Sunday, June 17, 2012

Laowai stepowy, Rozdział V


Rozdział V, w którym...

Panie prezesie, melduję wykonanie zadania • pierwszy śnieg • melancholia • odcięci • MacGyver kontra hohhotańscy technicy magicy • dwugarbny Camel i wskaźnik bigmaka, czyli robi się wielkomiejsko • kraina sześćdziesięciodwuprocentową wódką płynąca

 
Hohhot, noc ze środy, 22 lutego na czwartek, 23 lutego 2012, dwadzieścia po dziesiątej


Przetrzymała nas dobry kwadrans. Napędziła trochę stracha, nie powiem. Szalona. Starzeję się, nie ma co, dawniej potrzebowałbym nie więcej niż pięciu minut...

A tak poważnie, wyszło dobrze. Jak na pierwsza lekcję z nową, dwudziestopięcioosobową grupą przedszkolaków, nawet bardzo dobrze. Dzieci dobrze się bawiły, mnie też czterdzieści minut, sporo, jak na zajęcia z sześciolatkami, minęło jak z bicza strzelił, sporo pomysłów zostało na jutro. Przyjechała dyrektorka, przyjechała Jilly, przyjechała nawet superwajzorka asystentek. Poznaliśmy ją dziś rano na demosach prowadzonych przez jej podopieczne. Zaproszono nas, żebyśmy, skoro takie z nas po wczorajszym przygotowywaniu do zajęć kozaki, podzielili się odczuciami i refleksjami na temat lekcji testowanych na koleżankach asystentkach. Kiedy wszystko już elegancko wypunktowaliśmy, superwajzorka Tracy podzieliła się swoimi odczuciami i refleksami na temat naszych odczuć i refleksji. Po pierwsze zauważyła, że jesteśmy doświadczonymi i profesjonalnymi nauczycielami. Taaak, pisaliśmy o tym ze dwa i pół miesiąca temu miesiące temu w pierwszym zdaniu maila zatytułowanego ‘Job application’, czy to naprawdę tak zaskakujące? Czy ktoś w ogóle czyta te maile? Ze zrozumieniem? Po drugie, powiedziała, że najwyraźniej teoria nauczania dzieci, której znajomością się wykazujemy jest ‘advanced’, tak się wyraziła, w stosunku do ich teorii i będą się starać podążać w wyznaczonym przez nas kierunku. Zabrzmiało to, stwierdzam z pełną powagą, przywoławszy się znów do porządku, mocno. Aż się chce pracować, co nie tak znowu często mi się zdarza.   

No więc przyjechały wszystkie, chodziły między salami, w których jednocześnie prowadziliśmy zajęcia, przyglądały się, pstrykały zdjęcia. Dyrektorka w trakcie gdzieś zniknęła, ale nieważne, była-widziała. Ogólny feedback zaraz po był pozytywny, ale Jilly milczała. Nie mogłem puścić jej tego płazem, zapytałem, co myśli. Odparła, że przedyskutujemy to później. Kwadrans po tym, jak się rozstaliśmy, zadzwoniła z oficjalną propozycją pracy. Prawdopodobnie musiała się jeszcze skonsultować z dyrektorką. Nie wiem skąd wytrzasnęli dodatkowy etat, ale nie wnikam. Mam nadzieję, że nikogo nie wyrzucono, żeby zrobić dla mnie miejsce, ale... Cóż, życie. Szczegóły będziemy dogrywać jeszcze w piątek, na dzień dzisiejszy wygląda jednak na to, że wreszcie oboje mamy pracę. Z zarobkami szału nie będzie, nie odłożymy pewnie tyle, ile byśmy chcieli ale... Cóż, życie. Damy radę. Pieniądze pieniędzmi, ważne, żebyśmy jak najlepiej wykorzystali te cztery i pół miesiąca. Żeby Hohhot okazał się wart poświęconego mu kawałka życia. A później do domu. Coraz ciężej jest bez przyjaciół...


