Sunday, June 24, 2012

Laowai stepowy, Rozdział VI


Rozdział VI, w którym...

Chińska myśl szkoleniowa • chińska myśl biesiadna • dżuma • zima nie zaskakuje drogowców • blues for the red sun • chińska koncepcja segregacji i utylizacji odpadów na przykładzie pewnego podwórka w stolicy Mongolii Wewnętrznej • dzielnica porządnych ludzi • dobrodziejstwa uniwersyteckiej infrastruktury • nałogów ciąg dalszy


Hohhot, noc z niedzieli, 4 marca na poniedziałek, 5 marca 2012, dziewiąta
    
           
Dzisiejsza konferencja organizowana przez nasze Sunny English na kolana nas nie rzuciła ani po kątach nie porozrzucała, jak to konferencja. Pokazowa lekcja, choć z pewnością przemyślana i solidnie przetrenowana, była mocno monotematyczna. W gruncie rzeczy przez dobre pół godziny dzieci nauczyły się dwóch rzeczy. „Muffin” i „muffin man”. Za to prędko ich nie zapomną, piosenka niechybnie kotłowała im się po głowach do wieczora, a kto wie, czy muffin man nie został tej nocy bohaterem kilku konkretnie wykręconych koszmarów.
                
       Po lekcji w światła rzutnika wkroczył tajwański nauczycielski celebryta. Piszę tajwański, bo powiedziano mi, że tajwański. Gdyby nie to, w pierwszej chwili gotów byłbym się założyć, że to Filipińczyk. Zasadniczo kiedy widzimy niskiego drobnego jegomościa będącego tak wyrazistą fuzją przerysowanego gejowskiego looku i wypisanego dumnie w wielkim krzyżu dyndającym na szyi chrześcijaństwa, zwykle okazuje się być Filipińczykiem. Gość w każdym razie, przyznaję, nie był zły. Po angielsku nie wymiatał, ale nadrabiał mimiką, gestykulacją i ogólną pozytywną energią. Trochę nawet przeszkadzał w czytaniu.

Po tajwańskim belfrze nastąpiła jakaś miejscowa metodyczka. Ta już mówiła wyłącznie po chińsku. O czym? Nie mam pojęcia, sądząc po intonacji – recytowała książkę telefoniczną. Sądząc po czasie przemówienia – od deski do deski. A potem zapakowano nas do samochodów i powieziono w nieznane. Do jakiejś hotelowej restauracji. Rezygnuję dziś, za trzy akapity wyjaśnię czemu, z opisywania miliarda dań, które składały się na uroczysty lunch. Poprzestanę na dwóch spostrzeżeniach.

Raz. Chińczycy z północy niby piją niemało, ale natury oszukać nie sposób. Po pierwszej toastowej lampce wina parę miejscowych nauczycielek, w tym Amber, asystentka Renaty, poczerwieniało na twarzach, jakby sie dusiły. Nie jakieś tam rumieńce czy inne kolorki, wyglądały, jakby im miały głowy pęknąć! Niby śmiesznie, ale gdybym był z nimi sam, gdyby nie cała reszta  wrednie podśmiechująca się z towarzyszek, dzwoniłbym na pogotowie.

Dwa. Scenka rodzajowa, idealna ilustracja do hasła „biesiadowanie w Chinach” na wiki. Od półtorej godziny siedzimy w bez mała trzydzieści osób przy dwóch okrągłych stołach, na których obrotowych środkowych blatach pojawiają się coraz to nowe dania. Magia dalekowschodniej kuchni działa, jemy właściwie bez przerwy nie czując się wcale a wcale ociężale ni sennie. Ale wiadomo, mimo wszystko kreska na pasku najedzenia dochodzi do końca, powoli mamy dość. Wtedy znad karty dań i entego papierosa odzywa się mąż dyrektorki: „to co zamówimy jako danie główne?”

Udało się tym razem. Dwóch IT speców od siedmiu boleści po raz trzeci, do którego sztuka, nas nawiedziło, podłączyli co mieli podłączyć. Mamy internet. Jaram się. Do tego moja zdolna małżonka zhakowała fejsa i blogspota. Back to the future.

Dziś to ja obudziłem się ze spuchniętym gardłem. I katarem. Moim typowym katarem, który będzie mnie trzymał do wtorku wieczorem. Potworna jest ta świadomość, że dziś jest słabo, a jutro będzie jeszcze słabiej. Będę sobie ścierał i ścierał, niczym nieudany rysunek, coraz bardziej czerwony nos i nic się na to poradzić nie da. Wyrok bez możliwości odwołania. Życie. Za to świat już nie boli tak bardzo. „A nie mówiłem?” – Camus tryumfalnie uśmiecha się zza grobu... 


Hohhot, noc z poniedziałku, 5 marca, na wtorek, 6 marca 2012, kwadrans do północy


W nocy znów padał śnieg. Tym razem zrobiło się biało. Podwórko zrobiło się białe, chodniki zrobiły się białe, jezdnie zrobiły się białe. A potem śnieg się stopił. A potem znów zamarzł i zrobiło się lodowisko.

Miasta znają dwa sposoby walki z objawami zimy, tłumaczył mi kiedyś doradca finansowy, który wcześniej pracował w gdańskiej Zieleni Miejskiej. Dwa sposoby, jeden gorszy od drugiego. Można, na modłę skandynawską, posypywać śnieg żwirem. Wtedy kierowcy narzekają, że żwir pryskający spod kół innych samochodów rysuje lakier ich samochodów. Można, zgodnie z aktualną modą polską, wysypywać na ulice tony soli. Wtedy narzekają piesi, bo ohydna śnieżna breja niszczy im buty i pogłębia zimową depresję. Ludzie zawsze będą narzekać, tak już mają.

A skoro tak... Może warto pochylić się nad sposobem hohhotańskim? Polega on na tym, że nie robi się nic. Jezdnie są oblodzone, w związku z czym tak autobusy, jak i taksówki poruszają się jak muchy w smole. Tworzą się korki. Niezawodna z natury Renata zawiodła, spóźniła się na swoje lekcje czterdzieści minut. Moja asystentka zaś spadła po drodze do przedszkola z motoroweru i spóźniła się dziesięć minut. Powody do narzekania więc są, ale, jak już ustaliliśmy, ludzie zawsze będą narzekać, a przynajmniej koszta tego sposobu są żadne. I o ile ekologiczniej!

Mimo zimy, nasze dzisiejsze lekcje się odbyły. To pięknie, bo nauczyłem się czegoś bardzo ważnego o świecie. Tematem przewodnim było słowo ‘need’. Stojąc pod tablicą, na której chwilę wcześniej narysowałem słońce, zagaiłem: ‘I want to colour the sun. What colour do I need?’ To było pierwsze pytanie w tym ćwiczeniu, więc zacząłem od największego banału, chcąc uzyskać poprawną odpowiedź. A dzieci, jedno przez drugie, wykrzykują ‘red!’. ‘WTF?’, zadałem kolejne pytanie, na szczęście nie na głos. ‘WTF?’ – pytająco spojrzałem na Jilly, która asystowała mi podczas popołudniowych zajęć. Na co ona, nie bardzo chyba rozumiejąc, w czym problem, oświadczyła, że to przecież poprawna odpowiedź... No dobra, niech będzie, słońce istotnie bywa czerwone, uznajmy. Kolejna lekcja, to samo ćwiczenie. I te same entuzjastyczne okrzyki. ‘Red! red!’ Pamiętacie może ten zimnowojenny  żart o Rosjanach, co pomalowali Księżyc na czerwono? Chińczycy najwyraźniej poszli o krok dalej... A nawet dwa kroki. Nie dość, że zabrali się nie za skromny Księżyc, tylko od razu – konkretnie i bez kompleksów – za Słońce, to jeszcze cel osiągnęli bez zbędnego inwestowania w jakieś tam rakiety i szkolenia astronautów. Wszystko załatwili na miejscu propagandą. To trochę jak ten mag, który opracował nowatorską koncepcję czaru „niewidzialność” – zaklęcie sprowadzające ślepotę na wszystkie istoty w okolicy.

Wyprostowawszy elegancko sytuację mieszkaniową i zarobkową, mogliśmy wreszcie beztrosko poświęcić się zwiedzaniu miasta. W sobotę po raz kolejny przestudiowaliśmy nasz stary dobry przewodnik oraz mapę – jedną z nielicznych ruchomości poprzedniego ekscentrycznego lokatora, która nie trafiła do kosza. Za cel obraliśmy sobie dzielnicę muzułmańską.
           
