Rozdział IV, w którym...
Retrokotlet • diagnoza: postępujące
zdziwaczenie niebezpiecznie graniczące z obłędem • diagnoza: całkiem rzeczowa
paranoja • podaruj dziecku klasykę • na bezrobociu • mały Londyn dużego
Ryszarda • profesor Głuszek • na temat interesów mądrości kilka • Jilly Zhang w
popłochu • algorytm na nudle
Hohhot,
noc z wtorku, 21 lutego na środę, 22 lutego 2012, dziesiąta
Pamiętam jak dziś. Przywitaliśmy się, przeliczyliśmy skalę Apgar,
upewniliśmy się, że liczba kończyn mieści się w normie, po czym, po krótkiej
pogawędce, powiedzieliśmy sobie do zobaczenia . Ale mi rodzicielska
antropomorfizacja noworodka wyszła... Pamiętam też, że zdołałem jeszcze zdążyć
na wieczorną Masakrę Filmową w stoczni i wykręcony koncert Bisclaveret.
Siedem lat… Zabawnie było rankiem dwudziestego pierwszego lutego 2010
ściągać z łóżka półtorametrowego bez mała i trzydziestokilowego bez mała
młodzieńca i patrzeć, jak półprzytomnie dmucha w świeczki na torcie i
rozpakowuje prezent...
W te słowy dwa
lata temu pisałem o urodzinach Olivera. Jego zrobiło się przez ten czas kolejne
kilkanaście centymetrów i dobre osiem kilo więcej. Kolejne dwa lata więcej
przygniata do ziemi karki całej naszej trójki. Jakby antropomorfizacji było
mało, do listy podejrzanych a wartych uwagi dziwactw doszła kolejna chińska
regresja do fazy oralnej. A teraz cytowanie samego siebie. Im starzej, tym
weselej, nie ma co. Urodzinowy toast Harbinem wznoszę sam, tylko czekać, a
zacznę do siebie gadać. You’re never alone with schizophrenia, jak to się mówi...
Pisanie tekstu, którego nikt być może nigdy nie przeczyta, bo cholerni
Chińczycy blokują blogspota, pomaga średnio niebardzo.
Fejsbuka też
mi zabrali, bezczelni, niby jakoś da się to obejść, ponoć, ale jeszcze mi się
nie udało. Nie żeby mnie to pozbawiło cząstki mojego ja, ale się człowiek
przyzwyczaja do sprawdzania co dzień o szóstej czterdzieści pięć arcyważnych
notyfikacji. Co tam jednak przyzwyczajenia, ważne, że się nie będę grupował i
wychodził na ulice, żeby obalać rząd! Zadowoleni jesteście, wielcy przywódcy?
Spuściliście z komunistycznego łańcucha kapitalistycznego chińskiego smoka i jedno,
co wam w głowie to utrzymać się na jego grzbiecie. Trzęsąc tyłkami ze strachu,
że ludzie się zorientują, jak bardzo im jesteście do szczęścia potrzebni.
Dobra, przekonaliście mnie, faktycznie powinniście blokować fejsa... Ale
wikipedię chociaż byście oddali, krakowskim targiem...
Dosyć,
wróćmy do prozy życia.
Pogodnego jak
uśmiech dziecka obdarowanego z samego zimnego rana symbolicznym okrąglutkim sernikiem
z wiśniami, płytą z grą Indiana Jones i tysiąc pięćset sto dziewięćsetnym tomem
przygód Conana. Conan The
Champion. ‘Conan was about to sit down and enjoy the show when his gaze
sharpened upon one of the attackers. He recognized the raven-crested helm of
the man who had dared to consider him as a slave meterial. That decided
him.’ Cóż, prezent najwyraźniej trafiony, 112 stron, prawie połowa, po
angielsku, przeczytana samodzielnie, z wypiekami na twarzy. Dziecko odbiera
klasyczną edukację...