Hohhot, noc z soboty, 3 marca na niedzielę, 4 marca 2012, dziesięć po jedenastej
 

Rano spadł śnieg. Albo raczej: padał śnieg, wirujące leniwie płatki nijak bowiem nie chciały białym całunem pokryć naszego podwórka. Nie poryły starego motocykla z boczną gondolą, który stać musi w tym miejscu, na sflaczałych oponach, mniej więcej od czasów wielkiej proletariackiej rewolucji kulturalnej. Nie pokryły, niechybna oznaka totalnego wyzucia z miłosierdzia, niewiarygodnie zakurzonych skuterów. Nie pokryły wiaty dla rowerów obwieszonej zasuszonymi łodygami pora. Jakiego do diabła pora? Dobre pytanie. Zadaję je sobie po kilka razy dziennie. Jilly mówi, że por nie lubi ciepła, za to mróz mu nie szkodzi. Tak czy owak, czemu właściciele porów nie trzymają ich w lodówkach, tylko rozwieszają po balkonikach lub po prętach wiaty? Poza tym – po co im brudny, zeschły na brązowo por?

Płatki nie raczyły pokryć również budki strażników, którzy, jeśli akurat są na posterunku, wpatrują się w maleńki telewizorek popijając gorącą herbatę zamiast pilnować całego tego dobytku. Ot, spadły na ziemię i zmieniły się w tysiące mokrych plamek, które następnie zlały się w jedną, wielką mokrą plamę.

Niby nic nadzwyczajnego, a jednak! W mokrą plamę. Mokrą plamę. Mokrą. Podobno kiedyś, dawno temu, ludzie nie mieli jeszcze internetu, zupełnie tak, jak my teraz. Nie mieli też telewizji ani radia, które nadawałyby programy w zrozumiałych formach i językach, zupełnie jak my! Ludzie ci, pewno z nudów, żyli bliżej przyrody. Potrafili dostrzegać jej znaki, potrafili je czytać. Patrzyli na taką mokrą plamę, zgromadziwszy się całą wsią wokół niej, i debatowali. „To dobry znak”, mówili jedni. „Biada nam!”, krzyczeli inni. „Złe nie śpi!”, natychmiast podchwytywały miejscowe staruszki, „jakeśmy ostatni raz takową plamę zoczyli, ino tydzień minął, jak stary sołtys pućkę posłyszał. I co? Na Świętego Bazylego ziemię gryzł!” „Głupiście!”, ucinał długobrody starzec, pojawiwszy się nie wiadomo skąd, wszak mieszkał na skraju lasu, dobrą wiorstę od wioski. „Toż to wiosna nadchodzi!” Istotnie, pomijając jakieś fizyczne czary-mary plama może być mokra tylko w okolicach zera stopni i w górę. Ostatnie prognozy pogody, które widziałem jakieś dwa tygodnie temu, mówiły o temperaturach od  -7 do -23. Nie byle jakie ocieplenie zatem. Wiosna tuż tuż! 

A ja, nieczuły najwyraźniej na czyniące ją pierwsze mokre jaskółki, od paru dni miewam się jakoś melancholijnie. Coś między niestrawnością a czytaniem Sylvii Plath przez cały wieczór. Renata ma zapalenie migdałków i gniewa się, że się nią nie opiekuję. A mnie świat boli, to chyba gorzej niż migdałki, no tak czy nie?

Ale pisać trzeba. Na razie do szuflady, a raczej pliku, przeklęta ponowoczesność, ale co tam. Higiena psychiczna zachowana.

Czemu do szuflady? Bo i tak nikt tego nie czyta, powiesz, złośliwcze. Ale skoro to powiesz, to przeczytałeś, więc jest nas już dwóch. Przeczytałaś, dwoje, bądźmy genderowo poprawni. Więc nie dlatego. Dlaczego zatem? Otóż wciąż nie mamy internetu, co zostało już, w nieco zawoalowanej formie, powiedziane trzy akapity wyżej. Dotychczas jakoś nam się raz na parę dni udawało zajrzeć na pocztę w biurze, ale biuro się, z początkiem nowego semestru, przeprowadza w nowe miejsce, i chwilowo łączem nie dysponuje. Kawiarenek w okolicy brak. Jesteśmy odcięci.

Prawie że przyłączono nas wczoraj. Dyrektorka zapłaciła zaległy abonament, sygnał popłynął w kablu, dostaliśmy jakiś stary modem, który nie chce się zainstalować na moim windowsie 7, ale xp Renaty akceptuje. Przyszło dwóch typów z China Unicom, żeby poustawiać parametry, później jeszcze trzeci dołączył, takie to się okazało skomplikowane. Posiedzieli z godzinę, po czym uznali, że nie da rady. Trzeba kupić nowy modem. Renata wykonała parę telefonów z miejscowej komórki, którąśmy sobie sprawili kilka dni temu – bardzo mądrze wydane sto złotych – i rach ciach, modem ponoć już jest, dostaniemy go jutro.      
       