        Ale-ale! Dygresja na temat kosza! Właściwie to do kosza nie trafiło nic, bo koszów na śmieci na naszym blokowisku nie ma. Ani kubłów, ani kontenerów, ani żadnych innych pojemników. Niestety, nie jest to skutkiem zaprzestania produkcji śmieci w Chinach. Nie, nie jest to również skutkiem osiągnięcia przez tutejsze gospodarstwa domowe stuprocentowego poziomu recyclingu odpadów. Po prostu śmieci zostawia się pod wiatą dla rowerów, tą samą, na której wciąż wiszą zeschłe pory. Pod wiatę codziennie podjeżdża rower z przyczepką. Z roweru zsiada dziadek i zabiera się za segregację odpadów. Selekcjonuje butelki, selekcjonuje puszki, selekcjonuje wszystko, co może dać mu premię na skupie. Reszta trafia na przyczepkę i jest gdzieś wywożona. System, wydawałoby się, mógłby się sprawdzać na wsi albo na osiedlach domków jednorodzinnych – których w Chinach, swoją drogą, jeszcze nie widziałem – a nie na naszym podwórku, gdzie w pojedynczym bloku jest około pięćdziesięciu mieszkań. O dziwo – sprawdza się. Poszczególne śmieci nie zalegają dłużej niż jeden dzień. Do tego wiadomo, że są segregowane, bo segregowanie ich leży nie tyle w obowiązku, co w najlepszym interesie dziadka. Zebrane przez niego butelki i puszki przekładają się na konkretne kilka jiao do pensji. Jeszcze jedna rzecz warta jest uwagi. Praktycznie nikt nie używa tu worków na śmieci. Ludzie oszczędzają i pakują śmieci do siatek. A ponieważ od 2008 roku siatek nie dostaje się z automatu do każdych zakupów, trzeba o nie albo ładnie poprosić, albo zapłacić, pakują swe śmieci porządnie. Z bólem muszę skonkludować, że system „dziadek na rowerku” sprawdza się lepiej niż system „kubeł i śmieciarka” na naszym podwórku w Gdańsku. Podwórku, które byłoby wręcz piękne, gdyby nie to, że przez większość czasu śmieci walają się po ziemi, a na moje prośby o zorganizowanie pojemników do segregacji odpadów panie z administracji kręcą tylko głowami i mówią, że jest za dużo wspólnot, za dużo firm, i generalnie nie da rady.

Koniec dygresji. Dojeżdżamy do Victory Mall, puszczamy się spacerem na zachód wzdłuż głównej ulicy, po dwudziestu minutach, wliczając w to zaglądanie do co ciekawszych sklepów, dochodzimy do dzielnicy muzułmańskiej. Nie da się przegapić. Nie tylko ze względu na, jak wszędzie absurdalnie wielki, gmach Holiday Inn stojący na jej granicy. Wszystko wokół po prostu nagle się zmienia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, że się tak, z braku bardziej kreatywnego porównania, wyrażę. Milkną sklepowe megafony. Architektura staje się mniej wybujała, mniej przytłaczająca. Uspokaja się, przysiada jakby leniwie na ziemi. Jednocześnie dachy rozkwitają bujnymi kopułami. Okna przestają skrzyć się lustrzanymi szybami, wydłużają się i nabierają zgrabnych orientalnych łuków. Przybywa zieleni. Tak zimnej zieleni drzew iglastych, jak i zieleni szyldów i ścian budynków. W przysłowiowym cieniu starego meczetu, wokół przyjemnie pachnących straganów z pieczywem i najróżniejszymi ciastkami krzątają się mężczyźni w białych toczkach i kobiety w chustach. Nie trzeba wielkiego obycia, by rozpoznać w nich przedstawicieli Hui, jednej z oklepanych pięćdziesięciu sześciu chińskich mniejszości. Jest coś niesamowitego w ogorzałych, rumianych twarzach, na swój sposób dostojnych. W lekko skośnych oczach, patrzących na świat z wrodzonym rozsądkiem i filozoficznym spokojem. W szczerej, skromnej, pełnej dystansu postawie. Coś, co sprawia, że Hui sprawiają wrażenie ludzi do głębi uczciwych, dobrych. Najbardziej niesamowite jest to, że właściwie nie ma od tego wrażenia wyjątków. Uczciwymi, dobrymi ludźmi wydają się wszyscy Hui, jakich widziałem.

Nawet jednak ten, co za nic ma intuicję, pierwsze wrażenia i inne gusła, którymi zajmuje się psychologia poznawcza, tak czy inaczej musi do wniosku, że Hui to ludzie porządni. Wystarczy, że wstąpi na obiad do jednej z prowadzonych przez nich restauracji. Restauracje Hui to jakiś ewenement. Z jednej strony są to biznesy wybitnie rodzinne. Kiedy do nich nie zajrzeć, wszyscy są na miejscu. Zobaczmy.

Dorastający chłopcy zagniatają ciasto na makaron. Zagniecione ciasto kroją w długie paski, którym następnie nadają sprężystości wielokrotnie rozciągając je i uderzając ich pękami o blat stołu. Odgłos głośnego klapania na bieżąco przygotowywanego makaronu o blat kuchenny towarzyszący posiłkowi jest bardzo charakterystyczny i bardzo przyjemny. Efekt natomiast powyższych zabiegów przechodzi wszelkie pojęcie. Lamian, bo tak się ów makaron nazywa, podaje się najczęściej – choć opcji jest w bród – z aromatycznym sosem pomidorowym pełnym drobno posiekanej baraniny, tofu, marchwi i papryki. Smak jego jest jednak tak niezrównany, że śmiało można go jeść jedynie z odrobiną tłuszczu i szczyptą kolendry. Do tego powinien być przechowywany w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w Sèvres jako wzorzec ‘al dente’.

Dziewczęta przyjmują zamówienia. Po przekazaniu ich do kuchni, przynoszą do stolika czarki i  dzbanek herbaty. Herbata jest taka, jak akurat się nawinie. W Hohhocie nawinęły się daktyle i jakieś czerwone owoce wielkości rodzynek. Moc herbaty jest zależna od tego, ile razy dana porcja herbaty, daktyli i czerwonych owoców była już zalewana. Temperatura jest zależna od tego, ile ostygłej herbaty było w dzbanku zanim uzupełniono go gorącą wodą. Jakby się jednak powyższe zmienne nie kształtowały o danej porze danego dnia, herbata zawsze jest smaczna. I zawsze jest za darmo. I do woli.

Starsze kobiety siekają warzywa lub nadziewają na patyczki kawałki mięsa. Lub, jeśli akurat nie ma niczego do posiekania i ponadziewania, plotkują sobie. Lub siedzą po prostu i kontemplują egzystencję. Wolno im, już się w życiu napracowały.

Starsi mężczyźni pełnią funkcje gospodarzy, których oczy wszystkich członków rodziny tuczą. Krzątają się, przechadzają, doglądają. Nie lenią się przy tym w żadnym razie, jak trzeba przytaszczyć ogromny czajnik sprzed wejścia, są do tego pierwsi. Podejrzewam, że mogą być również odpowiedzialni za organizowanie dostaw potrzebnych do przygotowywania dań surowców.  

Z jednej strony więc, powtórzmy, biznes rodzinny. Z drugiej strony wszystkie restauracje Hui są do siebie tak podobne, jakby działały na zasadach franczyzy, co jednak ze względów technicznych trudno sobie wyobrazić. W każdym razie... Zielony szyld, wspomniany już wiecznie bulgoczący na rozgrzanych kawałach jakiegoś materiału opałowego czajnik z wodą przed wejściem, sala podzielona szybą na część jadalną i część kuchenną, wreszcie menu ze zdjęciami dziesiątek dań na ścianie, takie samo tu, jak w naszej ulubionej restauracji w Guangzhou, dwa tysiące kilometrów stąd. Te same nazwy, te same zdjęcia. Aż się łezka w oku kręci, ot przywiązanie do marki...

Dzielnica muzułmańska, poza przepysznym jedzeniem, oferuje mnóstwo nieco szemranych opcji alternatywnych dla absurdalnie drogich oryginalnych sklepów, o których pisałem w poprzednim rozdziale. Trafiliśmy podczas tego pierwszego spaceru na cały pasaż ze sklepikami wypełnionymi spodniami Levi’s, Lee, Burberry, Calvin Klein, Hermès, kurtkami Camel Active, butami Jeep i Columbia, torbami skórzanymi . Nawet parę rzeczy Jacka Wolfskina się zaplątało. Spodnie kosztują od 30 do 110 złotych, kurtki, buty i torby w okolicach 140 złotych. Trzeba jednak kupować uważnie. Część rzeczy wygląda, jakby zostały uczciwie wyniesione z fabryki tylnymi drzwiami, ewentualnie jakby spadły z ciężarówki. To samo, co w drogich sklepach, czasem nawet mają autentycznie wyglądające etykietki z kosmicznymi cenami w Hongkong dolarach. Sporo jest jednak mniej lub bardziej udanych podrób. Najłatwiej rozpoznać je po niewielkich błędach w napisach na naszywkach, wszywkach i metkach. Nie wiem, skąd to się bierze, ale jest to jakaś chińska przypadłość, na którą zwróciliśmy uwagę już podczas pierwszego pobytu w Państwie Środka. Często pomylone są podobne kształtem litery: „l” z „t” i „i”, „a” z „o”, „E” z „B” i „F”, często brakuje spacji lub spacji jest za dużo. Wygląda to trochę tak, jakby fałszywą metkę sporządzano na podstawie zdjęcia w bardzo słabej rozdzielczości i nie zainwestowano przy tym w zatrudnienie kogoś, kto cokolwiek klei po angielsku. Taka kurtka Jeep może więc być całkiem niezłej jakości i na pierwszy rzut oka nie różnić się od oryginału, ale stoi na niej „AMBRICAN LEGEND”. Nie żebym był wielkim wyznawcą markowych produktów, ale to już trochę bieda. Lepszy chyba ciuch ewidentnie niemarkowy niż nieudolnie markowy udający. Na własne potrzeby sformułowałem w każdym razie teorię, która zakłada, że jeśli na metce z instrukcjami prania jest bezbłędny napis po polsku, to wyrób można brać w ciemno. W zgodzie z ową teorią nabyłem sobie kurtkę przeciwdeszczową Jack Wolfskin, 110 zeta, pewno przyda się za parę miesięcy w Norwegii.

