Rozdział V, w którym...
Panie prezesie, melduję wykonanie zadania •
pierwszy śnieg • melancholia • odcięci • MacGyver kontra hohhotańscy technicy
magicy • dwugarbny Camel i wskaźnik bigmaka, czyli robi się wielkomiejsko • kraina
sześćdziesięciodwuprocentową wódką płynąca
Hohhot, noc ze środy, 22 lutego na czwartek,
23 lutego 2012, dwadzieścia po dziesiątej
Przetrzymała
nas dobry kwadrans. Napędziła trochę stracha, nie powiem. Szalona. Starzeję
się, nie ma co, dawniej potrzebowałbym nie więcej niż pięciu minut...
A tak
poważnie, wyszło dobrze. Jak na pierwsza lekcję z nową, dwudziestopięcioosobową
grupą przedszkolaków, nawet bardzo dobrze. Dzieci dobrze się bawiły, mnie też
czterdzieści minut, sporo, jak na zajęcia z sześciolatkami, minęło jak z bicza
strzelił, sporo pomysłów zostało na jutro. Przyjechała dyrektorka, przyjechała
Jilly, przyjechała nawet superwajzorka asystentek. Poznaliśmy ją dziś rano na
demosach prowadzonych przez jej podopieczne. Zaproszono nas, żebyśmy, skoro
takie z nas po wczorajszym przygotowywaniu do zajęć kozaki, podzielili się odczuciami
i refleksjami na temat lekcji testowanych na koleżankach asystentkach. Kiedy
wszystko już elegancko wypunktowaliśmy, superwajzorka Tracy podzieliła się
swoimi odczuciami i refleksami na temat naszych odczuć i refleksji. Po pierwsze
zauważyła, że jesteśmy doświadczonymi i profesjonalnymi nauczycielami. Taaak,
pisaliśmy o tym ze dwa i pół miesiąca temu miesiące temu w pierwszym zdaniu
maila zatytułowanego ‘Job application’, czy to naprawdę tak zaskakujące? Czy
ktoś w ogóle czyta te maile? Ze zrozumieniem? Po drugie, powiedziała, że
najwyraźniej teoria nauczania dzieci, której znajomością się wykazujemy jest
‘advanced’, tak się wyraziła, w stosunku do ich teorii i będą się starać
podążać w wyznaczonym przez nas kierunku. Zabrzmiało to, stwierdzam z pełną
powagą, przywoławszy się znów do porządku, mocno. Aż się chce pracować, co nie
tak znowu często mi się zdarza.
No więc
przyjechały wszystkie, chodziły między salami, w których jednocześnie
prowadziliśmy zajęcia, przyglądały się, pstrykały zdjęcia. Dyrektorka w trakcie
gdzieś zniknęła, ale nieważne, była-widziała. Ogólny feedback zaraz po był
pozytywny, ale Jilly milczała. Nie mogłem puścić jej tego płazem, zapytałem, co
myśli. Odparła, że przedyskutujemy to później. Kwadrans po tym, jak się
rozstaliśmy, zadzwoniła z oficjalną propozycją pracy. Prawdopodobnie musiała
się jeszcze skonsultować z dyrektorką. Nie wiem skąd wytrzasnęli dodatkowy
etat, ale nie wnikam. Mam nadzieję, że nikogo nie wyrzucono, żeby zrobić dla
mnie miejsce, ale... Cóż, życie. Szczegóły będziemy dogrywać jeszcze w piątek,
na dzień dzisiejszy wygląda jednak na to, że wreszcie oboje mamy pracę. Z
zarobkami szału nie będzie, nie odłożymy pewnie tyle, ile byśmy chcieli ale...
Cóż, życie. Damy radę. Pieniądze pieniędzmi, ważne, żebyśmy jak najlepiej
wykorzystali te cztery i pół miesiąca. Żeby Hohhot okazał się wart poświęconego
mu kawałka życia. A później do domu. Coraz ciężej jest bez przyjaciół...
Hohhot, noc z soboty, 3 marca na niedzielę,
4 marca 2012, dziesięć po jedenastej
Rano spadł
śnieg. Albo raczej: padał śnieg, wirujące leniwie płatki nijak bowiem nie
chciały białym całunem pokryć naszego podwórka. Nie poryły starego motocykla z
boczną gondolą, który stać musi w tym miejscu, na sflaczałych oponach, mniej
więcej od czasów wielkiej proletariackiej rewolucji kulturalnej. Nie pokryły,
niechybna oznaka totalnego wyzucia z miłosierdzia, niewiarygodnie zakurzonych
skuterów. Nie pokryły wiaty dla rowerów obwieszonej zasuszonymi łodygami pora.