      Trzech typa od internetu to jeszcze nic. Usterki w naszym mieszkaniu opisane w rozdziale trzecim usuwać przyszło typa pół tuzina. Stoją i się gapią na pustą oprawkę żarówki w sypialni. Widać, że są zaintrygowani, że nie świeci. W końcu któryś wpada na genialną myśl: może nie świeci, bo nie ma żarówki! Wykręcają żarówkę z łazienki i wkręcają w sypialni. Właściwie jeden wkręca, niespiesznie, z namaszczeniem, reszta się lampi. Typowe. Ojej, nadal nie świeci. No raczej, że nie świeci, na brodę Czarnobrodego, po to chyba ich wzywaliśmy. Próbę z żarówką przeprowadziłem kilka dni wcześniej w pojedynkę, dodam, taki ze mnie kozak. Znowu narada. Któryś wyjął jakieś narzędzia, coś tam zaczął sprawdzać pod sufitem, porozkręcał, poskręcał. Drugi porozkręcał i poskręcał włącznik, uszkadzając go przy tym, a co. W końcu jednak zadziałało. Wysłali więc jednego po nową żarówkę. Dziewięćdziesięciowatową przyniósł, cały zajarany, nie ma to jak romantyczne oświetlenie w sypialni. Po co spytać, skoro można nie spytać. Ale jest światło. Zrobione. Praca zespołowa siłą narodu.

Przed drugim etapem towarzystwo stopniało o połowę, dwóch speców od elektryki i spec od kupowania żarówek rozeszli się po kościach. Zostali hydraulicy i koordynator projektu. Woda z umywalki nie spływa do odpływu w podłodze, bo stara rura odpadła, przypomnę. Narada. Rozkręcają, przymierzają. Niestety, rura którą przynieśli nie działa, bo nie jest elastyczna i nie wchodzi w obudowę umywalki. Debatują jak nad legalizacją narkotyków co najmniej. W końcu któryś wychodzi bez słowa. Wraca z odpowiednią rurą. Dość szybko, musimy mieć chyba Castoramę gdzieś za rogiem. Zapaskudzili łazienkę, ale woda spływa do odpływu prościutko jak piwny sik. Kolejny sukces pierwszej ekipy prowincji.

Kierownik się zmywa. Zostaje dwójka nieustraszonych. Prowadzę ich do kuchni, pokazuję, że kran cieknie i że trzeba go przy zakręcaniu w odpowiedni sposób dociskać, żeby rury nie wyły potępieńczo. Zdają się nie rozumieć o co chodzi. Znaczy w czym jest problem? Że co, że cieknie? A niech cieknie, przecież nie leje się na kuchnię, tylko do zlewu. Że rury wyją? A zimno jest, to wyją, dobrodzieju. Poza tym da się docisnąć, sam im przecież pokazałem, więc po jakie licho ich cenny czas marnuję? Nie mówią tego oczywiście, bo po angielsku ni w ząb, ale się dość wymownie podśmiechują między sobą. Ale cóż, takie życie z tymi laowaiami. Kolejna wycieczka do sklepu, tryumfalny powrót z nowym kranem. Zrobione.    
        
