęceni do zamachów, postanowili tym razem wzniecić rebelię. Pod koniec stycznia 1982 zajęli placówki rządowe w Hamie i ogłosili wyzwolenie miasta. Tego było Hafezowi za wiele. Zwrócił się więc z prośbą do porządnych mieszkańców miasta o opuszczenie go. W ten salomonowy sposób z czystym sumieniem mógł przystąpić do ukarania tych nieporządnych. Zostali skazani na śmierć przez bombardowanie. Wykonywanie wyroku na kilkunastu tysiącach – niektórzy mówią o dwudziestu pięciu tysiącach – członków Bractwa (i obywateli zbyt przywiązanych do swych dóbr doczesnych, by wyjechać) rozpoczęto 2 lutego 1982. Tych, którzy nie zginęli podczas wstępnego ostrzału, armia wybijała konsekwentnie przez kolejne trzy tygodnie.

Stąd właśnie, choć od wydarzeń tych minęło już prawie trzydzieści lat, tyle na Starym Mieście opuszczonych, częściowo zawalonych domów. Puste okna bez szyb wciąż przypominają o ponurym rozdziale historii miasta, który Hama przypłaciła nie tylko życiem tysięcy mieszkańców, lecz i swoim historycznym urokiem, o którym teraz można jedynie poczytać. Smutny obraz, który przyszło nam oglądać, wydał nam się tym bardziej poruszający, że trafiliśmy do miasta w okresie obchodów jakiegoś święta, Dni Hamy bodajże. Niezliczone kolorowe chorągiewki rozpięte nad uliczkami martwo jakoś łopotały na tle opustoszałych pogrążonych w nietypowej ciszy domostw.

Zmęczeni już nieco, przed ruszeniem w dalszą drogę zatrzymaliśmy się na porządne śniadanie w sympatycznym hotelu Sara. Pokrzepieni posiłkiem, a przede wszystkim odrobiną cienia, ruszyliśmy wzdłuż rzeki na północ, w stronę cytadeli. Właściwie, opisawszy wcześniej okazałą cytadelę aleppańską, zaznaczyć muszę, że to, co na mapie Hamy oznaczone jest jako cytadela, jest po prostu wzgórzem zamkowym. Po fortecy nie ma właściwie śladu. Podobnie i souq, na który moja żona zgodziła się wybrać, niewiele ma wspólnego z targowiskiem w Halab. A może po prostu jeśli pokochało się souq w Aleppo, żaden inny już nie cieszy… Ostatecznie bilans naszego noria-spottingu zamknął się na jedenastu z siedemnastu kół. Fair enough.

Właściwie to tyle. Wrócić do domu postanowiliśmy, dla odmiany i z braku dogodnego czasowo pociągu, autobusem. Przygód wartych wspomnienia nie uświadczyliśmy, co tym razem jakoś bardzo nas nie zmartwiło.