Sunday, June 24, 2012

Laowai stepowy, Rozdział VI


Rozdział VI, w którym...

Chińska myśl szkoleniowa • chińska myśl biesiadna • dżuma • zima nie zaskakuje drogowców • blues for the red sun • chińska koncepcja segregacji i utylizacji odpadów na przykładzie pewnego podwórka w stolicy Mongolii Wewnętrznej • dzielnica porządnych ludzi • dobrodziejstwa uniwersyteckiej infrastruktury • nałogów ciąg dalszy


Hohhot, noc z niedzieli, 4 marca na poniedziałek, 5 marca 2012, dziewiąta
    
           
Dzisiejsza konferencja organizowana przez nasze Sunny English na kolana nas nie rzuciła ani po kątach nie porozrzucała, jak to konferencja. Pokazowa lekcja, choć z pewnością przemyślana i solidnie przetrenowana, była mocno monotematyczna. W gruncie rzeczy przez dobre pół godziny dzieci nauczyły się dwóch rzeczy. „Muffin” i „muffin man”. Za to prędko ich nie zapomną, piosenka niechybnie kotłowała im się po głowach do wieczora, a kto wie, czy muffin man nie został tej nocy bohaterem kilku konkretnie wykręconych koszmarów.
                
       Po lekcji w światła rzutnika wkroczył tajwański nauczycielski celebryta. Piszę tajwański, bo powiedziano mi, że tajwański. Gdyby nie to, w pierwszej chwili gotów byłbym się założyć, że to Filipińczyk. Zasadniczo kiedy widzimy niskiego drobnego jegomościa będącego tak wyrazistą fuzją przerysowanego gejowskiego looku i wypisanego dumnie w wielkim krzyżu dyndającym na szyi chrześcijaństwa, zwykle okazuje się być Filipińczykiem. Gość w każdym razie, przyznaję, nie był zły. Po angielsku nie wymiatał, ale nadrabiał mimiką, gestykulacją i ogólną pozytywną energią. Trochę nawet przeszkadzał w czytaniu.

Po tajwańskim belfrze nastąpiła jakaś miejscowa metodyczka. Ta już mówiła wyłącznie po chińsku. O czym? Nie mam pojęcia, sądząc po intonacji – recytowała książkę telefoniczną. Sądząc po czasie przemówienia – od deski do deski. A potem zapakowano nas do samochodów i powieziono w nieznane. Do jakiejś hotelowej restauracji. Rezygnuję dziś, za trzy akapity wyjaśnię czemu, z opisywania miliarda dań, które składały się na uroczysty lunch. Poprzestanę na dwóch spostrzeżeniach.

Raz. Chińczycy z północy niby piją niemało, ale natury oszukać nie sposób. Po pierwszej toastowej lampce wina parę miejscowych nauczycielek, w tym Amber, asystentka Renaty, poczerwieniało na twarzach, jakby sie dusiły. Nie jakieś tam rumieńce czy inne kolorki, wyglądały, jakby im miały głowy pęknąć! Niby śmiesznie, ale gdybym był z nimi sam, gdyby nie cała reszta  wrednie podśmiechująca się z towarzyszek, dzwoniłbym na pogotowie.

Dwa. Scenka rodzajowa, idealna ilustracja do hasła „biesiadowanie w Chinach” na wiki. Od półtorej godziny siedzimy w bez mała trzydzieści osób przy dwóch okrągłych stołach, na których obrotowych środkowych blatach pojawiają się coraz to nowe dania. Magia dalekowschodniej kuchni działa, jemy właściwie bez przerwy nie czując się wcale a wcale ociężale ni sennie. Ale wiadomo, mimo wszystko kreska na pasku najedzenia dochodzi do końca, powoli mamy dość. Wtedy znad karty dań i entego papierosa odzywa się mąż dyrektorki: „to co zamówimy jako danie główne?”

Udało się tym razem. Dwóch IT speców od siedmiu boleści po raz trzeci, do którego sztuka, nas nawiedziło, podłączyli co mieli podłączyć. Mamy internet. Jaram się. Do tego moja zdolna małżonka zhakowała fejsa i blogspota. Back to the future.