       Skoro jesteśmy już w temacie majsterkowania... Parę dni temu zostaliśmy po powrocie do domu przywitani przez wetkniętą w drzwi kartkę. Co było na niej napisane, trudno powiedzieć. Dedukuję, że nic miłego, dedukuję dalej, że na temat niezapłaconego rachunku za prąd. Najwyraźniej niezapłaconego z dawien dawna, bo na ponagleniu się nie skończyło, energię elektryczną wzięto po prostu i bezczelnie odłączono. Ogrzewanie mamy wprawdzie centralne, ale licho wzięło, poza oczywistościami takimi jak światło i komputery, ciepłą wodę, którą zwykł podgrzewać dla nas elektryczny boiler. Słabo. Na wszelki wypadek upewniliśmy się, że to tylko u nas, a nie w całym budynku. W całym budynku jakże ekologiczne przerwy w dostawie energii zdarzają się dość często, trwają nie więcej niż kilka godzin i praktycznie zawsze kończą się mniej więcej z zapadnięciem zmroku. Więc do przeżycia. Ale nie, tym razem szalona promocja tylko u nas. Ergo nikt z sąsiadów nie weźmie na siebie załatwienia sprawy. Kolejnym krokiem był telefon do Jilly, ale wiadomo: po południu w Chinach to jak rano w Syrii – tego dnia i tak już się niczego nie załatwi. Trzeba było wziąć sprawy w swoje zabezpieczone rękawiczkami ręce. Korytarz, na którym znajduje się skrzynka z licznikami i bezpiecznikami pogrążony jest w wiekuistych ciemnościach. Jest prąd czy nie ma – nieważne, bo nie ma żarówki. Świecę więc sobie czołówką jak w jakimś thrillerze. Dwa liczniki, które zdawały się być połączone z naszym mieszkaniem istotnie nie chodzą. Z pierwszym idzie łatwo, wystarczy włączyć bezpiecznik. Wraca prąd w gniazdkach. Od drugiego kabelki są niegodziwie odłączone. Chwila na ogarnięcie przygodówkowej zagadki logicznej, pstryk, iskra, trochę swądu – aż się nieco zląkłem – i jest. Mamy światło! Poczuć się jak MacGyver prowadzący nierówną walkę ze zbrodniczą chińską Energą – bezcenne.

A teraz... Modrzew!

A teraz... Garść pierwszych wrażeń z pierwszej wycieczki do centrum Hohhotu.

Liczne pasujące nam autobusy jeżdżą często i szybko. Tak jak nam powiedziano, jesteśmy pod Victory Mallem, na razie wyglądającym na pępek Hohhotu, w kwadrans. Autobusy są relatywnie czyste. Siedzenia są poszarpane, za to podłoga zwykle nie jest drewniana. Podróż jednym pojazdem, gdziekolwiek by się nie jechało, kosztuje yuana, 50 groszy, od osoby. Owego yuana wsuwa się, o ile jest w banknocie, lub wrzuca, jeśli to moneta, przy wejściu, pod czujnym okiem kierowcy. Wysiada się tylnymi drzwiami.

Niezmiennie poraża mnie genialna prostota tego systemu. Kiedy w polskim autobusie kilku asów polsatu jednocześnie wsuwa dłoń za pazuchę, by wydobyć zza niej złowróżbny identyfikator i rzucić głosem głębokim i wyzutym z emocji: „dzień dobry, kontrola biletów”, za każdym razem puls wzbija mi się na niebezpieczne wyżyny. Fakt, że mam miesięczny, nie ma przy tym żadnego znaczenia. Nie wiem, czy każdy tak ma, czy to tylko moje demony młodości, tak czy owak system, nazwijmy to, chiński, choć przecież funkcjonujący z powodzeniem choćby w Wielkiej Brytanii, jest jednoznacznie i pod każdym względem lepszy. Oczywiście, zawsze znajdą się tacy, co wrzucą za mało albo przemkną się jakoś bez wrzucania czegokolwiek. To jednak, jestem przekonany, zjawisko znacznie bardziej marginalne niż jazda bez biletu polską komunikacją miejską. Dodajmy do tego oszczędność na pensjach kontrolerów i już mamy niezwykłą zagwozdkę: dlaczego u nas tak nie ma? Najdziwniejsze jest, że przecież to Azja słynie z mnożenia etatów ponad wszelką miarę. Skąd więc u nas dziwaczna profesja kontrolera, której tutejsi nieświadomi szczęśliwcy nawet nie znają? Jedyna zrozumiała obawa przed rozwiązaniem chińskim to długi czas pakowania się wrzucających pieniążki pasażerów do pojazdu. Zrozumiała, ale, wyjaśnijmy od razu, nieuzasadniona. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli ten system może funkcjonować w dziesięcio- czy dwudziestomilionowych miastach póltoramiliardowych bez mała Chin, może funkcjonować wszędzie.
            