Mała anegdotka przypomniała mi się w związku z powyższym. Za poprzedniej chińskiej przygody trafiłem w ulubionym outlecie na gatki marki Cropp. Polskiej marki, z tego co wiem. Metka z instrukcjami prania była bezbłędna, nie ulega wątpliwości, że gatki były, jak to się mówi, oryginalne. Jedna rzecz się nie zgadzała: na metce stało, że wyprodukowano je w Polsce. Ponieważ zapłaciłem za nie pięć zeta, jest więcej niż pewne, że nie przyjechały one z Polski, tylko zostały wyprodukowane na miejscu, w Chinach. Metka najzwyczajniej w świecie wciskała byczą kupę. Niewesoła wiadomość dla idealistów, którzy próbują nie kupować produktów ‘made in China’...    
        
        Z uwagi na niezrównaną muzułmańską restaurację, pewno zostalibyśmy stałymi bywalcami dzielnicy Hui, gdyby niedzielny spacer nie przyniósł nam odkrycia podobnego skarbu prawie że na naszym własnym podwórku. Właściwie skarbu takiego samego, restauracja prowadzona przez rodzinę Hui co do joty zgadza się z poczynionym nieco wyżej generycznym opisem. Ma do tego bonus – dwie młode kelnerki, chyba bliźniaczki dwujajowe. Ich perlisty śmiech po prostu zwala z nóg, śmieją się głośno i pod byle pretekstem, śmieją się, jakby je ktoś łaskotał, śmieją się tak wesoło, tak beztrosko, jakby nigdy w życiu nie spotkało je nic niemiłego. Nic tylko nagrać komórką i ustawić sobie na budzik.

Jak to w resto Hui, dziewczęta są na posterunku praktycznie zawsze, jak zresztą cała sympatyczna rodzina. Najbardziej urzekające w tym familijnym biznesie jest to, że nikt nie robi niczego na odwal, nikt się nigdzie nie spieszy, nie patrzy na zegarek, licząc minuty do wyjścia. Tak jak dla mnie praca za granicą nie jest do końca pracą, bo w pewnym sensie jestem na wakacjach, tak dla nich praca nie jest do końca pracą, bo w pewnym sensie cały czas są w domu. To tutaj rozgrywa się ich życie, i wygląda na to, że są z tego życia bardzo zadowoleni. Działa na nas ta niesamowita atmosfera, przyciąga nas w nie mniejszym stopniu niż samo jedzenie. Dość powiedzieć, że odkąd trafiliśmy do restauracyjki z zielonym szyldem po raz pierwszy, jesteśmy w niej właściwie codziennie...

Powyższy skarb, jak się okazało, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, czy może wisienką na torcie. Tort przyjmuje formę długiej, szerokiej ulicy, miejscami nieformalnie zamienionej w deptak, zdobnej licznymi sklepikami oraz straganikami z nai cha i rozmaitymi przekąskami. Okazja do tortu jest taka, że w naszym najbliższym sąsiedztwie znajdują się trzy uniwersytety: Inner Mongolian University, Inner Mongolian Normal University i Inner Mongolian Agricultural University. To tu studenci obu uczelni robią zakupy, stołują się, spędzają wieczory. Aura nie pozwala na razie na eskalację studenckiej atmosfery na miarę olśniewającej Hamra, dzielnicy uniwersyteckiej w Bejrucie, ale tak czy inaczej przyjemnie po prostu tu być, nawet jeśli nie ma się niczego konkretnego do załatwienia.

Na koniec uzupełnię jeszcze sprawozdanie dla entuzjastów nałogów rozpoczęte w poprzednim rozdziale. Było o alkoholu, niech będzie i o papierosach. Jest tak sobie. Wybór mniejszy niż w Indonezji, która też przecież szybko przestała zachwycać, jak tylko się kreteki znudziły. Może inaczej, marek jest w bród, za ladą aż kolorowo, tylko praktycznie wszystko miejscowe, jakieś takie ciężkie i zupełnie niesmaczne. Najlżejsze i najznośniejsze papierosy, jakie znalazłem to Kenty o współczynnikach 4mg - 4mg - 0,4mg. A i tak smakują, jakby miały co najmniej dwa razy więcej. Ujdą też cienkie mentole Esse, jedyne mentole, jakie wpadły mi tu pod zapalniczkę oprócz zielonych Marlboro, które ktoś przywiózł Richardowi z Little London z Filipin. Generalnie bardzo słabo jest z markami zachodnimi. Są niby czerwone i złote Marlboro, ale nijak nie smakują jak Marlboro. Szkoda, bo w Guangzhou było wszystko – od pełnego asortymentu Davidoffów przez importowane cudeńka w rodzaju Pink Elephantów i Black Devilów, smaków więcej niż w dobrej lodziarni, po zgrabne cygaretki w pudełeczkach, które aż żal było wyrzucać. A tu taka posucha...

Cenowo jest w miarę. Paczka czegoś w miarę do zaakceptowania kosztuje od 5 do 7,5 zł. Jedno, co miłośników tytoniu w Hohhocie może naprawdę urzec to rekordy. Są jakieś magiczne fajencje po 200 yuanów (100 złotych) za paczkę, paczka swoją drogą jakoś wcale nie zwala z nóg, wygląda jak każda inna. Niestety nie było mi dane spróbować i sam na pewno w nie nie zainwestuję, może jeszcze mi się poszczęści i ktoś mnie poczęstuje, nie omieszkam podzielić się wrażeniami. Na drugim biegunie mamy najtańsze peciszcza, jakie kiedykolwiek widziałem... Uwaga: 1,25 zł za paczkę! Paczka niczego sobie, miękka, z rączymi mongolskimi konikami. Piszę „widziałem”, a nie „paliłem”, bo zapalić nie miałem jeszcze odwagi. Chciałbym jednak w miarę możliwości wrócić do Polski jakoś inaczej niż w trumnie. Ale bez obawy, nabędę karton przed wyjazdem, każdy chętny posmakuje.         



Klasyk na dziś:

Dla kogoś zamkniętego jak on w fortecy rzeczywistości pisanej te burzliwe zebrania, które zaczynały się w księgarni o szóstej po południu, a kończyły o świcie w burdelach, były objawieniem. Nigdy dotychczas nie przyszło mu na myśl, że literatura jest najlepszą zabawką, jaką wymyślono, żeby drwić z ludzi, tak jak to wykazał Alvaro pewnej pijackiej nocy.

Gabriel García Márquez, Sto lat samotności

Sunday, June 17, 2012

Laowai stepowy, Rozdział V


Rozdział V, w którym...

Panie prezesie, melduję wykonanie zadania • pierwszy śnieg • melancholia • odcięci • MacGyver kontra hohhotańscy technicy magicy • dwugarbny Camel i wskaźnik bigmaka, czyli robi się wielkomiejsko • kraina sześćdziesięciodwuprocentową wódką płynąca

 
Hohhot, noc ze środy, 22 lutego na czwartek, 23 lutego 2012, dwadzieścia po dziesiątej


Przetrzymała nas dobry kwadrans. Napędziła trochę stracha, nie powiem. Szalona. Starzeję się, nie ma co, dawniej potrzebowałbym nie więcej niż pięciu minut...

