Sunday, December 25, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XX


Rozdział XX, w którym...
Nie możemy żyć bez szkoły • jak na Borneo pada, to pada • na pace przez dżunglę i spaliny • pazerni flisacy znad rzeki Amandit • czy w Malaris jest malaria • kajun manis, rambutan i międzynarodowa kompania • bursztynowa Mutia • nocny autobus z mięsem • homestay zwany homestayem • Aye, aye, Merry Christmas
Wisma Hotel, Loksado, Kalimantan, noc ze środy, 21 grudnia na czwartek, 22 grudnia 2011, za kwadrans ósma
Poznany wczoraj podczas lunchu miejscowy nauczyciel przyszedł po nas za dwadzieścia ósma, dwadzieścia minut przed czasem. Nie ucieszyła mnie jego hiperpunktualność, ani trochę nie ucieszyła. Siedzę na łóżku po szybkim i skromnym hotelowym śniadaniu i tępo patrząc w ścianę dochodzę do siebie po nocy w zatęchłym pokoju, a koleś opowiada mi łamanym angielskim, że jego szkoła wkrótce ma otrzymać status szkoły międzynarodowej. Porywające... Ale słowo się rzekło. Zgodziliśmy się przecież, i to zupełnie nie po pijaku, z samego rana odwiedzić jego uczniów...
W gruncie rzeczy jednak nie było najgorzej, nie tak źle na pewno, jak się spodziewaliśmy. Choćby z tej prozaicznej przyczyny, że kiedy tylko wstąpiliśmy w progi szkoły, lunął deszcz. Deszcz o rzęsistości jak najbardziej godnej pory deszczowej, i gwałtowności, która w mgnieniu oka uczyniłaby z nas mokre plamy, gdybyśmy byli wtedy w drodze.
Na początek zaproszono nas do zastawoionego dziesiątkami pucharów dyrektorskiego gabinetu i poczęstowano herbatą. Nie wiem co się dodaje do herbaty na Borneo, ale napój ów smakuje tu bardzo specyficznie, jakoś tak miodowo-ziołowo. I słodko, cukier dostaje się z automatu. Potem przyszła kolej na długą sesję fotograficzną. Każda nauczycielka musiała swoim blackberry lub miejscową podróbką strzelić sobie z nami fotę. Wszelkie rekordy bił jednak jakiś wąsaty woźny, który odnalazł w sobie najwyraźniej powołanie do modellingu i wbijał się w każde możliwe ujęcie. Piszę woźny, ale Renata i Oliver twierdzą, że to był dyrektor. Nie wiem, wszystkie te ich mundury były w podobnie militarnym klimacie a na pagonach nie było stopni. Niektóre ze zdjęć trafić mają do szkolnej galerii gości, w której wiszą już jacyś Holendrzy i Francuzka. Trochę to wygląda, szczególnie w kontekście niewyraźnych min fotografowanych obcokrajowców, jak ściana ofiar jakiegoś psychopaty, ale co kraj, to obyczaj w końcu, niech mają. Wreszcie przyszła pora na odwiedzenie uczniów w ich klasach. To wypadło słabo. Robiliśmy co mogliśmy, ale nawet pytania o wiek uczniów i o to, ile dziś mają lekcji okazały się za trudne, nawet dla szóstoklasistów. Chociaż w sumie co się dziwić, skoro sami nauczyciele angielskiego mówią nie lepiej niż moi uczniowie z grade 2 w Jakarcie. Szkoła międzynarodowa, powodzenia...
To by wlaściwie było na tyle, przyszła pora, żeby nasz kolega po fachu pomógł nam dostać się w miejsce, z którego odchodzą ciężarówki do Loksado. Ale wciąż lało. Zwiedziliśmy więc jeszcze kilka klas oraz pokój medyczny. Ciekawe miejsce, ze ścianami oklejonymi plakatami dość agresywnej kampanii antynarkotykowej i złowrogimi zdjęciami „małych doktrów”, którzy asystują chyba higienistce. Przejrzeliśmy też podręczniki, z których dzieci uczą się matematyki. Nie mogę, muszę się podzielić zadaniem nie do pobicia, obok którego wydrukowano rysunek ślicznych białych króliczków jedzących marchewki:
Agus has 12 rabbits. One day 2 rabbits are slaughtered. What is the part of slaughtered rabbits of all Agus’ rabbits?
Dobra, zaczęło się robić naprawdę późno, kolejni nauczyciele ciągle przychodzili po kolejne, coraz bardziej wykręcone foty. Szacun dla Olivera, że to ze stoickim spokojem przetrzymał. Dzieci też coraz śmielej zacieśniały krąg wokół nas. W pewnym momencie zrobił się już z tego prawdziwy atak zombie, małe potwory zaglądały przez okno, kilka rzędów napierało przez otwarte drzwi, taranując się nawzajem. Na szczęście nasz znajomy wpadł na pomysł, że możemy pojechać becakiem na przystanek pickupów. Same pickupy, jak powiedział, są zadaszone, więc nie straszna nam będzie ulewa. Spoko, lepsza ulewa niż wysyp żywych trupów w biało-czerwonych mundurkach, jedziemy. Ale będziemy potrzebowali dwóch becaków. Dwóch, a po co? Hm. Niech pomyślę, mam tu dla Ciebie zadanie, jeszcze lepsze niż to z króliczkami i lepsze niż z turystami w Borobudur i lepsze niż z Mr. Erosem, sprzedawcą pamiątek. Uwaga, daję. Jest nas trójka, mamy trzy plecaki, w tym jeden około 70-litrowy. W becaku są dwa miejsca. Ile potrzebujemy becaków? Jeden. Dobra, nie teoretyzujmy, sprawdźmy to.
Sprawdziliśmy. Gość miał rację. Morał: prawa matematyki i fizyki nie imają się indonezyjskich środkow transportu. Zamiast rozkminiać temat, spytaj tubylca.

              Jazda pickupem, w kontekście cudownych widoków i przyrody, którą mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki, była jednym z highlightów naszych dotychczasowych wakacji. A raczej byłaby, gdyby nie to, że, też jakoś wbrew zachodniej myśli fizycznej, wiało w nas spalinami. Mnie ściskało w gardlem, może od wstrzymywania oddechu, Renatę rozbolała głowa a Oliverowi zrobiło się niedobrze. Czterdzieści kilometrów w dół i w górę po wzgórzach ciągnęło się w nieskończoność. Ale dojechaliśmy, a nim zameldowaliśmy się w hotelu Wisma i wyszliśmy na lunch, czuliśmy się już zupełnie normalnie.
                W leżącym nad rzeką Amandit Loksado kończy się droga. To krótkie zdanie daje w zasadzie pełny obraz sytuacji, odpowiada ono również na pytanie, dlaczego wioska ta jest punktem startowym wędrówek po dżungli i spływów bambusowymi tratwami.
Tratwy, niestety, okazały się drogie. Około 85 złotych za dwie godziny spływu, na tratwę wchodzi trzy osoby plus przewoźnik. W Polsce wynajmuje się dwuosobowy kajak za 35 zeta na dzień... Nie wiem, czy to brak konkurencji decyduje o tak irytujących stawkach, czy lenistwo miejscowych. Może wolą po prostu zrobić jedną drogą wycieczkę dla bogatych turystów niż cztery dla normalnych? Najwidoczniej im się to spina. Albo wolą narzekać na biedę, niż chwycić za bambusowy drąg i płynąć. Przez długi czas się wahałem, bo nie lubię przykładać ręki do cenowych nadużyć, ale naprawdę chciałem spróbować białego szaleństwa. Rzeka wyglądała klawo. Dobry spadek, silny nurt, sporo zakrętów i głazów. I gorejąca zielenią dżungla po obu stronach. Postanowiłem dać szczęściu i przewoźnikowi szansę. Zaproponowałem, że jeśli znajdzie jeszcze dwie osoby – widziałem, że przyjechali po nas jeszcze jacyś biali – to ja się piszę, za jedną trzecią ceny. Z początku nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi i powtarzał, że jeśli chcę płynąć sam, to i tak płacę za całość. W końcu zajarzył. Ale innych chętnych nie było. Szczęście i Charon z Loksado nie wykorzystali swojej szansy. Szkoda, jednak płacenie 250 000 byłoby wręcz niemoralne, a przynajmniej wiem, że próbowałem.
                 Co się jednak nie napływałem, to się z nawiązką nachodziłem. Po południu wybraliśmy się wzdłuż rzeki do wioski Dayaków. To już nie to, co kiedyś, gdy cała społeczność zamieszkiwała w jednej ogromnej chacie tworzącej boki kwadratowego dziedzińca. Chata nadal stoi, ale rodziny mieszkają osobno w małych domkach, na których gankach przesiadują, obierając orzeszki ziemne. W wiosce jest  już elektryczność, przy niektórych chatach stoją też dziwaczne konstrukcje przypominające anteny satelitarne własnego wyrobu. Wierzyć się nie chce, że mogą działać... Mimo to ciepłe popołudnie ciągnie tu w nieskończoność, a wszyscy, młodzi i starzy, zdają się leniwie nim cieszyć. Wioska nazywa się Malaris. Mam nadzieję, że zbieżność jest przypadkowa, bo komary żrą na potęgę.
Siedzę w obszernym lobby, które, pewnie za sprawą potężnych drewnianych wrót, przywodzi na myśl europejski dworek, w którym urządzono hotel. Przyjemnie tu. Tym bardziej, że z zewnątrz dobiega śpiew nocnych ptaków niknący w głośnym szumie. Albo to tylko Amandit, nad którą stoi hotel, albo znowu pada...

homestay bez nazwy, Balikpapan, Kalimantan, noc z piątku, 23 grudnia na sobotę, 24 grudnia 2011, dziesiąta