Dziś to ja obudziłem się ze spuchniętym gardłem. I katarem. Moim typowym katarem, który będzie mnie trzymał do wtorku wieczorem. Potworna jest ta świadomość, że dziś jest słabo, a jutro będzie jeszcze słabiej. Będę sobie ścierał i ścierał, niczym nieudany rysunek, coraz bardziej czerwony nos i nic się na to poradzić nie da. Wyrok bez możliwości odwołania. Życie. Za to świat już nie boli tak bardzo. „A nie mówiłem?” – Camus tryumfalnie uśmiecha się zza grobu... 


Hohhot, noc z poniedziałku, 5 marca, na wtorek, 6 marca 2012, kwadrans do północy


W nocy znów padał śnieg. Tym razem zrobiło się biało. Podwórko zrobiło się białe, chodniki zrobiły się białe, jezdnie zrobiły się białe. A potem śnieg się stopił. A potem znów zamarzł i zrobiło się lodowisko.

Miasta znają dwa sposoby walki z objawami zimy, tłumaczył mi kiedyś doradca finansowy, który wcześniej pracował w gdańskiej Zieleni Miejskiej. Dwa sposoby, jeden gorszy od drugiego. Można, na modłę skandynawską, posypywać śnieg żwirem. Wtedy kierowcy narzekają, że żwir pryskający spod kół innych samochodów rysuje lakier ich samochodów. Można, zgodnie z aktualną modą polską, wysypywać na ulice tony soli. Wtedy narzekają piesi, bo ohydna śnieżna breja niszczy im buty i pogłębia zimową depresję. Ludzie zawsze będą narzekać, tak już mają.

A skoro tak... Może warto pochylić się nad sposobem hohhotańskim? Polega on na tym, że nie robi się nic. Jezdnie są oblodzone, w związku z czym tak autobusy, jak i taksówki poruszają się jak muchy w smole. Tworzą się korki. Niezawodna z natury Renata zawiodła, spóźniła się na swoje lekcje czterdzieści minut. Moja asystentka zaś spadła po drodze do przedszkola z motoroweru i spóźniła się dziesięć minut. Powody do narzekania więc są, ale, jak już ustaliliśmy, ludzie zawsze będą narzekać, a przynajmniej koszta tego sposobu są żadne. I o ile ekologiczniej!

Mimo zimy, nasze dzisiejsze lekcje się odbyły. To pięknie, bo nauczyłem się czegoś bardzo ważnego o świecie. Tematem przewodnim było słowo ‘need’. Stojąc pod tablicą, na której chwilę wcześniej narysowałem słońce, zagaiłem: ‘I want to colour the sun. What colour do I need?’ To było pierwsze pytanie w tym ćwiczeniu, więc zacząłem od największego banału, chcąc uzyskać poprawną odpowiedź. A dzieci, jedno przez drugie, wykrzykują ‘red!’. ‘WTF?’, zadałem kolejne pytanie, na szczęście nie na głos. ‘WTF?’ – pytająco spojrzałem na Jilly, która asystowała mi podczas popołudniowych zajęć. Na co ona, nie bardzo chyba rozumiejąc, w czym problem, oświadczyła, że to przecież poprawna odpowiedź... No dobra, niech będzie, słońce istotnie bywa czerwone, uznajmy. Kolejna lekcja, to samo ćwiczenie. I te same entuzjastyczne okrzyki. ‘Red! red!’ Pamiętacie może ten zimnowojenny  żart o Rosjanach, co pomalowali Księżyc na czerwono? Chińczycy najwyraźniej poszli o krok dalej... A nawet dwa kroki. Nie dość, że zabrali się nie za skromny Księżyc, tylko od razu – konkretnie i bez kompleksów – za Słońce, to jeszcze cel osiągnęli bez zbędnego inwestowania w jakieś tam rakiety i szkolenia astronautów. Wszystko załatwili na miejscu propagandą. To trochę jak ten mag, który opracował nowatorską koncepcję czaru „niewidzialność” – zaklęcie sprowadzające ślepotę na wszystkie istoty w okolicy.

Wyprostowawszy elegancko sytuację mieszkaniową i zarobkową, mogliśmy wreszcie beztrosko poświęcić się zwiedzaniu miasta. W sobotę po raz kolejny przestudiowaliśmy nasz stary dobry przewodnik oraz mapę – jedną z nielicznych ruchomości poprzedniego ekscentrycznego lokatora, która nie trafiła do kosza. Za cel obraliśmy sobie dzielnicę muzułmańską.
           
