Friday, January 29, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 38

Noc z piątku, 22 stycznia na sobotę, 23 stycznia 2010, około jedenastej

Dzisiejszego wieczora toast za Wasze zdrowie wznoszę szklanicą syryjskiego wina mszalnego, w żadnym jednak razie nie boskiego. Jedynie żywa, ciemnoczerwona barwa trunku budzić może uznanie. Przytłaczający bukiet jest znacznie mniej zachęcający, a ciężki smak, bardzo słodki i zdecydowanie zbyt mocny, odbiera wszelką ochotę na kolejny łyk. Zakładam, że Jezus, kiedy czynił w okolicy swoje weselne czary-mary, osiągnął lepszy efekt.

W hektycznym nieco czasie, który nastąpił po bożonarodzeniowym sezonie ogórkowym, zagubiły się gdzieś dwie warte wspomnienia sprawy jeszcze sprzed świąt. Niniejszym pośpiesznie nadrabiam zaległości.

Po pierwsze, szkolna seks-afera. Z pierwszymi newsami przybiegła do mnie tak zwana Mała Fadia (w odróżnieniu od Doktory Fadii, feministyczny arabski mianownik: Doktora Fadia), supervisorka klas młodszych. Jeden z moich uczniów, Bashir, wrócił do domu w stanie dziwnej ekscytacji. Zaniepokojonym rodzicom udało się ustalić, że oczy jego ujrzały coś, czego nie dane im było oglądać nigdy wcześniej. Więcej powiedzieć nie chciał, ale troskliwi rodziciele domyślili się wszystkiego. Do szkoły zakradł się Szatan i pociesze ich podsunął pornografię. Wszczęto śledztwo. Podejrzanymi byli koledzy z klasy, którzy na swoich telefonach czy innych i-podach przemycić mogli do szkoły zdjęcia z wakacji w Sodomie i Gomorze. Ale wykpili się spryciarze. Samowtór z moją Tamar zapewniłem im alibi – przynoszenie do szkoły powyższych cudów techniki jest nielegalne, gdybyśmy je zauważyli – a zauważylibyśmy, biorąc pod uwagę konspiracyjne talenta naszych podopiecznych – zostałyby zarekwirowane. Może zatem biblioteka? Lucyfer wszak to Niosący Światło, powszechnie wiadomo, jak chętnie gnieździ się w takich miejscach i korzysta z książek, by dotrzeć do niczego się niespodziewających niewiniątek. Tajemnicą poliszynela jest, że w stalowej szafie pod oknem bibliotekarka Angela – cóż za zwodnicze i przewrotne imię – trzyma kilkanaście tomów Encyclopædia Brittanica. Kiedy w szkole pojawia się jakaś zewnętrzna komisja, szafa jest zamykana i Angela, jeśli ją zapytać, z miną aniołka oświadcza, że zgubiła klucz. Na co dzień jednak każdy może sięgnąć po dowolny tom i przeczytać wszystko na dowolny temat, najciekawszych przykładów przez skromność nie wymienię. Obejrzeć bezwstydne zdjęcia i dostać rumieńców oczywiście też. Ale i ten trop okazał się być niewłaściwym. Dzięki zeznaniom świadków zajścia, ustalono ostatecznie, że najprawdopodobniej zawinił Spajderman. Konkretnie rysunek na okładce, płyty bodajże, na którym Człowiek Pająk pojawia się w towarzystwie jakowejś dziewki wszetecznej w obcisły top i kusą spódniczkę odzianej.

Po wtóre, demonstracja. Dwudziestego pierwszego grudnia, zdaje mi się, wracaliśmy ze szkoły naszym autobusikiem. Wzdłuż drogi, w nieregularnych odstępach, zainstalowały się kilkunastoosobowe, niekiedy liczniejsze, grupy rozentuzjazmowanych miejscowych. Krzyczeli coś, wymachiwali transparentami i powiewali flagami – syryjskimi i palestyńskimi chyba. Nie wyglądało na to, żeby przeciwko czemuś protestowali. Nastrój wydawał się być pogodnym. Jakby witali mile widzianych przyjezdnych. Skąd? Może z Turcji, wszak stali przy drodze stamtąd do Aleppo prowadzącej. I istotnie niemało wypakowanych po brzegi autobusów nią ciągnęło. Jacyś uchodźcy z Iraku lub, nieco naokoło, z okupowanej Palstyny? Niestety, w związku z wyjazdem do Polski nie zdążyłem dowiedzieć się, o co właściwie chodziło. Z kronikarskiej jednak odpowiedziaści napomykam o tym. A nuż działo się coś istotnego.

Przy okazji kwestii palestyńskiej, oglądaliśmy dziś na BBBC World reportaż na temat Jerozolimy i przesiedleń, jakie Żydzi serwują w jej obrębie Palestyńczykom. Jak prosto i trafnie zauważył Czesław, dziwny jest ten świat. Naród wybrany, generalizując oczywiście, wciąż w pamięci wszytskomający holocaust, robi drugiemu, co jemu niemiłe. Jakże żałosny jest gatunek ludzki…

Dygresja od dygresji, choć pozostajemy w temacie gatunku. Od tygodnia z okładem wszystkie wiodące stacje telewizyjne, których kanały informacyjne odbieramy, nieprzerwanie donoszą o trzęsieniu ziemi na Haiti. Wielki dramat. Czyli wspaniała okazja, żeby zastępy dzielnych reporterów o zbolałych obliczach mogły się wypromować filmując się z gnijącymi ciałami, albo przynajmniej przedstawicielami gnijącego społeczeństwa. Kolejne – jeszcze większe – zastępy spieszą z wysyłką leków, ubrań, jedzenia i czego tylko jeszcze chętnie się pozbędą w imię poczucia, jacy to z nich dobrzy ludzie. W całym tym cyrku, wybaczcie mizantropię, walki o ludzkie życie, nikt nie przyzna, że może zagalopowaliśmy się trochę w naszej ekspansji. Na świecie żyje obecnie mniej więcej dziesięć procent wszystkich ludzi, którzy przewinęli się przez historię naszego gatunku. Powtórzę, jeden na dziesięciu homo sapiens, włączając w statystyki wszystkich ubijających mamuty łowców, starożytnych Egipcjan i średniowiecznych rycerzy, żyje sobie na przełomie XX i XXI wieku. I dziwi go niezmiernie, że Matka Natura ma go serdecznie dość...

Radosny, choć zawsze pełen niepewności, piętnasty dzień miesiąca przypadł w styczniu na piątek. Po miejscowemu - Al Jamer, czyli dzień meczetowy. I wolny od pracy. Wybrałem się więc odpowiednio wcześniej do księgowej, bushry, by spytać, kiedy możemy oczekiwać przypływu dolców w naszej kiesie. Najsensowniej byłoby w czwartek – najbliższy piątkowi dzień pracujący. Ale nie, zakutana w chustę, i tak naprawdę Bogu ducha winna, niewiasta oświadczyła, że lepiej spodziewania swoje zaplanować na niedzielę. Niech więc będzie i niedziela. Wszystkie wprawdzie swoje oszczędności z sierpnia, września, października i listopada zostawiliśmy na millenijnym koncie w Polsce, ale do niedzieli jakoś dociągniemy.

