Thursday, December 8, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XIII

Rozdział XIII, w którym…
Duży toast na duża okazję • z profesorem Miodkiem przy piwie • wojna polsko-brazylijska pod łańcuchem i wycinanką, czyli z zaskoczeniem odkrywamy w sobie odpustowy patriotyzm • jak nudzić mniej niż inni • wybija godzina zero • miało być pięknie, wyszło jak zwykle • denn du bist was du isst • dzisiejszy program sponsorują uda • nokaut

Jakarta, noc z piątku, 21 października na sobotę, 22 października 2011, za kwadrans pierwsza
Jakarta, noc z soboty, 22 października na niedzielę, 23 października 2011, za dwadzieścia dziesiąta         
                Witam Was tradycyjnie nocną porą ze swojego patio. Są tu dziś ze mną: wysłużony komp, którego zamierzam wkrótce porzucić dla jakiegoś młodszego i zgrabniejszego netbooka (ale o tym na razie cicho sza, bo mi się jeszcze zbuntuje i padnie w najmniej odpowiednim momencie), kilkunastu dzielnych lakistrajków i duży bintang. Zróbcie hałas!  
                Nie możecie niestety tego zobaczyć, ale bintang jest duży jako żywo. 620 mililitrów pokrytej skroploną parą wodna przyjemności. I smakuje niekiepsko. Anker zostaje daleko w tyle, jak nie przymierzając Małysz za Hannavaldem za starych dobrych czasów. Spokojnie, dziś będzie tak patriotycznie, że najzagorzalsi i jedyni prawdziwi patrioci darują mi chyba to porównanie. Swoją drogą dziwna liczba to 620, w ojczyźnie duże piwa są większe… I słońce świeci jaśniej, i mleko tak szybko nie kwaśnieje, jak drwił sobie w Białych Nocach Dostojewski. O, już jest patriotycznie. W kwestii piwa, nie Dostojewskiego. Wybaczcie chaotyczny rozentuzjazmowaniem styl.
                Zaraz, chwila chwila, mamy dwudziesty pierwszy wiek, drugą dzięki bogu – albo raczej: do diabła – dekadę, jak to nie możecie tego zobaczyć? Bach. Proszę bardzo, „ja z bintangiem” wędruje na fejsa przy najbliższym spotkaniu z internetem.
                Bintang jest duży, bo i okazja niczego sobie. Świętujemy dziś, moi drodzy, koniec pierwszej połowy semestru, pięknie zwieńczonej wczorajszym UN Day i dzisiejszą PTC. Co to PTC? Parents Teacher Conference. Czemu wyszedłem od skrótu? Ha, dobre pytanie. Otóż strasznie mnie ostatnimi czasy bulwersuje nadużywanie skrótowców i chciałbym temu poświęcić akapit czy dwa. Zabrzmiało jakby tu Miodek ze mną pił i pisał… Może tak mnie jakoś gorączkowe przygotowania do wspomnianego Dnia ONZu rozstroiły, a może na emigracji wzmaga się we mnie nasza narodowa tendencja do narzekania. W każdym razie każdy kolejny zasłyszany skrót bardziej mnie dobija. Weźmy na początek rozważań UN, czyli ONZ. Spoko, ujdzie, każdy chyba wie o co chodzi, i to sprawia, że posługiwanie się tym skrótem ma sens. PTC? Dobra, może w świecie zachodniego szkolnictwa takie określenie wywiadówki też jest przez istotną większość łatwo przyswajane. Ale już nad PIC, zagadką, która nagminnie pojawia się w mailach od mojej dyrektorki, trzeba się trochę nagłowić. Stawiam na Person In Charge, ale bez kontekstu bym na to nie wpadł. „Przygotowałeś już CA?” – kolejny standardzik. Czy tak ciężko jest powiedzieć, czy też napisać, Continual Assessment? Jedyne, co usprawiedliwia takie dziwolągi to fakt, że pracownicy szkoły istotnie wydają się być biegli w tej nowomowie. To jeszcze nic jednak, w użyciu jest jeszcze spora grupa zbitków literek, których znaczenie każdy jakoś tam rozpoznaje, ale nikt nie potrafi powiedzieć, jak powstały. Pytam co znaczy jakiś XYZ, a koleżanka na to, że chodzi o taką i taką osobę, ale co znaczą literki, nie ma pojęcia…
                Moja koncepcja jest taka. Uproszczenie komunikacji ma znaczenie marginalne. Kluczowe jest, że ludzie wykonujący banalne, wybaczcie koledzy nauczyciele i koleżanki nauczycielki, zawody potrzebują czegoś, co pozwoli im poczuć się częścią zamkniętej grupy specjalistów. My wiemy o co chodzi, a reszta nie, tacy jesteśmy zajebiści. Tę funkcję z powodzeniem spełnia język hermetyczny, który najłatwiej stworzyć właśnie w oparciu o skróty. OMG WTF, IMHO.