Tragicznego
jak bezrobocie na zadupiu pośród stepów. Na koncie bankowym akurat tyle, żeby
kupić bilety i na tarczy wrócić do Polski. Rozwijając ten optymistyczny apdejt,
jedną pracę mamy. Jedno z nas, wytypujemy raczej Renatę, może pracować dla
Jilly za trochę ponad trzy tysiące złotych plus mieszkanie plus dwa i pół
tysiąca złotych zwrotu za bilety. Ujdzie. Dla drugiego, czyli mnie, szukamy
dalej.
Wczoraj rano
odwiedziliśmy Little London, szkołę Richarda. Właściwie Richard nie jest
właścicielem szkoły, tylko chief teacherem, ale on właśnie zajmuje się ponoć
zatrudnianiem nowych nauczycieli. Jeszcze w rajskiej Indonezji mieszkając,
wymieniliśmy z nim kilka maili na temat możliwości współpracy, teraz nadarzyła
się okazja, by dowiedzieć się, kto tak naprawdę był po drugiej stronie. Zamiast
trzydziestolatka, którego się nie wiedzieć czemu spodziewałem, stanęliśmy oko w
oko z wysokim, szczupłym jegomościem o nieco zgarbionej sylwetce. Coś między
Albusem Dumbledorem i listonoszem Patem. Wiek bliżej Dumbledora. Tak, powinno
mi było dać do myślenia to, że gość ma chińską żonę... Przy całej sympatii dla
urody tutejszych dziewcząt, coś jest na rzeczy. Miałem okazję poznać całkiem
sporo mężczyzn, którzy ożenili się z Azjatkami. Żaden z nich nie wydawał mi się
atrakcyjny. Mało dobitnie to brzmi. Prosto z mostu więc, byli albo mniej lub
bardziej obleśni, albo posrani. Albo obie odpowiedzi poprawne. Jak to z
właściwym sobie przekąsem podsumowała Josee, tacy goście ‘wouldn’t get any
action back home’. Taka prawda.
Poza tym
rozmawiało się sympatycznie. Richard – Dick, he he – jest na tak. We czwartek
ma się odezwać ze szczegółami. Niestety z wizą mogą być tradycyjnie problemy,
standardowe nowe regulacje, że niby trzeba legalnie itepe. A jak zaczną mi
załatwiać wizę, to będą chcieli kontraktu na rok. Ale może się uda, chociaż na
godziny, jeśli nie na etat.
Również
wczoraj, tyle że po południu, złożyliśmy wizytę asystentowi kogoś tam ważnego z
uniwersytetu. Owszem, nie próżnujemy, a na cześć rzutkości Jilly po raz nie
wiadomo który wznoszę gromkie hip hip hurra. Jedno ale. Z jakichś tajemniczych
powodów uniwersytet preferuje kadrę płci pięknej, trzeba więc było rozmowę
odpowiednio poprowadzić. Wyszło, wydaje się, nad wyraz zręcznie. Z początku
oboje wyraziliśmy chęć pracy na uczelni a nasz rozmówca wyraził chęć
zatrudnienia nas obojga, mimo że wcześniej, według Jilly, była mowa o jednej
posadzie. Później jakoś tak wyszło, że Renata ma już grafik w tygodniu zajęty,
więc zostaję ja. Zakończyliśmy na ustalaniu takich szczegółów jak to, że muszę
odpowiednio wcześnie dawać im znać, jeśli będę chciał odwołać zajęcia. I że
chcę mieć wolne czwartki, które na wszelki wypadek rezerwuję dla Richarda. Czyli
pozytywnie, choć z drugiej strony historie o tym, jak chińskie delegacje
podczas negocjacji na wszystko się z uśmiechem zgadzają, a następnego dnia
okazuje się, że z kontraktu nici, są klasykami podręczników biznesu
międzykulturowego. Mam dostać decyzję do końca tygodnia.