      Centrum naszego – dwumilionowego – miasta prezentuje się wcale przyjemnie. Po jakartańskich przejściach uwagę zwraca przede wszystkim obecność chodników. Chodniki to rzecz wspaniała i, jak się dowiedzieliśmy w Indonezji, wcale nie oczywista. Jakby samych chodników było mało, hohhotańskie chodniki charakteryzują się nienaganną czystością. Jako że obywatele Państwa Środka generalnie dbaniem o ową nie grzeszą, jest ona z pewnością zasługą sprawnie działających ekip sprzątających. Kolejna rzecz to pustki na ulicach. Może nie zaraz europejskie pustki, ale da radę poruszać się po centrum bez ciągłego ocierania się o tubylców. Czołową trójkę wzniesionych do góry kciuków zamyka miła oku i duszy przestrzeń. Chodniki są szerokie, ulice są szerokie, a najpiękniejsze jest to, że w samym centrum znalazło się miejsce dla parku, nad którym, mimo siarczystego mrozu, kołyszą się kolorowe latawce. Podsumowując, w przeciwieństwie do Jakarty po Hohhocie nie tylko można spacerować, ale wręcz chce się spacerować.
   
        Całkiem jest wielkomiejsko. Reklamowych tablic świetlnych mnóstwo, centrów handlowych też co nie miara. Wyspecjalizowane w odzieży, biżuterii, kosmetykach, wielobranżowe. Wszystko pięknie, tyle że, niestety, piekielnie drogo. Trochę w tym zasługa inflacji, trochę kursu yuana wobec złotówki. Pięć lat temu yuan wart był około 31 groszy, teraz około 52 groszy. Przy tym, jak to zwykle za dawnych dobrych czasów, wtedy jakoś łatwiej było trafić na superokazje. Wprawdzie obkupiwszy się w tony tanich ciuchów, w tym w trencz Burberry za 65 zeta w ulubionym outlecie, wydałem 1400 złotych na nadbagaż, ale, do diabła, było warto.

Teraz niebezpieczeństwo nadbagażu, przynajmniej takiego nadbagażu, raczej mi nie grozi. W oryginalnych sklepach ceny są tak wystrzelone w kosmos, że jedna rozpoznawcza wizyta wystarczy mi prawdopodobnie na cały wyjazd. Camel Active choćby. Spodnie 500 zeta, buty 1800 zeta. To mają być Chiny? No panie Waldku! Można ewentualnie spróbować w miejscowej wersji Camela, też z wielbłądem, tyle że dwugarbnym. Ceny znacznie niższe, ale design i jakość też jakieś dwugarbne.  
          
         Ale są McDonald'sy. Oto jak trafiliśmy do pierwszego. Przedarłszy się przez ciężką purpurową kotarę – jakbyśmy wkradali się za teatralne kulisy – i przetarłszy zaparowane okulary, z miejsca zauważyliśmy dziecko z kubkiem zdobnym złotymi łukami. Zajarani jak Noe na widok mewy – czy innej jaskółki, dawno nie czytałem – postawiliśmy uszy, wznieśliśmy nosy i generalnie zdwoiliśmy czujność. Na horyzoncie jednak nic tylko wyprzedażowe wieszaki i mnóstwo pseudoluksusowych stoisk z chińską biżuterią, tak drogą, jak bezgustną. Postanowiliśmy, choć bez większego przekonania,  dać szansę miejscowym. Najmiejscowszym miejscowym w całym centrum handlowym, czyli pani w informacji i strażnikowi. W obu przypadkach interakcja wyglądała podobnie.

Zbliżam się, zbliżam, a z każdym krokiem dla mojej ofiary staje się bardziej oczywiste, że jest ofiarą i tym większe przerażenie maluje się na jej twarzy. Oczy rosną, błyskają białkami jak oczy konia podczas burzy, miotają niewidzące spojrzenia na prawo i lewo w nadziei, że może jednak zmierzam gdzie indziej, że minę ich, a oni odetchną głęboko i wszystko będzie po staremu. Kiedy wreszcie staję przed nimi, wszelka nadzieja umiera, panika dochodzi do granic obłędu. Wiem dobrze, że czegokolwiek bym w tej chwili nie powiedział, nawet jeśli słowa wypłynęły by ze mnie mandaryńskim o najczystszym hohhotańskim akcencie, odpowiedzią będzie tylko nerwowe kręcenie głową. Rozmowa kończy się, nim się zaczęła. Co tam jednak, daję upust swoim sadystycznym tendencjom. A że z drugiej strony dobry ze mnie człek, skracam wypowiedź do jednego, powoli i wyraźnie wypowiedzianego słowa. Słowa, zdawałoby się, znanego na całym świecie, słowa symbolu, słowa klucza: „McDonald’s”. Nerwowe kręcenie głową. Napływające do oczu z samej głębi duszy błaganie, żeby zostawić ich w spokoju.

