Sunday, June 10, 2012

Laowai stepowy, Rozdział IV

 
Rozdział IV, w którym...

Retrokotlet • diagnoza: postępujące zdziwaczenie niebezpiecznie graniczące z obłędem • diagnoza: całkiem rzeczowa paranoja • podaruj dziecku klasykę • na bezrobociu • mały Londyn dużego Ryszarda • profesor Głuszek • na temat interesów mądrości kilka • Jilly Zhang w popłochu • algorytm na nudle


Hohhot, noc z wtorku, 21 lutego na środę, 22 lutego 2012, dziesiąta


Pamiętam jak dziś. Przywitaliśmy się, przeliczyliśmy skalę Apgar, upewniliśmy się, że liczba kończyn mieści się w normie, po czym, po krótkiej pogawędce, powiedzieliśmy sobie do zobaczenia . Ale mi rodzicielska antropomorfizacja noworodka wyszła... Pamiętam też, że zdołałem jeszcze zdążyć na wieczorną Masakrę Filmową w stoczni i wykręcony koncert Bisclaveret.
Siedem lat… Zabawnie było rankiem dwudziestego pierwszego lutego 2010 ściągać z łóżka półtorametrowego bez mała i trzydziestokilowego bez mała młodzieńca i patrzeć, jak półprzytomnie dmucha w świeczki na torcie i rozpakowuje prezent...

W te słowy dwa lata temu pisałem o urodzinach Olivera. Jego zrobiło się przez ten czas kolejne kilkanaście centymetrów i dobre osiem kilo więcej. Kolejne dwa lata więcej przygniata do ziemi karki całej naszej trójki. Jakby antropomorfizacji było mało, do listy podejrzanych a wartych uwagi dziwactw doszła kolejna chińska regresja do fazy oralnej. A teraz cytowanie samego siebie. Im starzej, tym weselej, nie ma co. Urodzinowy toast Harbinem wznoszę sam, tylko czekać, a zacznę do siebie gadać. You’re never alone with schizophrenia, jak to się mówi... Pisanie tekstu, którego nikt być może nigdy nie przeczyta, bo cholerni Chińczycy blokują blogspota, pomaga średnio niebardzo.

Fejsbuka też mi zabrali, bezczelni, niby jakoś da się to obejść, ponoć, ale jeszcze mi się nie udało. Nie żeby mnie to pozbawiło cząstki mojego ja, ale się człowiek przyzwyczaja do sprawdzania co dzień o szóstej czterdzieści pięć arcyważnych notyfikacji. Co tam jednak przyzwyczajenia, ważne, że się nie będę grupował i wychodził na ulice, żeby obalać rząd! Zadowoleni jesteście, wielcy przywódcy? Spuściliście z komunistycznego łańcucha kapitalistycznego chińskiego smoka i jedno, co wam w głowie to utrzymać się na jego grzbiecie. Trzęsąc tyłkami ze strachu, że ludzie się zorientują, jak bardzo im jesteście do szczęścia potrzebni. Dobra, przekonaliście mnie, faktycznie powinniście blokować fejsa... Ale wikipedię chociaż byście oddali, krakowskim targiem...
  
            Dosyć, wróćmy do prozy życia.

Pogodnego jak uśmiech dziecka obdarowanego z samego zimnego rana symbolicznym okrąglutkim sernikiem z wiśniami, płytą z grą Indiana Jones i tysiąc pięćset sto dziewięćsetnym tomem przygód Conana. Conan The Champion. ‘Conan was about to sit down and enjoy the show when his gaze sharpened upon one of the attackers. He recognized the raven-crested helm of the man who had dared to consider him as a slave meterial. That decided him.’ Cóż, prezent najwyraźniej trafiony, 112 stron, prawie połowa, po angielsku, przeczytana samodzielnie, z wypiekami na twarzy. Dziecko odbiera klasyczną edukację...