                No to udało się. Po dwudziestu sześciu godzinach w pickupie, becaku, autokarze, na promie i w angkocie, zacny zetsaw, dotarliśmy do Balikpapan. Umyliśmy się wreszcie i przebrali w trochę pomięte, ale mimo wszystko świeże rzeczy, najedliśmy się, wręcz na zapas, nawet zrelaksowaliśmy nieco. Juto rano znów w drogę.
                Pora tymczasem na krótką relację z pomyślnie zakończonego etapu. 
Ciężarówka z Loksado do Kandangan miała ruszyć, jak wynikało z wczorajszej łamanej pogawędki z kierowcą, o szóstej trzydzieści rano. Po raz kolejny więc w czasie naszych – tak zwanych – wakacji przyszło nam wstać przed świtem. Spakowaliśmy się sprawnie i pospieszyliśmy pod warunga. Istotnie, kierowca, ten sam, który wiózł nas wczoraj, był już na posterunku. Wygląda na to, że rozkład jazdy ciężarówek opiera się na rozkładzie dnia ich właścicieli. Z samego rana ruszają oni do Kandangan, zabierając chętnych, którym uda się ich złapać, wracają do Loksado na noc, kiedy w satysfakcjonującym stopniu napełnią paki pickupów. Z tego zatem wynika prawidłowość, o której mówili miejscowi. Do Loksado tylko około południa, ewentualnie po południu, z powrotem tylko rano. Z tego też wynikać może stosunkowo wysoka cena za pokój w hotelu Wisma. Jak już dojedzie się do wsi, nie ma odwrotu aż do świtu...
Tym razem Renata i Oliver, chcąc uniknąć powtórki z oddychania spalinami, zajęli miejsca w szoferce. Ja zasiadłem na pace razem z nowo poznanymi: Niemcem, jego towarzyszką Kolumbijką, Francuzem i sporym ładunkiem lasek kayu manis, czyli cynamonu. Jakby zmielić wszystkie te długie laseczki wysuszonej kory i zapakować  w paczuszki z napisem Kamis, byłoby to warte co najmniej parę tysięcy złotych. Nie polecam entuzjastom higieny takiej przejażdżki. Kto raz zobaczy wszystkie te pęki wonnej przyprawy rzucone byle jak na brudną podłogę, między kanistry, palety jajek i plecaki, ten niechybnie będzie musiał  zrezygnować ze świątecznej szarlotki... Chociaż z drugiej strony... Zarazki chyba się wypieką na śmierć, czyż nie?
Podróż upłynęła nam szybciej i przyjemniej niż poprzedniego dnia. Kiedy tylko za pomocą pożyczonej z warunga łyżki pochłonąłem kupione tuż przed wyjazdem śniadanie, zapakowany w szary papier nasi kuning, żółty ryż z mleczkiem kokosowym, sosem cynamonowym – chyba że to te laseczki tak pachniały – i zanurzonym w nim losowym kawałkiem kurczaka, zająłem się rozmową z Niemcem. Razem z Kolumbijką podrużuje on w kierunku przeciwnym do obranego przez nas, z Sulawesi przez Borneo na południe, było więc czym się wymieniać. Przewodniki lonely planet idą w odstawkę przy starej dobrej wymianie najświeższych wieści z gościńca... Tym lepiej nam się rozmawiało, że i nasz sąsiad zza Odry prawie nie spotykał na swojej drodze podróżnych z naszego kawałka świata. Oprócz Francuza, który przez większość czasu milczał. Widoki mieliśmy jeszcze bardziej nieziemskie niż wczoraj, porośnięte dżunglą strome wzgórza magicznie tonęły w porannej mgle. I lekkiej mżawce, która nie pozwalała nam zapomnieć, że poza Jakartą pora deszczowa to w istocie pora deszczowa.
                Na jednym z krótkich postojów, podczas których kierowca załatwiał jakieś swoje tajemnicze sprawy, Niemiec – piszę ciągle Niemiec, bo w sumie nawet się sobie nie przedstawiliśmy – pozbierał zalegające na drodze owoce rambutan. Jakoś nie miałem wczesniej okazji spróbować ich na surowo, a warto, zdecydowanie warto. Z wyglądu przypominają kasztany o bardzo długich i miękkich kolcach i żywoczerwonej barwie. Obiera się je wbijając palce pod skórkę i odrywając ją. Obrany owoc przypomina wiekie winogrono, tak też smakuje. Świetna przekąska na drogę i rozmowę, smaczna i orzeźwiająca, a przy tym wystarcza na długo, bo obieranie zamuje sporo czasu. I można rzucać dużymi podłużnymi pestkami do celu.
                 Kiedy zajechaliśmy na dworzec auobusowy, rozpadało się na dobre i wszyscy dostali normalnego w takiej sytuacji przyspieszenia. Niemiec z Kolumbijką wskoczyli w busik do Banjarmasin. Ja pobiegłem się dowiedzieć o transport do Balikpapan. Powiedziano mi, tak przynajmniej zrozumiałem, że autobus odjeżdża o piątej. Czyli za jakieś dziewięć godzin. Szybka narada z Francuzem, który też zmierza na północ. Postanowił zostać na dworcu i czekać. My poprosiliśmy kierowcę, żeby podrzucił nas do centrum. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co zrobić z całym dniem czekania, potencjalnie w deszczu, ale dworzec z jego mieszkańcami wydawał się nie być konkurencją w stosunku do niczego, co mogło nam przyjść na myśl.
W drodze wyklarował się w naszych głowach plan, który mógł się powieść. Postanowiliśmy udać się do hotelu Mutia – który odwiedziliśmy pierwszego dnia, ale w nim nie nocowaliśmy, choć miał wi-fi, bo okazał się za drogi – i poprosić o możliwość posiedzenia w lobby przez parę godzin. Cóż mieliśmy do stracenia? Czasem tak dziwnie się składa, że dobry plan w trakcie realizacji okazuje się planem genialnym, a przynajmniej bardzo szczęśliwie trafionym. To właśnie nas spotkało, w osobie właściciela, który posadził nas na sofie pod telewizorem i kazał poczęstować się śniadaniem przygotowanym dla hotelowych gości. Zapłata za śniadanie w pakiecie którego jest korzystanie z vipowskiej poczekalni wydawała się być rewelacyjnym dealem, ale właściciel nie chciał słyszeć o pieniądzach... Tu już nam trochę było głupio, podziękowaliśmy grzecznie, ale się uparł. Wysłaliśmy więc Olivera do stołu, ale i to go nie usatysfakcjonowało. Nalegał i nalegał. Cóż było począć, po chwili wszyscy raczyliśmy się najlepszym śniadaniem, jaki spotkało nas od początku podróży. A potem telewizją i szybkim łączem. Koło trzeciej pożegnaliśmy się i podziękowaliśmy po raz kolejny, wręczając zdziwonemu zacnemu człekowi pierwszy wianuszek bałtyckich bursztynów.
Z jednej strony żal mi bylo Francuza, który cały ten czas spędził na dworcu, z drugiej liczyłem jednak, że zobaczymy go na posterunku, co będzie oznaczało, że dobrze zrozumiałem informację o autobusie o piątej. Dobrze zrozumiałem, zobaczyliśmy go, kiedyśmy tylko wygramoli się z rzężącego resztkami sił becaka (sporo becaków w Kandangan poruszanych jest nie przez rowery, lecz skutery). Autobus też już czekał. Zapłaciliśmy po 130 000 od osoby, co biorąc pod uwagę dwanacie godzin jazdy, które dzieliło nas od Balikpapan, wydawało się ceną sensowną. Tym bardziej, że dwanaście godzin od piątej po południu daje piątą rano. Ergo ominąć miał nas koszt noclegu. Tym bardziej po wtóre, że zamiast ciasnego i dusznego minibusa, którego się spodziewałem, czekał na nas autokar. Może nie luksusowy, ale z klimą i siedzeniami rozkładanymi aż do pozycji poziomej. Może są po prostu zepsute, ale jakie to właściwie ma znaczenie...
                Długa droga upłynęła nam zdrowo i spokojnie jak, mam nadzieję, nadchodzące Święta. Szczególnie zdrowo i spokojnie zrobiło się koło dziewiątej, kiedy kierowca się zlitował i wyłączył dudniącą w głośnikach muzykę, dzięki czemu nie tylko ja zdołałem się wyspać. W przerwach między drzemkami, okraszonymi pokręconymi marzeniami sennymi, próbowałem obserwować las, przez który jechaliśmy. Jakkolwiek jednak nocna podróż przez dżunglę brzmi klimatycznie, niewiele dało się dostrzec w całkowitej ciemności. Tylko blady blask energooszczędnych świetlówek – zabawne, że nawet w takiej dziczy nie spotyka się praktycznie tradycyjnych żarówek, wciąż tak popularnych w Polsce – ukazywał od czasu do czasu ganek wciśniętego w gęste zarośla domku. Kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się też w leżących po drodze wioskach, raz, przed czwartą, na dłużej. Dało radę pójść do toalety i na wczesne śniadanie, sehur normalnie. Dobre dwie godziny czekaliśmy na prom, którym skróciliśmy sobie drogę przez zatokę. Niestety z tego etapu pdróży pamiętam tylko industrialne rytmy maszynerii, przy których bardzo dobrze się spało. Szkoda, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Jeszcze się nacieszę morzem, może do znudzenia...
Do Balkpapan wjechaliśmy, z trzygodzinnym opóźnieniem, o ósmej rano, po kolejnym kwadransie jazdy angkotem byliśmy w centrum. Poszukiwania hotelu trochę nas z początku podłamały. Albo drogo, albo nie ma miejsc. I wtedy oczom naszym ukazała się tablica z numerem telefonu, napisem ‘homestay’ i drugim napisem ‘Rp. 100 000’. Tylko gdzie ten homestay? Zadnej strzałki, adresu... Byłem przekonany, że obejdziemy się smakiem. Renata i Francuz nie dali jednak za wygraną. Kiedy ja poszedłem do kolejnego hotelu, gdzie jedyny dostępny pokój był apartamentem za 399 000, zeksplorowali okolicę i, spryciarze, znaleźli. Przyjemny hostelik z kilkoma sporymi i całkiem czystymi pokojami. Zdecydowaliśmy się, w nagrodę dla mojej dzielnej żony, która od początku wyjazdu nie narzeka na niewygody, na opcję z osobną łazienką i dodatkowym materacem za 140 000. I tak nieźle. Francuz zajął pokój obok. Wszyscy z entuzjazmem przyjęliśmy informację, że miła gospodyni za 10 000 od kilograma może nam zrobić pranie. Nie wie chyba dziewczyna, na co się porywa...
Jak się okazało, dygresja, mają tu na przestronnym ganku wyjątkowo wielkie karaluchy. Które oczywiście biegają pod nogami, bezczelne, jakby wiedziały, że nic im nie zrobię, bo nie lubię chrzęstu rozgniatanych pancerzyków. Przed chwilą jeszcze podszedł do mojego fotela monstrualnych rozmiarów szczur, który jakoś nie kwapi się wcale do zabrania się za dezynsekcję....
Balikpapan jest bezsprzecznie, choć może relatywnie, ładnym miastem. Podobnie jak Kandangan, jest stosunkowo czysty, chodniki zdobią donice z roślinami, a krawężniki są estetycznie pomalowane na biało i czarno. Ze stanu 3:3 Balikpapan wychodzi jednak na prowadzenie. 4:3 za pojemniki do segregacji śmieci. Pewnie, jak w Polsce, ludzie nie używają ich zgodnie z przeznaczeniem, ale są. 5:3 za obecność McDonaldsa, KFC, Pizzy Hut, Starbucksa i najlepiej zaopatrzonego hipermarketu – konkretnie znanego nam ze stolicy, choć w uboższej wersji Hypermartu – jaki spotkaliśmy w Indonezji. Nie żeby te sieciówki były jakoś nieodzowne, ale skoro już znaleźliśmy się w mieście, żeby odpocząć po i przed podróżą, niech to będzie miasto pełną gębą. Ma to jednak, ma się rozumieć, swoją ciemną stronę. Dotychczas udawało nam się zamykać budżet dzienny, z noclegami i transportem, w mniej więcej 400 000 rupii (circa 135 złotych) na całą trójkę. Dziś wydaliśy dwa razy tyle. Ale jak mogłem na przykład nie kupić oldskulowych conversów na wyprzedaży za jedyne 18 zeta, co z tego, że będę je woził przez pół Indonezji, a potem przez pół świata do Polski? No i tak się jakoś nazbierało...
W grucie rzeczy jednak nie mamy tu nic do roboty, przyjechaliśmy do Balikpapan jako do miasta portowego, żeby złapać prom na Sulawesi, czyli Celebes. Postanowiliśmy więc, zaznawszy względnego odpoczynku od dziczy, jak najprędzej ruszać dalej.
Pierwsze biuro zajmujące się kolportażem biletów okazało się nie obsługiwać promów. Ale skoro już tam trafiliśmy, postanowiliśmy  sprawdzić ceny przelotu, na wszelki wypdek, gdyby na statek trzeba było czekac kilka dni. Niedobrze, najtańsze bilety, na pojutrze, to koszt rzędu 850 000 za osobę... Po kilku kolejnych agencjach celujących tylko w linie lotnicze, trafiliśmy wreszcie do biura bardziej wszechstronnego. Dwie panie, odkryliśmy z ulgą, wspólnymi siłami były w stanie dogadać się z nami w mieszaninie angielskiego i indonezyjskiego. Na rejs do Pare-Pare, na który liczyliśmy, musielibyśmy czekać do poniedziałku. Długo. Jutro w południe wypływa jednak statek do Makassaru. Najtańsze bilety za 175 000 od dorosłego, 130 000 za dziecko. No to Makassar. Wiąże się to z dodatkowymi 150 kilometrami do pokonania na drodze do regionu Tana Toraja, na którym nam zależy, ale nie tracimy dwóch dni na bezsensowne siedzenie w mieście. Mieście może ładnym, ale w którym nie ma raczej niczego ciekawego. Jedno „ale”. Biuro jedynie udziela informacji, bilety musimy nabyć w siedzibie kompanii Prima Vista... 
                No to powtórka z Pelni, kołatało nam się po głowach po drodze. Pelni dostało od nas trzy szanse w dwóch miastach i zmarnowało je wszystkie. Brak elementarnego angielskiego, elementarnej chęci komunikacji i każdorazowe długie czekanie, aż nasze zapytania nabiorą mocy urzędowej... Jak w tym kontekście wypadnie mniejsza Prima Vista?
                Otóż wzorowo. Uprzejmy pan zza kontuaru zapytał w czym może pomóc, jasno przedstawił nam ceny biletów poszczególnych klas na poszczególnych trasach, jeszcze wytłumaczył – posiłkując się zdjęciami! – czym się która klasa charakteryzuje. Po krótkim namyśle zostaliśmy przy pierwotnym wyborze. Makassar, jutro, klasa ‘ekonomi’. Najtańsza. Dla prawdziwych twardzieli. Damy radę, mam nadzieję. Się zobaczy. W każdym razie, co bardzo nas urzekło, każdy z nas ma w bilecie po trzy kupony na posiłki ze stołówki. Co by to ne było, fajna sprawa.
                Jutro rano znów w drogę. Na spotkanie rozszalałych sztormów, na spotkanie przerażających potworów Mórz Południowych, na spotkanie przygody.  All hands! Ply to windward! Get cracking, ye bloomin’ cockroaches! Borneo served me well. But now, by the Gods of sea and sky, make way for Celebes!