A tak poważnie, wyszło dobrze. Jak na pierwsza lekcję z nową, dwudziestopięcioosobową grupą przedszkolaków, nawet bardzo dobrze. Dzieci dobrze się bawiły, mnie też czterdzieści minut, sporo, jak na zajęcia z sześciolatkami, minęło jak z bicza strzelił, sporo pomysłów zostało na jutro. Przyjechała dyrektorka, przyjechała Jilly, przyjechała nawet superwajzorka asystentek. Poznaliśmy ją dziś rano na demosach prowadzonych przez jej podopieczne. Zaproszono nas, żebyśmy, skoro takie z nas po wczorajszym przygotowywaniu do zajęć kozaki, podzielili się odczuciami i refleksjami na temat lekcji testowanych na koleżankach asystentkach. Kiedy wszystko już elegancko wypunktowaliśmy, superwajzorka Tracy podzieliła się swoimi odczuciami i refleksami na temat naszych odczuć i refleksji. Po pierwsze zauważyła, że jesteśmy doświadczonymi i profesjonalnymi nauczycielami. Taaak, pisaliśmy o tym ze dwa i pół miesiąca temu miesiące temu w pierwszym zdaniu maila zatytułowanego ‘Job application’, czy to naprawdę tak zaskakujące? Czy ktoś w ogóle czyta te maile? Ze zrozumieniem? Po drugie, powiedziała, że najwyraźniej teoria nauczania dzieci, której znajomością się wykazujemy jest ‘advanced’, tak się wyraziła, w stosunku do ich teorii i będą się starać podążać w wyznaczonym przez nas kierunku. Zabrzmiało to, stwierdzam z pełną powagą, przywoławszy się znów do porządku, mocno. Aż się chce pracować, co nie tak znowu często mi się zdarza.   

No więc przyjechały wszystkie, chodziły między salami, w których jednocześnie prowadziliśmy zajęcia, przyglądały się, pstrykały zdjęcia. Dyrektorka w trakcie gdzieś zniknęła, ale nieważne, była-widziała. Ogólny feedback zaraz po był pozytywny, ale Jilly milczała. Nie mogłem puścić jej tego płazem, zapytałem, co myśli. Odparła, że przedyskutujemy to później. Kwadrans po tym, jak się rozstaliśmy, zadzwoniła z oficjalną propozycją pracy. Prawdopodobnie musiała się jeszcze skonsultować z dyrektorką. Nie wiem skąd wytrzasnęli dodatkowy etat, ale nie wnikam. Mam nadzieję, że nikogo nie wyrzucono, żeby zrobić dla mnie miejsce, ale... Cóż, życie. Szczegóły będziemy dogrywać jeszcze w piątek, na dzień dzisiejszy wygląda jednak na to, że wreszcie oboje mamy pracę. Z zarobkami szału nie będzie, nie odłożymy pewnie tyle, ile byśmy chcieli ale... Cóż, życie. Damy radę. Pieniądze pieniędzmi, ważne, żebyśmy jak najlepiej wykorzystali te cztery i pół miesiąca. Żeby Hohhot okazał się wart poświęconego mu kawałka życia. A później do domu. Coraz ciężej jest bez przyjaciół...


Hohhot, noc z soboty, 3 marca na niedzielę, 4 marca 2012, dziesięć po jedenastej
 

Rano spadł śnieg. Albo raczej: padał śnieg, wirujące leniwie płatki nijak bowiem nie chciały białym całunem pokryć naszego podwórka. Nie poryły starego motocykla z boczną gondolą, który stać musi w tym miejscu, na sflaczałych oponach, mniej więcej od czasów wielkiej proletariackiej rewolucji kulturalnej. Nie pokryły, niechybna oznaka totalnego wyzucia z miłosierdzia, niewiarygodnie zakurzonych skuterów. Nie pokryły wiaty dla rowerów obwieszonej zasuszonymi łodygami pora. Jakiego do diabła pora? Dobre pytanie. Zadaję je sobie po kilka razy dziennie. Jilly mówi, że por nie lubi ciepła, za to mróz mu nie szkodzi. Tak czy owak, czemu właściciele porów nie trzymają ich w lodówkach, tylko rozwieszają po balkonikach lub po prętach wiaty? Poza tym – po co im brudny, zeschły na brązowo por?

Płatki nie raczyły pokryć również budki strażników, którzy, jeśli akurat są na posterunku, wpatrują się w maleńki telewizorek popijając gorącą herbatę zamiast pilnować całego tego dobytku. Ot, spadły na ziemię i zmieniły się w tysiące mokrych plamek, które następnie zlały się w jedną, wielką mokrą plamę.

Niby nic nadzwyczajnego, a jednak! W mokrą plamę. Mokrą plamę. Mokrą. Podobno kiedyś, dawno temu, ludzie nie mieli jeszcze internetu, zupełnie tak, jak my teraz. Nie mieli też telewizji ani radia, które nadawałyby programy w zrozumiałych formach i językach, zupełnie jak my! Ludzie ci, pewno z nudów, żyli bliżej przyrody. Potrafili dostrzegać jej znaki, potrafili je czytać. Patrzyli na taką mokrą plamę, zgromadziwszy się całą wsią wokół niej, i debatowali. „To dobry znak”, mówili jedni. „Biada nam!”, krzyczeli inni. „Złe nie śpi!”, natychmiast podchwytywały miejscowe staruszki, „jakeśmy ostatni raz takową plamę zoczyli, ino tydzień minął, jak stary sołtys pućkę posłyszał. I co? Na Świętego Bazylego ziemię gryzł!” „Głupiście!”, ucinał długobrody starzec, pojawiwszy się nie wiadomo skąd, wszak mieszkał na skraju lasu, dobrą wiorstę od wioski. „Toż to wiosna nadchodzi!” Istotnie, pomijając jakieś fizyczne czary-mary plama może być mokra tylko w okolicach zera stopni i w górę. Ostatnie prognozy pogody, które widziałem jakieś dwa tygodnie temu, mówiły o temperaturach od  -7 do -23. Nie byle jakie ocieplenie zatem. Wiosna tuż tuż! 

A ja, nieczuły najwyraźniej na czyniące ją pierwsze mokre jaskółki, od paru dni miewam się jakoś melancholijnie. Coś między niestrawnością a czytaniem Sylvii Plath przez cały wieczór. Renata ma zapalenie migdałków i gniewa się, że się nią nie opiekuję. A mnie świat boli, to chyba gorzej niż migdałki, no tak czy nie?

Ale pisać trzeba. Na razie do szuflady, a raczej pliku, przeklęta ponowoczesność, ale co tam. Higiena psychiczna zachowana.

Czemu do szuflady? Bo i tak nikt tego nie czyta, powiesz, złośliwcze. Ale skoro to powiesz, to przeczytałeś, więc jest nas już dwóch. Przeczytałaś, dwoje, bądźmy genderowo poprawni. Więc nie dlatego. Dlaczego zatem? Otóż wciąż nie mamy internetu, co zostało już, w nieco zawoalowanej formie, powiedziane trzy akapity wyżej. Dotychczas jakoś nam się raz na parę dni udawało zajrzeć na pocztę w biurze, ale biuro się, z początkiem nowego semestru, przeprowadza w nowe miejsce, i chwilowo łączem nie dysponuje. Kawiarenek w okolicy brak. Jesteśmy odcięci.

Prawie że przyłączono nas wczoraj. Dyrektorka zapłaciła zaległy abonament, sygnał popłynął w kablu, dostaliśmy jakiś stary modem, który nie chce się zainstalować na moim windowsie 7, ale xp Renaty akceptuje. Przyszło dwóch typów z China Unicom, żeby poustawiać parametry, później jeszcze trzeci dołączył, takie to się okazało skomplikowane. Posiedzieli z godzinę, po czym uznali, że nie da rady. Trzeba kupić nowy modem. Renata wykonała parę telefonów z miejscowej komórki, którąśmy sobie sprawili kilka dni temu – bardzo mądrze wydane sto złotych – i rach ciach, modem ponoć już jest, dostaniemy go jutro.      
       
      Trzech typa od internetu to jeszcze nic. Usterki w naszym mieszkaniu opisane w rozdziale trzecim usuwać przyszło typa pół tuzina. Stoją i się gapią na pustą oprawkę żarówki w sypialni. Widać, że są zaintrygowani, że nie świeci. W końcu któryś wpada na genialną myśl: może nie świeci, bo nie ma żarówki! Wykręcają żarówkę z łazienki i wkręcają w sypialni. Właściwie jeden wkręca, niespiesznie, z namaszczeniem, reszta się lampi. Typowe. Ojej, nadal nie świeci. No raczej, że nie świeci, na brodę Czarnobrodego, po to chyba ich wzywaliśmy. Próbę z żarówką przeprowadziłem kilka dni wcześniej w pojedynkę, dodam, taki ze mnie kozak. Znowu narada. Któryś wyjął jakieś narzędzia, coś tam zaczął sprawdzać pod sufitem, porozkręcał, poskręcał. Drugi porozkręcał i poskręcał włącznik, uszkadzając go przy tym, a co. W końcu jednak zadziałało. Wysłali więc jednego po nową żarówkę. Dziewięćdziesięciowatową przyniósł, cały zajarany, nie ma to jak romantyczne oświetlenie w sypialni. Po co spytać, skoro można nie spytać. Ale jest światło. Zrobione. Praca zespołowa siłą narodu.