                Ale do rzeczy. UN Day. Przygotowania do owego trwały od jakiegoś miesiąca, ale nabrały naprawdę ostrego tempa w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Drugie klasy, pod opieką moją, pani Feroliny (Ferolina: imię wymiata) i pani Yoann, reprezentować miały Polskę, sprawa była więc osobista. W zeszły piątek znaczna część dekoracji była już gotowa, chwyciliśmy więc za drabiny i zabraliśmy się do upokarzania konkurencji. Właściwie, gwoli ścisłości, to mnie przypadła wątpliwa przyjemność ryzykowania zdrowiem, a może i życiem, zgrywania akrobaty na chybotliwej drabinie powiązanej prowizorycznie kablami, ze zwojem sznurka w jednej ręce, nożyczkami w drugiej i elementami dekoracji w zębach… Dlaczego ja? – banalnie zapytuję, wpadając w przerysowany płaczliwy ton. Cóż, jakoś tak zwykle wychodzi, że moi współpracownicy okazują się być poczciwymi rzemieślnikami bez cienia polotu i wizji. A mój zgubny, choć wybiórczy na szczęście, perfekcjonizm każe mi z radością zaakceptować fakt, że oni siedzą sobie przez dwie godziny i wycinają literki z brystolu a ja w tym czasie balansuję na drabinie i próbuję nadać temu jakiś styl, połączyć w sensowną całość…
                Strzał w dziesiątkę, gratulowałem sobie patrząc, jak okrągłe biało-czerwone wycinanki moich uczniów komponują się z biało-czerwonymi łańcuchami z bibuły, flagami i orzełkami. Udało się podsunąć niezdarnym rączkom ośmiolatków pomysł, który dał naprawdę dobry efekt. Nalałem z pustego, można by rzec.
                Świetne wyczucie czasu, gratulowałem sobie patrząc, jak zdominowaliśmy nasze piętro. Oliver, którego trzecie klasy przygotowują Brazylię, aż się na mnie obraził, bezcenne. Przedwcześnie, oj przedwcześnie… Zaraz po weekendzie Sylvia, nauczycielka Olivera, zagoniła na drabiny ekipę  sprzątającą i odpowiedziała kopią moich łańcuchów w wersji zielono-żółtej. Bez wycinanek na szczęście, tego by jeszcze brakowało…
                W obliczu zagrożenia ojczyzny klasyczne lekcje angielskiego w tym tygodniu poszły w odstawkę, małe rączki zostały zaprzęgnięte do morderczej pracy nad kotylionami, latawcami i kwiatami. Jeszcze wczoraj rano, w okolicach siódmej, ozdabiałem wielki napis „Witamy w Polsce” w ostatniej chwili zdobytymi balonami. Brazylia była tylko w stanie odpowiedzieć zielono-żółtymi piłkami i konkurencyjnym napisem. Sprawiedliwość pozostała po naszej stronie. 
               Zaangażowani działaniami na froncie polsko-brazylijskim, cały czas pracowaliśmy nad tajną bronią, powerpointową prezentacją Polski, która miała wgnieść w ziemię konkurencyjne wytwory Japonii, Brazylii, Holandii, Meksyku i Grecji. Tu liczba mnoga odnosi się do mnie i Renaty, tak się bowiem śmiesznie złożyło, że moja żona opiekowała się naszym krajem w high school, gdzie przyszło jej zmierzyć się z Arabią Saudyjską, USA, Nigerią, Filipinami, Indiami, Hiszpanią, wszędobylską Brazylią i faworytami gospodarzy – Indonezją. Postanowiliśmy połączyć siły i razem zabrać się za wyszukiwanie najatrakcyjniejszych zdjęć i ubieraniem ich w atrakcyjna formę.