Czyli opcje
całkiem atrakcyjne są, ale czas leci, a w garści nie ma nawet wróbla. Może
trzeba było schować honor do kieszeni i już od wczoraj pracować w Na He Ya dla
Pana Cao? Przełknąć brak elementarnego poczucia przyzwoitości dyrektora i spać
na łóżkach piętrowych albo płacić za samodzielnie wynajęte mieszkanie. Pensja
nadal byłaby nie do przebicia... Duma w biznesie nie popłaca. Z drugiej strony,
jak mówi stare chińskie przysłowie, które na tę okazję wymyśliłem, „co zaczyna
się od problemu, skończy się problemem”. Tego samego, jestem przekonany, uczą islandzkie
sagi, a cała ta sytuacja jest jak z Gambiniego.
Tak
czy inaczej, coś robić trzeba. Wyjść z domu, do ludzi, na mieście się polansować.
Nie raz już przecież nieznajomi oferowali nam pracę. Dlaczego nie miałoby się
to zdarzyć tutaj, teraz? No i jest przecież Jilly, nasze światełko w tunelu, w
które z pełnym zaangażowaniem inwestujemy.
Przypomnę, z
kontaktu mailowego wynikało, że Jilly nie może nas zatrudnić, ale może nam
zorganizować pracę w Na HeYa. Dlatego przyjechaliśmy. Kiedy poznaliśmy pana Cao
i sprawa zaczęła się sypać, okazało się, że w sumie Jilly mogłaby nas
zatrudnić, ale jedno z nas zaczęłoby od marca, a drugie dopiero od kwietnia.
Jeszcze niczego nie postanowiliśmy, kiedy zostaliśmy poinformowani, że możemy
na parę dni zatrzymać się w mniejszym z dwóch szkolnych mieszkań. Po jednej
nocy tamże okazało się, że możemy przeprowadzić się do większego mieszkania, bo
nauczyciel, na którego owo czeka, przyjedzie dopiero na początku marca. Tego
samego dnia okazało się, że jeśli jedno z nas będzie pracować dla Jilly, możemy
w nim zostać na stałe i dorzucać się do kosztów. Teraz okazuje się, że już
jutro są jakieś lekcje do wzięcia. Dla nas obojga.
Objechaliśmy
dziś rano, w towarzystwie sympatycznych asystentek, Virginii i Amber, wszystkie
przedszkola, którym szkoła Jilly świadczy usługi oświatowe. Potem tradycyjna
chińska przerwa na lunch. Świętość, której brak tak nam doskwierał w
jakartańskiej Kannan Global School, gdzie musieliśmy bezsensownie siedzieć
przez bite dziewięć godzin i piętnaście minut. Potem kolejne spotkanie w biurze
z Jilly i asystentkami i wspólne planowanie jutrzejszych zajęć. To mógł być
punkt zwrotny. Pokazaliśmy klasę, nie ma co owijać tematu w skromność. Dopiero
dziś chyba Jilly zobaczyła, że nie ma przed sobą standardowych laowaiów, którzy
mówią po angielsku, są sympatyczni i na tym koniec, tylko profesjonalnych nauczycieli.
Nauczycieli, którzy na zajęciach z dziećmi zjedli zęby. Nauczycieli, którzy nie
tylko mogą poprowadzić dobre lekcje, ale również nauczyć chińskie
współpracowniczki, jak uczyć. Ładne skośne oczka robiły się większe i większe,
a w głowie ewidentnie zaczynało się kłębić. Bezcenne.