Przed drugim etapem towarzystwo stopniało o połowę, dwóch speców od elektryki i spec od kupowania żarówek rozeszli się po kościach. Zostali hydraulicy i koordynator projektu. Woda z umywalki nie spływa do odpływu w podłodze, bo stara rura odpadła, przypomnę. Narada. Rozkręcają, przymierzają. Niestety, rura którą przynieśli nie działa, bo nie jest elastyczna i nie wchodzi w obudowę umywalki. Debatują jak nad legalizacją narkotyków co najmniej. W końcu któryś wychodzi bez słowa. Wraca z odpowiednią rurą. Dość szybko, musimy mieć chyba Castoramę gdzieś za rogiem. Zapaskudzili łazienkę, ale woda spływa do odpływu prościutko jak piwny sik. Kolejny sukces pierwszej ekipy prowincji.

Kierownik się zmywa. Zostaje dwójka nieustraszonych. Prowadzę ich do kuchni, pokazuję, że kran cieknie i że trzeba go przy zakręcaniu w odpowiedni sposób dociskać, żeby rury nie wyły potępieńczo. Zdają się nie rozumieć o co chodzi. Znaczy w czym jest problem? Że co, że cieknie? A niech cieknie, przecież nie leje się na kuchnię, tylko do zlewu. Że rury wyją? A zimno jest, to wyją, dobrodzieju. Poza tym da się docisnąć, sam im przecież pokazałem, więc po jakie licho ich cenny czas marnuję? Nie mówią tego oczywiście, bo po angielsku ni w ząb, ale się dość wymownie podśmiechują między sobą. Ale cóż, takie życie z tymi laowaiami. Kolejna wycieczka do sklepu, tryumfalny powrót z nowym kranem. Zrobione.    
        
       Skoro jesteśmy już w temacie majsterkowania... Parę dni temu zostaliśmy po powrocie do domu przywitani przez wetkniętą w drzwi kartkę. Co było na niej napisane, trudno powiedzieć. Dedukuję, że nic miłego, dedukuję dalej, że na temat niezapłaconego rachunku za prąd. Najwyraźniej niezapłaconego z dawien dawna, bo na ponagleniu się nie skończyło, energię elektryczną wzięto po prostu i bezczelnie odłączono. Ogrzewanie mamy wprawdzie centralne, ale licho wzięło, poza oczywistościami takimi jak światło i komputery, ciepłą wodę, którą zwykł podgrzewać dla nas elektryczny boiler. Słabo. Na wszelki wypadek upewniliśmy się, że to tylko u nas, a nie w całym budynku. W całym budynku jakże ekologiczne przerwy w dostawie energii zdarzają się dość często, trwają nie więcej niż kilka godzin i praktycznie zawsze kończą się mniej więcej z zapadnięciem zmroku. Więc do przeżycia. Ale nie, tym razem szalona promocja tylko u nas. Ergo nikt z sąsiadów nie weźmie na siebie załatwienia sprawy. Kolejnym krokiem był telefon do Jilly, ale wiadomo: po południu w Chinach to jak rano w Syrii – tego dnia i tak już się niczego nie załatwi. Trzeba było wziąć sprawy w swoje zabezpieczone rękawiczkami ręce. Korytarz, na którym znajduje się skrzynka z licznikami i bezpiecznikami pogrążony jest w wiekuistych ciemnościach. Jest prąd czy nie ma – nieważne, bo nie ma żarówki. Świecę więc sobie czołówką jak w jakimś thrillerze. Dwa liczniki, które zdawały się być połączone z naszym mieszkaniem istotnie nie chodzą. Z pierwszym idzie łatwo, wystarczy włączyć bezpiecznik. Wraca prąd w gniazdkach. Od drugiego kabelki są niegodziwie odłączone. Chwila na ogarnięcie przygodówkowej zagadki logicznej, pstryk, iskra, trochę swądu – aż się nieco zląkłem – i jest. Mamy światło! Poczuć się jak MacGyver prowadzący nierówną walkę ze zbrodniczą chińską Energą – bezcenne.

A teraz... Modrzew!

A teraz... Garść pierwszych wrażeń z pierwszej wycieczki do centrum Hohhotu.

Liczne pasujące nam autobusy jeżdżą często i szybko. Tak jak nam powiedziano, jesteśmy pod Victory Mallem, na razie wyglądającym na pępek Hohhotu, w kwadrans. Autobusy są relatywnie czyste. Siedzenia są poszarpane, za to podłoga zwykle nie jest drewniana. Podróż jednym pojazdem, gdziekolwiek by się nie jechało, kosztuje yuana, 50 groszy, od osoby. Owego yuana wsuwa się, o ile jest w banknocie, lub wrzuca, jeśli to moneta, przy wejściu, pod czujnym okiem kierowcy. Wysiada się tylnymi drzwiami.

Niezmiennie poraża mnie genialna prostota tego systemu. Kiedy w polskim autobusie kilku asów polsatu jednocześnie wsuwa dłoń za pazuchę, by wydobyć zza niej złowróżbny identyfikator i rzucić głosem głębokim i wyzutym z emocji: „dzień dobry, kontrola biletów”, za każdym razem puls wzbija mi się na niebezpieczne wyżyny. Fakt, że mam miesięczny, nie ma przy tym żadnego znaczenia. Nie wiem, czy każdy tak ma, czy to tylko moje demony młodości, tak czy owak system, nazwijmy to, chiński, choć przecież funkcjonujący z powodzeniem choćby w Wielkiej Brytanii, jest jednoznacznie i pod każdym względem lepszy. Oczywiście, zawsze znajdą się tacy, co wrzucą za mało albo przemkną się jakoś bez wrzucania czegokolwiek. To jednak, jestem przekonany, zjawisko znacznie bardziej marginalne niż jazda bez biletu polską komunikacją miejską. Dodajmy do tego oszczędność na pensjach kontrolerów i już mamy niezwykłą zagwozdkę: dlaczego u nas tak nie ma? Najdziwniejsze jest, że przecież to Azja słynie z mnożenia etatów ponad wszelką miarę. Skąd więc u nas dziwaczna profesja kontrolera, której tutejsi nieświadomi szczęśliwcy nawet nie znają? Jedyna zrozumiała obawa przed rozwiązaniem chińskim to długi czas pakowania się wrzucających pieniążki pasażerów do pojazdu. Zrozumiała, ale, wyjaśnijmy od razu, nieuzasadniona. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli ten system może funkcjonować w dziesięcio- czy dwudziestomilionowych miastach póltoramiliardowych bez mała Chin, może funkcjonować wszędzie.
            
      Centrum naszego – dwumilionowego – miasta prezentuje się wcale przyjemnie. Po jakartańskich przejściach uwagę zwraca przede wszystkim obecność chodników. Chodniki to rzecz wspaniała i, jak się dowiedzieliśmy w Indonezji, wcale nie oczywista. Jakby samych chodników było mało, hohhotańskie chodniki charakteryzują się nienaganną czystością. Jako że obywatele Państwa Środka generalnie dbaniem o ową nie grzeszą, jest ona z pewnością zasługą sprawnie działających ekip sprzątających. Kolejna rzecz to pustki na ulicach. Może nie zaraz europejskie pustki, ale da radę poruszać się po centrum bez ciągłego ocierania się o tubylców. Czołową trójkę wzniesionych do góry kciuków zamyka miła oku i duszy przestrzeń. Chodniki są szerokie, ulice są szerokie, a najpiękniejsze jest to, że w samym centrum znalazło się miejsce dla parku, nad którym, mimo siarczystego mrozu, kołyszą się kolorowe latawce. Podsumowując, w przeciwieństwie do Jakarty po Hohhocie nie tylko można spacerować, ale wręcz chce się spacerować.
   
        Całkiem jest wielkomiejsko. Reklamowych tablic świetlnych mnóstwo, centrów handlowych też co nie miara. Wyspecjalizowane w odzieży, biżuterii, kosmetykach, wielobranżowe. Wszystko pięknie, tyle że, niestety, piekielnie drogo. Trochę w tym zasługa inflacji, trochę kursu yuana wobec złotówki. Pięć lat temu yuan wart był około 31 groszy, teraz około 52 groszy. Przy tym, jak to zwykle za dawnych dobrych czasów, wtedy jakoś łatwiej było trafić na superokazje. Wprawdzie obkupiwszy się w tony tanich ciuchów, w tym w trencz Burberry za 65 zeta w ulubionym outlecie, wydałem 1400 złotych na nadbagaż, ale, do diabła, było warto.

Teraz niebezpieczeństwo nadbagażu, przynajmniej takiego nadbagażu, raczej mi nie grozi. W oryginalnych sklepach ceny są tak wystrzelone w kosmos, że jedna rozpoznawcza wizyta wystarczy mi prawdopodobnie na cały wyjazd. Camel Active choćby. Spodnie 500 zeta, buty 1800 zeta. To mają być Chiny? No panie Waldku! Można ewentualnie spróbować w miejscowej wersji Camela, też z wielbłądem, tyle że dwugarbnym. Ceny znacznie niższe, ale design i jakość też jakieś dwugarbne.  
          