Tragicznego jak bezrobocie na zadupiu pośród stepów. Na koncie bankowym akurat tyle, żeby kupić bilety i na tarczy wrócić do Polski. Rozwijając ten optymistyczny apdejt, jedną pracę mamy. Jedno z nas, wytypujemy raczej Renatę, może pracować dla Jilly za trochę ponad trzy tysiące złotych plus mieszkanie plus dwa i pół tysiąca złotych zwrotu za bilety. Ujdzie. Dla drugiego, czyli mnie, szukamy dalej.

Wczoraj rano odwiedziliśmy Little London, szkołę Richarda. Właściwie Richard nie jest właścicielem szkoły, tylko chief teacherem, ale on właśnie zajmuje się ponoć zatrudnianiem nowych nauczycieli. Jeszcze w rajskiej Indonezji mieszkając, wymieniliśmy z nim kilka maili na temat możliwości współpracy, teraz nadarzyła się okazja, by dowiedzieć się, kto tak naprawdę był po drugiej stronie. Zamiast trzydziestolatka, którego się nie wiedzieć czemu spodziewałem, stanęliśmy oko w oko z wysokim, szczupłym jegomościem o nieco zgarbionej sylwetce. Coś między Albusem Dumbledorem i listonoszem Patem. Wiek bliżej Dumbledora. Tak, powinno mi było dać do myślenia to, że gość ma chińską żonę... Przy całej sympatii dla urody tutejszych dziewcząt, coś jest na rzeczy. Miałem okazję poznać całkiem sporo mężczyzn, którzy ożenili się z Azjatkami. Żaden z nich nie wydawał mi się atrakcyjny. Mało dobitnie to brzmi. Prosto z mostu więc, byli albo mniej lub bardziej obleśni, albo posrani. Albo obie odpowiedzi poprawne. Jak to z właściwym sobie przekąsem podsumowała Josee, tacy goście ‘wouldn’t get any action back home’. Taka prawda.

Poza tym rozmawiało się sympatycznie. Richard – Dick, he he – jest na tak. We czwartek ma się odezwać ze szczegółami. Niestety z wizą mogą być tradycyjnie problemy, standardowe nowe regulacje, że niby trzeba legalnie itepe. A jak zaczną mi załatwiać wizę, to będą chcieli kontraktu na rok. Ale może się uda, chociaż na godziny, jeśli nie na etat.

Również wczoraj, tyle że po południu, złożyliśmy wizytę asystentowi kogoś tam ważnego z uniwersytetu. Owszem, nie próżnujemy, a na cześć rzutkości Jilly po raz nie wiadomo który wznoszę gromkie hip hip hurra. Jedno ale. Z jakichś tajemniczych powodów uniwersytet preferuje kadrę płci pięknej, trzeba więc było rozmowę odpowiednio poprowadzić. Wyszło, wydaje się, nad wyraz zręcznie. Z początku oboje wyraziliśmy chęć pracy na uczelni a nasz rozmówca wyraził chęć zatrudnienia nas obojga, mimo że wcześniej, według Jilly, była mowa o jednej posadzie. Później jakoś tak wyszło, że Renata ma już grafik w tygodniu zajęty, więc zostaję ja. Zakończyliśmy na ustalaniu takich szczegółów jak to, że muszę odpowiednio wcześnie dawać im znać, jeśli będę chciał odwołać zajęcia. I że chcę mieć wolne czwartki, które na wszelki wypadek rezerwuję dla Richarda. Czyli pozytywnie, choć z drugiej strony historie o tym, jak chińskie delegacje podczas negocjacji na wszystko się z uśmiechem zgadzają, a następnego dnia okazuje się, że z kontraktu nici, są klasykami podręczników biznesu międzykulturowego. Mam dostać decyzję do końca tygodnia.