Po
spotkaniu zostaliśmy jeszcze na chwilę w biurze, żeby skorzystać z dostępu do
neta. Rano znaleźliśmy jakieś świeże ogłoszenie z Hohhotu i chcieliśmy na nie
odpowiedzieć. Jilly przez cały czas kręciła się po biurze, chcąc więc uniknąć
dwuznaczności sytuacji, powiedziałem jej co robimy. Biedna, wpadła w popłoch
prawie że. Dziwne, przecież jeszcze wczoraj sama organizowała mi spotkania z
potencjalnymi pracodawcami! Wyjaśniłem jej na spokojnie, że jeśli mamy zostać w
Hohhocie, ja też muszę mieć pracę. I że chętnie pracowałbym dla niej, ale nie
mogę czekać do kwietnia. Na co ona, że może nie będę musiał czekać i żeby dać
jej jeszcze trochę czasu, że musi porozmawiać ze swoją dyrektorką, że spróbuje
ją ściągnąć na moją jutrzejszą lekcję. Nie powiedziała niczego więcej, ale
wydało się to dość wymowne. Nie chcę zapeszać, ale pozwolę sobie na jeszcze
odrobinę zuchwalstwa. Jeśli jutro decydentki zobaczą moją lekcję, stawiam
dolary przeciw orzechom, że zatrudnią mnie od ręki. A jeśli nie, po prostu
wykasuję ten akapit.
I
to by było na tyle.
Gdyby
nie to, że jeszcze nie było o jedzeniu! Oto i kącik kulinarny na dziś. Kąciki
dwa nawet, bo dwa bliźniaczo podobne przybytki oralnych rozkoszy znajdują się w
przyzwoicie bliskim sąsiedztwie naszego mieszkania i w nieprzyzwoicie bliskim
sąsiedztwie siebie nawzajem. Jeden nazywa się Duei Duei Xiang, drugi nazywa się
jakoś w krzaczkach, cholera wie jak. Nieważne. Ważne, że oba serwują nudle. „Phi,
nudle”, myślicie pewnie. Zupa z makaronem jak wszędzie. Zupa z makaronem jak
wszędzie?
Jesteście w
błędzie. Czek dys out. Oto, jak to sie robi. Bierze się plastykowe pudło ze
stosu i podchodzi się do lodówek, takich jak w sekcji nabiałowej supermarketu.
I nakłada się czego ciało i dusza zapragną. Do wyboru jest z dziesięć różnych
makaronów, z pięć gatunków grzybów, tyleż rodzajów tofu, grzanki, wiązki
świeżych warzyw: sałaty, kapusty, kolendry, porcje warzyw przetworzonych, w tym
najprawdziwszej kiszonej kapusty oraz glonów. „Spoko, że ugotowaliście glony.
Uwielbiam wpierdalać plankton.”, że tak zacytuję klasyk. Nie brak oczywiście i
mięs. Są parówki, kiełbaski, plastry bekonu i mielonki, mięsne pakieciki i mięsne
kulki. Oraz, przechodząc do owoców morza, kulki rybne, całkiem zacnych rozmiarów
ośmiornice i paluszki krabowe. Oraz śmieszne nakrapiane – nakrapiane, mimo że
obrane – jajeczka gotowane na twardo, najprawdopodobniej przepiórcze. I całe
mnóstwo innych rzeczy, o których albo, co w obliczu całego tego bogactwa
zrozumiałe, zapomniałem, albo jeszcze ich nie zidentyfikowałem. Wszystko
elegancko zapakowane w idealnej wielkości foliowe paczuszki. Akurat takie, żeby
poczuć smak, ale się nim nie znudzić.
Z załadowanym
pudłem idzie się do kasy. Kasjer mamrocze coś pod nosem i wybija cenę na kasie.
Za około dziesięciu składników płaci się około 13 yuanów, sześć pięćdziesiąt PLN,
z grubsza licząc. Wszystkie dostępne opcje, które można sobie wymyślić, a musi
być ich, daruję sobie potęgowanie, chyba z miliard, mają jeden wspólny
mianownik. Szczodrze doprawioną – pod dyktando pieprzu syczuańskiego – zupę, w
której wszystko jest w ciągu kilku kolejnych minut gotowane. Właściwie wspólne
mianowniki są dwa, bo przy kasie należy podjąć ważką decyzję. Łagodna czy
ostra. Czyli opcji robi się dwa miliardy. Płaci się, odbiera numerek i siada
przy stoliku, nastawiając ucha, żeby nie przegapić swojej miski. Nie pomylcie z
talerzem, miska ma pojemności chyba z półtora litra, wypełniona jest gotowym
daniem mniej więcej w dwóch trzecich. Dwie miski, nawet, jeśli jesteśmy bardzo
głodni, zwykle okazują się być ponad siły naszej trójki. Generalnie odkrycie
tygodnia i laur Złotego Mongolskiego Rumaka za rewelacyjny pomysł na uczynienie
najpopularniejszego dania regionu daniem pozwalającym na puszczenie wodzów
kulinarnej wyobraźni. Na wyrażenie siebie w nulach.