Thursday, December 22, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XIX


Rozdział XIX, w którym…
Pięć punktów do zrealizowania • paranoiczny klimat Banjarmasin, miasta przewodników • gdzie się zagubiły zagubione świątynie • Banjarmasin od kuchni • Wenecja Azji, czyli piechotą na płyający rynek • zasłużony dzień relaksu • wodą czy lądem • bursztynek dla Leo • co porywa dworcową publikę • w drodze • ludzie-ptaki • czy to na pewno jeszcze Indonezja
  
Mira Hotel, Banjarmasin, Kalimantan, noc z poniedziałku, 19 grudnia na wtorek, 20 grudnia 2011, dochodzi dziesiąta
Plan na dzień pierwszy nie był skomplikowany i jako taki pozostawiał złośliwej rzeczywistości niemałe pole do popisu...

Punkt pierwszy. Dostać się na lotnisko. O nietypowej porze, bo gdzieś na czwartą rano. Nasza szkoła potrafi zaskakiwać, nie powiem. Żeby zrobić ksero, trzeba wypełnić odpowiedni druczek i złożyć go na ręce pana kserokopiarza na trzy dni przed aktem kserowania. Nie, to nie żart. Raz złożyłem podanie dzień przed planowanym testem i musiałem go przekładać... A tu proszę, okazało się, że jeden z panów Andri może przysłać kierowcę, który zawiezie nas na Soekarno-Hatta Airport. Sami z siebie to zaproponowali, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Wiecznie zatroskana i zdziwiona mina pana Andri zrobiła się jednak jeszcze bardziej zatroskana i zdziwiona, kiedy oznajmiliśmy, że będziemy czekać pod naszą wieżą o 3.30 nad ranem... Pojawiliśmy się na miejscu punktualnie, licząc się z tym, że możemy po kwadransie czekania na gwałt łapać taksówkę, co na pewno nie byłoby łatwe, a mogłoby się okazać niewykonalne. Długośmy się nie stresowali, kierowca przyjechał w ciągu 60 sekund. Nasz szkolny autobus dostał skrzydeł na opustoszłych drogach pogrążonych w mroku nocy. Po czterdziestu minutach byliśmy już po odprawie, kontroli i uiszczeniu bzdurnej opłaty wyjazdowej. Standardowy przykład azjatyckiej walki o wskaźniki ekonomiczne, zamiast wliczyć opłatę w cenę biletu, stawia się kilka bramek i już bezrobocie spada. Cud gospodarczy... Tak czy inaczej, początek wakacji dobrze rokuje.  
Punkt drugi. Dolecieć na miejsce. Wierzę w statystyki, które nie pozwalają mi wierzyć w katastrofę lotniczą. Limit Polaków, którzy w takowych giną, wyczerpał się chyba co najmniej na kilka najbliższych lat... Istotnie, dolecieliśmy. Może to zasługa broszurek wetkniętych w fotele, na których wypisano, po indonezyjsku i angielsku, modlitwy w intencji bezpiecznego lotu dla muzułmanów, protestantów, katolików, buddystów i hinduistów. Lion Air sprytnie podchodzi do sprawy, ryzyko żadne, a któryś bóg może okaże się prawdziwy i dopomoże, jakby co. 
Punkt trzeci. Odebrać bagaż. Tu też wierzę w statystyki, które z każdym kolejnym lotem przybliżają mnie do dnia, kiedy mój jak zawsze zapakowany w gruby worek na śmieci plecak nie wyjedzie na pas odbiorczy. Przez chwilę myślałem już, że dzień ten właśnie nastąpił. Wózek został rozładowany, pas opustoszał, plecaka nie ma. Ale przyjechały jeszcze dwa wózki i po chwili wysłużony deuter został wesoło ciśnięty do odbioru.  
                Zabawne, nie wiem dlaczego, ale Borneo jakoś mi się zawsze kojarzyło z niebem zasłanym kłębami stalowoszarych chmur. I takim właśnie niebem przywitała nas jedna z dwóch największych wysp Indonezji i jedna z czterech największych na świecie. Trochę się przez chwilę poczułem jak w ojczyźnie. A później wysiadłem z samolotu i upał przywrócił mi zmysły.
                Punkt czwarty. Dostać się do miasta. Jakieś 24 kilometry. Taksówka ponoć za 75 tysięcy, ale nawet nie sprawdzaliśmy aktualności tej informacji, doszliśmy do głównej drogi i zaczęliśmy się rozglądać za angkotami, czyli mikrobusami, ktore na Kalimantanie określa się, od popularnego tu modelu mitsubishi, mianem coltów. Obawiałem się trochę co też usłyszę od kierowcy zapytanego o cenę przejazdu. Z początku nie usłyszałem niczego, bo gość zaczął coś kreślić na zakurzonej szybie. Słabo mu to szło, niewiele zrozumiałem. Sprawa jednak szybko się wyjaśniła, kiedy kierowca zauważył, że coś kleję w bahasa. 10 000 od osoby. Zgadza się z przewodnikiem. Poczekaliśmy, aż oklejony plakatami Christiano Ronaldo i Valentino Rossiego busik trochę się wypełni i ruszyliśmy.
Po dwudziestu minutach wylądowaliśmy na dworcu autobusowym o dziwacznej nazwie Km 6 odległym od centrum Banjarmasin o kolejne 4 kilometry. Wymijajc naganiaczy pospieszyliśmy w kierunku żóltych busików wyglądających na miejskie. Dobry strzał, po kolejnych dziesięciu minutach byliśmy na miejscu.
Punkt piąty. Znaleźć nocleg. Na to zeszło nam trochę czasu. Jeden z tanich homestayów, Diamond, był zamknięty na głucho, drugi, znaleziony przypadkiem, był pełny, trzeci, Borneo, wyglądał, jakby co najmniej kilku poprzednich gości zmarło w swoim pokoju. Jakoś ekwilibrystycznie, na przykład wybuchając. 65 000 za noc kusiło, ale postanowiliśmy dać sobie jeszcze trochę czasu i ewentualnie wrócić. Odwiedziliśmy jeszcze jeszcze jeden hotelik, który okazał się za drogi i dwa, w których nie było miejsc. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Mira Hotel, gdzie za 150 000 dostaliśmy pokój z dużym łózkiem, czystą pościelą, ręcznikami, butelką wody i śniadaniem. I satelitą dla Renaty. Nie do przecenienia w obliczu newsa o śmierci Kim Jong Ila, który dziś gruchnął. Jednego pajaca mniej na świecie, zostało jeszcze parę miliardów. Wyjątkowo słabym timingiem wykazał się w tym kontekście Havel, na BBC i CNN prawie o nim nie mówią. O Cesárii Évorze tym bardziej. A o Filipińczykach walczących z wielką powodzią to już wogóle...   
Na pierwszym spacerze Banjarmasin zaprezentował nam się jako miasto wyjątkowo brudne i nudne, mimo że wyszło słońce, w którym zwykle wszystko wygląda lepiej niż zwykle. Przybijające pierwsze wrażenie ratują w pewnym stopniu wyjątkowo liczne i wyjątkowo kolorowe meczety. I tyle by było tej wyjątkowości.

Banjarmasin to miasto przewodników. Na początku ma się wrażenie, że oto spotkało się przypadkiem kogoś, kto przypadkiem zajmuje się organizowaniem wycieczek, a skoro już taka koincydencja miała miejsce, czemu by z niej nie skorzystać. Wrażenie, mija wraz z przypadkowym spotkaniem drugiego przewodnika. Przy trzecim zaczyna się już lekka paranoja, ściany zaczynają mieć uszy a każdy przechodzień wydaje się być tajnym agentem na usługach przewodnickiego wywiadu. Szczytem wszystkiego było dla mnie spotkanie z Mohammadem Tailah, który znalazł mnie w lobby naszego hotelu. Przedstawił się grzecznie, po czym oświadczył, że sąsiad powiedział mu, że byliśmy w jego homestayu. Diamond. Istotnie, byliśmy, było zamknięte, ale skąd gość się dowiedział, że aktualnie rezydujemy właśnie w Mira? Pewną wskazówką może być to, że od opuszczenia Jakarty widziałem dotąd jedną parę białych, ergo nieco zwracamy na siebie uwagę. Ale mimo wszystko... No nic, pogadaliśmy sobie o opcjach wycieczek trekkingowych, ale przy cenach Mohammada, może wynikających ze sławy, którą dała mu wzmianka w przewodniku Lonely Planet, nie bardzo było o czym gadać. Trzydniowa wycieczka po okolicy z noclegami i wyżywieniem kosztuje 1 750 000 rupii za osobę. Ponad sześćset złotych. Czyli ponad 1 800 złotych za trzyosobową grupę. Dużo, biorąc pod uwagę, że jedzenie kosztuje niewiele a nocuje się po wioskach Dayaków. Co samo w sobie jest bardzo pociągające, ale również nijak się ma do kasy, której Tailah za to żąda. Poradzimy sobie sami.
Banjarmasin zwany jest Wenecją Azji. Nie bardzo wiem przez kogo, ale żartowniś z niego pierwszego sortu, to pewne. Podobieństwa z Wenecją Europy kończą się na tym, że miasto pocięte jest kanałami Martapury, po których można, a czasem trzeba, poruszać się łodzią lub tratwą. Z czego zresztą sprawnie działający cech przewodników zrobił niesamowitą atrakcję. Za jedyne siedemdziesiąt złotych można się przepłynąć na floating market, pływający rynek, na który miejscowi pływają za zeta.
Listę mdławych atrakcji miasta zamykają dwie chińskie świątynie, które z braku lepszych pomysłów postanowiliśmy odnaleźć. Pierwszej za Chiny nie ma tam, gdzie wedle lonelyplanetowej mapy być powinna. Do drugiej trafiliśmy, po długich poszukiwaniach, choć centrum miasta wielkie nie jest. Do wnętrza niestety nie udało nam się zajrzeć, zmierzchało już i wrota były zamknięte. Samą okazałą budowlę obejrzeliśmy jednak dokładnie. Jest intrygująca, tak naszpikowano ją czerwonymi lampionami, smokami, posągami lwów, malunkami boskich wojowników i yingyangami, że bardziej niż chińską świątynię przypomina restaurację w China Town. Aż się zrobiliśmy głodni...
Ha, właśnie, dziś jeszcze nie było o jedzeniu! Nie bez powodu. Jedzenie, co mocno mnie zmartwiło, jest tu takie same, jak wszędzie. Jedynie proporcje są nieco inne. Banjarmasińczycy mniej chętnie niż jakartanie raczą się mie i bihunem, wybierając zamiast tego soto ayam, zupę z kurczaka gotowaną na mleku kokosowym, serwowaną z ryżem, i sate, szaszłyczki z kurczaka, których smakowity zapach miłosiernie pokrywa wszechobecny zapach śmieci i Martapury.