             Czyli opcje całkiem atrakcyjne są, ale czas leci, a w garści nie ma nawet wróbla. Może trzeba było schować honor do kieszeni i już od wczoraj pracować w Na He Ya dla Pana Cao? Przełknąć brak elementarnego poczucia przyzwoitości dyrektora i spać na łóżkach piętrowych albo płacić za samodzielnie wynajęte mieszkanie. Pensja nadal byłaby nie do przebicia... Duma w biznesie nie popłaca. Z drugiej strony, jak mówi stare chińskie przysłowie, które na tę okazję wymyśliłem, „co zaczyna się od problemu, skończy się problemem”. Tego samego, jestem przekonany, uczą islandzkie sagi, a cała ta sytuacja jest jak z Gambiniego.

              Tak czy inaczej, coś robić trzeba. Wyjść z domu, do ludzi, na mieście się polansować. Nie raz już przecież nieznajomi oferowali nam pracę. Dlaczego nie miałoby się to zdarzyć tutaj, teraz? No i jest przecież Jilly, nasze światełko w tunelu, w które z pełnym zaangażowaniem inwestujemy.

Przypomnę, z kontaktu mailowego wynikało, że Jilly nie może nas zatrudnić, ale może nam zorganizować pracę w Na HeYa. Dlatego przyjechaliśmy. Kiedy poznaliśmy pana Cao i sprawa zaczęła się sypać, okazało się, że w sumie Jilly mogłaby nas zatrudnić, ale jedno z nas zaczęłoby od marca, a drugie dopiero od kwietnia. Jeszcze niczego nie postanowiliśmy, kiedy zostaliśmy poinformowani, że możemy na parę dni zatrzymać się w mniejszym z dwóch szkolnych mieszkań. Po jednej nocy tamże okazało się, że możemy przeprowadzić się do większego mieszkania, bo nauczyciel, na którego owo czeka, przyjedzie dopiero na początku marca. Tego samego dnia okazało się, że jeśli jedno z nas będzie pracować dla Jilly, możemy w nim zostać na stałe i dorzucać się do kosztów. Teraz okazuje się, że już jutro są jakieś lekcje do wzięcia. Dla nas obojga.

Objechaliśmy dziś rano, w towarzystwie sympatycznych asystentek, Virginii i Amber, wszystkie przedszkola, którym szkoła Jilly świadczy usługi oświatowe. Potem tradycyjna chińska przerwa na lunch. Świętość, której brak tak nam doskwierał w jakartańskiej Kannan Global School, gdzie musieliśmy bezsensownie siedzieć przez bite dziewięć godzin i piętnaście minut. Potem kolejne spotkanie w biurze z Jilly i asystentkami i wspólne planowanie jutrzejszych zajęć. To mógł być punkt zwrotny. Pokazaliśmy klasę, nie ma co owijać tematu w skromność. Dopiero dziś chyba Jilly zobaczyła, że nie ma przed sobą standardowych laowaiów, którzy mówią po angielsku, są sympatyczni i na tym koniec, tylko profesjonalnych nauczycieli. Nauczycieli, którzy na zajęciach z dziećmi zjedli zęby. Nauczycieli, którzy nie tylko mogą poprowadzić dobre lekcje, ale również nauczyć chińskie współpracowniczki, jak uczyć. Ładne skośne oczka robiły się większe i większe, a w głowie ewidentnie zaczynało się kłębić. Bezcenne.        
         
       Po spotkaniu zostaliśmy jeszcze na chwilę w biurze, żeby skorzystać z dostępu do neta. Rano znaleźliśmy jakieś świeże ogłoszenie z Hohhotu i chcieliśmy na nie odpowiedzieć. Jilly przez cały czas kręciła się po biurze, chcąc więc uniknąć dwuznaczności sytuacji, powiedziałem jej co robimy. Biedna, wpadła w popłoch prawie że. Dziwne, przecież jeszcze wczoraj sama organizowała mi spotkania z potencjalnymi pracodawcami! Wyjaśniłem jej na spokojnie, że jeśli mamy zostać w Hohhocie, ja też muszę mieć pracę. I że chętnie pracowałbym dla niej, ale nie mogę czekać do kwietnia. Na co ona, że może nie będę musiał czekać i żeby dać jej jeszcze trochę czasu, że musi porozmawiać ze swoją dyrektorką, że spróbuje ją ściągnąć na moją jutrzejszą lekcję. Nie powiedziała niczego więcej, ale wydało się to dość wymowne. Nie chcę zapeszać, ale pozwolę sobie na jeszcze odrobinę zuchwalstwa. Jeśli jutro decydentki zobaczą moją lekcję, stawiam dolary przeciw orzechom, że zatrudnią mnie od ręki. A jeśli nie, po prostu wykasuję ten akapit. 