Tak zwana restauracja McDonald’s, do której trafiliśmy kilka minut później przy pomocy jakiejś wyjątkowo ogarniętej sprzedawczyni, znajduje się jakieś pięćdziesiąt metrów w głąb budynku od informacji i posterunku strażnika. To tak, żeby sobie uświadomić paraliżującą potęgę lęku.

Sprawy komunikacji nie ułatwia, mała dygresja językowa, totalna niekompatybilność chińskiego z jakimkolwiek rozsądnym językiem, który mógłby być wspólnym punktem odniesienia. Dla kontrastu, weźmy choćby indonezyjski. Bajka, możemy się chyba zgodzić, dość abstrakcyjna, a jednak nawet z Indonezyjczykiem, który w życiu kontaktu z angielskim nie miał, idzie się dogadać. Po pierwsze, Indonezyjczycy zamiast panikować, zwykle wytężają mózgi i próbują, często całkiem skutecznie, kalamburów. Po drugie mnóstwo słów w bahasa zapożyczonych jest z języków europejskich, głównie z angielskiego i holenderskiego. Książka to buku, piłka to bola, lody to es krim. A Chiny? Mają tu na wszystkie, pozornie uniwersalne, rzeczy swoje własne określenia. Bardziej obyci skojarzą co to computer, internet, mobile czy tv, ale zdecydowanie nie wszyscy. Kiedy poprosiłem kasjerkę w McD o ketchup do frytek, prawie jej gałki oczne popękały ze stresu. Opowiedziałem o tym, w ramach żartu, mojej asystentce. Żart wyszedł słabo, bo okazało się, że ona też nie wie, co to ketchup. Doszło do niej dopiero, kiedy podałem jej definicję. I nie jest tak, wyjaśnię, że wszyscy tu jedzą tylko miejscowe dania i ketchupu na oczy nie widzieli, a ja się ignorancko czepiam. MacDonald’s jest stosunkowo tani i bardzo popularny, każdy na bank próbował. Jakby tego było mało, jest jeszcze jedna komplikacja. Nawet nieliczne zapożyczenia w procesie przekładu na krzaczki zostają automatycznie zniekształcone, a w konsekwencji stają się bezużyteczne. Dla przykładu: hamburger zmienia się w ham bo bo, hot dog to hao chi da de, sandwich – san wen chi.  David Beckham sam by się nie rozpoznał pod nazwiskiem Bei ke han mu.   

Ale wróćmy do McDonald’s i tradycyjnego researchu przeprowadzonego w nim specjalnie dla szanownych Czytelników Laowaia. Wzorzec, czyli zestaw z bigmakiem kosztuje 13,5 zł. Bez szału więc. Ale uwaga, między godziną 11oo a 14oo oraz między 17oo a 20oo można go mieć za złotych 10. I jest jakby większy niż w Indonezji. W tych godzinach najtańsze zestawy (z podwójnym cheeseburgerem, fishmakiem albo spicychickenburgerem) kosztują jedynie 7,5 zł. Strefa niskich cen jest mało atrakcyjna, za małe kanapki, pięć nuggetsów czy dwa skrzydełka zapłacić trzeba 3,5 albo 4 zł. Jedyny sensowny deal to dwa ciastka za 4 złote. Spośród wymysłów lokalnych na uwagę zasługuje bacon mashed potato double beef burger. W czasie happy hours za dyszkę. W zestawie. 
          
        Uświadomiłem sobie przed chwilą z przerażeniem, przynudzając akapit wyżej na temat cen, że przez całe cztery pierwsze rozdziały nie podzieliłem się jeszcze dobrą nowiną! A przecież tak się pierwszego dnia ucieszyłem, mimo komplikacji z mieszkaniem i pracą! Oto więc, głoszę czem prędzej, dobra nowina: alkohol jest w Mongolii Wewnętrznej za darmo. Przynajmniej jeśli porównać tutejsze ceny z cenami z okrutnej pod tym względem Indonezji. Porzućmy jednak hiperbolizację i przyjrzyjmy się morzu możliwości.