Niedziela. Pukam do wrót bushry – zamknięte. A to ci niespodzianka. Uderzam do Mazena – dowiaduję się, że bushra zaniemogła. Peszek. Drugi miesiąc z rzędu. Pod nieobecność Gregory’ego Housa, skonsultowałem się z doktorem Jimbazzah. Po rozpisaniu markerami wszystkich objawów (biegunka, wymioty, podwyższone ciśnienie, drżenie rąk, napady paniki, mutyzm) na białej tablicy i niezbyt burzliwej dyskusji, rozwiązaliśmy zagadkę. Diagnozzah: bushra zapadła na paydayitis, syndrom dnia wypłaty. Mazen wyjaśnia, że ‘no problem’, pieniądze będą jutro. Może dla ciebie ‘no problem’, cwaniaczku, ale my zostaliśmy z niezbyt imponującym tysiącem lir w obu portfelach razem wziętych. Biorąc pod uwagę, że zwykle wydajemy 500 lir na osobę dziennie, funduszy wystarczy nam do… szybka kalkulacja… jutra rano. Czyli jeśli jutro nie pojawisz się w szkole – a to by ci była niespodzianka – będziemy zdani na łaskę naszych współpracowników dobrej woli. ‘Okay, tomorrow morning, no problem’. Jakoś się nam wierzyć nie chciało, albo i nawet chciało, ale nie mogło. Obcięliśmy więc niedzielny budżet o połowę, czym zapewniliśmy sobie podobnie limitowaną pulę wydatków na czarną godzinę, która nastąpić miała nazajutrz. Przy okazji posprzeczaliśmy się na zakupach o zasadność zakupu foliowych torebek śniadaniowych za pięć zeta. Mała próbka tego, jak kończą ludzie nazbyt skoncentrowani na pieniądzach. Szczęśliwie bushra z marchwi wstała i wypłaciła nam należne Frankliny. Tradycji opóźnień niewielkich (pięć wypłat, cztery dni zwłoki), ale wielce irytujących, stało się zadość.

Okropne to wino, ledwie je zmęczyłem. Oczekiwałem przypływu kreatywności, a tu nieskażony przez nadnaturalne czynniki wpływ procentów. Lipa. Pijackie literówki poprawię później. Żegnam się.

P.S. Podczas uzupełniania i redagowania tekstu naliczyłem ledwie cztery literówki potencjalnie powyższego pochodzenia. Żeby nie było, że mi się dekadencko wątek zapodział w połowie butelki.

Friday, January 22, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 37

Noc z czwartku, 21 stycznia na piątek, 22 stycznia 2010, pierwsza

Au, boli. Es tut mir weh, rzekłbym z niemiecka, z wysiłkiem podnosząc do ust papierosa i osiągając tym samym piękną dwuznaczność. Bo i ręka daje się we znaki, i palenie do najzdrowszych ponoć nie należy. Przerzuciłem się, nadmienię przy okazji, na Gauloises Blondes. Syryjskie Lucky Strajki naprawdę źle mi robiły – kogo obdarowałem świąteczną paczką, ten mnie niechybnie zrozumie . A skoro już przy używkach jesteśmy, nie wiem, czy będę jeszcze kiedykolwiek w stanie w pełni cieszyć się kawą przyrządzoną inaczej niż po arabsku. Dopiłem ostatnio jakieś nescafe Renaty. Rozwodnione siuśki ze śmietanką w proszku i cukrem. Nie żebym sprawdzał, jak smakują rozwodnione siuśki ze śmietanką w proszku i cukrem, ale założę się, że mniej więcej tak. Teraz, rozleniwionym i obolałym będąc, dopijam to, co było pod drżącą ręką – kawę mrożoną z puszki marki Luna. Brzmi dumnie, smakuje żałośnie. Cukru wprawdzie producent nie poskąpił, kofeiny – owszem. Jeśliby, jedyny-prawdziwy-europejski Boże uchowaj, jakieś państwo arabskie weszło kiedyś do EU, powinno z miejsca dostać unijny patent na używanie nazwy ‘kawa’ w odniesieniu do tej bezbożnie mocnej, w tygielku gotowanej. Każda bowiem inna ma się do kawy arabskiej jak woda do wódki.

Ale odeszliśmy od tematu. Ciekawym, czy mały cliff-hanger i spowolnienie akcji zdołały rozbudzić zainteresowanie zblazowanych czytelników. Co też się stało autorowi? Czy aby z tego wyjdzie? Dowiemy się już w następnym odcinku…

Ciekawie by było, ale przykrótko, zachowam więc ten trick na przyszłość. A stało się to, że powziąłem postanowienie noworoczne. Tak, tak, takie postanowienia to sprawa bardzo niebezpieczna. Szczególnie, jeśli komuś do głowy strzeli zapisać się na siłownię. Ale słowo się rzekło. Po długich poszukiwaniach – do sformułowania postanowienia przygotowywałem się bowiem już w zeszłym roku – udało nam się trafić do Spa Academy położonej ledwie dziesięć minut marszu od naszego domu. Miesięczny abonament w wysokości dwóch i pół tysiąca lir za dwanaście wejściówek do niskich, jak na tutejsze standardy, nie należy, ale – z drugiej strony – 12 złotych za pokrzepienie ciała i ducha jest kwotą do zaakceptowania. Na niebraniu taksówki do centrum, gdzie siłownie są tańsze, oszczędzam przy tym tak pieniądze, jak i czas, a w pobliskim centrum handlowym mogę zrobić zakupy i podwyższyć sobie nadwątlony poziom cukry we krwi niezłymi lodami.

Przy okazji lodów, nie mogę sobie odmówić wtrącenia tu małej dygresji. Wstąpiliśmy razu pewnego do cukierni. Renata zamówiła sobie jakowegoś wafla w czekoladzie, mój natomiast łakomy wzrok padł na szklanicę dzierżoną przez jednego z klientów. Zawartość przypominała smakowity milkshake z bitą śmietaną. Zapytałem więc grzecznie, jak się to cudo nazywa. Otrzymawszy odpowiedź po arabsku, zaniosłem ją ostrożnie – tak, by nie uronić ani literki – a pospiesznie do sprzedawcy. Powtórzyłem jak umiałem najlepiej. Zrozumiał. I jął nakładać mi do szklanki lody. Zmieścił chyba z osiem gałek. Istotnie, wyglądało to jak milkshake z bitą śmietaną, niemniej smakowało jak osiem gałek lodów kokosowych. No i miałem się z pyszna. Trzeba się uczyć języka, a nie powtarzać bezmyślnie, ot co.

Niewielka odległość Spa Academy od domu i wizja trzech samotnych wieczorów w tygodniu zmotywowała Renatę do przyłączenia się do zabawy. Tak sobie dedukuję, że niejaki wpływ mogła tu również wywrzeć postać zarządczyni przybytku. Kobieta lat około trzydziestu pięciu, sprawując nad nim pieczę, nie zasypia najwidoczniej gruszek w popiele. Sylwetkę, której się dorobiła, podkreśla bezwstydnie obcisłymi spodniami i wysokimi kozaczkami na szpilkach. Eksponująca zupełnie nagie ramię bluzka świadczy o zupełnym braku bogobojności jej nosicielki, w jakiegokolwiek przyzwoitego boga by nie wierzyła. No i te włosy. Że nie chowa ich pod chustą, można jeszcze zrozumieć (patrz notka nr 35), ale farbować je na różowo? Nie żeby bez pudła trafiało to w mój gust. Wiadomo jednak, co taka niewiasta – w takim miejscu jak to i w takim kręgu kulturowym jak ten – sobą reprezentuje. Tak, wyuzdanie i zamiłowanie do rozpusty, raczej – nie inaczej. Moja żona więc, ku mojej radości – a tak, owszem – postanowiła mieć mnie na oku. Szczęśliwie udało nam się uzyskać zgodę na bezpłatne przyprowadzanie ze sobą Olivera. Ustaliliśmy jeszcze, kiedy Spa Academy otwiera swoje podwoje dla klienteli obojga płci (codziennie są też godziny ‘women only’, nie ma za to – skandal i dyskryminacja w biały dzień – godzin ‘men only’) i wzięliśmy się za rozwijanie swoich współczynników.

Każda nasza wizyta w siłowni zaczyna się od przyłożenia kciuka do czytnika linii papilarnych i aktywowania swojego konta. Luksusowo i wielkomiejsko, nie ma co. Moje nazywa się ‘meshel thomas’. Skąd nazwa – nie mam pojęcia. Pani spisywała dane z dowodu osobistego, gdzie wpisane mam co innego. Nic to, bierzemy kluczyki do szafek, przebieramy się i bierzemy za siebie.