                Obudziłem się dziś kwadrans po piątej i trochę mnie kusiło, żeby sobie odpuścić. Jakiś złośliwy demon snu szeptał delikatnie, uwodzicielsko, że już za późno, że i tak nie zdążę nad rzekę przed wschodem słońca, więc lepiej jeszcze trochę pospać. Ale dzieki zaprawie z ostatnich mesięcy wczesne wstawanie nie boli już tak, jak kiedyś. Zwlokłem się więc z łóżka, ogarnąłem się jakoś i rzuciłem w Olivera jego ciuchami. O dziwo, wstał bez złorzeczenia.
                Po chwili maszerowaliśmy raźno pogrążoną w ciemności ulicą w stronę Martapury. No proszę, wystarczy znaleźć się nad jej brzegiem zanim nastanie świt i wszystko od razu wygląda pięknie. Śmieci nie widać, fale błyszczą, a samotny wioślarz na długiej łódce w świetle pierwszych promieni slońca to już zupełna magia chwili... Celem naszym był Pasar Kuin, najbliższy z pływających rynków, ale uznaliśmy, że jeśli bez asysty przewodnika się nie uda, też będzie spoko. Wschód słońca zawsze miło zobaczyć. Najmilej, jak wraca się z udanej imprezy albo dopala sie ostatniego papierosa i zamyka komputer, ale i wczesne rozpoczęcie dnia i zrobienie czegoś interesującego przed śniadaniem ma swoją wartość. Szliśmy więc wzdłuż brzegu delektując się chłodnym porannym powietrzem, szliśmy, aż doszliśmy do rynku. Nie pływał, ale jakoś nas to bardzo nie zmartwiło. A kiedy sie w niego zagłębiliśmy, poczuliśmy, że to jest to. Trafiliśmy, przypadkiem, jak to zwykle bywa, w miejsce, do którego większość turytów nie trafia, bo nie figuruje ono ani w repertuarach przewodników książkowych, ani tym bardziej w ofertach przewodników żywych. Ot targowisko, na którym codzienne zakupy robią miejscowi. Bez fajerwerków, ale z bezcenną autentycznością. Kurczaki, świeże ryby, od wielkich do maleńkich, może trzycentymetrowych, owoce, warzywa. Żadnych batików i innych pamiątek, które ktoś chciałby nam wcisnąć. Szliśmy sobie spokojnie – choć ja musiałem się mocno garbić pod sufitem z plandek chroniących kupców i kupujących przed deszczem – starając się nikomu nie przeszkadzać, i nam również nie przeszkadzano, choć kiedy zatrzymywaliśmy się przy jakimś straganie na dłużej, za każdym razem obdarzani byliśmy życzliwymi uśmiechami. 
A był to, jak się okazało, dopiero początek. Przeszliśmy przez drewniany mostek i weszliśmy na teren nadrzecznej wioski. Długo jeszcze szliśmy dróżką ciągnącą się między niewielkimi domkami przyglądając się ukradkiem ich mieszkańcom zażyawającym porannej kąpieli. Owinięte w ręczniki kobiety myły się i robiły pranie siedząc grupkami na drewnianych pomostach, dzieci wesoło pływały i bawiły się w mętnej żółtobrązowej wodzie. Nie powiem, żeby wyglądało to jakoś rajsko, przede wszystkim z uwagi na drewniane wygódki umiejscowione dosłownie nad wodą. Pogodny i beztroski nastrój udzielił nam się jednak, bez żalu daliśmy spokój poszukiwaniom pływającego Pasar Kuin. Z przyjemnością wróciliśmy do Renaty tą samą drogą, kupując jeszcze z myślą o niej trochę porannych przekąsek na jdnym ze starganów.   
                Po śniadaniu poleniliśmy się jeszcze trochę, po czym udaliśmy się na poszukiwania biura Pelni. Czas pomyśleć o transporcie z Balkpapan na Sulawesi. Przybytek kompanii promowej odnaleźliśmy, nie poszło nam z nim jednak wiele lepiej, niż w Jakarcie. Znów okazały budynek, kilka okienek i nikogo do obsługi klientów. Dziwaczna jest ta firma. Poszedłem za głosami, które dobiegały gdzieś zza rzędu kas i znalazłem jakąś panią. Wzięła ode mnie karteczkę z zapotrzebowaniem i kazała czekać. Déjà vu. Tym razem jednak trwało to nie dłużej niż dziesięć minut. Jest jakiś statek do Pare-Pare 27 grudnia. Trochę późno, ale nie chciało nam się znowu czekać, czy pani czasem nie znajdzie czegoś wcześniej. Dojedziemy do Balikpapan, to się okaże. Powinny tam być i inne firmy przewozowe, może któraś będzie bardziej kontaktowa...
Trafiliśmy jeszcze, przypadkiem, wracając z nudnego centrum handlowego okraszonego słabowyposażonym supermarketem, na drugą z chińskich świątyń. Za cholerę nie była tam, gdzie zaznaczono ją na mapie. Miłe miejsce, oaza ciszy i spokoju w samym środku poniedziałkowo ożywionej dzielnicy handlowej.  Jak zawsze rozbiły mnie dary złożone przed posągami, z herbatą w torebkach i wodą mineralną Aqua, firmowaną rzez Danone, na czele.
Pomijając poranną wizytę na rynkeczku, największym odkryciem, którego dokonaliśmy w Banjarmasin, konkretnie w zaciszu naszego pokoju hotelowego, okazał się serial BBC ‘Sherlock’, który przed wyjazdem zgraliśmy sobie od Stevena, nauczyciela plastyki. Conan Doyle bezpardonowo, ale i bezpretensjonalnie, przeniesiony do współczesnego Londynu. Nowe realia, stary dobry Holmes. Serial szczerze polecam, Banjarmasin – bardzo niekoniecznie.

Loksado Hotel, Kandangan, Kalimantan, noc z wtorku, 20 grudnia na środę, 21 grudnia 2011, po dziesiątej

Wieczór jest cichy i nieco mniej upalny niż dzień. Tak czy inaczej cieknie ze mnie, cztery miesiące treningu odporności na temeraturę na nic się zdaje w zderzeniu z dusznym borneańskim powietrzem. Niełatwo zebrać się w sobie i przerzucić mózg choćby na drugi bieg. Papierosy nie smakują a gardła nie ma czym spłukać, co za marazm. Słabe pocieszenie, że w pokoju jest jeszcze gorzej. Architekt okna nie przewidział, właściciele nie przewidzieli dwóch wiatraków, które obsługiwałyby po jednym łóżku. Jest jeden, do tego zepsuty, nie obraca się wokół własnej osi. Ale jest tanio, zawsze coś.
Jaszczurki najwyraźniej nie mają dość. Gromadzą się na sufcie wokół świetlówki, jakby chciały się ogrzać. Gady. Niektórym nawet w głowie frywolna kopulacja na oczach współplemieńców i jednego obcoplemieńca. Cicha orgia wśród miękkich kołysań ogonków, czasem tylko któreś zaświergocze. Kiedyś myślałem, że to ptaki, ale nie. Nazbyt często świergotanie towarzyszy harcom jaszczurek. W życiu by mi do głowy nie przyszo, żejaszczurki świergoczą.      
Parę słów o tym, jakżeśmy się tu znaleźli, zanim komary do reszty spuszczą ze mnie życie. Po śniadaniu i uzupełnieniu zapasów wody pomaszerowaliśmy na przystań Sudi Mampir. W przewodniku piszą, że w poniedziałek i wtorek o 9.00 rano odpływają stamtąd łodzie w górę rzeki, do Marabahan. W Marabahan nie ma chyba niczego specjalnie ciekawego, ale sześć godzin w łodzi za 15 000 od głowy brzmiało kusząco. Na przystani od razu zajął się nami jakiś żwawy staruszek. Klucząc po niewielkim nadbrzeżnym targowisku poprowadził nas nad wodę. Istotnie, kilka długich łódek o niskich daszkach, pod którymi nie da się chyba nawet usiąść, kołysało się na falach. Zagadaliśmy do dwóch przewoźników. To już jakaś szopka, rozumiem, że ludzie nie mówią tu po angielsku, ale po indonezyjsku powinni chyba  do cholery kleić. Cenę za rejs udało się jednak wydobyć tylko z jednego. Półtora miliona. Chyba mu się od upału pomyliło o dwa zera. Drugi bredził coś, co nie zawierało żadnych numerków. Pies go.
Plan B. Na dworzec autobusikowy. Tu bardziej nam się poszczęściło. Zanim złapaliśmy transport miejski, zatrzymał się koło nas jakiś miejscowy i zaproponował podwózkę. Odmówiłem, nie chcąc wdawać się w rozmowy o księżycowych cenach za taką przysługę, ale gość powiedział, że nie chce pieniędzy. A niech tam, spróbujemy. Na imię mu było Leo i okazał się chrześcijaninem. Już chyba wspomniałem, że chrześcijanie poza Europą i Ameryką Północną to całkiem porządni ludzie. Nie dość, że zawiózł nas na miejsce, upewnił się, że dostaniemy normalną cenę za bilet i faktycznie niczego od nas nie chciał, to jeszcze dał nam numer telefonu do siebie i swojej żony i powiedział, żeby dać mu znać, jak wrócimy do Banjarmasin. Że możemy u niego nocować, bo ma wolny pokój, który na co dzień wynajmuje studentom. I że zabierze nas na floating market i do kopalni diamentów... Żałuję, że polskie bursztyny, które wziąłem ze sobą na takie okoliczności miałem głęboko w plecaku. Należał mu się jeden, duży...
                Jak już cena była ustalona i miejsca w autobusie zajęte, okazało się, że dworzec to całkiem miłe miejsce. Do gwaru idzie przywyknąć, a gapie nie byli specjalnie natarczywi, nie bardziej niż zwykle. I niczego nam nie chcieli sprzedać. No, bez przesady, ale nie cisnęli. Szybko zresztą znaleźli sobie lepszą atrakcję. Nieopodal grała muzyka, jakaś mała orkiestra. Ewdidentnie przygrywała czemuś... Nie dałem się długo prosić, poszedłem z miejscowymi zobaczyć, co się dzieje. Muzykanci okazali się oprawą występów tresowanej małpki. Małpka odziana była w kombinezon motocyklisty i kask. Dosiadała małego motorku wyścigowego, całkiem niezłej repliki, którą wysoki chudy treser w obcisłych spodniach przeciągał z jednego końca placyku na drugi. Małpka wyczyniała oczywiście zwierzęco zręczne sztuczki, ktorych kulminacją był upadek i teatralne udawanie trupa. Nie powiem, całkiem to ciekawie wyglądało w swojej absurdalności, ale uznałem, że nie będę wspierał biznesu opartego na wyzysku zwierząt. Jeszcze zrobią z tego drugi floating market. Moi towarzysze byli zawiedzeni, że nie mam aparatu – oczywiście go miałem, ale kłamczuch ze mnie – i nie uwiecznię wystepu. Szybko jednak na powrót zajęli się oglądaniem dalszej części show a ja wymknąłem się dyskretnie do autobusu.
                Ruszyliśmy w drogę po jakiejś godzinie, busik jakoś nie chciał się napełnić i kierowca najwyraźniej zdecydował, że zbierze ekipę po drodze. Słusznie założył. Startowaliśmy we czwórkę, z jedną zakutaną kolorowo i elegancko starszą panią, ale nie dane było mi na długo rozłożyć się na całym rzędzie siedzeń. Wkrótce mieliśmy komplet, a nawet nadkomplet. Bez przegięć jednak i zwisania za drzwiami, miejsc było dwanaście a pasażerów zaledwie trzynastu. Pędziliśmy na złamanie karku, więc nawet bardzo gorąco nie było.
                Współpasażerowie okazali się współpasażerami całkiem sympatycznymi. Troche pogadaliśmy i pogapiliśmy się na siebie, przy czym zauważyłem dwie warte wspomnienia rzeczy. Po pierwsze, co było do przewidzenia, im dalej od cywilizacji tym większy jest procent kobiet noszących chusty. W naszym wesołym autobusie procent ten wynosił sto. Po drugie, pewien typ urody, najwyraźniej widoczny wśród mężczyzn, jest tu reprezentowany na tyle licznie, że poświęcę mu moment. Typ ów charakteryzuje się drobną, szczupłą sylwetką, śniadą cerą i delikatnymi rysami twarzy, które przykuwają uwagę wąskimi, ale nie skośnymi oczami, jakby wiecznie zmrużonymi w zamyśleniu, i wąskimi, nieco haczykowatymi nosami. Tak nieco ptasie twarze, jak i cała postawa noszą w sobie jakiś rys wrodzonej godności i szlachetności. W taki też sposób zdają się zachowywać ci ludzie. Mowią niespiesznie i łagodnie, głosy mają miłe i dźwięczne. W rozmowie zachowują delikatną równowagę między żywym zainteresowaniem i dystansem, będącym tu na wagę co najmniej złota.
Nie spałem praktycznie przez całą drogę, co wynikało nie tylko ze ścisku, ale i z malowniczości przewijających się w mojej szybie widoków. Kiedy tylko opuściliśmy okolice Banjarmasin, zieleń wystrzeliła bujnie z każdego zakamarka przestrzeni między parterowymi domkami, które nieodparcie kojarzyły mi się z domkami, jakie dominują w obrazie polskich ośrodków wczasowych. Może to właśnie zasługa zieleni, która, podobnie jak śnieg, litościwie maskuje niedoskonałości zurbanizowanego krajobrazu, dość powiedzieć, że całkiem się ten Kalimantan ładnie prezentuje.
                Kandangan zaskoczył nas niesamowitą, relatywnie, czystością. Na ulicach wzdłuż których ciągną sie świeżo odmalowane biało-czarne krawężniki prawie nie ma śmieci. Są za to kolorowe donice z roślinami. A zielone równo przytrzyżone miejskie trawniki to już bajka zupełnie inna, niż ta, którą do tej pory Wam opowiadałem.