Jakiego do diabła pora? Dobre pytanie. Zadaję je sobie po kilka razy dziennie.
Jilly mówi, że por nie lubi ciepła, za to mróz mu nie szkodzi. Tak czy owak,
czemu właściciele porów nie trzymają ich w lodówkach, tylko rozwieszają po
balkonikach lub po prętach wiaty? Poza tym – po co im brudny, zeschły na
brązowo por?
Płatki nie
raczyły pokryć również budki strażników, którzy, jeśli akurat są na posterunku,
wpatrują się w maleńki telewizorek popijając gorącą herbatę zamiast pilnować
całego tego dobytku. Ot, spadły na ziemię i zmieniły się w tysiące mokrych
plamek, które następnie zlały się w jedną, wielką mokrą plamę.
Niby nic
nadzwyczajnego, a jednak! W mokrą plamę. Mokrą plamę. Mokrą. Podobno kiedyś,
dawno temu, ludzie nie mieli jeszcze internetu, zupełnie tak, jak my teraz. Nie
mieli też telewizji ani radia, które nadawałyby programy w zrozumiałych formach
i językach, zupełnie jak my! Ludzie ci, pewno z nudów, żyli bliżej przyrody.
Potrafili dostrzegać jej znaki, potrafili je czytać. Patrzyli na taką mokrą
plamę, zgromadziwszy się całą wsią wokół niej, i debatowali. „To dobry znak”,
mówili jedni. „Biada nam!”, krzyczeli inni. „Złe nie śpi!”, natychmiast
podchwytywały miejscowe staruszki, „jakeśmy ostatni raz takową plamę zoczyli,
ino tydzień minął, jak stary sołtys pućkę posłyszał. I co? Na Świętego Bazylego
ziemię gryzł!” „Głupiście!”, ucinał długobrody starzec, pojawiwszy się nie
wiadomo skąd, wszak mieszkał na skraju lasu, dobrą wiorstę od wioski. „Toż to
wiosna nadchodzi!” Istotnie, pomijając jakieś fizyczne czary-mary plama może
być mokra tylko w okolicach zera stopni i w górę. Ostatnie prognozy pogody,
które widziałem jakieś dwa tygodnie temu, mówiły o temperaturach od -7 do -23. Nie byle jakie ocieplenie zatem. Wiosna
tuż tuż!
A ja, nieczuły najwyraźniej na czyniące ją
pierwsze mokre jaskółki, od paru dni miewam się jakoś melancholijnie. Coś
między niestrawnością a czytaniem Sylvii Plath przez cały wieczór. Renata ma
zapalenie migdałków i gniewa się, że się nią nie opiekuję. A mnie świat boli, to
chyba gorzej niż migdałki, no tak czy nie?
Ale pisać
trzeba. Na razie do szuflady, a raczej pliku, przeklęta ponowoczesność, ale co
tam. Higiena psychiczna zachowana.
Czemu do
szuflady? Bo i tak nikt tego nie czyta, powiesz, złośliwcze. Ale skoro to powiesz,
to przeczytałeś, więc jest nas już dwóch. Przeczytałaś, dwoje, bądźmy genderowo
poprawni. Więc nie dlatego. Dlaczego zatem? Otóż wciąż nie mamy internetu, co
zostało już, w nieco zawoalowanej formie, powiedziane trzy akapity wyżej.
Dotychczas jakoś nam się raz na parę dni udawało zajrzeć na pocztę w biurze,
ale biuro się, z początkiem nowego semestru, przeprowadza w nowe miejsce, i
chwilowo łączem nie dysponuje. Kawiarenek w okolicy brak. Jesteśmy odcięci.
Prawie że przyłączono
nas wczoraj. Dyrektorka zapłaciła zaległy abonament, sygnał popłynął w kablu,
dostaliśmy jakiś stary modem, który nie chce się zainstalować na moim windowsie
7, ale xp Renaty akceptuje. Przyszło dwóch typów z China Unicom, żeby
poustawiać parametry, później jeszcze trzeci dołączył, takie to się okazało
skomplikowane. Posiedzieli z godzinę, po czym uznali, że nie da rady. Trzeba
kupić nowy modem. Renata wykonała parę telefonów z miejscowej komórki, którąśmy
sobie sprawili kilka dni temu – bardzo mądrze wydane sto złotych – i rach ciach,
modem ponoć już jest, dostaniemy go jutro.