Puszkę piwa można mieć za zeta, butelkę smacznego harbina za 1,25 zł. Ale czary z mleka zaczynają się dopiero na regałach (zwróćcie uwagę, jeśli pamiętacie moje jęczenie z Indonezji, na liczbę mnogą) z konkretniejszymi trunkami.

Dla oszczędnych oraz muszących tu i teraz. Sympatyczna zielona butelka pięćdziesięciostopniowej wódeczki, sto mililitrów, kosztuje w promocji 0,99 yuana, czyli około 50 groszy.

Dla kolekcjonerów oraz estetów. Podobne liczby, ale w ceramicznej szklaneczce, którą można sobie umyć i użyć powtórnie, około 3 zł.

Dla podróżników oraz wszystkich tych, co zawsze muszą mieć przy sobie. Blaszane piersiówki. Wstępnie napełnione, refill we własnym zakresie. Pojemności od 120 ml do 200 ml. Od 6 do 8 złotych. 

Dla militarystów. Jak wyżej, tylko nieco więcej i w solidnej w wojskowej manierce. Około 20 złotych.  
            
            Dla jedermannów. Standardowa połóweczka. 38 do 62%. Od 3 do 7 zł.

Dla turystów. Moc i pojemność podobne, ale w skórzanym lub skóropodobnym bukłaku. Na rzemyczku, po opróżnieniu można powiesić na ścianie. Dostępne kształty bukłaków: nerkowato-workowaty asymetryczny, jurtopodobny z rogami po bokach, kindżał. Dostępne kolory: kremowy, czerwony, niebieski, żółty. Dostępne zdobienia i dodatki: plastykowe kamienie szlachetne oraz przytwierdzony do bukłaka zestaw: nożyk, pałeczki i czarka. Najpopularniejsze wzory: Czyngis Chan, Rumak, Jurta, Wilk, Osioł. Około 13 złotych.

Dla dusz towarzystwa. Pięciolitrowy plastykowy baniak. 62 procent, 24 zł.

Dla miłośników zagadek i tych, co to im na głowy padło (zwanych niekiedy koneserami). Eksponowana w zamkniętej szklanej skrzyneczce filigranowa kryształowa flaszka o pojemności trzech litrów.  56 procent, 79 800 yuanów. Czyli mniej więcej 40 000 złotych. Jeśli ktoś potrafi odpowiedzieć na nurtujące mnie pytanie „WTF?”, będę dozgonnie wdzięczny.
            

            Ech, wszystko pięknie, tylko nie ma, do diabła, z kim pić...

Klasyk na dziś:

Z trudem tam dotarł, gdyż  gondolier, który był na usługach fabryk koronek i szkła, starał się wszędzie wysadzać go dla zwiedzania i zakupów, i gdy dziwaczna jazda przez Wenecję zaczynała wywierać swój czar, handlowy ten okpiświat, duch kupiecki upadłej królowej, przykro trzeźwił zmysły.

Tomasz Mann, Śmierć w Wenecji

6 comments:

  1. To była gołębica, ale i tak gratuluję bardzo lotnego, nomen omen, konceptu.

    Gratuluję też poradzenia sobie z zagadką bez solwa, mam nadzieję, że jak wrócicie będziemy mogli wykorzystać zdobyte przez Was doświadczenie w praktyczny sposób (tj. grając w przygodówki). :P

    Na pytanie "WTF?" odpowiedź brzmi: dla burżujskich hipsterów (z komunistycznego (k)raju). Mnogość wyboru nieco przytłacza, na szczęście jednak wersja "dla farmaceutów", 96% (v/v), nie wydaje się być ogólnodostępna.

    ReplyDelete
  2. Michał! To ja mam ochotę napisać: WTF? Skąd taki dobór lektur, zacnych skądinąd i adekwatnych, ale że Cię wzięło na "Śmierć w Wenecji" z nagła? Jestem ciekawa, co powiedziałbyś na film? A tak właściwie to nawiązujesz do lektur bieżących czy rekonstruujesz intelektualny dorobek życia przy okazji poszczególnych wpisów? Wiem, że już wcześniej czytałeś Manna, ale czy teraz wróciłeś do tego?