        Ale-ale! Dygresja na temat kosza! Właściwie to do kosza nie trafiło nic, bo koszów na śmieci na naszym blokowisku nie ma. Ani kubłów, ani kontenerów, ani żadnych innych pojemników. Niestety, nie jest to skutkiem zaprzestania produkcji śmieci w Chinach. Nie, nie jest to również skutkiem osiągnięcia przez tutejsze gospodarstwa domowe stuprocentowego poziomu recyclingu odpadów. Po prostu śmieci zostawia się pod wiatą dla rowerów, tą samą, na której wciąż wiszą zeschłe pory. Pod wiatę codziennie podjeżdża rower z przyczepką. Z roweru zsiada dziadek i zabiera się za segregację odpadów. Selekcjonuje butelki, selekcjonuje puszki, selekcjonuje wszystko, co może dać mu premię na skupie. Reszta trafia na przyczepkę i jest gdzieś wywożona. System, wydawałoby się, mógłby się sprawdzać na wsi albo na osiedlach domków jednorodzinnych – których w Chinach, swoją drogą, jeszcze nie widziałem – a nie na naszym podwórku, gdzie w pojedynczym bloku jest około pięćdziesięciu mieszkań. O dziwo – sprawdza się. Poszczególne śmieci nie zalegają dłużej niż jeden dzień. Do tego wiadomo, że są segregowane, bo segregowanie ich leży nie tyle w obowiązku, co w najlepszym interesie dziadka. Zebrane przez niego butelki i puszki przekładają się na konkretne kilka jiao do pensji. Jeszcze jedna rzecz warta jest uwagi. Praktycznie nikt nie używa tu worków na śmieci. Ludzie oszczędzają i pakują śmieci do siatek. A ponieważ od 2008 roku siatek nie dostaje się z automatu do każdych zakupów, trzeba o nie albo ładnie poprosić, albo zapłacić, pakują swe śmieci porządnie. Z bólem muszę skonkludować, że system „dziadek na rowerku” sprawdza się lepiej niż system „kubeł i śmieciarka” na naszym podwórku w Gdańsku. Podwórku, które byłoby wręcz piękne, gdyby nie to, że przez większość czasu śmieci walają się po ziemi, a na moje prośby o zorganizowanie pojemników do segregacji odpadów panie z administracji kręcą tylko głowami i mówią, że jest za dużo wspólnot, za dużo firm, i generalnie nie da rady.

Koniec dygresji. Dojeżdżamy do Victory Mall, puszczamy się spacerem na zachód wzdłuż głównej ulicy, po dwudziestu minutach, wliczając w to zaglądanie do co ciekawszych sklepów, dochodzimy do dzielnicy muzułmańskiej. Nie da się przegapić. Nie tylko ze względu na, jak wszędzie absurdalnie wielki, gmach Holiday Inn stojący na jej granicy. Wszystko wokół po prostu nagle się zmienia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, że się tak, z braku bardziej kreatywnego porównania, wyrażę. Milkną sklepowe megafony. Architektura staje się mniej wybujała, mniej przytłaczająca. Uspokaja się, przysiada jakby leniwie na ziemi. Jednocześnie dachy rozkwitają bujnymi kopułami. Okna przestają skrzyć się lustrzanymi szybami, wydłużają się i nabierają zgrabnych orientalnych łuków. Przybywa zieleni. Tak zimnej zieleni drzew iglastych, jak i zieleni szyldów i ścian budynków. W przysłowiowym cieniu starego meczetu, wokół przyjemnie pachnących straganów z pieczywem i najróżniejszymi ciastkami krzątają się mężczyźni w białych toczkach i kobiety w chustach. Nie trzeba wielkiego obycia, by rozpoznać w nich przedstawicieli Hui, jednej z oklepanych pięćdziesięciu sześciu chińskich mniejszości. Jest coś niesamowitego w ogorzałych, rumianych twarzach, na swój sposób dostojnych. W lekko skośnych oczach, patrzących na świat z wrodzonym rozsądkiem i filozoficznym spokojem. W szczerej, skromnej, pełnej dystansu postawie. Coś, co sprawia, że Hui sprawiają wrażenie ludzi do głębi uczciwych, dobrych. Najbardziej niesamowite jest to, że właściwie nie ma od tego wrażenia wyjątków. Uczciwymi, dobrymi ludźmi wydają się wszyscy Hui, jakich widziałem.