         Ale są McDonald'sy. Oto jak trafiliśmy do pierwszego. Przedarłszy się przez ciężką purpurową kotarę – jakbyśmy wkradali się za teatralne kulisy – i przetarłszy zaparowane okulary, z miejsca zauważyliśmy dziecko z kubkiem zdobnym złotymi łukami. Zajarani jak Noe na widok mewy – czy innej jaskółki, dawno nie czytałem – postawiliśmy uszy, wznieśliśmy nosy i generalnie zdwoiliśmy czujność. Na horyzoncie jednak nic tylko wyprzedażowe wieszaki i mnóstwo pseudoluksusowych stoisk z chińską biżuterią, tak drogą, jak bezgustną. Postanowiliśmy, choć bez większego przekonania,  dać szansę miejscowym. Najmiejscowszym miejscowym w całym centrum handlowym, czyli pani w informacji i strażnikowi. W obu przypadkach interakcja wyglądała podobnie.

Zbliżam się, zbliżam, a z każdym krokiem dla mojej ofiary staje się bardziej oczywiste, że jest ofiarą i tym większe przerażenie maluje się na jej twarzy. Oczy rosną, błyskają białkami jak oczy konia podczas burzy, miotają niewidzące spojrzenia na prawo i lewo w nadziei, że może jednak zmierzam gdzie indziej, że minę ich, a oni odetchną głęboko i wszystko będzie po staremu. Kiedy wreszcie staję przed nimi, wszelka nadzieja umiera, panika dochodzi do granic obłędu. Wiem dobrze, że czegokolwiek bym w tej chwili nie powiedział, nawet jeśli słowa wypłynęły by ze mnie mandaryńskim o najczystszym hohhotańskim akcencie, odpowiedzią będzie tylko nerwowe kręcenie głową. Rozmowa kończy się, nim się zaczęła. Co tam jednak, daję upust swoim sadystycznym tendencjom. A że z drugiej strony dobry ze mnie człek, skracam wypowiedź do jednego, powoli i wyraźnie wypowiedzianego słowa. Słowa, zdawałoby się, znanego na całym świecie, słowa symbolu, słowa klucza: „McDonald’s”. Nerwowe kręcenie głową. Napływające do oczu z samej głębi duszy błaganie, żeby zostawić ich w spokoju.

Tak zwana restauracja McDonald’s, do której trafiliśmy kilka minut później przy pomocy jakiejś wyjątkowo ogarniętej sprzedawczyni, znajduje się jakieś pięćdziesiąt metrów w głąb budynku od informacji i posterunku strażnika. To tak, żeby sobie uświadomić paraliżującą potęgę lęku.

Sprawy komunikacji nie ułatwia, mała dygresja językowa, totalna niekompatybilność chińskiego z jakimkolwiek rozsądnym językiem, który mógłby być wspólnym punktem odniesienia. Dla kontrastu, weźmy choćby indonezyjski. Bajka, możemy się chyba zgodzić, dość abstrakcyjna, a jednak nawet z Indonezyjczykiem, który w życiu kontaktu z angielskim nie miał, idzie się dogadać. Po pierwsze, Indonezyjczycy zamiast panikować, zwykle wytężają mózgi i próbują, często całkiem skutecznie, kalamburów. Po drugie mnóstwo słów w bahasa zapożyczonych jest z języków europejskich, głównie z angielskiego i holenderskiego. Książka to buku, piłka to bola, lody to es krim. A Chiny? Mają tu na wszystkie, pozornie uniwersalne, rzeczy swoje własne określenia. Bardziej obyci skojarzą co to computer, internet, mobile czy tv, ale zdecydowanie nie wszyscy. Kiedy poprosiłem kasjerkę w McD o ketchup do frytek, prawie jej gałki oczne popękały ze stresu. Opowiedziałem o tym, w ramach żartu, mojej asystentce. Żart wyszedł słabo, bo okazało się, że ona też nie wie, co to ketchup. Doszło do niej dopiero, kiedy podałem jej definicję. I nie jest tak, wyjaśnię, że wszyscy tu jedzą tylko miejscowe dania i ketchupu na oczy nie widzieli, a ja się ignorancko czepiam. MacDonald’s jest stosunkowo tani i bardzo popularny, każdy na bank próbował. Jakby tego było mało, jest jeszcze jedna komplikacja. Nawet nieliczne zapożyczenia w procesie przekładu na krzaczki zostają automatycznie zniekształcone, a w konsekwencji stają się bezużyteczne. Dla przykładu: hamburger zmienia się w ham bo bo, hot dog to hao chi da de, sandwich – san wen chi.  David Beckham sam by się nie rozpoznał pod nazwiskiem Bei ke han mu.   

Ale wróćmy do McDonald’s i tradycyjnego researchu przeprowadzonego w nim specjalnie dla szanownych Czytelników Laowaia. Wzorzec, czyli zestaw z bigmakiem kosztuje 13,5 zł. Bez szału więc. Ale uwaga, między godziną 11oo a 14oo oraz między 17oo a 20oo można go mieć za złotych 10. I jest jakby większy niż w Indonezji. W tych godzinach najtańsze zestawy (z podwójnym cheeseburgerem, fishmakiem albo spicychickenburgerem) kosztują jedynie 7,5 zł. Strefa niskich cen jest mało atrakcyjna, za małe kanapki, pięć nuggetsów czy dwa skrzydełka zapłacić trzeba 3,5 albo 4 zł. Jedyny sensowny deal to dwa ciastka za 4 złote. Spośród wymysłów lokalnych na uwagę zasługuje bacon mashed potato double beef burger. W czasie happy hours za dyszkę. W zestawie. 
          
        Uświadomiłem sobie przed chwilą z przerażeniem, przynudzając akapit wyżej na temat cen, że przez całe cztery pierwsze rozdziały nie podzieliłem się jeszcze dobrą nowiną! A przecież tak się pierwszego dnia ucieszyłem, mimo komplikacji z mieszkaniem i pracą! Oto więc, głoszę czem prędzej, dobra nowina: alkohol jest w Mongolii Wewnętrznej za darmo. Przynajmniej jeśli porównać tutejsze ceny z cenami z okrutnej pod tym względem Indonezji. Porzućmy jednak hiperbolizację i przyjrzyjmy się morzu możliwości.

Puszkę piwa można mieć za zeta, butelkę smacznego harbina za 1,25 zł. Ale czary z mleka zaczynają się dopiero na regałach (zwróćcie uwagę, jeśli pamiętacie moje jęczenie z Indonezji, na liczbę mnogą) z konkretniejszymi trunkami.

Dla oszczędnych oraz muszących tu i teraz. Sympatyczna zielona butelka pięćdziesięciostopniowej wódeczki, sto mililitrów, kosztuje w promocji 0,99 yuana, czyli około 50 groszy.

Dla kolekcjonerów oraz estetów. Podobne liczby, ale w ceramicznej szklaneczce, którą można sobie umyć i użyć powtórnie, około 3 zł.

Dla podróżników oraz wszystkich tych, co zawsze muszą mieć przy sobie. Blaszane piersiówki. Wstępnie napełnione, refill we własnym zakresie. Pojemności od 120 ml do 200 ml. Od 6 do 8 złotych. 

Dla militarystów. Jak wyżej, tylko nieco więcej i w solidnej w wojskowej manierce. Około 20 złotych.  
            
            Dla jedermannów. Standardowa połóweczka. 38 do 62%. Od 3 do 7 zł.

Dla turystów. Moc i pojemność podobne, ale w skórzanym lub skóropodobnym bukłaku. Na rzemyczku, po opróżnieniu można powiesić na ścianie. Dostępne kształty bukłaków: nerkowato-workowaty asymetryczny, jurtopodobny z rogami po bokach, kindżał. Dostępne kolory: kremowy, czerwony, niebieski, żółty. Dostępne zdobienia i dodatki: plastykowe kamienie szlachetne oraz przytwierdzony do bukłaka zestaw: nożyk, pałeczki i czarka. Najpopularniejsze wzory: Czyngis Chan, Rumak, Jurta, Wilk, Osioł. Około 13 złotych.

Dla dusz towarzystwa. Pięciolitrowy plastykowy baniak. 62 procent, 24 zł.

Dla miłośników zagadek i tych, co to im na głowy padło (zwanych niekiedy koneserami). Eksponowana w zamkniętej szklanej skrzyneczce filigranowa kryształowa flaszka o pojemności trzech litrów.  56 procent, 79 800 yuanów. Czyli mniej więcej 40 000 złotych. Jeśli ktoś potrafi odpowiedzieć na nurtujące mnie pytanie „WTF?”, będę dozgonnie wdzięczny.
            

            Ech, wszystko pięknie, tylko nie ma, do diabła, z kim pić...

Klasyk na dziś:

Z trudem tam dotarł, gdyż  gondolier, który był na usługach fabryk koronek i szkła, starał się wszędzie wysadzać go dla zwiedzania i zakupów, i gdy dziwaczna jazda przez Wenecję zaczynała wywierać swój czar, handlowy ten okpiświat, duch kupiecki upadłej królowej, przykro trzeźwił zmysły.

Tomasz Mann, Śmierć w Wenecji

Sunday, June 10, 2012

Laowai stepowy, Rozdział IV

 
Rozdział IV, w którym...