          I to by było na tyle.
       
         Gdyby nie to, że jeszcze nie było o jedzeniu! Oto i kącik kulinarny na dziś. Kąciki dwa nawet, bo dwa bliźniaczo podobne przybytki oralnych rozkoszy znajdują się w przyzwoicie bliskim sąsiedztwie naszego mieszkania i w nieprzyzwoicie bliskim sąsiedztwie siebie nawzajem. Jeden nazywa się Duei Duei Xiang, drugi nazywa się jakoś w krzaczkach, cholera wie jak. Nieważne. Ważne, że oba serwują nudle. „Phi, nudle”, myślicie pewnie. Zupa z makaronem jak wszędzie. Zupa z makaronem jak wszędzie?

Jesteście w błędzie. Czek dys out. Oto, jak to sie robi. Bierze się plastykowe pudło ze stosu i podchodzi się do lodówek, takich jak w sekcji nabiałowej supermarketu. I nakłada się czego ciało i dusza zapragną. Do wyboru jest z dziesięć różnych makaronów, z pięć gatunków grzybów, tyleż rodzajów tofu, grzanki, wiązki świeżych warzyw: sałaty, kapusty, kolendry, porcje warzyw przetworzonych, w tym najprawdziwszej kiszonej kapusty oraz glonów. „Spoko, że ugotowaliście glony. Uwielbiam wpierdalać plankton.”, że tak zacytuję klasyk. Nie brak oczywiście i mięs. Są parówki, kiełbaski, plastry bekonu i mielonki, mięsne pakieciki i mięsne kulki. Oraz, przechodząc do owoców morza, kulki rybne, całkiem zacnych rozmiarów ośmiornice i paluszki krabowe. Oraz śmieszne nakrapiane – nakrapiane, mimo że obrane – jajeczka gotowane na twardo, najprawdopodobniej przepiórcze. I całe mnóstwo innych rzeczy, o których albo, co w obliczu całego tego bogactwa zrozumiałe, zapomniałem, albo jeszcze ich nie zidentyfikowałem. Wszystko elegancko zapakowane w idealnej wielkości foliowe paczuszki. Akurat takie, żeby poczuć smak, ale się nim nie znudzić.

Z załadowanym pudłem idzie się do kasy. Kasjer mamrocze coś pod nosem i wybija cenę na kasie. Za około dziesięciu składników płaci się około 13 yuanów, sześć pięćdziesiąt PLN, z grubsza licząc. Wszystkie dostępne opcje, które można sobie wymyślić, a musi być ich, daruję sobie potęgowanie, chyba z miliard, mają jeden wspólny mianownik. Szczodrze doprawioną – pod dyktando pieprzu syczuańskiego – zupę, w której wszystko jest w ciągu kilku kolejnych minut gotowane. Właściwie wspólne mianowniki są dwa, bo przy kasie należy podjąć ważką decyzję. Łagodna czy ostra. Czyli opcji robi się dwa miliardy. Płaci się, odbiera numerek i siada przy stoliku, nastawiając ucha, żeby nie przegapić swojej miski. Nie pomylcie z talerzem, miska ma pojemności chyba z półtora litra, wypełniona jest gotowym daniem mniej więcej w dwóch trzecich. Dwie miski, nawet, jeśli jesteśmy bardzo głodni, zwykle okazują się być ponad siły naszej trójki. Generalnie odkrycie tygodnia i laur Złotego Mongolskiego Rumaka za rewelacyjny pomysł na uczynienie najpopularniejszego dania regionu daniem pozwalającym na puszczenie wodzów kulinarnej wyobraźni. Na wyrażenie siebie w nulach.