Sunday, December 18, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XVIII


Rozdział XVIII, w którym…
Man, that was deep • czerwoną linią po mapie, theme z Indiana Jones w tle • algorytm na prom • Batavia jako hipotetyczne Minas Tirith, czyli smutne piękno powolnej zagłady • czego warta jest Jakarta • powrót do przyszłości, czyli co ze mnie wyrośnie w roku 2012 • karta obiegowa, czyli powrót do przeszłości • celebrujemy koniec semestru, unosząc jedną brew • czu uda się uniknąć kompromitacji • szanowni rodzice • dzieci z Etiopii kontra gry i zabway • święty gniew • żałosny zarząd i jego żałosne podziękowania

Jakarta, noc z soboty, 10 grudnia na niedzielę, 11 grudnia 2011, pół do dwunastej

- And yet the spring wind blows, Subotai. Have you ever felt such a wind?
- They blow where I live too. In the North of every man’s heart.
Urzekła mnie wczoraj powyższa konwersacja, urzekła na tyle, by ciągle dźwięczeć mi w uszach i domać się podzielenia się nią znad tradycyjnego weekendowego bintanga. Dzielę się więc, wznosząc toast za Wasze zdrowie, i zachęcając Was przy tym do podjęcia próby jej zidentyfikowania. Pomyślcie dobrze... Hemingway? Dobry strzał, sam bym tak odpowiedział. Może dlatego, że po zakończeniu romansu z Anną Kareniną zabrałem się za Pożegnanie z bronią. Ale to nie to, o nie... Toż to stary dobry Conan Barbarzyńca! Wszak trzeba dzieci zapoznawać z klasyką...
                Niestety u mnie zamiast porywu wiatru w sercu jest wiatr w oczy... Morale megasłabe. Został tydzień do wakacji, które miały być meritum naszego wyjazdu do Indonezji, a plan za planem bierze w łeb. Z początku marzył mi się objazd Pierścienia Ognia. W zarysie, na wschód przez Jawę, Nusa Tenggara, zachaczenie o Papuę, stamtąd na Sulawesi (Celebes), stamtąd na Kalimantan (Borneo), dalej skok na Sumatrę i już z górki do Jakarty. Plan piękny i ambitny. Ale skarbiec świeci pustkami, a i czasu będzie mniej niż zakładałem. Mieliśmy mieć miesiąc wolnego, zrobiło się z tego trzy tygodnie. Musimy przecież być w szkole przed uczniami, żeby tracić życie na układanie lesson planów i innych sylabusów, do których nikt później nawet nie zajrzy, ani ja, ani góra. Ale niech żyje biurokracja, czymś trzeba napełnić te segregatory, co tam wakacje. Wypoczęty nauczyciel to podejrzany nauczyciel.
Trzeba było ciąć. Dałem spokój Papui. Daleko, czyli po pierwsze drogo, po drugie czasochłonnie, a nie chciałbym podróżować w pośpiechu. Darowałem nam też Sumatrę. To akurat blisko, więc będzie można się tam przejechać czy przepłynąć podczas jakichś krótszych świąt, w marcu mamy chyba tydzień, akurat. Nie ma co rozpaczać, po zmianie kierunku zwiedzania ułożyło się też całkiem zacne kółeczko zgodne z ruchem wskazówek zegara. Promem do Batulicin na Kalimantanie, stamtąd, spontanicznie zbaczając z drogi, autobusem do Balikpapan. Dalej promem  do Pare Pare na Sulawesi. Trochę się powłóczyc po wyspie. Jeśli czas pozwoli, promem z Makassaru na Nusa Tenggara, autobusami i promami powolutku z wysepki na wysepkę, na koniec pociągiem przez Jawę do stolicy. W ostateczności, gdyby czas się kończył, możnaby wrócić samolotem.
                Ustawiony na bazie rozpiski połączeń promowych plan zaczął nabierać kolorów na tyle, że można było skonfrontować go z rzeczywistością. Do dzieła zatem. Oficjalna strona Pelni, głównego i jedynego liczącego się przewoźnika, pelni.com, z dumą zapowiada, że dostępne w tej chwili rozkłady z roku 2006 zostaną wkrótce aktualizowane do świeżutkich rozkładów na rok 2008... Słodko. Poszperałem głębiej i znalazłem pelni.co.id. Jest lepiej, na stronie wyświetla się aktualna data. Nie żeby rozkłady miałybybyć przez to aktualne, ale chociaż pozory profesjonalizmu są zachowane. Jest nawet angielska wersja językowa. Tylko wyszukiwarka połączeń nie działa, w każdym razie mnie się niczego sensownego wyszukać nie udało. Tu się algorytm rozwidla. Na lewo tajemniczy ticket office stosunkowo blisko centrum miasta, na prawo sam terminal promowy, dość odległy od czegokolwiek, gdzie bilety ponoć tez można nabyć. W zeszłą niedzielę wstaliśmy wcześnie i pojechaliśmy na lewo. Standardowe cztery etapy, czyli trzy przesiadki, czyli jakieś dwie godziny i jesteśmy na miejscu. Spodziewałem się jakiegoś jednopomieszczeniowego biura podróży, obawiałem się nawet, że możemy go nie znaleźć w gąszczu innych przybytków małych i średnich przedsiębiorstw, tymczasem monumentalny napis Pelni błyszczący na firmamencie nie mniej monumentalnego budunku prowadzi nas do celu niczym trzech króli do stajenki. Świetnie, takie gmaszysko, z pewnością ktoś tu mówi po angielsku... Nie są to strażnicy przy bramie, jak się okazało. Coś tam pomruczeli pod nosem, ale nas nie zatrzymywali. Wspinamy się po szerokich stromych schodach, uchylamy olbrzymie wrota, wchodzimy. Pusto. Biurko recepcjonisty puste, korytarze puste, drzwi do pomieszczeń biurowych pozamykane. Cisza jak makiem zasiał. Cóż, nic tu po nas. Wychodzimy i szukamy dalej. Jest. Ticket office ma osobne wejście. Zamknięte i zabezpieczone łańcuchami. Zza drzwi śmieje się z nas tablica z rozkładami. Pewnie nawet  aktualnymi. Koniec wycieczki.   
                No, nie zupełnie może. Chcąc cokolwiek wycisnąć z dnia w centum, postanowiliśmy wybrać się wreszcie do Kota, starego miasta, które Holendrzy nazwali Batavia. Wciąż w przemyślanym układzie ulic, a przede wszystkim w architekturze, znać rękę Europejczyków. W pewnym miejscu poczułem się przez chwilę jak na Alei Niepodległości w Sopocie... Te same proporcje, wysokość i układ budynków. Niesamowite wrażenie. I jakie nowatorskie, pewno nikt na to przede mną nie wpadł...  Having said that, nie obejdzie się bez łyżki dziegciu. Chochli. Brzydko to brzmi, ale Batavia wygląda trochę jak Minas Tirith, które dostało się na sto lat w łapy orków. Całe piękno tej dzielnicy to piękno, które pozostało po poprzednich właścicielach. Kolonizatorach, dodajmy, którzy nie zawsze byli dobrzy i mili, ale wiedzieli jak budować, tego nie sposób im odmówić... Teraz wszystko tonie w śmieciach i smrodzie rzeki zamienionej w ściek. Wiekowe mury pękają, rozsadzane przez pnąca się po nich roślinność. To samo jest z kantońską wyspą Shamien, zmatowiałą perłą pozostawioną przez Brytyjczyków i Francuzów. Wciąż najjaśniejszą perłą Guangzhou...
Czasem trafia się do miasta, które jest po prostu brzydkie. Wyjeżdża sie z niego i zapomina o sprawie. Nie sposób jednak zapomnieć miasta , które, zeszpecone przez obecnych gospodarzy, wciąż nosi ślady dawnej chwały. Postępujące i często nieodwracalne zniszczenie fizycznie boli. Gdzie ja zresztą szukam przykładów? Do diabła, przecież jestem z Gdańska...
                Nadszedł chyba dobry moment na podsumowanie Jakarty. Więc tak. Warto odwiedzić i zadumać się nad Batavią. Warto przejść się po Jaksie. Przedmieścia dla chętnych, ot wycieczka krajoznawcza na temat „jak żyją ludzie”. Centrum... Centrum. Jan Gehl, duński architekt specjalizujący się w planowaniu przestrzennym miast, określa niektóre miasta jako skażone syndromem Brasilii. To miasta, które świetnie się prezentują z lotu ptaka, ale ludzie po prostu nie czują się w nich dobrze. Są zbyt monumentalne, nawet, jeśli są czyste i zadbane.
Ja rozumiem to tak. Człowiek, żeby cieszyć się swoją okolicą i żyć w niej w pełni znaczenia tego słowa, potrzebuje charakterystycznych punktów: lokalnego pubu, ulubionej księgarni, pachnącej o poranku piekarni. Przestrzeń musi być urozmaicona. Musi być również przytulna. Odległości między punktami, na przykład na drodze do pracy, nie mogą być zbyt duże. Na język gdański przekładając... Można się z przyjemnością przejść, nawet nocą, wzdłuż Grunwaldzkiej z Głównego do Wrzeszcza. Z kina Krewetka choćby. Jest czołg, park, opera, drugi park, wille, trochę wystaw, wreszcie skwerek z fontanną... No i proszę, tak się przyjemnie idzie, że minąłem swój dom. Nie szkodzi, można wracając wpaść do Hindusa, albo do Aleppo na shawarmę. A może, żeby się nie wracać, przejść się do lasu na piwo? Jaśkową Doliną oczywiście. A spróbujcie przejść ten sam dystans z Wrzeszcza na Zaspę. Taksówka kusi, czyż nie?
Syndrom Brasilii tyczy się według Gehla między innymi Szanghaju i Dubaju, choć przykłady można by oczywiście mnożyć. Ja ze swej strony dopisuję do listy Jakartę. Przez ostatnie trzy miesiące nie odkryłem w niej niczego wartego polecenia, poza dwoma, w porywach trzema, dzielnicami, o których wspomniałem na początku. Jasne, jak ktoś lubi luksusowe zakupy po zawyżonych cenach, centrów handlowych nie brak. Ale spacer z jednego do drugiego, po kładkach czy poboczach kilkupasmowych jezdni, bo po co komu chodniki, to koszmar. Więc taksówka i teleportacja z jednego do drugiego. I najlepiej nie wyglądać przez szybę, bo można sobie zepsuć glamourowy zakupowy nastrój. Więc centrum również dla chętnych, ot wycieczka krajoznawcza na temat „jak być bogatym w biednym kraju i czuć się z tym dobrze”. Albo opcja druga „jak wyleczyć się z kompleksów biednego narodu budując miasto tak monumentalne, że nie da się w nim żyć”.
Podsumowując, gdybym odwiedził Jakartę jako turysta, poświęciłbym jej góra trzy dni.