Przechadzając się po raz pierwszy po licznych wypełnionych po brzegi sprzętem pomieszczeniach, czułem się nieco zagubiony. Rozpoznałem kilka urządzeń, które znałem ze swojej przygody z postkomunistyczną siłownią na AWFie, ale dziwacznego działania większości mogłem się tylko domyślać. Nie zraziłem się jednak. Wszystko z czasem, metodą prób i błędów, rozszyfruję – myślałem. ‘Z czasem’ nadeszło jakieś pięć minut później, razem z naszym napakowanym trenerem, który za punkt honoru postawił sobie chyba zrobienie ze mnie Pudziana w miesiąc. Jeszcze tego samego dnia na własnym ciele przekonałem się, do czego służy większość machin, które bez wątpienia zachwyciłyby markiza de Sade. A każda kolejna wizyta to więcej powtórzeń w ramach serii, więcej serii i nowe ustrojstwa.

Program treningowy Renaty skoncentrowany jest w większym stopniu na rozwijaniu gibkości i kształtowaniu sylwetki. Moja żona skacze więc, wygina śmiało ciało i dostaje rozkosznych wypieków. I Oliver nie próżnuje, choć obawiałem się z początku, że w ciągu dwóch godzin, które zwykle tu spędzamy, może się nieco nudzić. Okazuje się jednak, że jest wystarczająco duży, żeby biegać na bieżni, jeździć na rowerku, stepować w steperze i wykonywać całkiem szeroki zakres ćwiczeń siłowych. Jakby tego było mało, nasz trener zapałał do naszego syna sympatią od pierwszego wejrzenia i postanowił w związku z tym zrobić z niego boksera. Nawet, kiedy ruch jest duży – choć zwykle jesteśmy prawie sami – znajduje czas, żeby przećwiczyć z nim pozycję walki i proste ciosy.

Po doprowadzeniu klientów do stanu przedzawałowego i krańcowego wyczerpania, Spa Academy oferuje im saunę i jacuzzi. Zastanawialiśmy się, z której z tych opcji warto byłoby skorzystać. Po radę poszliśmy do młodej, energicznej i zawsze uśmiechniętej Azjatki, która w SA dba o świeże ręczniki, czyste szklanki do wody i ogólny porządek. Zanim wyłożę, czegośmy się dowiedzieli – krótka anegdotka.

Rzecz działa się parę lat temu w gdańskim barze mlecznym Kmar, nieopodal Instytutu Psychologii. Stałem przy ladzie i dumałem nad tym, jaką by zupą sobie dogodzić. Nurtowała mnie kwestia różnicy między żurkiem i zalewajką. Postanowiłem zwrócić się z prośbą o pomoc do ekspertki – pani bufetowej, czy też raczej: pani barowej (wybaczcie, ale nieodparcie przychodzi mi tu na myśl przewrotna i dwuznaczna nazwa popularnego dania: ‘pasztet barowy’). Proszę mnie oświecić – zapytałem mniej więcej w te słowy – czym właściwie różni się żurek od zalewajki? ‘Żurku nie ma.’ – padła sucha, ale jakże buddyjsko oświecona, genialna w swojej wyczerpującej zwięzłości odpowiedź...

No więc jacuzzi nie działa. Może następnym razem, inshallah.

Monday, January 18, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 36

Noc z czwartku, 14 stycznia na piątek, 15 stycznia 2010, północ

Ze swojego szumiącego deszczem aleppańskiego ogródka, którego mrok rozprasza – po wizycie elektryka (Annas czasem nas zadziwia) – naga ciepłożółta żarówka, wita Was Wasz skromny korespondent, inaugurując tym samym epistolograficznie ostatni rok pierwszej dekady XXI wieku.

W dzisiejszym liście kilka słów o naszej krótkiej podróży do Gdańska, czyli tam i z powrotem.

Po przeprowadzeniu serii naszpikowanych krzyżowymi pytaniami wywiadów z tubylcami, ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że z Aleppo na lotnisko w Damaszku najłatwiej dostać się autobusem. Możnaby pociągiem dojechać do stołecznego dworca, ale to wiązałoby się z kosmicznym kosztem taksówki stamtąd na lotnisko lub poszukiwaniem autobusu jak zwykle zbyt opasłymi walizkami obarczonym będąc. Możnaby samolotem, ale tu rozbilibyśmy się o taksówkę na lotnisko w Aleppo – diabli wiedzą, gdzie ono jest, poza tym opóźnienie lub odwołanie krajowego lotu byłoby tragiczne w skutkach. Znaleźliśmy więc biuro autobusowej kompanii przewozowej Sarraj i z wyprzedzeniem nabyliśmy bilety. Zamknęliśmy się tym samym w dwóch zaledwie przejazdach – z domu, telefoniczną taksówką (drogą, ale uczciwą, w miarę punktualną i przyjeżdżającą pod drzwi) na stację autobusową Ramosa i stamtąd prosto do głównego portu lotniczego kraju.

Pięciogodzinna podróż upłynęła nam całkiem przyjemnie. Jakiś jegomość z obsługi autobusu oczekiwał wprawdzie ode mnie bakshishu za równe poukładanie naszych walizek w komorze bagażowej (sam je tam wcześniej, z niemałym trudem i pod jego czujnym okiem, umieściłem), ale cóż… niedoczekanie jego. Ach, pewnej konsternacji doświadczyliśmy jeszcze w samym Damaszku (dwadzieścia parę kilometrów od położonego za miastem lotniska), kiedy wszyscy pasażerowie wysiedli, a mój towarzysz podróży z fotela obok oznajmił, że to ostatni przystanek. Na szczęście, jak już wspominałem, brak bladego pojęcia o komunikacji we własnym kraju to typowa tutaj przypadłość. Autobus po krótkiej przerwie ruszył i powiózł naszą trójkę we właściwym kierunku. Czwórkę właściwie. Był jeszcze jakiś Turek z kamerą, który pytał, czy lecimy do Petersburga i z sobie tylko znanych, mrocznych zapewne, pobudek filmował brzydkie ulice Damaszku.

Wybierając najpóźniejszy możliwy autobus, na lotnisku znaleźliśmy się i tak pięć godzin przed odlotem. Mieliśmy więc mnóstwo czasu, by wędrować od ławeczki do tablicy przylotów i odlotów i sprawdzać, czy nasz lot nie został odwołany w związku ze śnieżycami dręczącymi Europę. W którymś momencie wyświetlacz informował o trzech jedynie lotach, które nie zostały odwołane albo ich czas się nie zmienił. W tym o naszym. Mnóstwo czasu mieliśmy również na kontemplowanie lotniska, które tak jednoznacznie złe wrażenie wywarło na nas cztery miesiące wcześniej. Dziwna sprawa. W gruncie rzeczy nie jest takie znowu odrażające. Ot, lotnisko jak lotnisko. Restauracja jak restauracja, kantor jak kantor, toalety jak toalety. Kilkumetrowy portret prezydenta, jak wszędzie. Albo jacyś żartownisie wyremontowali je i wyczyścili dla draki w ciągu czterech miesięcy, albo po prostu my przyzwyczailiśmy się i zaakceptowaliśmy standardy nieakceptowalne…

Czesi mogliby nie zgodzić się z tą refleksją, ale odwieczne wpływy germańskie w pewnym stopniu na dobre im wyszły. Przylecieli idealnie na czas, nie mniej punktualnie wzbili się w przestworza, unosząc nas na pokładzie swojego samolotu. A kiedy tylko wznieśliśmy się na odpowiednią wysokość, zaserwowali nam kiełbaski i piwo. Twarz moją, na widok wieprzowiny i trunku, rozjaśnił szczery uśmiech. Pochopny. Parówki, jak napisano na przyjaznej muzułmanom nalepce, były drobiowe. Ach, ta wszechobecna kulturowa poprawność… Piwo, na szczęście i na pocieszenie, nie było bezalkoholowe.