No, spisane i dla potomności sejwnięte. Pół do drugiej. Teraz się wyspać, a jutro dać czadu i zakończyć wreszcie ten nieszczęsny jobsearch. I uczcić to Snow Deerem albo Blue Lion Beerem. Albo obydwoma naraz. I Yun Yanami Filter De Luxe, pięć zeta za paczkę, których palenie jest prawdopodobnie znacznie bardziej harmful to my health niż to wynika z ostrzeżenia na opakowaniu. Cao la! Jalla habibi! Siła i siła! Go go Power Rangers!


Klasyk na dziś:

Pan kie­row­nik przyniósł dużą foto­gra­fię pana pre­zy­denta i umieścił ją w no­gach trumny, foto­gra­fia ta jed­nak zsu­nęła się na zie­mię, a po­tem, kiedy po­wiał wiatr, upa­dła w kurz. Wła­ści­ciel za­kładu po­grze­bo­wego pod­nosił ją za każ­dym ra­zem i ocie­rał kurz połą swojego czar­nego sur­duta. W końcu roz­zło­ścił się, wziął gwoździk i młotek i przybił foto­gra­fię pana pre­zy­denta do trumny.

A po­tem pod­cho­dzili do tej trumny oby­wa­tele, kła­dli wią­zanki kwiatów, które ze­rwali w ogród­kach, skła­dali ręce przy roz­porku i stali, od­dając się takiej pięk­nej żało­bie, jak to okre­ślił pan kie­row­nik. Przez chwilę i ja od­da­wa­łem się takiej pięk­nej żało­bie, pa­trzyłem na foto­gra­fię pana pre­zy­denta, był zu­peł­nie siwy i po­dobny do noc­nego stróża, pana Wa­niatki. Od­da­wa­łem się jed­nak takiej pięk­nej żało­bie tylko dla­tego, aby się prze­ko­nać, jakie uczucia bu­dzą się w czło­wieku, kiedy spo­gląda na pustą trumnę i po­chyla się, od­dając hołd zmarłemu, który leży w Pra­dze.

My­śla­łem, że to od­da­wa­nie się takiej pięk­nej żało­bie jest tylko dla dzieci, dla mło­dzieży szkolnej.

Bohumil Hrabal, Taka piękna żałoba

6 comments:

  1. W wakacje zrobisz mi jakiś kurs, całe życie byłem lojalny dla pracodawców, szedłem im na rękę, sobie często krzywdę robiłem i niemal zawsze wychodziłem na tym źle lub bardzo źle. Wy macie tzw. postawę roszczeniową i Was wszyscy szanują, do tego wychodzicie na tym całkiem dobrze.
    Zupa w Chinach... Pierwsza wizyta w restauracji, zamówiłem dwa dania. Jak podali zupę to zrozumiałem swój błąd. Podziwiam Cię, że dajesz radę z tym ich mięsem, dla mnie było strasznie syfne (w 2007 jeszcze nie byłem wege) i nawet wtedy unikałem jak ognia, zawsze miałem wrażenie, że podali kota. No i ja w Azji ciągle nie mogę zamówić glonów i planktonu, zawsze mi dosypią kiełbaski albo ptaszka.

    ReplyDelete
  2. Będzie czas, żeby pogadać i o pracy, nie ma obawy! A mięso, szczególnie przetworzone, istotnie jest megasłabe. Tego z nudlowni nie zamawiam praktycznie nigdy, chociaż jeszcze nie jestem wege. Zastępuję jajkami i tofu, dużo atrakcyjniejsza opcja. Szczególnie cieszą jajka wbijane bezpośrednio do zupy, kształty mają wykręcone jak na Andrzejki... Na stołówce(o której wkrótce) z mięsem jest nieco lepiej, bo zwykle przynajmniej widać, czyj to trup.