Trzech
typa od internetu to jeszcze nic. Usterki w naszym mieszkaniu opisane w
rozdziale trzecim usuwać przyszło typa pół tuzina. Stoją i się gapią na pustą
oprawkę żarówki w sypialni. Widać, że są zaintrygowani, że nie świeci. W końcu
któryś wpada na genialną myśl: może nie świeci, bo nie ma żarówki! Wykręcają
żarówkę z łazienki i wkręcają w sypialni. Właściwie jeden wkręca, niespiesznie,
z namaszczeniem, reszta się lampi. Typowe. Ojej, nadal nie świeci. No raczej,
że nie świeci, na brodę Czarnobrodego, po to chyba ich wzywaliśmy. Próbę z
żarówką przeprowadziłem kilka dni wcześniej w pojedynkę, dodam, taki ze mnie
kozak. Znowu narada. Któryś wyjął jakieś narzędzia, coś tam zaczął sprawdzać
pod sufitem, porozkręcał, poskręcał. Drugi porozkręcał i poskręcał włącznik,
uszkadzając go przy tym, a co. W końcu jednak zadziałało. Wysłali więc jednego
po nową żarówkę. Dziewięćdziesięciowatową przyniósł, cały zajarany, nie ma to
jak romantyczne oświetlenie w sypialni. Po co spytać, skoro można nie spytać. Ale
jest światło. Zrobione. Praca zespołowa siłą narodu.
Przed drugim
etapem towarzystwo stopniało o połowę, dwóch speców od elektryki i spec od
kupowania żarówek rozeszli się po kościach. Zostali hydraulicy i koordynator
projektu. Woda z umywalki nie spływa do odpływu w podłodze, bo stara rura
odpadła, przypomnę. Narada. Rozkręcają, przymierzają. Niestety, rura którą
przynieśli nie działa, bo nie jest elastyczna i nie wchodzi w obudowę umywalki.
Debatują jak nad legalizacją narkotyków co najmniej. W końcu któryś wychodzi
bez słowa. Wraca z odpowiednią rurą. Dość szybko, musimy mieć chyba Castoramę
gdzieś za rogiem. Zapaskudzili łazienkę, ale woda spływa do odpływu prościutko
jak piwny sik. Kolejny sukces pierwszej ekipy prowincji.
Kierownik się
zmywa. Zostaje dwójka nieustraszonych. Prowadzę ich do kuchni, pokazuję, że
kran cieknie i że trzeba go przy zakręcaniu w odpowiedni sposób dociskać, żeby
rury nie wyły potępieńczo. Zdają się nie rozumieć o co chodzi. Znaczy w czym
jest problem? Że co, że cieknie? A niech cieknie, przecież nie leje się na
kuchnię, tylko do zlewu. Że rury wyją? A zimno jest, to wyją, dobrodzieju. Poza
tym da się docisnąć, sam im przecież pokazałem, więc po jakie licho ich cenny
czas marnuję? Nie mówią tego oczywiście, bo po angielsku ni w ząb, ale się dość
wymownie podśmiechują między sobą. Ale cóż, takie życie z tymi laowaiami.
Kolejna wycieczka do sklepu, tryumfalny powrót z nowym kranem. Zrobione.
Skoro
jesteśmy już w temacie majsterkowania... Parę dni temu zostaliśmy po powrocie
do domu przywitani przez wetkniętą w drzwi kartkę. Co było na niej napisane,
trudno powiedzieć. Dedukuję, że nic miłego, dedukuję dalej, że na temat
niezapłaconego rachunku za prąd. Najwyraźniej niezapłaconego z dawien dawna, bo
na ponagleniu się nie skończyło, energię elektryczną wzięto po prostu i
bezczelnie odłączono. Ogrzewanie mamy wprawdzie centralne, ale licho wzięło,
poza oczywistościami takimi jak światło i komputery, ciepłą wodę, którą zwykł
podgrzewać dla nas elektryczny boiler. Słabo. Na wszelki wypadek upewniliśmy
się, że to tylko u nas, a nie w całym budynku. W całym budynku jakże
ekologiczne przerwy w dostawie energii zdarzają się dość często, trwają nie
więcej niż kilka godzin i praktycznie zawsze kończą się mniej więcej z
zapadnięciem zmroku. Więc do przeżycia. Ale nie, tym razem szalona promocja
tylko u nas. Ergo nikt z sąsiadów nie weźmie na siebie załatwienia sprawy.