Z Pragi bez chwili zwłoki polecieliśmy do Warszawy. Tam czekali już na nas mój tata i siostra. Niebiosa ich zesłały razem z samochodem, w Warszawie bowiem mieliśmy do załatwienia więcej, niż planowaliśmy. Tamar z sekretariatu poprosiła nas, byśmy ze swoimi dyplomami zgłosili się do Ambasady Syrii i uzyskali ich stempelkowe potwierdzenie. Potrzebne do dokumentacji pozwolenia na pracę. Tam tez się udaliśmy. Sympatyczny pan wyjaśnił nam, że owszem, przybije stempelki (6 euro za sztukę), ale najpierw musimy się udać do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i uzyskać tamtejsze stempelki. Pojechaliśmy. Mniej sympatyczny pan wyjaśnił nam, że owszem, przybije stempelki, ale tylko na moim suplemencie i tłumaczeniu dyplomu Renaty. Z samymi dyplomami musimy się udać do Ministerstwa Nauki, podbić, wrócić, podbić, wrócić do ambasady. A po drodze jeszcze do Ministerstwa Dziwnych Kroków. Daliśmy sobie spokój i poprosiliśmy, żeby zrobił, co może zrobić. Nic prostszego. Trzeba tylko wypełnić wniosek i uiścić opłatę w wysokości pięćdziesięciu dwóch złotych w kasie. Aż dziw bierze, że kasa jest w tym samym budynku. Pytam, zanim opuściliśmy jego przytulny gabinet, urządzony za nasze podatki, czy mogę zapłacić kartą. Z emigracji wszak wracam, w portfelu mam dwadzieścia złotych. Oczywiście, że nie. A w dolarach lub euro? – indaguję. Oczywiście, że nie, a jakby pan poszedł do urzędu w Syrii i chciał płacić złotówkami? Wiedziałem już, że nic nie osiągnę, ale postanowiłem oświecić ważnego i poważnego urzędnika państwowego z własnym gabinetem, informując go, że jego analogia jest do bani, bo nie chcę płacić w Polsce funtami syryjskimi, tylko międzynarodową walutą, unijną nawet, na którą w Syrii nikt nie narzeka. Cóż, zgodnie z przewidywaniami poległem w starciu z patriotyczną polską biurokracją. Kosztowało nas to marsz w deszczu ze śniegiem do samochodu i zapożyczenie się u taty. Dokumenty zostały jednak opatrzone pieczęciami i szacownymi sygnaturkami żądanymi przez syryjską ambasadę. Gdyby jeszcze całe to legalizowanie dokumentów miało jakiś sens, gdyby ktoś uprawniony (najprościej – ktoś z polskiego konsulatu w Aleppo, ale niech będzie i ten buc z MSZu) chociaż zadzwonił do UG i spytał, czy faktycznie mają tam takich delikwentów jak Michał i Renata w kartotece. Prosta i dość pewna weryfikacja. Ale nie – pieniążki, pieczątki, podpisiki, pieniążki, pieczątki, podpisiki. Fuck the system.

Do Gdańska dotarliśmy 23 grudnia około ósmej wieczorem. Dwie godziny później, najedzeni i odświeżeni po trzydziestu godzinach podróży, z workiem syryjskich podarków na plecach, rozpoczęliśmy krótką serię niezapowiedzianych wizyt świątecznych. Bilety lotnicze zakupiliśmy już we wrześniu, ale przyjazd trzymaliśmy w ścisłej tajemnicy przed wszystkimi z wyjątkiem rodziny. I rodziców chcieliśmy z początku zaskoczyć, uznaliśmy jednak, że pojawienie się nagle na kolacji wigilijnej i oznajmienie, że wprowadzamy się do nich na dwa tygodnie, byłoby swego rodzaju nietaktem. Nasi przyjaciele w każdym razie mieli niczego się nie spodziewać. I jakkolwiek długie kobiece języki, od tego należącego do mojej żony poczynając, nie wytrzymały za zębami i nie wszystkich udało się zadziwić w pełni, ogólnie rzecz biorąc niespodziankowe odwiedziny uznać można chyba za udane.

Pozwolę sobie nie rozpisywać się w tym miejscu na temat naszych spędzonych w rodzinnym gronie Świąt. Zgodnie ze sloganem, były zdrowe, wesołe i spokojne. Ani przez moment nie żałowaliśmy, że postanowiliśmy przyjechać.

Jedną wszak refleksją musze się podzielić. Życie, jak uczy reklama lodów magnum, to sztuka wyboru. Mnie dwukrotnie już przyszło decydować, czy na prawie rok ruszać w świat w poszukiwaniu przygód, czy zostać tam, gdzie serce moje, czyli z przyjaciółmi. Rozwiązania pośrednie nie wchodzą niestety w grę. Kontrakt podpisuje się na rok, albo wcale. Beztroskie wakacyjne podróżowanie natomiast jest na polskiej pensji niełatwe, o ile w ogóle możliwe. Trudna więc rada. Decyzja o wyjeździe nieuchronnie obarczona jest ryzykiem. Po powrocie nic może nie być takie same. To przeświadczenie jest zawsze we mnie, kiedy nie jestem z Wami, Przyjaciele. Każda podróż bez Was ma słodko-gorzki smak. Nostalgia i lęk są pierwszymi rzeczami, które pakuję do walizki. Tym bardziej więc cenię to, że mieliście tyle chęci i czasu na nasze spotkania. Dziękuję, niezawodni Druhowie, za podtrzymanie we mnie wiary w to, że prawdziwa przyjaźń nic sobie nie robi z długiej nawet rozłąki.

Wszystko co dobre, jak głosi stare porzekadło, szybko się kończy (ale mi dziś tandetne mądrości ludowe do głowy przychodzą). Zaiste, ani się obejrzeliśmy, a nadszedł czas, by znów się pożegnać i na pół roku rozstać z tym wszystkim, czego przez dwa tygodnie z takim zachłannym entuzjazmem doświadczaliśmy w Gdańsku. Chłodnym rankiem, 7 stycznia nowego już roku, wyruszyliśmy do Warszawy – samochodem, dzięki niezachwianej uprzejmości taty. Może z powodu zimna, może przez jakąś dziwną reisefieber albo inny weltschmerz, czułem się w każdym razie nietęgo. Nawet posiłek w złototarasowym Burger Kingu, w którego progi tradycyjnie zawitaliśmy, nie smakował mi tak, jak powinien. Na nogi postawił mnie dopiero kieliszek likieru gruszkowego zaoferowany mi przez dziadka Renaty, którego przy okazji bytności w stolicy udało nam się odwiedzić.

W Damaszku wylądowaliśmy, planowo, około trzeciej nad ranem czasu miejscowego. Planowo również tu właśnie zaczął się najtrudniejszy etap naszej wiodącej do Aleppo trasy. Tym razem stanowczo odrzuciliśmy kuszącą, acz zawstydzającą opcję wzięcia taksówki na miejsce. Musieliśmy też zrezygnować z całkiem sensownej i niedrogiej możliwości polecenia samolotem. Do biura Syrian Air wprawdzie tym razem trafiliśmy – faktycznie jest na lotnisku, trzeba tylko dobrze poszukać – ale na najbliższy lot musielibyśmy czekać około dziewięciu godzin. Zdecydowaliśmy więc, że jedziemy do Damaszku i tam myślimy dalej.