Nawet jednak ten, co za nic ma intuicję, pierwsze wrażenia i inne gusła, którymi zajmuje się psychologia poznawcza, tak czy inaczej musi do wniosku, że Hui to ludzie porządni. Wystarczy, że wstąpi na obiad do jednej z prowadzonych przez nich restauracji. Restauracje Hui to jakiś ewenement. Z jednej strony są to biznesy wybitnie rodzinne. Kiedy do nich nie zajrzeć, wszyscy są na miejscu. Zobaczmy.

Dorastający chłopcy zagniatają ciasto na makaron. Zagniecione ciasto kroją w długie paski, którym następnie nadają sprężystości wielokrotnie rozciągając je i uderzając ich pękami o blat stołu. Odgłos głośnego klapania na bieżąco przygotowywanego makaronu o blat kuchenny towarzyszący posiłkowi jest bardzo charakterystyczny i bardzo przyjemny. Efekt natomiast powyższych zabiegów przechodzi wszelkie pojęcie. Lamian, bo tak się ów makaron nazywa, podaje się najczęściej – choć opcji jest w bród – z aromatycznym sosem pomidorowym pełnym drobno posiekanej baraniny, tofu, marchwi i papryki. Smak jego jest jednak tak niezrównany, że śmiało można go jeść jedynie z odrobiną tłuszczu i szczyptą kolendry. Do tego powinien być przechowywany w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w Sèvres jako wzorzec ‘al dente’.

Dziewczęta przyjmują zamówienia. Po przekazaniu ich do kuchni, przynoszą do stolika czarki i  dzbanek herbaty. Herbata jest taka, jak akurat się nawinie. W Hohhocie nawinęły się daktyle i jakieś czerwone owoce wielkości rodzynek. Moc herbaty jest zależna od tego, ile razy dana porcja herbaty, daktyli i czerwonych owoców była już zalewana. Temperatura jest zależna od tego, ile ostygłej herbaty było w dzbanku zanim uzupełniono go gorącą wodą. Jakby się jednak powyższe zmienne nie kształtowały o danej porze danego dnia, herbata zawsze jest smaczna. I zawsze jest za darmo. I do woli.

Starsze kobiety siekają warzywa lub nadziewają na patyczki kawałki mięsa. Lub, jeśli akurat nie ma niczego do posiekania i ponadziewania, plotkują sobie. Lub siedzą po prostu i kontemplują egzystencję. Wolno im, już się w życiu napracowały.

Starsi mężczyźni pełnią funkcje gospodarzy, których oczy wszystkich członków rodziny tuczą. Krzątają się, przechadzają, doglądają. Nie lenią się przy tym w żadnym razie, jak trzeba przytaszczyć ogromny czajnik sprzed wejścia, są do tego pierwsi. Podejrzewam, że mogą być również odpowiedzialni za organizowanie dostaw potrzebnych do przygotowywania dań surowców.  

Z jednej strony więc, powtórzmy, biznes rodzinny. Z drugiej strony wszystkie restauracje Hui są do siebie tak podobne, jakby działały na zasadach franczyzy, co jednak ze względów technicznych trudno sobie wyobrazić. W każdym razie... Zielony szyld, wspomniany już wiecznie bulgoczący na rozgrzanych kawałach jakiegoś materiału opałowego czajnik z wodą przed wejściem, sala podzielona szybą na część jadalną i część kuchenną, wreszcie menu ze zdjęciami dziesiątek dań na ścianie, takie samo tu, jak w naszej ulubionej restauracji w Guangzhou, dwa tysiące kilometrów stąd. Te same nazwy, te same zdjęcia. Aż się łezka w oku kręci, ot przywiązanie do marki...