Dziś ciąg dalszy eksploracji algorytmu. Na prawo, do samego portu Tanjung Priok. Czasu coraz mniej, a oprócz nabycia biletów warto sprawdzić skąd w ogóle promy odchodzą. Dobra wiadomość: do TP dojechać można transjakartą. Zła wiadomość: budynek TP, pod który podjeżdza autobus kończąc trasę okazuje się być dworcem kolejowym... Jasne, po co dowozić pasażerów na prom, niech sobie ojekowcy i taksiarze zarobią... Ok, spieszy nam się, wsiadamy do taksówki. Do terminalu pasażerskiego. Kierowca wykrzywia się w bezzębnym uśmiechu i rzecze, że 50 000 rupii, 17 złotych. Jeszcze nie wiem, że terminal jest nie dalej niż kilometr stamtąd, ale cena z kilometra śmierdzi. Mówię, że ‘miter’. On na to, że 30 000. Koniec dyskusji, otwieramy drzwi w biegu, wyskakujemy, trzaskamy. Niech się buc nauczy. Idziemy pieszo, choć wyjątkowe natężenie ‘mister how are you’ wkurza dziś wyjątkowo. Po drodze wstępujemy do dwóch biletowych agentów. W pierwszym nie ma nawet biurka, cała brudna podłoga zasłana jest chmarą dzieci i, zgaduję, ich matką. W drugim jakiś kolo jest bardzo chętny, żeby sprzedać mi bilety, gorzej z udzieleniem informacji, która pozwoliłaby mi zdecydować jakie bilety chcę. Wszystko to jakoś nienaturalnie pogmatwane i irytujące. Może daje o sobie znać z przejazdu na przejazd nudniejsza trasa z naszych przedmieść do rozległego centrum... Kluczymy dalej, bo po co postawic drogowskaz na terminal pasażerski, skoro można go nie postawić. Jakiś ojek się przyczepia. Nieco jestem niemiły, a okazuje się, że gość chce nam tylko wskazać drogę, bo źle idziemy. Głupio trochę, nie powinienem zbyt pochopnie wrzucać ludzi do jednego worka, z jakimkoliwiek napisem. Mózg ludzki bywa okrytny. Dziękuję ojekowi z taką uprzejmością, jaka może wypływać tylko z poczucia winy i w tył zrwot. Do terminalu nie docieramy, bo trafiamy na budynek, który sprawia wrażenie budynku, w którym mogą sprzedawać bilety. Potwierdza to strażnik. Wchodzimy zatem. Potwierdza to i recepcjonista. Pyta gdzie chcemy płynąć. Sposób w jaki zadaje pytanie świadczy o tym, że raczej nie wywiąże sie między nami dyskusja na temat „gdzie warto i kiedy, oraz jaką klasą, jeśli chce się podróżować oszczędnie, a jednocześnie przyjemnie”. Dobra, Batulicin. Wiem już, że płynie tam jakiś statek w sobotę, 17 grudnia, więc niech będzie. No to mamy czekać. No to czekamy. Czekamy. Kilka innych osób też czeka. W końcu podchodzę do lady i dukam w mieszaninie angielskiego i indonezyjskiego na co właściwie czekamy i ile jeszcze. Koleś mówi, że coś cztery. Co, cztery minuty? Cztery godziny? Nie wiem, może ja za dużo gram w kalambury, może za długo jestem nauczycielem, ale w moim pojęciu nawet jak się wogóle nie zna nawzajem swoich języków, można się dogadać na tak prosty temat jak zakup biletu, o ile obie strony konwesracji wykazują się cierpliwością i jakąś nieprzesadnie elitarną dozą wyobraźni i pomysłowości. Typ zza recepcyjnej lady nawet wygląda sympatycznie, ale zdaje się absolutnie nie podzielać mojej koncepcji komunikacji ponadjęzykowej. Kreśli mi tylko na karteczce jakąś cenę. 884 000, jeśli mnie pamięć nie myli. Że niby to za trzy osoby. Dobra, czekamy dalej. Zgaduję się z jakimś młodzieńcem, który też czeka i trochę mówi po angielsku. Dowiedziawszy się, o co mi chodzi, zagaduje do recepcjonisty i po chwili przynosi mi kompletny cennik. Jaki statek, jaka klasa, gdzie, za ile. Dlaczego recepcjonista sam nie wpadł na to, żeby mi go pokazać – nie mam pojęcia. Okazuje się w każdym razie, że owe 884 000 rupii to cena za dziecko na rejs do Batulicin. Dorosłe bilety kosztują około 1 300 000. Robimy szybką kalkulację i dochodzimy do wniosku, że pasujemy. Trzeba będzie na szybko znaleźć tańszą opcję. Stracony dzień, morale sięgają dna.
Swoje robi na szczęście wizyta w centrum handlowym, do którego w ponurych nastrojach jedziemy na lunch. W jednym z co najmniej kilkudziesięciu foodcourtowych standów mieści się tanie teppanyaki. Kucharze uwijają się przy rozgrzanych blatach aż miło. Jest tanio, a w standzie na przeciwko ciąg dalszy japońskiej epopei – ramen i sushi. Też tanio. Ramen serwowany jest w czterech levelach ostrości: pedas (ostry), superpedas, XXX, oraz ‘are you trying to kill me?’ Z automatu dostajemy, co wychodzi na jaw, kiedy po posiłku rozmawiam z kucharzem, level pierwszy. Na nasze szczęście, bo przy całym zamiłowaniu do ostrego jadła nie wiem, czy wytrzymałbym choćby level drugi... Także humory nieco lepsze, ale z wakacjami nadal kupa.
Jakby powodów do zrzędzenia było mało, nasza sytuacja wizowa i pośrednio z nią związana przyszłość w Indonezji wciąż jest niejasna. Wczoraj romawialiśmy ze Stephenem, który ostrzegł nas, że mają kłopot z moim pozwoleniem na pracę. Jakiś dziwak z urzędu imigracyjnego się uparł, że nie weźmie łapówki. Rzecz ma sie wyjaśnić we czwartek, kiedy to po raz ostatni złożona mu zostanie odpowiednio wysoka propozycja finansowa. Jak typ będzie uczciwy, ja będę musiał być nieuczciwy i pracować na czarno. Nasza chrześcijańska szkoła nie ma nic przeciwko – najwyraźniej razem z dobrą nowiną przyjęła i chrześcijański relatywizm moralny – bo sznasa na to, że mnie złapią w klasie na gorącym uczynku i deportują jest nikła. Paradoksalnie, otwiera nam to jednak drogę do eleganckiego pożegnania się ze szkołą bez konsekwencji finansowych. A o pożeganiu myślimy od jakiegoś czasu, bo bilans przychodów i rozchodów ostatnich trzech miesięcy nie nastraja szczególnie optymistycznie. To znaczy odkładamy, ale, w porównaniu z Syrią na przykład, odkładamy bardzo mało. Wystarczy, żeby mieć po powrocie spokjojne wakacje i tyle. Remontu łazienki i sześciu miesięcy bezrobocia na pisanie doktoratu nie będzie...  
Była szansa, że wrócimy na stare śmieci do Guangzhou, ale Janelle jednak nie potrzebuje nauczycieli na drugi semestr. Od nowego roku szkolnego jak najbardziej, ale to nie to, czego nam trzeba. Rozmawialiśmy całkiem konkretnie z Tajwanem, ale tam chcieli nam płacić od godziny. Niemało, jednak biorąc pod uwagę utratę bonusów w Indonezji i konieczność zakupu biletów powrotnych do Polski, nie spina się. Jest jeszcze sznasa na Mongolię Wewnętrzną, nie płacą rewelacyjnie, ale pół roku w Hohhocie jest tak czy inaczej warte uwagi. Dobry był gość z Meksyku. Ja jestem na Meksyk batrdzo chętny, on był bardzo chętny na nas, najlepiej, żebyśmy zaraz wsiadali w samolot i podpisali kontrakt co najmniej na dwa lata. W końcu ustaliliśmy, że na próbę niech będzie sześć miesięcy. My zobaczymy, jak nam się podoba, a i on będzie miał swoją szansę weryfikacji nas. Zgodził się, więc nieśmiało przeszliśmy do zagadnienia pensji, o którym dotyczczas jakoś nie rozmawialiśmy, choć zaznaczyliśmy, że chemy zmienić pracę, bo nie oszczędzamy tyle, ile byśmy chcieli. Gość napisał, że płaci 80$ za godzinę. Nawet nie sprawdzaliśmy aktualnego kursu, wychodziłoby ze dwieście pięćdziesiąt zeta za lekcję! Nawet w Arabii Saudyjskiej i Japonii tak nie płacą! Dobra, lecimy. Ale coś nas tknęło. Napisaliśmy do niego raz jeszcze. Obawy okazały się niestety słuszne, $ to dla naszego niedoszłego pracodawcy, Kanadyjczyka zresztą, wcale nie dolary amerykańskie. I nie kanadyjskie. Tylko pesos. 80 pesos to niecałe sześć dolarów... A tyle energii, elektrycznej i psychicznej, zmarnowało się na tę nieszczęsną korespondencję... 
Jest jeszcze jeden śmieszny promyczek nadziei. Pani Neha zaprosiła mnie tydzień temu z okładem do reprezentowania szkoły. Wydawnictwo Richmond Publishing chce wejść na rynek indonezyjski i zorganizowało konferencję promocyjną swoich podręczników. Prosto z Hiszpanii, gdzie znajduje się centrala międzynarodowej korporacji przyjechał do Jakarty Lars Madsen, dyrektor sprzedaży. Sprzedażowy specjalnie nie był, w Home Brokerze kariery raczej by nie zrobił. Kto wie, czy nie przez to właśnie tak przyjemnie było z nim, w przerwie, pogadać. Nie ma to jak spotkać na drugim końcu świata Europejczyka. Duńczyka w tym przypadku, ma się rozumieć, choć po angielsku mówił praktycznie jak Brytyjczyk. Mam wrażenie, bardzo silne wrażenie, jestem wręcz o tym przekonany, że nikt, kto parę tygodni czy miesięcy spędzi poza Europą, nie będzie w stanie psioczyć na pogłębienie integracji w Unii. W skali globalnej od dawna już jesteśmy narodem Europejczyków, choć małe umysły skoncentrowane na dzieleniu swojego zaścianka na ‘”my” i „oni”  wciąż nie są niestety w stanie tego ogarnąć...
                Ale miało być o promyczku. Siedziałem sobie po powyższej konferencji przy sali i czekałem, aż skończy się druga konferencja, w której udział brały nasze mandarynistki. Siedziałem tak sobie, kiedy nagle przysiadł się do mnie jakiś lokalny młodzian i oświadczył, że jego boss, organizator konferencji na temat mandaryńskiego, mnie widział i zastanawia się, czy nie mógłbym zostać ich marketing managerem... Trochę mnie to zakoczyło, nie powiem, ale nie dałem tego po sobie poznać. Tak, oczywiście, jest to trzecia tego typu propozycja w tym tygodniu, ale ewentualnie możemy się spotkać i porozmawiać... Pojechaliśmy, porozmawialiśmy. Wygląda to wszystko nieźle, przede wszystkim dlatego, że Success Academy zajmuje się warsztatami tyczącymi się psychologii biznesu i psychologii rozwoju osobistego. Wprawdzie bawią się też w doradztwo zawodowe na bazie ksztaltów odcisków palców i hipnozę, ale mimo wszystko wreszcie zająłbym się z grubsza czymś, czemu poświęciłem pięć lat studiów...  Na aplikacji w rubryce „oczekiwane wynagrodzenie” wpisałem 3000 dolarów. Wóz albo przewóz.
Tak czy inaczej, na dzień dzisiejszy generalnie lipa, zniechęcenie i brak weny.   