Kolejnym krokiem był telefon do Jilly, ale wiadomo: po południu w Chinach to
jak rano w Syrii – tego dnia i tak już się niczego nie załatwi. Trzeba było
wziąć sprawy w swoje zabezpieczone rękawiczkami ręce. Korytarz, na którym
znajduje się skrzynka z licznikami i bezpiecznikami pogrążony jest w
wiekuistych ciemnościach. Jest prąd czy nie ma – nieważne, bo nie ma żarówki.
Świecę więc sobie czołówką jak w jakimś thrillerze. Dwa liczniki, które zdawały
się być połączone z naszym mieszkaniem istotnie nie chodzą. Z pierwszym idzie
łatwo, wystarczy włączyć bezpiecznik. Wraca prąd w gniazdkach. Od drugiego
kabelki są niegodziwie odłączone. Chwila na ogarnięcie przygodówkowej zagadki
logicznej, pstryk, iskra, trochę swądu – aż się nieco zląkłem – i jest. Mamy
światło! Poczuć się jak MacGyver prowadzący nierówną walkę ze zbrodniczą
chińską Energą – bezcenne.
A teraz...
Modrzew!
A teraz... Garść
pierwszych wrażeń z pierwszej wycieczki do centrum Hohhotu.
Liczne
pasujące nam autobusy jeżdżą często i szybko. Tak jak nam powiedziano, jesteśmy
pod Victory Mallem, na razie wyglądającym na pępek Hohhotu, w kwadrans.
Autobusy są relatywnie czyste. Siedzenia są poszarpane, za to podłoga zwykle
nie jest drewniana. Podróż jednym pojazdem, gdziekolwiek by się nie jechało,
kosztuje yuana, 50 groszy, od osoby. Owego yuana wsuwa się, o ile jest w
banknocie, lub wrzuca, jeśli to moneta, przy wejściu, pod czujnym okiem
kierowcy. Wysiada się tylnymi drzwiami.
Niezmiennie
poraża mnie genialna prostota tego systemu. Kiedy w polskim autobusie kilku
asów polsatu jednocześnie wsuwa dłoń za pazuchę, by wydobyć zza niej złowróżbny
identyfikator i rzucić głosem głębokim i wyzutym z emocji: „dzień dobry,
kontrola biletów”, za każdym razem puls wzbija mi się na niebezpieczne wyżyny.
Fakt, że mam miesięczny, nie ma przy tym żadnego znaczenia. Nie wiem, czy każdy
tak ma, czy to tylko moje demony młodości, tak czy owak system, nazwijmy to,
chiński, choć przecież funkcjonujący z powodzeniem choćby w Wielkiej Brytanii,
jest jednoznacznie i pod każdym względem lepszy. Oczywiście, zawsze znajdą się
tacy, co wrzucą za mało albo przemkną się jakoś bez wrzucania czegokolwiek. To
jednak, jestem przekonany, zjawisko znacznie bardziej marginalne niż jazda bez
biletu polską komunikacją miejską. Dodajmy do tego oszczędność na pensjach
kontrolerów i już mamy niezwykłą zagwozdkę: dlaczego u nas tak nie ma?
Najdziwniejsze jest, że przecież to Azja słynie z mnożenia etatów ponad wszelką
miarę. Skąd więc u nas dziwaczna profesja kontrolera, której tutejsi
nieświadomi szczęśliwcy nawet nie znają? Jedyna zrozumiała obawa przed
rozwiązaniem chińskim to długi czas pakowania się wrzucających pieniążki
pasażerów do pojazdu. Zrozumiała, ale, wyjaśnijmy od razu, nieuzasadniona. Powiedzmy
sobie szczerze, jeśli ten system może funkcjonować w dziesięcio- czy
dwudziestomilionowych miastach póltoramiliardowych bez mała Chin, może
funkcjonować wszędzie.
Centrum
naszego – dwumilionowego – miasta prezentuje się wcale przyjemnie. Po
jakartańskich przejściach uwagę zwraca przede wszystkim obecność chodników.