Przez jakiś czas wszystko szło gładko. Wyszliśmy z budynku, przebiliśmy się przez tłumek krwiożerczych taksówkarzy, znaleźliśmy budkę z biletami autobusowymi, zawiedliśmy siedzącego w niej pana, który zamiast sprzedać nam bilety autobusowe, chciał nas namówić na wyjątkowo tanią taksówkę do Halab, zajęliśmy jedyne wolne miejsce w autobusie (po chwili zorganizowano jakoś jeszcze jedno dla mnie) i ruszyliśmy.

Schody zaczęły się po jakichś dwudziestu minutach w centrum Damaszku. Już kierując się do wyjścia z autobusu z niejakim niepokojem patrzyliśmy na kłębiący się w dole rozkrzyczany tłum taryfiarzy. Wzięliśmy po głębokim wdechu i zeszliśmy po wąskich schodkach. Wyglądam chyba na szefa naszej trójki, bo do mnie to dopadł momentalnie jakiś mężczyzna. ‘Taxi, taxi, taxi’ – zabrzmiało jak seria z karabinu. Nawet nie wdawałem się w rozmowę. Jegomość poczytał to najwidoczniej za oznakę zainteresowania, ba – zgody na propozycję. Dzięki temu, paradoksalnie, mogliśmy względnie spokojnie odebrać swój bagaż – taksówkarz mężnie odpierał ataki swoich kolegów po fachu, informując ich, że jesteśmy jego klientami. Bez pośpiechu zebraliśmy siebie i wszystkie walizki w możliwie ustronnym miejscu, po czym wzięliśmy się do zbierania myśli. Nasz kierowca nie odstępował nas na krok, raz po raz powtarzając ‘taxi, taxi’. W którymś momencie, zdając sobie zapewne powoli sprawę z nieskuteczności swoich umizgów, rzucił genialnie ‘taximeter’. Hmm, to inna rozmowa. Możliwie najflegmatyczniej, chcąc okazać brak pośpiechu i zainteresowania sprawami doczesnymi, zapytałem, czy ‘Pullman Karajat – taxi meter?’. Pullman Bus Station, czyli Pullman Karajat, to stacja autobusowa, z której można złapać transport do Aleppo. Pokiwał głową. Zapakowaliśmy walizki do bagażnika, wsiedliśmy i ruszyli.

Kiedy odjechaliśmy kawałek, taksówkarz poinformował nas niewinnie, że może nas zawieźć do Aleppo. Bardzo niebardzo, chcemy na karajat. Ale jest nieczynne, otwierają dopiero rano. Jasne, wierzymy, jedź na karajat. ‘Ok, 500 lyra’. ‘You said taximeter! ‘. ‘Yes, taximeter, 500 lyra’. Wtedy do rozmowy wtrąciła się cicha dotąd Renata. Kobiecy krzyk – to coś, do czego tutejsi mężczyźni nie są chyba przyzwyczajeni. Dlatego też działa. I to jak działa – onieśmiela, dezorientuje, rozbraja... Zatrzymaliśmy się, prawie że z piskiem opon, wyładowaliśmy bagaże i pożegnaliśmy się ozięble. Sam się prosił. Chociaż może w przyszłości powinienem miłosiernie ostrzegać…

Zatrzymaliśmy się na jakichś schodach. Zapaliłem papierosa i zaczęliśmy rozważać nasze położenie. Mieliśmy dwie opcje. Złapać inną taksówkę i liczyć na to, że nie trzeba będzie znowu bezsensownie przerzucać ciężkawych walizek w tę i we w tę, lub przenocować w mieście i rano na spokojnie znaleźć dogodny transport. Ustaliliśmy, że słowa ‘taxi’ mamy na dzisiejszą noc dość (kiedy dochodziliśmy do tego wniosku, jakiś taryfiarz stał kilka metrów od nas i uparcie oferował swoje usługi). Postanowiliśmy przespacerować się do hotelu, w którym zatrzymaliśmy się podczas ostatniego pobytu w Damaszku i pojechać do Aleppo jutro.

Ruszyliśmy w jego stronę (ach, ten niezawodny zmysł orientacji mojej żony) w towarzystwie taksówkarza, który jechał za nami jeszcze przez dobre kilka minut, nachalnie oferując podwózkę. Kto wie, może jednak byśmy się złamali. Ale prawdopodobnie za zawiezienie nas do hotelu kierowca otrzymałby od owego prowizję, która zostałaby oczywiście doliczona do naszego rachunku. Szliśmy więc dzielnie, ja ciągnąc dwie walizki, Renata i Oliver po jednej. Oliver, skoro już przy nim jesteśmy, radził sobie znacznie lepiej niż jego mama. Była czwarta w nocy, od dwudziestu godzin byliśmy w drodze, a on ze stoickim spokojem znosił taksówkowy galimatias i wyczerpujący marsz z walizką. Więcej, był w świetnym humorze. Idąc, żartowaliśmy sobie z całej sytuacji, zmieniając ją w dobrą zabawę. Twardziel z niego i wymarzony kompan, nie sposób zaprzeczyć.

Hotel Al Rabie zamknięty był na głucho. Wielokrotnym dzwonieniem nie zdołaliśmy nikogo dobudzić. Na szczęście recepcjonista położonego przy tej samej cichej uliczce Al Haramein miał lżejszy sen. Popatrzył na nas półprzytomnym wzrokiem i zaprosił do środka. Był chyba zbyt zaspany, by wykorzystać sytuację i zaproponować zdesperowanym nieco podróżnym specjalną cenę. A może to po prostu uczciwy hotel? Lonely Planet poleca go w każdym razie, ze swej strony do rekomendacji tej jak najbardziej się przyłączam. Po niewygodnych schodach wnieśliśmy walizki na trzecie piętro starego damaszkańskiego domu, umyliśmy się minimalistycznie i poszliśmy spać.

Leniwie jedząc śniadanie nie przypuszczaliśmy nawet, jaką to informację zaserwuje nam za chwilę recepcjonista. Kiedy wszystkie oliwki zniknęły z metalowych tacek, zapytaliśmy go, o której możemy złapać pociąg do Halab. Nie był pewien, więc zadzwonił gdzieś, po czym oświadczył, że pociąg odjeżdża w południe, za jakieś dwadzieścia pięć minut. Następny – o północy. No pięknie. Że też nie spytaliśmy wcześniej. Ale szansa była, szkoda było nie spróbować i skazać się tym samym na mniej komfortową podróż autobusem. Pobiegliśmy na górę, spakowaliśmy się, znieśliśmy bagaże na dół, zapłaciliśmy za nocleg i wybiegliśmy z hotelu.

Taksówkę złapaliśmy błyskawicznie. Pytam, ile kosztuje kurs na dworzec. Kierowca wskazuje na taksometr. Skąd ja to znam. Ale cóż począć, zostało może dwadzieścia minut. Załadowaliśmy bagaże oraz siebie do auta i ruszyliśmy. Taksometr faktycznie działał. Niebywałe – pierwszy raz spotykaliśmy się z tym w stolicy. Kwadrans później, wręczywszy taksówkarzowi zapłatę powiększoną o sowity napiwek (uczciwość popłaca), wysiedliśmy koło dworca i wbiegliśmy do budynku.

Dziwne. W hallu zupełnie pusto. Czyżby wszyscy już siedzieli w pociągu? Nie, po prostu – jak dowiedzieliśmy się w kasie – naszego recepcjonistę ktoś wprowadził w błąd. Najbliższy pociąg za trzy godziny. Do tego to stary skład. Ten nowszy i bardziej luksusowy odjeżdża dopiero pół do piątej. Czyli mogliśmy śmiało odpocząć po śniadaniu, wziąć prysznic i przejść po mieście. Teraz nie było już warto wracać do centrum. Nic to, umyłem się w brudnej dworcowej łazience i zabrałem się za pierwszą gazetę ze sterty Polityk, Przekrojów i Newsweeków, które wieźliśmy z Polski.