Jakarta, noc ze środy, 14 grudnia na czwartek, 15 grudnia 2011, dziesiąta

Czuję się, jakbym miał znów dwadzieścia trzy i pół roku... Przez pięć lat, które upłynęły od czasu, kiedy swoją ówczesną aprilią jeździłem po całym mieście, żeby zebrać odpowiednie podpisy i pieczątki na karcie obiegowej i dostać wreszcie do ręki dyplom magisterski, zdążyłem już zapomnieć, jakie to uczucie... Arkusze odpowiedzi uczniów do pani Christine, sekretarki pani Nehy. Tick. Arkusze egzaminacyjne do pani Christine. Tick. Arkusze statystycznego podsumowania egzaminów do pani Christine. Tick. Dziennik z tabelami obecności do pani Rachel. Tick. Ten sam dziennik, podpisany przez panią Rachel, do pani Christine. Tick. Lista wyrónionych uczniów do pani Arianee. Tick. Dyplomy dla wyrónionych uczniów do pani Christine. Tick. Lista wyposażenia klasy do pani Christine. Tick. Lista uszkodzonego wyposażenia do pani Christine. Tick. Klucze do klasy – których na oczy nie widziałem – do pani Christine. Tick, na ładne oczy. Kostiumy – jakież znów do diabła kostiumy? – do pana Andri. Tick. Wypożyczone z biblioteki książki – oficjalnie wypożyczyłem jedną i dawno oddałem, zawsze korzystam na miejscu i nie wpisuję się do ewidencji – do pani Septi. Tick. Książki i pomoce naukowe z resource roomu do pani Reni – ma na imię Reni, nie Renia. Tick. Zestaw testów i ćwiczeń opatrzonych specjalną okładką do pani Luwyse. Tick. Lista ocen moich uczniów ze wszystkich przedmiotów do pani Christine. Tick. Lista ocen z egzaminów semestralnych do pani Christine. Tick. Już pamiętam, jak to jest mieć  dwadzieścia trzy i pół roku i co to jest karta obiegowa, pamiętam bardzo dobrze, pamiętam lepiej, niż bym pragnął. Dziękuję Pani Neho, za wszystkie te Ticks and Leeches, dziękuję KGS!
                Ale z bani. Jeszcze jutro spotkania z rodzicami w ramach PTC (Parents-Techers Conference), jeszcze w piątek impreza dziękczynna dla nauczycieli, którą – wbrew nazwie – ja organizuję i wolne. A za kwadrans szósta w niedzielę rano wsiadamy w samolot Lion Air i lecimy do Banjarmasin na Borneo. Tak jest, plan powzięty, bilety kupione. Kosztowały nas łącznie, po obecnym wysokim kursie licząc, jakieś 450 złotych – tyle, co jeden dorosły bilet promowy pierwszej klasy w te same okolice. Także dobry deal. Teraz się spróbujemy, prawdziwa Indonezjo!
                Przy okazji nieformalnego spotkania organizacyjnego tyczącego się powyższego dziękczynienia, uciąłem sobie z Sylvią, nauczycielką Olivera i towsrzyszką niedoli, interesującą pogawędkę... Zaczęlo się od tego, że mieliśmy jakoby przygotowywać Thanksgiving. Więc mówię, że to nie jest europejskie święto, w ogólę go nie czuję, i żeby uhonorowali możliwością wykazania siękogoś innego, Josee na przykład. Jest z Kanady, niech upiecze indyka i git. No i wtedy się właśnie dowiedziałem, że to nie Bogu będą tym razem składane dzięki, ale nauczycielom. Ja na to, że skoro nie robimy Thanksgiving, to może wprowadzimy klimat gwiazdkowy. No i wyszło szydło z worka. Okazuje się, że nasza chrześcijańska szkoła to nie zwykla szkoła chrześcijańska, tylko jakiś koncepcyjny odpał zwany True Jesus, czy coś w tym stylu. Może Tru Jesus... I że oni nie obchodzą Świąt. A właściwie świąt, bo i Wielkanocy nie obchodzą. I Matki Boskiej Zielnej pewno też nie, heretycy jedni. To znaczy niby wierzą, że Jezus się urodził i zmartwychwstał, ale są uczuleni na przypisywanie tym wzniosłym wydarzeniom konkretnych dat. Cóż, pewno to sensowniej niż datować stworzenie człowieka na parę tysięcy lat przed naszą erą, przynajmniej konsekwentnie obstają przy obranej metodologii... A w kwestii zrzucenia wątpliwej przyjemności przygotowania i poprowadzenia imprezy na kogoś innego... Sylvia poradziła mi, żeby nie odmawiać pani Nisze. ‘Don’t reject Miss Neha, she doen’t like it’, tak się wyraziła... Powiało grozą. Najwidoczniej dyrektorka nasza działa na nauczycieli jak pani Xie w Fangyuan...
                Skoro już zacząłem wjeżdżać na szkołę, niech sobie jeszcze ulżę za ostatnie dwa tygodnie... Kto wymyślił, zastanawiam się, żeby egzaminy dla podstawówki trawały 90 minut? Po pierwsze, to zdecydowanie za długo. Po drugie, to tym bardziej za długo, że większość uczniów kończy pracę po jakichś dwudziestu minutach, czasem po trzydzistu. Nie ma się co dziwić, skoro standardowy arkusz składa się z trzydziestu pytań, w tym połowa to test wyboru. Wszystko byłoby cacy, gdyby uczeń po skończeniu mógł wyjść z sali i jechać do domu. Ale nie, ma siedzieć i czekać, a co! Jeszcze pół biedy, gdyby mógł sobie przy tym poczytać albo porysować. Ale nie, ma siedzieć i czekać i wara od książek. Na moje uwagi, że albo egzamin powinien być krótszy albo arkusz dluższy, Neha odrzekła, że uczniowie mają siedzieć i czekać. I sprawdzać. I sprawdzać ponownie. Ewentualnie, jak już nie mogą sprawdzać, mogą spać... Tośmy sobie podystkutowali... A nauczyciele mają chodzić w kółko i inwigilować. Nie ma przeglądu prasy w trakcie trwania egzaminu. Tak, to był do mnie przytyk...
                Wszystko jednak przebił przedostatni pożegnalny meeting z panią Nehą. ‘Ticzers!”, zaczęła w swoim stylu z hinduskim akcentem... Po czym przeszła do przekazywania nam najnowszych zarządzeń zarządu. W piątek wielka impreza, która jest naszą nagrodą za ciężką pracę. Że ja imprezę ogarniam, pisałem już powyżej. Ale nie pisałem, że mamy być w szkole jak zwykle o szóstej trzydzieści, chociaż celebracja zaczyna się o dziesiątej. Nie pisałem też, że impreza jest bezwzględnie obowiązkowa. Jak kogoś nie będzie, bo na przykład znalazł tanie bilety na piątek, kiedy uczniów ne ma już w szkole, traci odpowiednią część wynagrodzenia, jak za zwykły dzień pracy. Razy dwa, bo to piątek, taka jest u nas wesoła zasada... Podobnie rzecz się ma z doroczną wycieczką nauczycieli, która ma mieć miejsce w lutym. Wyjeżdżamy w piątek, wracamy w sobotę. Nic to, że sobota to dzień wedle kontraktu wolny i że ktoś może mieć ciekawsze plany. Obecność obowiązkowa. Nie ma, że boli. Generalnie naprawdę nie mam nic przeciwko imprezie, chętnie też pojadę na wycieczkę. Ale nienawidzę, nienawidzę przeokropnie jak się mnie uszczęśliwia na siłę...
                Jeszcze mały, ale wielowymiarowy apdejt. Lekcji już dziś, o dziwo, nie było. Ale to przecież nie powód, żebyśmy mieli się wyspać, kierowca przyjechał po nas jak zwykle kwadrans po szóstej. Pół do siódmej byliśmy w szkole, co dało nam półtorej godziny na psychiczne przygotowanie się do ceremonii wręczenia nagród dla najlepszych uczniów. Choć minął już cały semestr, nadal nie mam pojęcia po jaką cholerę przyjeżdżamy tak wcześnie... Apel poszedł sprawnie. Oliver nawet pojawił się na scenie, żeby odebrać dyplom za drugie miejsce z matmy wsród uczniów klas trzecich. Oceny z egzaminów dawałyby mu znacznie więcej chlubnych tytułów, ale na chłodne kalkulacje wpłynęło to, że dołączył do klasy prawie w połowie semestru. W każdym jednak razie radzi sobie niezgorzej. Po części oficjalnej, jak to zwykle bywa, nastąpiła część nieoficjalna. Class party. Ktore zresztą szybko przemieniło się w ogólnoszkolną imprę, na której, o dziwo, bawiłem się bardzo dobrze. Jakoś snadnie wcieliłem się w rolę gospodarza, częstując przyniesionymi przez uczniów smakołykami odwiedzających moją klasę nauczycieli, a samemu chętnie odpłacając się za ich wizyty. Tyle tego podostawałem, że przez cały dzień nie wydaliśmy ani rupii, a jeszcze na jutro zostało.
               Godzina dziesiąta, dzieci rozjechały się do domów, nam zostało jeszcze bezsensowne pięć i pół godziny tak zwanej pracy. Co z tego, że wszystko mam dawno zrobione, mam podpisać się na liście obecności i przyłożyć kciuk do czytnika linii papilarnych o 15.30 punkt i basta. Dzień uratował mecz koszykówki nauczyciele versus uczniowie. Trochę się przeraziłem z początku, bo w moim skąpym siłownianym kostiumie, z tatuażami na wierzchu, budziłem nie tylko zachwyt, ale i wielkie oczekiwania. O tyle nieuzasadnione, że ostatni mecz tej dyscypliny sportu rozegrałem w reprezentacji klasy w liceum, czyli jakieś, moment moment, dziesięć lat temu... A dzieciaki z klasy dziweiątej i dzisiątej po pierwsze grają w każdej wolnej chwili, po drugie są często gęsto większe ode mnie. No to czas na kompromitację, nie ma bata... Najbardziej mnie ucieszyło, że wygrałem rozpoczynający mecz pojedynek o piłkę. Pierwsze koty za płoty. Do tego Fauzi, nauczyciel wuefu i nasz kapitan, uznał, że z racji wzrostu mam nie rozgrywać i nie przejmować się odbiorem, tylko biegać między koszami, pod naszym zbierać, pod przeciwnym rzucać. Czyli na strajkerze, więc mój klimat. No to rzucałem, na tyle skutecznie, że zdobyłem połowę punktów dla naszej drużyny. Wygraliśmy. W drugim meczu siadałem już trochę kondycyjnie, to jednak trochę inna zabawa niż piłka nożna, ale też wygraliśmy. Nie będę się więc jednak musiał przemykać korytarzami ze wzrokiem wbitym w ziemię...
Kolo z Mongolii Wewnętrznej napisał, że rozmawiał z urzędem imigracyjnym i nie będzie w w stanie zorganizować dla mnie pracowniczej Z-visy. Mnie na niej specjalnie nie zależy, ale jemu chyba owszem. Także chyba nici z zimy w tym roku. Mongolia przywitłaby nas jak nic dwucyfrową liczbą stopni poniżej zera, a tak zostajemy przy trzydziestu pięciu na plusie i palmach. Nie ma co narzekać, też spoko. Success Academy nie odzywa się na razie w sprawie pozycji marketing managera, więc na dzień dzisiejszy przez kolejne pół roku pracować będziemy, z wizą czy bez, w tolerancyjnym KGS.
Tyle apdejtu.

Jakarta, noc z piątku, 16 grudnia na sobotę, 17 grudnia 2011, za dwadzieścia jedenasta