Dzielnica muzułmańska, poza przepysznym jedzeniem, oferuje mnóstwo nieco szemranych opcji alternatywnych dla absurdalnie drogich oryginalnych sklepów, o których pisałem w poprzednim rozdziale. Trafiliśmy podczas tego pierwszego spaceru na cały pasaż ze sklepikami wypełnionymi spodniami Levi’s, Lee, Burberry, Calvin Klein, Hermès, kurtkami Camel Active, butami Jeep i Columbia, torbami skórzanymi . Nawet parę rzeczy Jacka Wolfskina się zaplątało. Spodnie kosztują od 30 do 110 złotych, kurtki, buty i torby w okolicach 140 złotych. Trzeba jednak kupować uważnie. Część rzeczy wygląda, jakby zostały uczciwie wyniesione z fabryki tylnymi drzwiami, ewentualnie jakby spadły z ciężarówki. To samo, co w drogich sklepach, czasem nawet mają autentycznie wyglądające etykietki z kosmicznymi cenami w Hongkong dolarach. Sporo jest jednak mniej lub bardziej udanych podrób. Najłatwiej rozpoznać je po niewielkich błędach w napisach na naszywkach, wszywkach i metkach. Nie wiem, skąd to się bierze, ale jest to jakaś chińska przypadłość, na którą zwróciliśmy uwagę już podczas pierwszego pobytu w Państwie Środka. Często pomylone są podobne kształtem litery: „l” z „t” i „i”, „a” z „o”, „E” z „B” i „F”, często brakuje spacji lub spacji jest za dużo. Wygląda to trochę tak, jakby fałszywą metkę sporządzano na podstawie zdjęcia w bardzo słabej rozdzielczości i nie zainwestowano przy tym w zatrudnienie kogoś, kto cokolwiek klei po angielsku. Taka kurtka Jeep może więc być całkiem niezłej jakości i na pierwszy rzut oka nie różnić się od oryginału, ale stoi na niej „AMBRICAN LEGEND”. Nie żebym był wielkim wyznawcą markowych produktów, ale to już trochę bieda. Lepszy chyba ciuch ewidentnie niemarkowy niż nieudolnie markowy udający. Na własne potrzeby sformułowałem w każdym razie teorię, która zakłada, że jeśli na metce z instrukcjami prania jest bezbłędny napis po polsku, to wyrób można brać w ciemno. W zgodzie z ową teorią nabyłem sobie kurtkę przeciwdeszczową Jack Wolfskin, 110 zeta, pewno przyda się za parę miesięcy w Norwegii.

Mała anegdotka przypomniała mi się w związku z powyższym. Za poprzedniej chińskiej przygody trafiłem w ulubionym outlecie na gatki marki Cropp. Polskiej marki, z tego co wiem. Metka z instrukcjami prania była bezbłędna, nie ulega wątpliwości, że gatki były, jak to się mówi, oryginalne. Jedna rzecz się nie zgadzała: na metce stało, że wyprodukowano je w Polsce. Ponieważ zapłaciłem za nie pięć zeta, jest więcej niż pewne, że nie przyjechały one z Polski, tylko zostały wyprodukowane na miejscu, w Chinach. Metka najzwyczajniej w świecie wciskała byczą kupę. Niewesoła wiadomość dla idealistów, którzy próbują nie kupować produktów ‘made in China’...    
        
        Z uwagi na niezrównaną muzułmańską restaurację, pewno zostalibyśmy stałymi bywalcami dzielnicy Hui, gdyby niedzielny spacer nie przyniósł nam odkrycia podobnego skarbu prawie że na naszym własnym podwórku. Właściwie skarbu takiego samego, restauracja prowadzona przez rodzinę Hui co do joty zgadza się z poczynionym nieco wyżej generycznym opisem. Ma do tego bonus – dwie młode kelnerki, chyba bliźniaczki dwujajowe. Ich perlisty śmiech po prostu zwala z nóg, śmieją się głośno i pod byle pretekstem, śmieją się, jakby je ktoś łaskotał, śmieją się tak wesoło, tak beztrosko, jakby nigdy w życiu nie spotkało je nic niemiłego. Nic tylko nagrać komórką i ustawić sobie na budzik.

Jak to w resto Hui, dziewczęta są na posterunku praktycznie zawsze, jak zresztą cała sympatyczna rodzina. Najbardziej urzekające w tym familijnym biznesie jest to, że nikt nie robi niczego na odwal, nikt się nigdzie nie spieszy, nie patrzy na zegarek, licząc minuty do wyjścia. Tak jak dla mnie praca za granicą nie jest do końca pracą, bo w pewnym sensie jestem na wakacjach, tak dla nich praca nie jest do końca pracą, bo w pewnym sensie cały czas są w domu. To tutaj rozgrywa się ich życie, i wygląda na to, że są z tego życia bardzo zadowoleni. Działa na nas ta niesamowita atmosfera, przyciąga nas w nie mniejszym stopniu niż samo jedzenie. Dość powiedzieć, że odkąd trafiliśmy do restauracyjki z zielonym szyldem po raz pierwszy, jesteśmy w niej właściwie codziennie...