Chodniki to rzecz wspaniała i, jak się dowiedzieliśmy w Indonezji, wcale nie
oczywista. Jakby samych chodników było mało, hohhotańskie chodniki
charakteryzują się nienaganną czystością. Jako że obywatele Państwa Środka
generalnie dbaniem o ową nie grzeszą, jest ona z pewnością zasługą sprawnie działających
ekip sprzątających. Kolejna rzecz to pustki na ulicach. Może nie zaraz
europejskie pustki, ale da radę poruszać się po centrum bez ciągłego ocierania
się o tubylców. Czołową trójkę wzniesionych do góry kciuków zamyka miła oku i
duszy przestrzeń. Chodniki są szerokie, ulice są szerokie, a najpiękniejsze
jest to, że w samym centrum znalazło się miejsce dla parku, nad którym, mimo siarczystego
mrozu, kołyszą się kolorowe latawce. Podsumowując, w przeciwieństwie do Jakarty
po Hohhocie nie tylko można spacerować, ale wręcz chce się spacerować.
Całkiem
jest wielkomiejsko. Reklamowych tablic świetlnych mnóstwo, centrów handlowych
też co nie miara. Wyspecjalizowane w odzieży, biżuterii, kosmetykach,
wielobranżowe. Wszystko pięknie, tyle że, niestety, piekielnie drogo. Trochę w
tym zasługa inflacji, trochę kursu yuana wobec złotówki. Pięć lat temu yuan
wart był około 31 groszy, teraz około 52 groszy. Przy tym, jak to zwykle za
dawnych dobrych czasów, wtedy jakoś łatwiej było trafić na superokazje.
Wprawdzie obkupiwszy się w tony tanich ciuchów, w tym w trencz Burberry za 65
zeta w ulubionym outlecie, wydałem 1400 złotych na nadbagaż, ale, do diabła,
było warto.
Teraz
niebezpieczeństwo nadbagażu, przynajmniej takiego nadbagażu, raczej mi nie grozi.
W oryginalnych sklepach ceny są tak wystrzelone w kosmos, że jedna rozpoznawcza
wizyta wystarczy mi prawdopodobnie na cały wyjazd. Camel Active choćby. Spodnie
500 zeta, buty 1800 zeta. To mają być Chiny? No panie Waldku! Można ewentualnie
spróbować w miejscowej wersji Camela, też z wielbłądem, tyle że dwugarbnym.
Ceny znacznie niższe, ale design i jakość też jakieś dwugarbne.
Ale
są McDonald'sy. Oto jak trafiliśmy do pierwszego. Przedarłszy się przez ciężką
purpurową kotarę – jakbyśmy wkradali się za teatralne kulisy – i przetarłszy
zaparowane okulary, z miejsca zauważyliśmy dziecko z kubkiem zdobnym złotymi
łukami. Zajarani jak Noe na widok mewy – czy innej jaskółki, dawno nie czytałem
– postawiliśmy uszy, wznieśliśmy nosy i generalnie zdwoiliśmy czujność. Na
horyzoncie jednak nic tylko wyprzedażowe wieszaki i mnóstwo pseudoluksusowych
stoisk z chińską biżuterią, tak drogą, jak bezgustną. Postanowiliśmy, choć bez
większego przekonania, dać szansę
miejscowym. Najmiejscowszym miejscowym w całym centrum handlowym, czyli pani w
informacji i strażnikowi. W obu przypadkach interakcja wyglądała podobnie.
Zbliżam się,
zbliżam, a z każdym krokiem dla mojej ofiary staje się bardziej oczywiste, że jest
ofiarą i tym większe przerażenie maluje się na jej twarzy. Oczy rosną, błyskają
białkami jak oczy konia podczas burzy, miotają niewidzące spojrzenia na prawo i
lewo w nadziei, że może jednak zmierzam gdzie indziej, że minę ich, a oni
odetchną głęboko i wszystko będzie po staremu. Kiedy wreszcie staję przed nimi,
wszelka nadzieja umiera, panika dochodzi do granic obłędu. Wiem dobrze, że
czegokolwiek bym w tej chwili nie powiedział, nawet jeśli słowa wypłynęły by ze
mnie mandaryńskim o najczystszym hohhotańskim akcencie, odpowiedzią będzie
tylko nerwowe kręcenie głową. Rozmowa kończy się, nim się zaczęła. Co tam
jednak, daję upust swoim sadystycznym tendencjom. A że z drugiej strony dobry
ze mnie człek, skracam wypowiedź do jednego, powoli i wyraźnie wypowiedzianego
słowa. Słowa, zdawałoby się, znanego na całym świecie, słowa symbolu, słowa
klucza: „McDonald’s”. Nerwowe kręcenie głową. Napływające do oczu z samej głębi
duszy błaganie, żeby zostawić ich w spokoju.