Retrokotlet • diagnoza: postępujące zdziwaczenie niebezpiecznie graniczące z obłędem • diagnoza: całkiem rzeczowa paranoja • podaruj dziecku klasykę • na bezrobociu • mały Londyn dużego Ryszarda • profesor Głuszek • na temat interesów mądrości kilka • Jilly Zhang w popłochu • algorytm na nudle


Hohhot, noc z wtorku, 21 lutego na środę, 22 lutego 2012, dziesiąta


Pamiętam jak dziś. Przywitaliśmy się, przeliczyliśmy skalę Apgar, upewniliśmy się, że liczba kończyn mieści się w normie, po czym, po krótkiej pogawędce, powiedzieliśmy sobie do zobaczenia . Ale mi rodzicielska antropomorfizacja noworodka wyszła... Pamiętam też, że zdołałem jeszcze zdążyć na wieczorną Masakrę Filmową w stoczni i wykręcony koncert Bisclaveret.
Siedem lat… Zabawnie było rankiem dwudziestego pierwszego lutego 2010 ściągać z łóżka półtorametrowego bez mała i trzydziestokilowego bez mała młodzieńca i patrzeć, jak półprzytomnie dmucha w świeczki na torcie i rozpakowuje prezent...

W te słowy dwa lata temu pisałem o urodzinach Olivera. Jego zrobiło się przez ten czas kolejne kilkanaście centymetrów i dobre osiem kilo więcej. Kolejne dwa lata więcej przygniata do ziemi karki całej naszej trójki. Jakby antropomorfizacji było mało, do listy podejrzanych a wartych uwagi dziwactw doszła kolejna chińska regresja do fazy oralnej. A teraz cytowanie samego siebie. Im starzej, tym weselej, nie ma co. Urodzinowy toast Harbinem wznoszę sam, tylko czekać, a zacznę do siebie gadać. You’re never alone with schizophrenia, jak to się mówi... Pisanie tekstu, którego nikt być może nigdy nie przeczyta, bo cholerni Chińczycy blokują blogspota, pomaga średnio niebardzo.

Fejsbuka też mi zabrali, bezczelni, niby jakoś da się to obejść, ponoć, ale jeszcze mi się nie udało. Nie żeby mnie to pozbawiło cząstki mojego ja, ale się człowiek przyzwyczaja do sprawdzania co dzień o szóstej czterdzieści pięć arcyważnych notyfikacji. Co tam jednak przyzwyczajenia, ważne, że się nie będę grupował i wychodził na ulice, żeby obalać rząd! Zadowoleni jesteście, wielcy przywódcy? Spuściliście z komunistycznego łańcucha kapitalistycznego chińskiego smoka i jedno, co wam w głowie to utrzymać się na jego grzbiecie. Trzęsąc tyłkami ze strachu, że ludzie się zorientują, jak bardzo im jesteście do szczęścia potrzebni. Dobra, przekonaliście mnie, faktycznie powinniście blokować fejsa... Ale wikipedię chociaż byście oddali, krakowskim targiem...
  
            Dosyć, wróćmy do prozy życia.

Pogodnego jak uśmiech dziecka obdarowanego z samego zimnego rana symbolicznym okrąglutkim sernikiem z wiśniami, płytą z grą Indiana Jones i tysiąc pięćset sto dziewięćsetnym tomem przygód Conana. Conan The Champion. ‘Conan was about to sit down and enjoy the show when his gaze sharpened upon one of the attackers. He recognized the raven-crested helm of the man who had dared to consider him as a slave meterial. That decided him.’ Cóż, prezent najwyraźniej trafiony, 112 stron, prawie połowa, po angielsku, przeczytana samodzielnie, z wypiekami na twarzy. Dziecko odbiera klasyczną edukację...

Tragicznego jak bezrobocie na zadupiu pośród stepów. Na koncie bankowym akurat tyle, żeby kupić bilety i na tarczy wrócić do Polski. Rozwijając ten optymistyczny apdejt, jedną pracę mamy. Jedno z nas, wytypujemy raczej Renatę, może pracować dla Jilly za trochę ponad trzy tysiące złotych plus mieszkanie plus dwa i pół tysiąca złotych zwrotu za bilety. Ujdzie. Dla drugiego, czyli mnie, szukamy dalej.

Wczoraj rano odwiedziliśmy Little London, szkołę Richarda. Właściwie Richard nie jest właścicielem szkoły, tylko chief teacherem, ale on właśnie zajmuje się ponoć zatrudnianiem nowych nauczycieli. Jeszcze w rajskiej Indonezji mieszkając, wymieniliśmy z nim kilka maili na temat możliwości współpracy, teraz nadarzyła się okazja, by dowiedzieć się, kto tak naprawdę był po drugiej stronie. Zamiast trzydziestolatka, którego się nie wiedzieć czemu spodziewałem, stanęliśmy oko w oko z wysokim, szczupłym jegomościem o nieco zgarbionej sylwetce. Coś między Albusem Dumbledorem i listonoszem Patem. Wiek bliżej Dumbledora. Tak, powinno mi było dać do myślenia to, że gość ma chińską żonę... Przy całej sympatii dla urody tutejszych dziewcząt, coś jest na rzeczy. Miałem okazję poznać całkiem sporo mężczyzn, którzy ożenili się z Azjatkami. Żaden z nich nie wydawał mi się atrakcyjny. Mało dobitnie to brzmi. Prosto z mostu więc, byli albo mniej lub bardziej obleśni, albo posrani. Albo obie odpowiedzi poprawne. Jak to z właściwym sobie przekąsem podsumowała Josee, tacy goście ‘wouldn’t get any action back home’. Taka prawda.

Poza tym rozmawiało się sympatycznie. Richard – Dick, he he – jest na tak. We czwartek ma się odezwać ze szczegółami. Niestety z wizą mogą być tradycyjnie problemy, standardowe nowe regulacje, że niby trzeba legalnie itepe. A jak zaczną mi załatwiać wizę, to będą chcieli kontraktu na rok. Ale może się uda, chociaż na godziny, jeśli nie na etat.

Również wczoraj, tyle że po południu, złożyliśmy wizytę asystentowi kogoś tam ważnego z uniwersytetu. Owszem, nie próżnujemy, a na cześć rzutkości Jilly po raz nie wiadomo który wznoszę gromkie hip hip hurra. Jedno ale. Z jakichś tajemniczych powodów uniwersytet preferuje kadrę płci pięknej, trzeba więc było rozmowę odpowiednio poprowadzić. Wyszło, wydaje się, nad wyraz zręcznie. Z początku oboje wyraziliśmy chęć pracy na uczelni a nasz rozmówca wyraził chęć zatrudnienia nas obojga, mimo że wcześniej, według Jilly, była mowa o jednej posadzie. Później jakoś tak wyszło, że Renata ma już grafik w tygodniu zajęty, więc zostaję ja. Zakończyliśmy na ustalaniu takich szczegółów jak to, że muszę odpowiednio wcześnie dawać im znać, jeśli będę chciał odwołać zajęcia. I że chcę mieć wolne czwartki, które na wszelki wypadek rezerwuję dla Richarda. Czyli pozytywnie, choć z drugiej strony historie o tym, jak chińskie delegacje podczas negocjacji na wszystko się z uśmiechem zgadzają, a następnego dnia okazuje się, że z kontraktu nici, są klasykami podręczników biznesu międzykulturowego. Mam dostać decyzję do końca tygodnia.

             Czyli opcje całkiem atrakcyjne są, ale czas leci, a w garści nie ma nawet wróbla. Może trzeba było schować honor do kieszeni i już od wczoraj pracować w Na He Ya dla Pana Cao? Przełknąć brak elementarnego poczucia przyzwoitości dyrektora i spać na łóżkach piętrowych albo płacić za samodzielnie wynajęte mieszkanie. Pensja nadal byłaby nie do przebicia... Duma w biznesie nie popłaca. Z drugiej strony, jak mówi stare chińskie przysłowie, które na tę okazję wymyśliłem, „co zaczyna się od problemu, skończy się problemem”. Tego samego, jestem przekonany, uczą islandzkie sagi, a cała ta sytuacja jest jak z Gambiniego.

              Tak czy inaczej, coś robić trzeba. Wyjść z domu, do ludzi, na mieście się polansować. Nie raz już przecież nieznajomi oferowali nam pracę. Dlaczego nie miałoby się to zdarzyć tutaj, teraz? No i jest przecież Jilly, nasze światełko w tunelu, w które z pełnym zaangażowaniem inwestujemy.