    Trochę rozczarowuje melancholijny ustęp, choć skoro nie rozwinąłeś wynurzeń z tego nurtu to pewnie melancholijny stan skupienia był krótkotrwały. I dobrze, pogłębianie i rozbebeszanie go na forum nie jest warte tych chwil ekscytacji perwersyjnej gawiedzi (czyli czytelników takich jak ja. Cóż... chyba można zredukować tę grupę do mnie;).

    McDonald's jest jakimś motywem przewodnim Twoich zapisków. Celowo i świadomie?

    ReplyDelete
  3. A propos końcówek poprawnych genderowo - możemy o tym dyskutować godzinami, chociaż mamy raczej wspólnotę przekonań, tzn. ja uważam, że tam gdzieś można, tam raczej się powinno, ale bez fundamentalizmu i dosłowności... Tak w skrócie. Natomiast jedno z najlepszych polskich czasopism internetowych (w każdym razie dla psychopatów takich jak ja, kochających teorię:) - Praktyka Teoretyczna (http://www.praktykateoretyczna.pl/index.php/dla-autorek/) swój dział ze wskazówkami edytorskimi itd. tytułuje: "Do autorek". Odbieram to jako przewrotne i urocze, a nie prowokacyjne i głupie, ale pewnie różnie można to czytać.

    ReplyDelete
  4. Przez chwilę pomyślałem, że mają bukłak w kształcie Czyngis Chana, to byłoby coś! Intryguje popularność osła. Cenowo racja, chyba rekord świata, Gruzja wysiada, zwłaszcza 5 litrów wydaje się być dobrą inwestycją (chyba, że to w pakiecie z okularami i białą laską).

    ReplyDelete
  5. Umgenni...

    Tak, racja, gołębica... Gołębica? Bez sensu!

    Istotnie, wersja dla farmaceutów nie wydaje się być popularna. Wiesz, ludzie tu są jednak porządni, spokojni. Kulturalnie, sześćdziesięcioośmioprocentowy literek do obiadu - oczywiście, ale żeby zaraz 96-kę! To już byłoby pijaństwo!

    Julio...

    Przecież wiesz, że pod jednym względem jestem jak Alvy z Annie Hall. Czytam wszystko, co ma "śmierć" w tytule ;)

    Poza tym rzeczywiście chciałem jeszcze pocisnąć Manna. Odpowiadając na kolejne Twoje pytanie: lektury są świeże. W niektórych przypadkach zresztą strasznie mi wstyd, że nie przeczytałem ich lata wcześniej... Mam w każdym razie ostatnio na lekturę sporo czasu, więc nadrabiam zaległości. W żaden sposób nie nawiązuję cytatami do wpisów, kolejność lektur jest chronologiczna, ale niekoniecznie czas czytania był perfekcyjnie zbieżny z czasem pisania. Chociaż wiesz, jak będę sławny, ludzie zaczną interpretować, szukać symboli, genialnych nawiązań, korespondencji z największymi tekstami - wtedy cicho sza ;D

    Dobra, dość! O lekturach pogadamy sobie na spokojnie za trzy tygodnie. Jak już skończymy dyskusje o filmach ;)

    Bywam w Makdonaldzie co najmniej 4 razy w tygodniu, spędzam tam dobre - chwila kalkulacji - 10, może 12 godzin tygodniowo. Z różnych względów, przede wszystkim jest to w Hohhocie najwygodniejsze za dnia miejsce do pisania. Ale, jak celnie zauważyłaś, ma również swój mniej lub bardziej uświadomiony impact... Swoja drogą przyszło mi do głowy, że McD powinien nakręcić o mnie dokument, mocną odpowiedź na Super Size Me. Jem i jem a chudnę ;D

    Juriuszu...

    Pięciu litrów, choć oferta cenowa istotnie jest zacna, nie dam rady przywieźć. I tak, jak zawsze, będziemy mieli problem z nadbagażem... Chyba zdecyduję się na 1,5 litra, 68%, z osłem. Czarki już mam. Przetestujemy za miesiąc i tydzień ;)

    ReplyDelete
  6. Michał, ale Ty ćwiczysz - w przeciwieństwie do przeciętnego bywalca McD, co to po fali tłuszczu podlanego colą zalega na kanapie! A może, przy okazji, Chińczycy zastępują tłuste, "tradycyjne" składniki mięsne własnymi specjałami. Wątpię, by w tym regionie integralnym elementem były odwiedziny Tajemniczych Klientów :)

    ReplyDelete