Tak zwana
restauracja McDonald’s, do której trafiliśmy kilka minut później przy pomocy
jakiejś wyjątkowo ogarniętej sprzedawczyni, znajduje się jakieś pięćdziesiąt
metrów w głąb budynku od informacji i posterunku strażnika. To tak, żeby sobie
uświadomić paraliżującą potęgę lęku.
Sprawy komunikacji
nie ułatwia, mała dygresja językowa, totalna niekompatybilność chińskiego z
jakimkolwiek rozsądnym językiem, który mógłby być wspólnym punktem odniesienia.
Dla kontrastu, weźmy choćby indonezyjski. Bajka, możemy się chyba zgodzić, dość
abstrakcyjna, a jednak nawet z Indonezyjczykiem, który w życiu kontaktu z
angielskim nie miał, idzie się dogadać. Po pierwsze, Indonezyjczycy zamiast
panikować, zwykle wytężają mózgi i próbują, często całkiem skutecznie,
kalamburów. Po drugie mnóstwo słów w bahasa zapożyczonych jest z języków
europejskich, głównie z angielskiego i holenderskiego. Książka to buku, piłka to bola, lody to es krim. A
Chiny? Mają tu na wszystkie, pozornie uniwersalne, rzeczy swoje własne
określenia. Bardziej obyci skojarzą co to computer,
internet, mobile czy tv, ale
zdecydowanie nie wszyscy. Kiedy poprosiłem kasjerkę w McD o ketchup do frytek,
prawie jej gałki oczne popękały ze stresu. Opowiedziałem o tym, w ramach żartu,
mojej asystentce. Żart wyszedł słabo, bo okazało się, że ona też nie wie, co to
ketchup. Doszło do niej dopiero, kiedy podałem jej definicję. I nie jest tak,
wyjaśnię, że wszyscy tu jedzą tylko miejscowe dania i ketchupu na oczy nie
widzieli, a ja się ignorancko czepiam. MacDonald’s jest stosunkowo tani i
bardzo popularny, każdy na bank próbował. Jakby tego było mało, jest jeszcze
jedna komplikacja. Nawet nieliczne zapożyczenia w procesie przekładu na krzaczki
zostają automatycznie zniekształcone, a w konsekwencji stają się bezużyteczne.
Dla przykładu: hamburger zmienia się w ham
bo bo, hot dog to hao chi da de,
sandwich – san wen chi. David Beckham sam by się nie rozpoznał pod
nazwiskiem Bei ke han mu.
Ale wróćmy do
McDonald’s i tradycyjnego researchu przeprowadzonego w nim specjalnie dla
szanownych Czytelników Laowaia. Wzorzec, czyli zestaw z bigmakiem kosztuje 13,5
zł. Bez szału więc. Ale uwaga, między godziną 11oo a 14oo oraz między 17oo a
20oo można go mieć za złotych 10. I jest jakby większy niż w Indonezji. W tych
godzinach najtańsze zestawy (z podwójnym cheeseburgerem, fishmakiem albo
spicychickenburgerem) kosztują jedynie 7,5 zł. Strefa niskich cen jest mało
atrakcyjna, za małe kanapki, pięć nuggetsów czy dwa skrzydełka zapłacić trzeba
3,5 albo 4 zł. Jedyny sensowny deal to dwa ciastka za 4 złote. Spośród wymysłów
lokalnych na uwagę zasługuje bacon mashed potato double beef burger. W czasie
happy hours za dyszkę. W zestawie.
Uświadomiłem
sobie przed chwilą z przerażeniem, przynudzając akapit wyżej na temat cen, że
przez całe cztery pierwsze rozdziały nie podzieliłem się jeszcze dobrą nowiną!
A przecież tak się pierwszego dnia ucieszyłem, mimo komplikacji z mieszkaniem i
pracą! Oto więc, głoszę czem prędzej, dobra nowina: alkohol jest w Mongolii
Wewnętrznej za darmo. Przynajmniej jeśli porównać tutejsze ceny z cenami z
okrutnej pod tym względem Indonezji. Porzućmy jednak hiperbolizację i przyjrzyjmy
się morzu możliwości.