No, spisane i
dla potomności sejwnięte. Pół do drugiej. Teraz się wyspać, a jutro dać czadu i
zakończyć wreszcie ten nieszczęsny jobsearch. I uczcić to Snow Deerem albo Blue
Lion Beerem. Albo obydwoma naraz. I Yun Yanami Filter De Luxe, pięć zeta za
paczkę, których palenie jest prawdopodobnie znacznie bardziej harmful to my
health niż to wynika z ostrzeżenia na opakowaniu. Cao la! Jalla habibi! Siła i
siła! Go go Power Rangers!
Klasyk na dziś:
Pan kierownik przyniósł dużą fotografię pana prezydenta i
umieścił ją w nogach trumny, fotografia ta jednak zsunęła się na ziemię,
a potem, kiedy powiał wiatr, upadła w kurz. Właściciel zakładu pogrzebowego
podnosił ją za każdym razem i ocierał kurz połą swojego czarnego surduta.
W końcu rozzłościł się, wziął gwoździk i młotek i przybił fotografię pana
prezydenta do trumny.
A potem podchodzili do tej trumny obywatele, kładli wiązanki
kwiatów, które zerwali w ogródkach, składali ręce przy rozporku i stali, oddając
się takiej pięknej żałobie, jak to określił pan kierownik. Przez chwilę i
ja oddawałem się takiej pięknej żałobie, patrzyłem na fotografię pana
prezydenta, był zupełnie siwy i podobny do nocnego stróża, pana Waniatki.
Oddawałem się jednak takiej pięknej żałobie tylko dlatego, aby się przekonać,
jakie uczucia budzą się w człowieku, kiedy spogląda na pustą trumnę i pochyla
się, oddając hołd zmarłemu, który leży w Pradze.
Myślałem, że to oddawanie się takiej
pięknej żałobie jest tylko dla dzieci, dla młodzieży szkolnej.
Bohumil Hrabal, Taka piękna żałoba
W wakacje zrobisz mi jakiś kurs, całe życie byłem lojalny dla pracodawców, szedłem im na rękę, sobie często krzywdę robiłem i niemal zawsze wychodziłem na tym źle lub bardzo źle. Wy macie tzw. postawę roszczeniową i Was wszyscy szanują, do tego wychodzicie na tym całkiem dobrze.
ReplyDeleteZupa w Chinach... Pierwsza wizyta w restauracji, zamówiłem dwa dania. Jak podali zupę to zrozumiałem swój błąd. Podziwiam Cię, że dajesz radę z tym ich mięsem, dla mnie było strasznie syfne (w 2007 jeszcze nie byłem wege) i nawet wtedy unikałem jak ognia, zawsze miałem wrażenie, że podali kota. No i ja w Azji ciągle nie mogę zamówić glonów i planktonu, zawsze mi dosypią kiełbaski albo ptaszka.
Będzie czas, żeby pogadać i o pracy, nie ma obawy! A mięso, szczególnie przetworzone, istotnie jest megasłabe. Tego z nudlowni nie zamawiam praktycznie nigdy, chociaż jeszcze nie jestem wege. Zastępuję jajkami i tofu, dużo atrakcyjniejsza opcja. Szczególnie cieszą jajka wbijane bezpośrednio do zupy, kształty mają wykręcone jak na Andrzejki... Na stołówce(o której wkrótce) z mięsem jest nieco lepiej, bo zwykle przynajmniej widać, czyj to trup.