Stary pociąg nie był taki zły. Nie dość, że jeszcze tańszy niż zwykle (sześciogodzinna podróż kosztowała całą nasza trójkę jakieś dwadzieścia złotych), to jeszcze niesamowicie wygodny. Wielkie miękkie fotele, przypominające kominkowe, rozkładały się prawie do pozycji leżącej, pozostawiając mnóstwo miejsca na nogi.

Wszystko, z toaletami na czele, było brudnawe, to fakt, ale nie bardziej chyba niż w naszych pośpiechach. Zresztą byliśmy już na ostatniej prostej. Jeszcze tylko powitalny aleppański falafel koło dworca i swojska taksówka do Shahba Adime. Około pół do dziesiątej na powrót znaleźliśmy się w naszym – tymczasowym bo tymczasowym, ale jednak – domu.

Tuesday, January 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 35

Noc z piątku, 19 grudnia na sobotę, 20 grudnia 2009, dwadzieścia po pierwszej

Jestem z siebie dumny. Coraz lepiej wychodzi mi czytanie po arabsku. Nie żebym był dumny z samego faktu rozwinięcia tej umiejętności po czterech prawie miesiącach pobytu w Syrii. Nie, przeciwnie, to napełnia mnie uczuciem zakłopotania, wstydu. Bo opanowanie tych dwudziestu ośmiu literek w kilkudziesięciu wariantach zająć powinno tak naprawdę jedno popołudnie. Tyle że dotychczas jakoś się za to nie zabrałem. Owszem, Tamar rozpisała dla mnie znaki, ale na naszych lekcjach skupiamy się zdecydowanie na języku mówionym. Więc bukra, bukra, powtarzałem.

Uświadomiwszy sobie w końcu, że za miesiąc z okładem minie połowa naszej syryjskiej przygody, wziąłem się w garść. Przygotowałem jednostronicowy klucz, swego rodzaju kamień z Rozetty. W zeszłym tygodniu otworzyliśmy z Oliverem podręcznik i zaczęliśmy rozszyfrowywać pojedyncze słowa. Bawiliśmy się może z pół godziny, a już spora część liter utkwiła mi w pamięci. Dziś znów dekodowaliśmy trochę. Kiedy wieczorem, leżąc w łóżku, wertowaliśmy z Renatą przewodnik, zauważyłem ze zdumieniem, że w gruncie rzeczy jestem w stanie przedukać znaczną większość pojawiających się tam słów. Niesamowite. Nagle otworzył się przede mną zupełnie nowy świat, niezrozumiały jeszcze, ale sprawiający wrażenie możliwego do pojęcia. Dziwaczne czarne robaczki to słowa, które niosą ze sobą jakieś znaczenie. Kiedy, przedszkolakiem będąc, opanowałem umiejętność czytania liter łacińskich, byłem chyba zbyt młody, by to docenić. Albo po prostu nie pamiętam tej euforii zrozumienia, którą teraz, na starość, cieszę się jak dziecko.

Pisząc przedwczoraj o naszych przygodach związanych z opóźnieniem pensji, tak się rozemocjonowałem, że zapomniałem o innym wartym wspomnienia temacie tego tygodnia. Mam na myśli serię wykładów, które w naszej szkole wygłosił Mego Nerses, jak głosił plakat – psycholog kliniczny z uniwersytetu w Ottawie i kandydat na doktora tejże, tak mi bliskiej, dziedziny wiedzy. Wykłady odbywały się w sali, która podczas Halloween zamieniona została na Nawiedzony Dom, podczas nieanglojęzycznych lekcji danych klas. Ale, jako że wszyscy byli serdecznie zaproszeni, zrezygnowałem ze swojego wolnego czasu i przyłączyłem się do moich czwartaków schodzących w podziemia.

Najpierw było o środowisku. Że trzeba je szanować, nie wolno śmiecić etc. Całkiem sensownie. Dowiedziałem się przy tym, słuchając wypowiedzi uczniów, że syryjskie dzieci w gruncie rzeczy znają ekologiczne slogany i potrafią odróżnić przyrodnicze dobro od zła. Dotychczas miałem na ten temat inny pogląd. Kiedy, dyżurując na boisku podczas przerw, pytam podopiecznych, czemu do diabła wyrzucają swoje cholerne śmieci za płot, kiedy obok znajduje się kosz, wyglądają na szczerze zaskoczonych złożonym filozoficznym problemem, którym się z nimi dzielę.

Dalej Mego zaczął mówić o chorobach związanych z zanieczyszczeniami. Astma, rak. Spoko. Autyzm. Kobieta w ciąży wącha śmieci, dziecku uszkadza się mózg i rodzi się autystyczne. Wreszcie ktoś jasno wyłożył sprawę. Nie jakieś kontrowersje, spory, teorie. Trzeba było studiować w Kanadzie, a nie w Polsce. Tylko wtedy musiałbym poszukać innego tematu na doktorat, bo zagadkę sensu życia i śmierci też pewnie dawno tam już rozwiązano.

Następnie było o psich kupkach. Dzieci były szczerze zdziwione faktem, że gdzieś za oceanem ludzie zbierają odchody swoich pupili do woreczków. Psychole. Przyjęły dziwaczną informację do wiadomości łatwiej, kiedy Mego powiedział, że nie mają wyjścia, bo za psiokupne zanieczyszczanie środowiska płaci się pięć tysięcy dolarów kanadyjskich kary. Jakiś spryciarz jednak postanowił podrążyć temat – ‘a co jeśli nikt nie zauważy wykroczenia?’. Rozsądne pytanie, biorąc pod uwagę fakt, że drugie co do wielkości państwo świata, ze swoimi trzydziestoma czterema milionami mieszkańców, nie jest specjalnie zatłoczone, nawet w części południowej. Odpowiedź wykładowcy : ‘wszędzie są kamery’. W tym właśnie chyba momencie, wybity niejako z rytmu, Mego zaczął się pogrążać. Powinien był chyba przejść do następnego zagadnienia bez wdeptywania w kupę, w której, jak wyjaśnił, jest wirus (!) E. coli, który, jeśli go wetrzeć w oko, niechybnie doprowadza do śmierci… Podobnie jak palenie, następny temat, które może spowodować ‘any kind of cancer’. Już czuję, jak mi się robi rak macicy od tych tutejszych Lucky Strików. Wydawało mi się, jakbym nie słuchał przyrodnika, nie mówiąc o psychologu, ale jakiegoś świadka Jehowy. Ucinając dyskusję, Mego Nerses podzielił się z dziećmi swoim filmikiem o śmieciach, dwutlenku węgla i zarzynanych foczkach. Fajnie, ale podłożenie pod zdjęcia muzyki z ‘Piratów z Karaibów’ było grubym nietaktem. Wiem, jesteśmy w Syrii, a koleś jest Syryjczykiem (i chyba krewniakiem kogoś z administracji, stąd kontrakt na występy), ale w Kanadzie, która planuje ponoć przyznać mu PhD, istnieje chyba jakaś ustawa o prawach autorskich? W drugiej części wykładu, tym razem na temat problemów młodzieży, prowadzący nie igrał już z przemądrzałymi dziećmi z tendencjami do zadawania kłopotliwych pytań.

Czas litościwie dobiegał końca i szło szybko. Z ciekawostek nowoczesnej psychologii rodem z uniwersytetu w Ottawie wyłapałem tylko fakt, że nie ma znaczenia, czy jest się ładnym, czy brzydkim. Pewnie. Skąd więc tytułowe problemy młodzieży, skoro nie ma też przecież znaczenia, czy jest się czarnym, czy białym, bogatym, czy biednym? Chyba, że nie ma również znaczenia, czy jest się naukowcem, czy głąbem.

A, żeby to było jasne. Zdaję sobie sprawę, że czepiam się niemiłosiernie po troszę z zawiści. Ja uczę angielskiego i rozwijam się wolniej niż ślamazarnie, a kolega po fachu robi doktorat… Nie zmienia to jednak faktu, że gadał bzdury.