W górę serca, jak mawia mój dziadek. Za koniec semestru. Bali Hai, pięcioprocentowy lager, ujdzie na bezrybiu.
Wczorajsze cykilkczne spotkania z rodzicami wypadły nieźle. Między innymi za sprawą Mr. Michaela, nauczyciela informatyki, którego przydzielono mi jako tłumacza. Niemały postęp w stusunku do Ibu Kiki, która towarzyszyła mi ostatnio. Kiki po pierwsze prawie nie klei po angielsku, po drugie ani trochę nie klei moich żartów, nawet tych najbardziej banalnych. Zabawne, jak emigracyjna samotność daje o sobie znać, kiedy człowiek rozładowuje nudnawą atmosferę jakimś błyskotliwym komentarzem, na który odpowiedzią jest jedynie tępy wyraz twarzy szpetnej Indonezyjki... Trochę za to, i pewnie przez to, częściej rozmawiamy z Josee, Kanadyjką, która wydaje się chłodniejsza i bardziej zdystansowana do otaczających ją marnych istot ludzkich niż stereotypowy Fin. Ale od słowa do słowa i okazuje się, że można sobie razem wesoło powrzucać na szkolną biurokrację. Nic tak nie zbliża, nie tylko Polaków, jak się okazuje, jak wspólne narzekanie. Mam nawet podejrzenia, że Josee nie jest za bardzo wierząca...
Ale wróćmy do spotkań z rodzicami i kilku wartych wspomnienia spostrzeżeń. Jak chyba w każdej szkole, dla której przyszło mi pracować i obcować od czasu do czasu z rodzicami, prym wiodą tu mamy. Stanowią one jakieś trzy czwarte rodziców, którzy przychodzą zapytać które miejsce w rankingu klasowym zajmuje ich dziecko i dlaczego takie niskie. Tatusiowie pojawiają się zwykle jako osoby towarzyszące i generalnie siedzą cicho. Przede wszystkim dlatego, że słabiej mówią po angielsku. Ale, skoro już o tym mowa, myślę, że poziom języka angiekskiego wśród rodziców jest, przynajmniej w elitarnej było nie było KGS, znacznie wyższy, niż w standardowej szkole w dużym mieście w Polsce. Tak naprawdę góra jedna piąta rodziców potrzebuje tłumacza. Nawiązując jeszcze do rankingów... Istotnie rodzice bardzo jarają się tym zagadnieniem. Tym bardziej urzekła mnie jedna mama, która powiedziała, że oceny ocenami, ale ona chce wiedzieć, jak jej dziecko radzi sobie w relacjach z rówieśnikami. Tak, ścierają się na naszym jawajskim edukacyjnym padole rozbieżne koncepcje szkolnych wartości. Powyższa mama była raczej jaskrawym przykładem tej mniej popularnej, tym niemniej zaskaująco często w rozmowach przewijają się pojęcia samooceny, pewności siebie, osobowości, rodzaju inteligencji i wszelich umiejętności miękkich. Interesujące.
Co mnie jeszcze zaciekawiło, kiedy wypisywałem raporty... Rybryka „wyznanie”. Po pierwsze trochę to dziwaczne, wedle naszych standardów, że w ogóle coś takiego pojawia się w dokumentach. Po drugie, okazuje się, że dzieci, które mają tam wpisane ‘Buddha’ jest jakieś trzydzieści procent! Sporo, w moim odczuciu, jak na ultrachrześcijańską szkołę. Modlitwy wszyscy tłuką z równą nabożnością. Ot, ekumenizm. Albo inny New Age. A skoro już przy tym jesteśmy... Jakże mnie bulwersuje o jakie pierdoły modlą się tak uczniowie, jak i nauczyciele! Nie wiem w sumie czemu, powinno mi to chyba zwisać. W sumie ani nie jestem wierzący, ani nie czuję się wojującym ateistą. Może boli mnie po prostu głupota... Rozumiem jeszcze codzienne odklepywanie pożegnalnej formułki z prośbą o szczęśliwy powrót do domu, kończonej każdorazowo dość bezczelnym ‘thank you God’, nie pozostawiającym owemu miejsca na żadne „ale”. Natomiast modlenie się o to, żeby jedzenie w stołówce było zdrowe, to już według mnie przegięcie. Są chyba lepsze sposoby dbania o zdrową dietę niż modlitwa. A szczyt wszystkiego to standardowa modlitwa przed egzaminem. O dobry wynik, ma się rozumieć. Bałwany, to chcecie sprawdzić uczciwie swoją wiedzę, czy lepiej, żeby Wasz bóg na posyłki pogmerał trochę przy rzeczywistości i dał Wam A, na które niezasługujecie? To ja, niewierny, mam was uczyć szacunku do tego, któremu takimi bzdurami zawracacie głowę? No do diabła... 
Gro rodziców, niezależnie od wyznania, zrzędzi na oceny z chińskiego. Biedny laoshi Thomas, gdyby to od rodziców zależało, dawno by go z nami nie było... Ja jestem w o tyle dobrej sytuacji, że jako nie tylko nauczyciel przedmiotu, ale i wychowawca,  mogę porozmawiać z rodzicami dzieci, które oblewam. Wzięcie na klatę pierwszego wybuchu gniewu daje lepsze rezulaty niż pozwalanie na szerzenie się zarazy nienawiści do kogoś, kogo się na oczy nie widziało. Chyba zresztą wcale nieźle mi to wychodzi... Może ja powinienem, jak George Clooney w ‘Up in the Air’, zająć się zawodowo zwalnianiem pracowników firm, które nie mają ochoty robić tego samodzielnie...
Oliver się starzeje, ale miewa jeszcze niezamierzone dziecięcocelebryckie przebłyski blondyna z Zachodu. Znacznie rzadziej jest już “cute”, częściej bywa natomiast “handsome”. Wciąż jednak nie pozwala na robienie sobie zdjęć. Jedna z mam moich uczniów była niepocieszona...
No i nadszedł dzień dzisiejszy. Dlaczego, że tak głupio zapytam, moje wielkie plany tak często legną w gruzach w zderzeniu z bezwzględną rzeczywistością? Miało być tak... Do prowadzenia uroczystości dziękczynnej dla nauczycieli, jak już wspomniałem, zostałem wyznaczony ja i pani Sylvia. I pan Rully ze szkoły średniej. Sylvii nie zależało, żeby forsować oklepane pomysły, więc swoim dziwnym zwyczajem wziąłem wszystko na siebie. Skoro już podpisuję coś szkolną marką Michael G., ma być po mojemu. Sylvia nad wyraz chętnie przyjęła rolę asystentki. Rully się wyłamał. Zanim zapoznał się z moją wizją epickiej imprezy, uznał, że olewa system, nie jest w przedszkolu i odmawia organizacji gier. Normalnie byłbym pod wrażeniem, ale nie byłem, bo zamiast gier typ wymyślił, że zrobi śpiewanie pieśni religijnych i mszę. To do diabła bardzo dorosło, widać, żeś jest człowiek poważny, rozsądny, który wszystko sobie w życiu dokładnie przemyślał... No nic, nie jesteś ze mną, to jesteś przeciwko. Bierz pierwsze dwadzieścia minut z godzinnego party, zrób sobie swoją mszę, zaproś piapieża, a potem cię na forum elegancko wyśmieję, co nie będzie trudne, skoro wcześniej zanudzisz publikę na śmierć.
 Biedny Piotr trzy razy musiał się zaprzeć Chrystusa, mnie dane było trzy razy zadziwić się religijną częścią nauczycielskiego dziękczynienia. Co by nie mówić o Rullym, gadane ma. Zapowiedział swoją agentkę, która zaczęła z pieśniami nad pieśniami. Najpierw poszedł jakiś kawałek w bahasa na dziwnie znajomą z polskiego kościelnego podwórka nutę. Potem najwyraźniej hicior, mniej więcej tak: ”The love of Jesus, sweet and marvellous, oh, oh, wonderful world”. I pierwszy zaskok. Gawiedź się bawi. Nauczyciele nie tylko śpiewają, ale i wzmacniają przekaz dziwacznymi azjatyckimi gestami, które wszyscy zdają się znać. Więcej, porwany gorącymi rytmami tłum wypluwa z siebie na scenę trzech oszołomionych nauczycieli, którzy z nastoletnią nieśmiałością śpiewają i tańczą. Jezu! Tu następuje koniec pieśni. Do projektora podłącza się ksiądz, chyba ksiądz, bo ględzi jak ksiądz i ktoś mówił, że to będzie ksiądz. Więc ksiądz. I zaczyna swoje. W bahasa, ale Rully tłumaczy. Że my tu świętujemy, a wokół jest tyle biedy. Na ekranie wyświetlają się wiele mówiące nazwy: Afryka, Indie, i – tu pojawia się znaczący wielokropek – Indonezja. I pokaz slajdów. Ledwo żywe afrykański dziecko w towarzystwie sępa, klasyk, za którego fotograf zgarnął pewnie niemałą i całkiem zasłużoną sumkę, afrykańskie dziecko podłączone do jakiegoś sprzętu medycznego, wydęte brzuszki, szkieletowate kończyny, cały ten wyświechtany wyciskacz łez... I tak w kółko, po kilka razy te same zdjęcia, i topwarzyszące temu frazesy tłumaczone symultanicznie przez Rully’ego... Totalny Gambini! To mój drugi zadziw. Rwę sobie prawie dosłownie włosy z głowy, fejspalm za fejspalmem. Jak ja mam teraz do cholery po takiej przystawce wejść na scenę i prowadzić gry? Szatański plan, panie Rully, dwa zero dla ciebie, nie doceniłem Cię...
Ratuje mnie zadziw trzeci. Wchodzę, witam się, zamiast zgodnie z planem skomentować z przekąsem, że Rully dał czadu, dziękuję za cenny i ważny przekaz i mówię, że w drugiej części naszego spotkania będzie o innej ważnej rzeczy, o współpracy. Teraz mam puścić prześmieszny fragment ‘The IT Crowd’ na temat teamworku. Słabo to wygląda, myślę, ale, o dziwo, widzę po oczach, że oni jakby już zapomnieli o nieszczęsnych Murzyniątkach i są jak najbardziej gotowi do zabawy. Istotnie, śmiech z puszki wywołuje coraz śmielsze salwy śmiechu na widowni, po dwóch minutach atmosfera jest wyluzowana jak po ćwiartce na łebka, ludziska wyłapują nawet mój nawiązujący do filmiku żart, że jeśli nie wykażą się za chwilę teamworkiem, to wszyscy są wylani. No i idzie jak z płatka. Najpierw dobieranie w drużyny na podstawie obrazków, którymi każdy został obdarowany przy wejściu. Następnie pierwsze zadanie, klasyk, budowanie wieży ze starych gazet i inego śmiecia. Zwycięzcy osiągnają jakieś 2,4 metra, ale, co jeszcze ważniejsze, teambuldingowy must zdrowo wszystkich emocjonalnie angażuje. Poza panem Stefanusem, który zamiast zwijać gazety, czyta je sobie w najlepsze, mimo że jest w drużynie Stephana, swojego dyrektora. Potem transportowanie piłeczek pingpongowych przez wyimaginowaną rzekę, również zakończone kilkoma spktakularnymi konstrukcjami i mnóstwem emocji. Na – prawie – koniec zaprzęgnięta do pomocy Renata i jej działający zawsze i wszędzie ‘splash’. Wreszcie niespodzianka, o której dowiedzieliśmy się dopiero rano – nauczycielki z przedszkola, bezsprzecznie najładniejsza część naszej kadry, przygotowały porywający żywą choreografią taniec do jakiegoś dyskotekowego kawałka, którego nie znam, ale kojarzy mi się z siłownią...  
Na spóźniony lunch schodzimy więc jako zwycięzcy, zewsząd odbierając gratulacje za niespotykaną na szkolnych imprezach przednią zabawę. Szczególnie cenne od Nehy, która przez naszą część imprezy zamiast się wozić, miotała się po podłodze ze wszystkimi i udowadniała, że nie bez powodu dzieli i rządzi z dyrektorskiego fotela. I od Yulii, która jako jedyna obecna na party członkini zarządu wzięła udział w grach a dowiedziawszy się, ze wybieramy się do Banjarmasin, dała nam namiery na swoją siostrę, która tam mieszka. I od Josee, która wchodziła do assembly hallu ze standardowo znudzoną miną a wychodziłą w uśmiechem jak z reklamy colgate.
Sam lunch niestety rozczarował na całej linii. Zarząd szkoły ewidentnie pojechał po taniości. Na Dzień Nauczyciela w Guangzhou zabrano nas do wypasionej restauracji i dostaliśmy jeszcze po kopercie ze stuyuanowym banknotem okraszonym, jak każdy banknot, gębą Mao. W Jakarcie przyjechał skromny catering ze standardowym ryżem i paroma niezachwycającymi dodatkami. Cudu, oczekiwanego najwyraźniej przez organizatorów, nie było. Zawartość prezentujących się wręcz biednie na wielkim stole niewielkich naczyń z kilkom daniami i do połowy pustych szklankek z colą i fantą nie rozmnożyła się i nie wystarczyła dla osiemdziesięciu paru pracowników szkoły. Dla mnie najbardziej uderzające było to, że klecha, który dopiero co, wybaczcie, pierdolił o głodnych dzieciach, ustawił się, razem z dwoma ponurymi raszplami z zarządu, na samym początku smutnej kolejki.
Zaraz po, ze wspomnianych wyżej względów – krótkim, lunchu spotkaliśmy się ze Stephenem i Nehą w biurze tego pierwszego. Rozmawialiśmy o problemie z moją wizą pracowniczą, której, jak się spodziewaliśmy, nie dostanę i związanej z tym naszej przyszłości w KGS. Stanęło na tym, że przemyślimy sprawę i damy im znać do końca roku kalendarzowego. Wyszliśmy, zgodnie z planem, z genialną propozycją, że pracjuemy dla nich dalej, ale wracamy do Polski z końcem maja, przed egzaminami, podczas których w sumie nie jesteśmy specjalnie potrzebni. Na razie bardzo nie bardzo, ale jeszcze nie dajemy za wygraną. Wysmażyliśmy po powrocie do domu zgrabnego maila naświetlającego szczegóły naszej propozycji. Jeśli się zgodzą, zostajemy. Jeśli nie... Któż to wie? Tak czy inaczej, czas na zasłużone wakacje. W niedzielę na Borneo.