ReplyDeletePrzepraszam, ale w jaki sposób to, że widać czyj trup znaczy, że jest lepiej? Nie lepiej żyć w błogiej nieświadomości wcinając subtelnie zhomogenizowane pasztety? ^__^;
ReplyDeleteCzy Wy w końcu pracujecie w takim magicznym miejscu, gdzie podwieszone u moskitiery, chroniącej od dołu przed latającymi pokemonami-zabójcami, a od góry lemingowe przedszkolaki-samobójców przed ich samoświadomością, chmurki propagują willpower, a na kaflach wytyczone są pasy ruchu w celu zapewnienia uporządkowanej inwazji przerośniętych roślin doniczkowych?
Na kurs też z chęcią pouczęszczam.
"Ps." Uwielbiam te (nieco dyskryminacyjne) polecenia systemu recaptha "please prove you're not a robot". Niby jak?! (Zwróćcie też uwagę na slogan firmowy: "Stop spam. Read books.") Żądnym nieco niepokojących przygód i/lub niezbyt uzdolnionym wzrokowo szczególnie polecam kliknięcie w ikonkę wpisywania słów ze słuchu (ta pośrodku, dla niezbyt uzdolnionych wzrokowo :P) i wsłuchanie się w mistyczny przekaz prosto z odmętów Sieci. I pamiętajcie: "When all of your wishes are granted, many of your dreams will be destroyed."
ReplyDeleteWidząc zjadanego trupa po pierwsze wiesz, że nie jesz papieru toaletowego albo innego kleju do glazury, przynajmniej nie w takiej ilości, jak w zafoliowanych parówkach. Po drugie, konfrontujesz się w ten sposób ze zbrodnią, która doprowadziła owego trupa na Twój talerz, doznając rozterek moralnych i oddając mu tym samym nieco szacunku. Trupowi, nie talerzowi.
ReplyDeleteSpoiler alert. Tak, Renata pracuje w tej konkretnej pokemoniarni-lemingarni bodajże cztery dni w tygodniu, ja raz, w poniedziałki. Jest tam całkiem ładnie i grupy nie są przesadnie duże, ale sale dwóch grup łącza się ze sobą otworem wejściowym/wyjściowym bez drzwi, więc nawet jak zapanuje się nad hałasem w swojej sali, i tak jest głośno z sali obok.
No raczej, zapraszam serdecznie. Wymyślmy jeszcze jakiś chwytliwy tytuł warsztatów. Może 'Jak obudzić w sobie lwa' albo 'Pokochaj swoje wewnętrzne dziecko'. Zaczynamy 2 sierpnia. W ramach promocji będziesz miał okazję zapoznać się z autorem pierwszego komenta, a on z Tobą. Razem obudzimy w sobie lwy i/albo pokochamy swoje wewnętrzne dzieci.
'I was born into this everything turns to shit' ;P Swoją drogą zastanawiam się tak teraz, czy to 'born into this' nie zostało przypadkiem wzięte z Bukowskiego...
Wiesz,gdybym chciał doznawać rozterek moralnych podczas jedzenia, zostałbym buddystą...
ReplyDeleteRozumiem, że podczas kursu obudzone w nas lwy będą pożerały nasze wewnętrzne dzieci (doznając przy tym niemało rozterek moralnych), dzięki czemu zamienimy się w roboty, którym nie wolno obsługiwać komentarzy na blogspocie. Tyle, że ja jestem panną, nie lwem, i wydaje mi się, że swojej wewnętrznej panny to nie muszę wcale budzić. :P
Z promocji też się cieszę, bo wcześniej to pewnie tylko gdzieś tam na Tori się mijaliśmy, a w tym roku już będziemy przygotowani. ^_^
Co do zapożyczeń z Bukowskiego to kto wie, może panowie się spotkali gdzieś na planie Cudownych Lat?