A teraz, jako że lepiej późno niż wcale, na specjalne życzenie mojego drogiego przyjaciela Jędrzeja, będzie o modzie.

By w sposób możliwie pełny i klarowny omówić zagadnienie, należy chyba przede wszystkim wyodrębnić czynniki, które decydują w Syrii o sposobie ubierania się. Kluczową w tym kontekście rolę odgrywa płeć, co nie jest chyba w żadnym razie zaskakujące. Syrii nie dotknęło jeszcze zepsucie trawiące świat zachodni, nawet ślepiec snadnie odróżni tu mężczyznę od kobiety. Z pięćdziesięciu kroków. We mgle. Niezwykle istotnym czynnikiem jest wiek. Pozwolę sobie przyjąć tu uproszczony podział społeczeństwa na dzieci, młodzież, dorosłych i starców. Ostatnia kategoria nie brzmi specjalnie politycznie poprawnie, język płata nam figla. Może lepiej byłoby ‘ludzi starszych’? Ale właściwie starszych od kogo? Od wszystkich. Więc może ‘najstarszych’? Też jakoś nieprzekonywująco. Zostawmy starców – i tak każdy, komu zaktywizuje się lęk przed śmiercią, szybciutko włączy sobie mechanizmy obronne i zaliczy się do bezpiecznej grupy dorosłych. Dalej weźmiemy pod uwagę religię i stopień religijności. Ostatnim czynnikiem będzie status społeczny związany w Syrii niezwykle mocno z zamożnością i miejscem zamieszkania.

Analizę rozpoczniemy, łamiąc tradycje i konwenanse europejskie, od mężczyzn.

Mali chłopcy ubierają się generalnie – czy też są ubierani – w co popadnie. Przez wieki słynne z przyprawiających o zawrót głowy różnorodnością i jakością tkanin kraje arabskie zalała, jak resztę świata, chińska tandeta. Jest więc kolorowo, nadrukowo i bezgustnie. Religia i religijność mają tu znaczenie marginalne, dostrzegalny jest natomiast wpływ statusu społecznego. Chłopcy z miast, szczególnie z zamożniejszych dzielnic, noszą ubrania czystsze i mniej zniszczone. Fryzury mają zadbane, choć – potężny wpływ jasno określonych wymogów płci – niezbyt wyszukane. Niekiedy używają perfum (albo raczej mama ich nimi polewa). A, ostatni krzyk mody – buty convertable, które w dwie sekundy można zamienić w wrotki i szpanersko śmigać po korytarzu. Prawdę mówiąc, gdyby były tańsze i większe, sam bym je sobie sprawił…

Młodzież płci męskiej, wchodząc w okres poszukiwania swojej tożsamości, jak również zainteresowania dziewczętami (wszak homoseksualizmu w Syrii przecież nie ma), staje się bardziej świadoma swojego wyglądu i jego znaczenia. W tym wieku wypada być modnym, co – ponieważ moda młodzieżowa opatrzona być musi etykietką ‘nowość’ – niesie za sobą konieczność zerwania z tradycjami stylu arabskiego i skierowania zainteresowań na modę świata zachodniego. Przynajmniej na jej wydanie prasowo – telewizyjne, z którym młodzież w jakimś stopniu obcuje. Jest więc znowu kolorowo i nadrukowo, choć trzeba przyznać, że kolory i elementy ubioru powoli zaczynają do siebie pasować. Fryzury zaczynają być nieco bujniejsze a najpopularniejszym stylem jest artystyczny nieład. Albo po prostu nieład. W każdym razie: wygodnie, niepracochłonnie i z nutką buntu. Religia w tym wieku niespecjalnie się liczy. Bądźmy szczerzy, nie liczy się wcale. Na rozmyślania o zbawieniu (i raju pełnym hurys) przyjdzie jeszcze czas, teraz liczy się teraz – skromność ubioru w obliczu mnóstwa potencjalnych partnerek jest bardzo niewłaściwa ewolucyjnie. Bardzo właściwa jest natomiast pozycja społeczna. Mieczem ewolucji, jak celnie zauważył Marek Szumacher, jest selekcja. Jakże okrutna, a jednocześnie – w Syrii – uczciwa i przejrzysta. Liczą się pieniądze. Gdybyście, czytelnicy płci męskiej, mieli wybierać swoje następne wcielenie z zastrzeżeniem, że będziecie Arabem (nie zazdroszczę swoją drogą), i mieli do wyboru bycie przystojnym, mądrym, silnym lub bogatym – nie zastanawiajcie się ani chwili. A jeśli prócz pieniędzy uda Wam się wynegocjować talent do piłki nożnej, zostaniecie wybrani do szkolnej drużyny i będziecie się wozić po korytarzach w brudnym i przepoconym trykocie tejże (grać nie musicie), świat legnie u Waszych stóp.

Gdy cichnie hormonalna burza, mężczyzna osiąga jakąś tożsamość, daje się wtłoczyć w taką czy inną pracę, a liczba żon osiąga satysfakcjonująca (lub nie, w każdym razie prawdopodobnie ostateczną) wartość, niknie gdzieś barwa i wyrazistość stylu. Zaczyna się zdominowany przez status społeczny, religię i religijność wiek konwenansów. Bogatym wolno więcej, niż przeciętnym zjadaczom falafela, od biednych nie oczekuje się dbałości o elegancję. Pewne trendy dają się jednak uchwycić we wszystkich grupach.

Mężczyźni zamożni gustują w modzie zachodniej, w klasycznym jej wydaniu. Noszą garnitury i koszule, zwykle z krawatem, raczej bez kamizelki. Cenią sobie kosztowne dodatki – sygnety, galanterię skórzaną, markowe zegarki. Jeśli idzie o marki, najwięcej uznania wzbudzają europejskie firmy z tradycjami. Tyczy się to także samochodów. Tu największy prestiż maja chyba auta niemieckie – Mercedes, BMW i Audi. Na topie są, prócz wiecznie modnych wozów sportowych, potężne pojazdy terenowe i duże samochody o wysokim zawieszeniu. Na business lunch można od biedy przyjechać autem francuskim czy japońskim, ewentualnie koreańskim, ale w żadnym razie nie chińskim.

Przeciętnie zarabiający pozwalają sobie często, o ile praca nie narzuca im jakiegoś uniformu, na styl półformalny, niekiedy nieco młodzieżowy. Chętnie wdziewają dżinsy, które łączą ze skórzanymi półbutami i cienkimi sweterkami, ostatnio w szeroko rozrzucone cętki. Do tego, w syryjski zimowy czas, wygodna kurtka lub krótki płaszczyk, wąski szalik i duża torba. Wyrastając z młodzieńczo buntowniczego chaosu na głowie, mężczyzna wchodzi często w wiek żelów i pomad, które utrzymują w ładzie zaczesane do tyłu włosy. Zadbana musi być również twarz, wygolona gładko, z dopuszczalnymi – choć zdecydowanie wychodzącymi z mody – szerokimi wąsami.

Dochodząc w naszej krótkiej analizie do grupy ludzi ubogich, po raz pierwszy poświęcić musimy więcej uwagi tradycji i religijności. Mężczyźni muzułmanie z grupy tej ewidentnie częściej niż z grup pozostałych noszą długie suknie – dżalabije, zwykle beżowe lub khaki. Wygodne to, jak sądzę, odzienie wymaga już tylko sandałów i gładkiego lub haftowanego muzułmańskiego toczka. Należy dodać, że w mniejszych miejscowościach i w wioskach ubierają się w ten sposób również ludzie bogatsi. Odrzucając tę, całkiem estetyczną w gruncie rzeczy, prostotę, spora część niezamożnych Syryjczyków ubiera się w stylu zachodnim rodem ze wschodu, czyli z Chin. Klasyczne spodnie z zagubionym gdzieś w mrokach ich długich dziejów kantem, poszarzałe wymięte białe koszule, zabłocone półbuty, często noszone bez skarpet. Z niejasnych dla mnie przyczyn, może z uwagi na trwałość i pewną dostępną masom luksusowość, biedni mężczyźni upodobaniem darzą czarne skórzane kurtki. W tej grupie tak broda, jak i wąsy są jak najmilej widziane. Świetnie się komponują z charakterystyczną, biało-czerwoną syryjską (a także jordańską) kuffiyą, u nas znaną jako arafatka.