Przypomnę, z kontaktu mailowego wynikało, że Jilly nie może nas zatrudnić, ale może nam zorganizować pracę w Na HeYa. Dlatego przyjechaliśmy. Kiedy poznaliśmy pana Cao i sprawa zaczęła się sypać, okazało się, że w sumie Jilly mogłaby nas zatrudnić, ale jedno z nas zaczęłoby od marca, a drugie dopiero od kwietnia. Jeszcze niczego nie postanowiliśmy, kiedy zostaliśmy poinformowani, że możemy na parę dni zatrzymać się w mniejszym z dwóch szkolnych mieszkań. Po jednej nocy tamże okazało się, że możemy przeprowadzić się do większego mieszkania, bo nauczyciel, na którego owo czeka, przyjedzie dopiero na początku marca. Tego samego dnia okazało się, że jeśli jedno z nas będzie pracować dla Jilly, możemy w nim zostać na stałe i dorzucać się do kosztów. Teraz okazuje się, że już jutro są jakieś lekcje do wzięcia. Dla nas obojga.

Objechaliśmy dziś rano, w towarzystwie sympatycznych asystentek, Virginii i Amber, wszystkie przedszkola, którym szkoła Jilly świadczy usługi oświatowe. Potem tradycyjna chińska przerwa na lunch. Świętość, której brak tak nam doskwierał w jakartańskiej Kannan Global School, gdzie musieliśmy bezsensownie siedzieć przez bite dziewięć godzin i piętnaście minut. Potem kolejne spotkanie w biurze z Jilly i asystentkami i wspólne planowanie jutrzejszych zajęć. To mógł być punkt zwrotny. Pokazaliśmy klasę, nie ma co owijać tematu w skromność. Dopiero dziś chyba Jilly zobaczyła, że nie ma przed sobą standardowych laowaiów, którzy mówią po angielsku, są sympatyczni i na tym koniec, tylko profesjonalnych nauczycieli. Nauczycieli, którzy na zajęciach z dziećmi zjedli zęby. Nauczycieli, którzy nie tylko mogą poprowadzić dobre lekcje, ale również nauczyć chińskie współpracowniczki, jak uczyć. Ładne skośne oczka robiły się większe i większe, a w głowie ewidentnie zaczynało się kłębić. Bezcenne.        
         
       Po spotkaniu zostaliśmy jeszcze na chwilę w biurze, żeby skorzystać z dostępu do neta. Rano znaleźliśmy jakieś świeże ogłoszenie z Hohhotu i chcieliśmy na nie odpowiedzieć. Jilly przez cały czas kręciła się po biurze, chcąc więc uniknąć dwuznaczności sytuacji, powiedziałem jej co robimy. Biedna, wpadła w popłoch prawie że. Dziwne, przecież jeszcze wczoraj sama organizowała mi spotkania z potencjalnymi pracodawcami! Wyjaśniłem jej na spokojnie, że jeśli mamy zostać w Hohhocie, ja też muszę mieć pracę. I że chętnie pracowałbym dla niej, ale nie mogę czekać do kwietnia. Na co ona, że może nie będę musiał czekać i żeby dać jej jeszcze trochę czasu, że musi porozmawiać ze swoją dyrektorką, że spróbuje ją ściągnąć na moją jutrzejszą lekcję. Nie powiedziała niczego więcej, ale wydało się to dość wymowne. Nie chcę zapeszać, ale pozwolę sobie na jeszcze odrobinę zuchwalstwa. Jeśli jutro decydentki zobaczą moją lekcję, stawiam dolary przeciw orzechom, że zatrudnią mnie od ręki. A jeśli nie, po prostu wykasuję ten akapit. 

          I to by było na tyle.
       
         Gdyby nie to, że jeszcze nie było o jedzeniu! Oto i kącik kulinarny na dziś. Kąciki dwa nawet, bo dwa bliźniaczo podobne przybytki oralnych rozkoszy znajdują się w przyzwoicie bliskim sąsiedztwie naszego mieszkania i w nieprzyzwoicie bliskim sąsiedztwie siebie nawzajem. Jeden nazywa się Duei Duei Xiang, drugi nazywa się jakoś w krzaczkach, cholera wie jak. Nieważne. Ważne, że oba serwują nudle. „Phi, nudle”, myślicie pewnie. Zupa z makaronem jak wszędzie. Zupa z makaronem jak wszędzie?

Jesteście w błędzie. Czek dys out. Oto, jak to sie robi. Bierze się plastykowe pudło ze stosu i podchodzi się do lodówek, takich jak w sekcji nabiałowej supermarketu. I nakłada się czego ciało i dusza zapragną. Do wyboru jest z dziesięć różnych makaronów, z pięć gatunków grzybów, tyleż rodzajów tofu, grzanki, wiązki świeżych warzyw: sałaty, kapusty, kolendry, porcje warzyw przetworzonych, w tym najprawdziwszej kiszonej kapusty oraz glonów. „Spoko, że ugotowaliście glony. Uwielbiam wpierdalać plankton.”, że tak zacytuję klasyk. Nie brak oczywiście i mięs. Są parówki, kiełbaski, plastry bekonu i mielonki, mięsne pakieciki i mięsne kulki. Oraz, przechodząc do owoców morza, kulki rybne, całkiem zacnych rozmiarów ośmiornice i paluszki krabowe. Oraz śmieszne nakrapiane – nakrapiane, mimo że obrane – jajeczka gotowane na twardo, najprawdopodobniej przepiórcze. I całe mnóstwo innych rzeczy, o których albo, co w obliczu całego tego bogactwa zrozumiałe, zapomniałem, albo jeszcze ich nie zidentyfikowałem. Wszystko elegancko zapakowane w idealnej wielkości foliowe paczuszki. Akurat takie, żeby poczuć smak, ale się nim nie znudzić.

Z załadowanym pudłem idzie się do kasy. Kasjer mamrocze coś pod nosem i wybija cenę na kasie. Za około dziesięciu składników płaci się około 13 yuanów, sześć pięćdziesiąt PLN, z grubsza licząc. Wszystkie dostępne opcje, które można sobie wymyślić, a musi być ich, daruję sobie potęgowanie, chyba z miliard, mają jeden wspólny mianownik. Szczodrze doprawioną – pod dyktando pieprzu syczuańskiego – zupę, w której wszystko jest w ciągu kilku kolejnych minut gotowane. Właściwie wspólne mianowniki są dwa, bo przy kasie należy podjąć ważką decyzję. Łagodna czy ostra. Czyli opcji robi się dwa miliardy. Płaci się, odbiera numerek i siada przy stoliku, nastawiając ucha, żeby nie przegapić swojej miski. Nie pomylcie z talerzem, miska ma pojemności chyba z półtora litra, wypełniona jest gotowym daniem mniej więcej w dwóch trzecich. Dwie miski, nawet, jeśli jesteśmy bardzo głodni, zwykle okazują się być ponad siły naszej trójki. Generalnie odkrycie tygodnia i laur Złotego Mongolskiego Rumaka za rewelacyjny pomysł na uczynienie najpopularniejszego dania regionu daniem pozwalającym na puszczenie wodzów kulinarnej wyobraźni. Na wyrażenie siebie w nulach.

No, spisane i dla potomności sejwnięte. Pół do drugiej. Teraz się wyspać, a jutro dać czadu i zakończyć wreszcie ten nieszczęsny jobsearch. I uczcić to Snow Deerem albo Blue Lion Beerem. Albo obydwoma naraz. I Yun Yanami Filter De Luxe, pięć zeta za paczkę, których palenie jest prawdopodobnie znacznie bardziej harmful to my health niż to wynika z ostrzeżenia na opakowaniu. Cao la! Jalla habibi! Siła i siła! Go go Power Rangers!


Klasyk na dziś:

Pan kie­row­nik przyniósł dużą foto­gra­fię pana pre­zy­denta i umieścił ją w no­gach trumny, foto­gra­fia ta jed­nak zsu­nęła się na zie­mię, a po­tem, kiedy po­wiał wiatr, upa­dła w kurz. Wła­ści­ciel za­kładu po­grze­bo­wego pod­nosił ją za każ­dym ra­zem i ocie­rał kurz połą swojego czar­nego sur­duta. W końcu roz­zło­ścił się, wziął gwoździk i młotek i przybił foto­gra­fię pana pre­zy­denta do trumny.

A po­tem pod­cho­dzili do tej trumny oby­wa­tele, kła­dli wią­zanki kwiatów, które ze­rwali w ogród­kach, skła­dali ręce przy roz­porku i stali, od­dając się takiej pięk­nej żało­bie, jak to okre­ślił pan kie­row­nik. Przez chwilę i ja od­da­wa­łem się takiej pięk­nej żało­bie, pa­trzyłem na foto­gra­fię pana pre­zy­denta, był zu­peł­nie siwy i po­dobny do noc­nego stróża, pana Wa­niatki. Od­da­wa­łem się jed­nak takiej pięk­nej żało­bie tylko dla­tego, aby się prze­ko­nać, jakie uczucia bu­dzą się w czło­wieku, kiedy spo­gląda na pustą trumnę i po­chyla się, od­dając hołd zmarłemu, który leży w Pra­dze.

My­śla­łem, że to od­da­wa­nie się takiej pięk­nej żało­bie jest tylko dla dzieci, dla mło­dzieży szkolnej.

Bohumil Hrabal, Taka piękna żałoba