Puszkę piwa
można mieć za zeta, butelkę smacznego harbina za 1,25 zł. Ale czary z mleka
zaczynają się dopiero na regałach (zwróćcie uwagę, jeśli pamiętacie moje
jęczenie z Indonezji, na liczbę mnogą) z konkretniejszymi trunkami.
Dla
oszczędnych oraz muszących tu i teraz. Sympatyczna zielona butelka
pięćdziesięciostopniowej wódeczki, sto mililitrów, kosztuje w promocji 0,99
yuana, czyli około 50 groszy.
Dla
kolekcjonerów oraz estetów. Podobne liczby, ale w ceramicznej szklaneczce,
którą można sobie umyć i użyć powtórnie, około 3 zł.
Dla
podróżników oraz wszystkich tych, co zawsze muszą mieć przy sobie. Blaszane
piersiówki. Wstępnie napełnione, refill we własnym zakresie. Pojemności od 120
ml do 200 ml. Od 6 do 8 złotych.
Dla
militarystów. Jak wyżej, tylko nieco więcej i w solidnej w wojskowej manierce.
Około 20 złotych.
Dla
jedermannów. Standardowa połóweczka. 38 do 62%. Od 3 do 7 zł.
Dla turystów.
Moc i pojemność podobne, ale w skórzanym lub skóropodobnym bukłaku. Na rzemyczku,
po opróżnieniu można powiesić na ścianie. Dostępne kształty bukłaków:
nerkowato-workowaty asymetryczny, jurtopodobny z rogami po bokach, kindżał.
Dostępne kolory: kremowy, czerwony, niebieski, żółty. Dostępne zdobienia i
dodatki: plastykowe kamienie szlachetne oraz przytwierdzony do bukłaka zestaw: nożyk,
pałeczki i czarka. Najpopularniejsze wzory: Czyngis Chan, Rumak, Jurta, Wilk, Osioł.
Około 13 złotych.
Dla dusz
towarzystwa. Pięciolitrowy plastykowy baniak. 62 procent, 24 zł.
Dla miłośników
zagadek i tych, co to im na głowy padło (zwanych niekiedy koneserami). Eksponowana
w zamkniętej szklanej skrzyneczce filigranowa kryształowa flaszka o pojemności
trzech litrów. 56 procent, 79 800 yuanów.
Czyli mniej więcej 40 000 złotych. Jeśli ktoś potrafi odpowiedzieć na nurtujące
mnie pytanie „WTF?”, będę dozgonnie wdzięczny.
Ech,
wszystko pięknie, tylko nie ma, do diabła, z kim pić...
Klasyk na dziś:
Z trudem tam dotarł, gdyż gondolier, który był na usługach fabryk
koronek i szkła, starał się wszędzie wysadzać go dla zwiedzania i zakupów, i
gdy dziwaczna jazda przez Wenecję zaczynała wywierać swój czar, handlowy ten
okpiświat, duch kupiecki upadłej królowej, przykro trzeźwił zmysły.
Tomasz Mann, Śmierć w Wenecji
To była gołębica, ale i tak gratuluję bardzo lotnego, nomen omen, konceptu.
ReplyDeleteGratuluję też poradzenia sobie z zagadką bez solwa, mam nadzieję, że jak wrócicie będziemy mogli wykorzystać zdobyte przez Was doświadczenie w praktyczny sposób (tj. grając w przygodówki). :P
Na pytanie "WTF?" odpowiedź brzmi: dla burżujskich hipsterów (z komunistycznego (k)raju). Mnogość wyboru nieco przytłacza, na szczęście jednak wersja "dla farmaceutów", 96% (v/v), nie wydaje się być ogólnodostępna.
Michał! To ja mam ochotę napisać: WTF? Skąd taki dobór lektur, zacnych skądinąd i adekwatnych, ale że Cię wzięło na "Śmierć w Wenecji" z nagła? Jestem ciekawa, co powiedziałbyś na film? A tak właściwie to nawiązujesz do lektur bieżących czy rekonstruujesz intelektualny dorobek życia przy okazji poszczególnych wpisów? Wiem, że już wcześniej czytałeś Manna, ale czy teraz wróciłeś do tego?