Powyższy skarb, jak się okazało, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, czy może wisienką na torcie. Tort przyjmuje formę długiej, szerokiej ulicy, miejscami nieformalnie zamienionej w deptak, zdobnej licznymi sklepikami oraz straganikami z nai cha i rozmaitymi przekąskami. Okazja do tortu jest taka, że w naszym najbliższym sąsiedztwie znajdują się trzy uniwersytety: Inner Mongolian University, Inner Mongolian Normal University i Inner Mongolian Agricultural University. To tu studenci obu uczelni robią zakupy, stołują się, spędzają wieczory. Aura nie pozwala na razie na eskalację studenckiej atmosfery na miarę olśniewającej Hamra, dzielnicy uniwersyteckiej w Bejrucie, ale tak czy inaczej przyjemnie po prostu tu być, nawet jeśli nie ma się niczego konkretnego do załatwienia.

Na koniec uzupełnię jeszcze sprawozdanie dla entuzjastów nałogów rozpoczęte w poprzednim rozdziale. Było o alkoholu, niech będzie i o papierosach. Jest tak sobie. Wybór mniejszy niż w Indonezji, która też przecież szybko przestała zachwycać, jak tylko się kreteki znudziły. Może inaczej, marek jest w bród, za ladą aż kolorowo, tylko praktycznie wszystko miejscowe, jakieś takie ciężkie i zupełnie niesmaczne. Najlżejsze i najznośniejsze papierosy, jakie znalazłem to Kenty o współczynnikach 4mg - 4mg - 0,4mg. A i tak smakują, jakby miały co najmniej dwa razy więcej. Ujdą też cienkie mentole Esse, jedyne mentole, jakie wpadły mi tu pod zapalniczkę oprócz zielonych Marlboro, które ktoś przywiózł Richardowi z Little London z Filipin. Generalnie bardzo słabo jest z markami zachodnimi. Są niby czerwone i złote Marlboro, ale nijak nie smakują jak Marlboro. Szkoda, bo w Guangzhou było wszystko – od pełnego asortymentu Davidoffów przez importowane cudeńka w rodzaju Pink Elephantów i Black Devilów, smaków więcej niż w dobrej lodziarni, po zgrabne cygaretki w pudełeczkach, które aż żal było wyrzucać. A tu taka posucha...

Cenowo jest w miarę. Paczka czegoś w miarę do zaakceptowania kosztuje od 5 do 7,5 zł. Jedno, co miłośników tytoniu w Hohhocie może naprawdę urzec to rekordy. Są jakieś magiczne fajencje po 200 yuanów (100 złotych) za paczkę, paczka swoją drogą jakoś wcale nie zwala z nóg, wygląda jak każda inna. Niestety nie było mi dane spróbować i sam na pewno w nie nie zainwestuję, może jeszcze mi się poszczęści i ktoś mnie poczęstuje, nie omieszkam podzielić się wrażeniami. Na drugim biegunie mamy najtańsze peciszcza, jakie kiedykolwiek widziałem... Uwaga: 1,25 zł za paczkę! Paczka niczego sobie, miękka, z rączymi mongolskimi konikami. Piszę „widziałem”, a nie „paliłem”, bo zapalić nie miałem jeszcze odwagi. Chciałbym jednak w miarę możliwości wrócić do Polski jakoś inaczej niż w trumnie. Ale bez obawy, nabędę karton przed wyjazdem, każdy chętny posmakuje.         



Klasyk na dziś:

Dla kogoś zamkniętego jak on w fortecy rzeczywistości pisanej te burzliwe zebrania, które zaczynały się w księgarni o szóstej po południu, a kończyły o świcie w burdelach, były objawieniem. Nigdy dotychczas nie przyszło mu na myśl, że literatura jest najlepszą zabawką, jaką wymyślono, żeby drwić z ludzi, tak jak to wykazał Alvaro pewnej pijackiej nocy.

Gabriel García Márquez, Sto lat samotności

3 comments:

  1. Foto numer 3 (to, które nijak nie pasuje do tekstu) przedstawia moją małżonkę podczas rutynowych badań lekarskich. Konkretnie podczas pobierania krwi. Namęczyły się z nią panie pielęgniarki, oj namęczyły...

    ReplyDelete
  2. lol, ale też :/

    ReplyDelete
  3. Pielęgniarki ze mną? A co ja mam powiedzieć?? Kłuły mnie i kłuły, żyły nie mogły znaleźć, a ja słabłam z minuty na minutę :( (R.)

    ReplyDelete