Sposób ubierania się starców nie odbiega znacząco od omówionego wyżej stylu grupy dorosłych mężczyzn, z tym że, bez względu na miejsce zamieszkania, najchętniej wybierają oni ubrania wymienione w akapicie wyżej. Pewne nietrudne do przewidzenia znaczenie ma tu zamożność – im większa, tym stroje lepszej jakości i w lepszym stanie. Chrześcijanie, nie nosząc oczywiście dżalabiji, skłaniają się raczej ku tradycyjnym spodniom i marynarkom, noszonym najczęściej z koszulami i swetrami. Jeśli decydują się na nakrycie głowy, nie jest to kuffiya, lecz europejski kapelusz.

Z modą dziewczęcą jest z grubsza tak, jak z chłopięcą. Choć jeśli mama ma nieco gustu, a tata jest gotów za niego płacić, kobieta ma w tym wieku – i tylko w tym wieku – wolną od religijnych i tradycyjnych nakazów i zakazów możliwość doświadczania wszystkiego, co uznanym lub domorosłym projektantom przyjdzie do głowy. Może z wyjątkiem eksperymentów fryzjerskich. Włosy kobiety – nawet, jeśli jest dziewczynką – muszą być długie i bastah.

Z uwagi na niewielkie różnice międzygrupowe, świat syryjskiej mody kobiecej w wydaniu młodzieżowym i dorosłym postanowiłem omówić łącznie. Kluczem do owego świata jest religia. Przyjrzyjmy się zatem bliżej dwóm lokalnie najważniejszym – islamowi i chrześcijaństwu. Stopni i sposobów muzułmańskiego zakrywania się jest zbyt wiele, by wszystkie omówić (załączam użyteczny zestaw rysunków autorstwa Puppeteer, który znalazłem gdzieś w sieci). Pozwolę więc sobie arbitralnie wyznaczyć cztery najbardziej charakterystyczne w oczach giaura grupy.

Po pierwsze: całkowite wyzwolenie. Czyli bezwstydne nieokrywanie nawet włosów. Mam wrażenie, że warto byłoby w tym miejscu pokusić się o próbę określenia procentowego udziału tej grupy wśród wszystkich syryjskich muzułmanek. Niełatwe to zadanie, ale nawet orientacyjne liczby powinny dać pewne wyobrażenie na temat omawianego zagadnienia. Myślę, że w największych miastach, szczególnie w ich centrach, z włosami na wierzchu paraduje około 40 procent muzułmanek. W wioskach i małych miasteczkach liczba ta jest bliska zeru. Podobną zasadę zaobserwować można rozważając nieokrywanie się w kontekście statusu spolecznego i zamożności. Im status kobiety wyższy, tym bardziej prawdopodobne, że nie nosi hidżabu. Dość powiedzieć, że Asma Al Assad, pierwsza dama Syrii, do tej wlaśnie grupy należy.

Po drugie: minimalizm. Czyli zakrywanie jedynie włosów i szyi. To chyba najliczniejsza grupa tak w miastach, jak i na wsi. Kobiety do niej należące od mniej więcej trzynastego roku życia dokładnie obwiązują mózgoczaszkę i szyęj białym pasem elastycznego materiału, po czym na wierzch zakładają mniej lub bardziej gustowną chustę. Najszykowniej prezentują się chyba urzekające fakturą spodnie chusty koronkowe i hidżaby barwne, lekko błyszczące, wykonane zwykle z syntetycznego jedwabiu. Wydaje się, że ten styl noszenia hidżabu wynika z pewnego szczątkowego szacunku do tradycji prezentowanego przez niewiastę lub jej rodzinę. Skromność na okryciu głowy właściwie się kończy, pozostawiając resztę garderoby w dużej mierze otwartą na nowinki świata zachodniego. Niedopuszczalne są jedynie krótkie – odsłaniające kostki – spódnice i bluzki w zbyt dużym stopniu eksponujące nagą skórę biustu, brzucha lub ramion. Regulacje te, które tyczą się również w grupy muzułmanek nieokrywających włosów, nietrudno obejść, zakładając na przykład odważną bluzkę na body z długim rękawem. Z wspomnianą skromnością kłócą się też niejako kilogramy niekoniecznie gustownej biżuterii, którymi z entuzjazmem obwieszają się żony tych, których na to stać.

Po trzecie: chusta i płaszcz. Chusta. Dostępne kolory – czarne, brązowawe, szarobure. Płaszcz – niebylejaki, bo szczelnie zapięty i sięgający kostek. Dostępne kolory – czarne, brązowawe, szarobure. W opinii Waszego skromnego narratora, ta grupa właśnie osiąga sukces całkowitego zamaskowania atrakcyjności fizycznej. Prawdę mówiąc, psychicznej też.

Po czwarte: całkowite zaciemnienie. Czyli wersja iście hardkorowa. Żar leje się z nieba, a panie paradują w czarnym płaszczu i czarnych trzewikach. Przed zbereźnymi spojrzeniami obcych mężczyzn chronią je czarne rękawiczki oraz chusta. Czarna. I zakrywający całą twarz kwef, nieprzejrzysta woalka. Czarny, ma się rozumieć. Wisienką na torcie w słoneczny dzień są nałożone na kwef okulary słoneczne. Sami zgadnijcie jakiego koloru. Efekt murowany. Żaden zboczony turysta raczej nie zapyta tak odzianej niewiasty o drogę (a wiadomo, co takie pytanie oznacza, jeśli zadają je lubieżne usta mężczyzny). A jak ów naoglądał się jeszcze za dużo filmów w stylu Ringa, pewnie pospiesznie przejdzie na drugą stronę ulicy.

I jak tu się w tym kontekście nie zachwycać przedstawicielkami mniejszości chrześcijańskiej? Szczególnie liczne Ormianki o gładkich i błyszczących czarnych włosach i dużych ciemnych oczach olśniewają egzotyczną estetyką, którą umiejętnie podkreślają odpowiednim strojem. Im również nie wypada odsłaniać nagich nóg, efekt ekspozycji proporcjonalnych kształtów osiągają jednak wdziewając legginsy, wysokie buty i spięte pasem swetry sięgające ud nieco poniżej bioder. Mniejszości chrześcijańskiej właśnie należy według mnie przypisać ogólne rozluźnienie zasad zakrywania się. O ileż łatwiej młodej muzułmance zrzucić chustę lub nigdy jej nie włożyć, kiedy wokół tyle jest kobiet, które bez zażenowania i poczucia winy prezentują swoją atrakcyjność.

O ile mężowie wciąż są zainteresowani inwestowaniem w swoje leciwe żony, mogą one próbować nadążyć za trendami kultywowanymi przez powyższe grupy. Im jednak kobieta starsza, tym bardziej prawdopodobnym jest, że wychowana została w kulturze zakrywania wszystkiego, co warte uwagi. A czym skorupka za młodu nasiąknie… Cóż, raz wdzianych okryć na stare lata raczej się tu nie zdejmuje. Niemetaforycznie kulisty kształt (po urodzeniu ósemki dzieci i latach siedzenia w domu i zajmowania się mężem to raczej norma) odziany od góry do dołu w czerń jest z pewnością fascynującym elementem krajobrazu. Jakkolwiek jednak nieelegancko i niepoprawnie by to nie brzmiało, zatraciwszy z wiekiem resztki atrakcyjności, stare Syryjki są dla świata mody stracone.