    ReplyDelete
  3. Przepraszam, ale w jaki sposób to, że widać czyj trup znaczy, że jest lepiej? Nie lepiej żyć w błogiej nieświadomości wcinając subtelnie zhomogenizowane pasztety? ^__^;

    Czy Wy w końcu pracujecie w takim magicznym miejscu, gdzie podwieszone u moskitiery, chroniącej od dołu przed latającymi pokemonami-zabójcami, a od góry lemingowe przedszkolaki-samobójców przed ich samoświadomością, chmurki propagują willpower, a na kaflach wytyczone są pasy ruchu w celu zapewnienia uporządkowanej inwazji przerośniętych roślin doniczkowych?

    Na kurs też z chęcią pouczęszczam.

    ReplyDelete
  4. "Ps." Uwielbiam te (nieco dyskryminacyjne) polecenia systemu recaptha "please prove you're not a robot". Niby jak?! (Zwróćcie też uwagę na slogan firmowy: "Stop spam. Read books.") Żądnym nieco niepokojących przygód i/lub niezbyt uzdolnionym wzrokowo szczególnie polecam kliknięcie w ikonkę wpisywania słów ze słuchu (ta pośrodku, dla niezbyt uzdolnionych wzrokowo :P) i wsłuchanie się w mistyczny przekaz prosto z odmętów Sieci. I pamiętajcie: "When all of your wishes are granted, many of your dreams will be destroyed."

    ReplyDelete
  5. Widząc zjadanego trupa po pierwsze wiesz, że nie jesz papieru toaletowego albo innego kleju do glazury, przynajmniej nie w takiej ilości, jak w zafoliowanych parówkach. Po drugie, konfrontujesz się w ten sposób ze zbrodnią, która doprowadziła owego trupa na Twój talerz, doznając rozterek moralnych i oddając mu tym samym nieco szacunku. Trupowi, nie talerzowi.

    Spoiler alert. Tak, Renata pracuje w tej konkretnej pokemoniarni-lemingarni bodajże cztery dni w tygodniu, ja raz, w poniedziałki. Jest tam całkiem ładnie i grupy nie są przesadnie duże, ale sale dwóch grup łącza się ze sobą otworem wejściowym/wyjściowym bez drzwi, więc nawet jak zapanuje się nad hałasem w swojej sali, i tak jest głośno z sali obok.

    No raczej, zapraszam serdecznie. Wymyślmy jeszcze jakiś chwytliwy tytuł warsztatów. Może 'Jak obudzić w sobie lwa' albo 'Pokochaj swoje wewnętrzne dziecko'. Zaczynamy 2 sierpnia. W ramach promocji będziesz miał okazję zapoznać się z autorem pierwszego komenta, a on z Tobą. Razem obudzimy w sobie lwy i/albo pokochamy swoje wewnętrzne dzieci.

    'I was born into this everything turns to shit' ;P Swoją drogą zastanawiam się tak teraz, czy to 'born into this' nie zostało przypadkiem wzięte z Bukowskiego...

    ReplyDelete
  6. Wiesz,gdybym chciał doznawać rozterek moralnych podczas jedzenia, zostałbym buddystą...

    Rozumiem, że podczas kursu obudzone w nas lwy będą pożerały nasze wewnętrzne dzieci (doznając przy tym niemało rozterek moralnych), dzięki czemu zamienimy się w roboty, którym nie wolno obsługiwać komentarzy na blogspocie. Tyle, że ja jestem panną, nie lwem, i wydaje mi się, że swojej wewnętrznej panny to nie muszę wcale budzić. :P

    Z promocji też się cieszę, bo wcześniej to pewnie tylko gdzieś tam na Tori się mijaliśmy, a w tym roku już będziemy przygotowani. ^_^

    Co do zapożyczeń z Bukowskiego to kto wie, może panowie się spotkali gdzieś na planie Cudownych Lat?

    ReplyDelete