ReplyDeleteTrochę rozczarowuje melancholijny ustęp, choć skoro nie rozwinąłeś wynurzeń z tego nurtu to pewnie melancholijny stan skupienia był krótkotrwały. I dobrze, pogłębianie i rozbebeszanie go na forum nie jest warte tych chwil ekscytacji perwersyjnej gawiedzi (czyli czytelników takich jak ja. Cóż... chyba można zredukować tę grupę do mnie;).
McDonald's jest jakimś motywem przewodnim Twoich zapisków. Celowo i świadomie?
A propos końcówek poprawnych genderowo - możemy o tym dyskutować godzinami, chociaż mamy raczej wspólnotę przekonań, tzn. ja uważam, że tam gdzieś można, tam raczej się powinno, ale bez fundamentalizmu i dosłowności... Tak w skrócie. Natomiast jedno z najlepszych polskich czasopism internetowych (w każdym razie dla psychopatów takich jak ja, kochających teorię:) - Praktyka Teoretyczna (http://www.praktykateoretyczna.pl/index.php/dla-autorek/) swój dział ze wskazówkami edytorskimi itd. tytułuje: "Do autorek". Odbieram to jako przewrotne i urocze, a nie prowokacyjne i głupie, ale pewnie różnie można to czytać.
ReplyDeletePrzez chwilę pomyślałem, że mają bukłak w kształcie Czyngis Chana, to byłoby coś! Intryguje popularność osła. Cenowo racja, chyba rekord świata, Gruzja wysiada, zwłaszcza 5 litrów wydaje się być dobrą inwestycją (chyba, że to w pakiecie z okularami i białą laską).
ReplyDeleteUmgenni...
ReplyDeleteTak, racja, gołębica... Gołębica? Bez sensu!
Istotnie, wersja dla farmaceutów nie wydaje się być popularna. Wiesz, ludzie tu są jednak porządni, spokojni. Kulturalnie, sześćdziesięcioośmioprocentowy literek do obiadu - oczywiście, ale żeby zaraz 96-kę! To już byłoby pijaństwo!
Julio...
Przecież wiesz, że pod jednym względem jestem jak Alvy z Annie Hall. Czytam wszystko, co ma "śmierć" w tytule ;)
Poza tym rzeczywiście chciałem jeszcze pocisnąć Manna. Odpowiadając na kolejne Twoje pytanie: lektury są świeże. W niektórych przypadkach zresztą strasznie mi wstyd, że nie przeczytałem ich lata wcześniej... Mam w każdym razie ostatnio na lekturę sporo czasu, więc nadrabiam zaległości. W żaden sposób nie nawiązuję cytatami do wpisów, kolejność lektur jest chronologiczna, ale niekoniecznie czas czytania był perfekcyjnie zbieżny z czasem pisania. Chociaż wiesz, jak będę sławny, ludzie zaczną interpretować, szukać symboli, genialnych nawiązań, korespondencji z największymi tekstami - wtedy cicho sza ;D
Dobra, dość! O lekturach pogadamy sobie na spokojnie za trzy tygodnie. Jak już skończymy dyskusje o filmach ;)
Bywam w Makdonaldzie co najmniej 4 razy w tygodniu, spędzam tam dobre - chwila kalkulacji - 10, może 12 godzin tygodniowo. Z różnych względów, przede wszystkim jest to w Hohhocie najwygodniejsze za dnia miejsce do pisania. Ale, jak celnie zauważyłaś, ma również swój mniej lub bardziej uświadomiony impact... Swoja drogą przyszło mi do głowy, że McD powinien nakręcić o mnie dokument, mocną odpowiedź na Super Size Me. Jem i jem a chudnę ;D
Juriuszu...
Pięciu litrów, choć oferta cenowa istotnie jest zacna, nie dam rady przywieźć. I tak, jak zawsze, będziemy mieli problem z nadbagażem... Chyba zdecyduję się na 1,5 litra, 68%, z osłem. Czarki już mam. Przetestujemy za miesiąc i tydzień ;)
Michał, ale Ty ćwiczysz - w przeciwieństwie do przeciętnego bywalca McD, co to po fali tłuszczu podlanego colą zalega na kanapie! A może, przy okazji, Chińczycy zastępują tłuste, "tradycyjne" składniki mięsne własnymi specjałami. Wątpię, by w tym regionie integralnym elementem były odwiedziny Tajemniczych Klientów :)
ReplyDelete