                Koncepcja była zabójcza w swojej prostocie. Zaczęliśmy od kilku nudnych slajdów z danymi encyklopedycznymi. Powierzchnia, liczba ludności i inne bzdury, z których, jak zakładaliśmy, w całości składają się konkurencyjne prezentacje. Następnie żartobliwe zanegowanie tej drogi, zmiana podkładu muzycznego z emo Chopina na żywego Możdżera i dynamiczna przebieżka przez siedem polskich cudów, których każdy odwiedzający doświadczyć powinien, by poczuć atmosferę Polski. Krajobrazy, pory roku, fauna i flora, architektura, kuchnia, sport, wreszcie – sztuka, która miała być naszym mocnym akcentem na koniec. Postawiliśmy przede wszystkim na wymowne zdjęcia, opisy konstruowaliśmy krótkie i lekkie w odbiorze, możliwie zabawne, miejscami autoironiczne. Darowaliśmy sobie oklepaną historię, oklepanego papieża i oklepanych noblistów, tylko Miłosz załapał się na slajd ilustrujący poezję, bo Renacie zależało.
                A otworzę sobie jeszcze Carslsberga, jak świętować to świętować. Zastaw się, a postaw się. Wasze zdrowie!        
                Wybiła wreszcie godzina zero, a raczej godzina 7.45. A raczej 8.15, standardowa obsuwa. Zaczęliśmy oczywiście od modlitwy, poprowadzonej przez Sylvię i Gilberta, MC imprezy, kolejny cholerny skrót,  po której na scenie pojawiła się para dzieci. Dzieci okazały się spełnieniem koszmaru tego typu imprez. Nie żeby była w tym jakaś ich wina, tak po prostu zostały zaprogramowane. Miały zapowiadać kolejne wchodzące na scenę poczty sztandarowe reprezentacji, zamiast jednak robić to w kilku słowach, robiły to w kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu, odklepywanych z katarynkową intonacją zdaniach. Z kim dany kraj graniczy i tak dalej. Spośród z górą trzystu uczestników imprezy może znalazło by się kilku, pewnie nauczycieli, którzy byliby zainteresowani tematem, ale i ci niczego nie usłyszeli ze względu na denne nagłośnienie.
                Klasy pierwsze. Japonia. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Kolorowe kimona genialnie leżały na pucołowatych malcach o okrągłych z przejęcia oczkach. Pokaz mody do muzyki z Doraemona porwał tłumy, ale najbardziej urzekająca była według mnie prezentacja. Zamiast dukać na temat geografii i historii, ledwie odrastający od ziemi konferansjerzy próbowali nawiązać kontakt z publicznością zadając proste pytania, czekając na las rąk i wybierając śmiałków, którzy wykazywali się znajomością kolorów japońskiej flagi i stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni. Nieliczne slajdy były tylko tłem. Nauczycielki (również apetycznie zapakowane w kimona) zmierzyły siły na zamiary, wielkie brawa.  
                Klasy drugie. To ja, Polska. Na dobry początek nie zadziałała muzyka. A jeszcze pół godziny przed imprezą testowałem ją z informatykami, Michaelem i Arupem Komarem (nie mogłem nie wspomnieć jego krwistego nazwiska…). Po jakichś dziesięciu slajdach spece od IT skonstatowali, że kabelki nie stykają. Trochę było za późno, naczelny efekt diabli wzięli. Mimo to prezentacja miejscami przykuwała uwagę, publika reagowała dobrze szczególnie na zdjęcia zwierząt. A potem muzyka znów siadła. W miarę sprawnie dobrnęliśmy do końca, ale oczekiwanego przeze mnie szału nie było.   
                Uratował nas polonez przygotowany porządnie przez panią Yoann, nauczycielkę muzyki. Skromne stroje chłopców, czarne spodnie i białe koszule, pozwoliły błysnąć wykwintnym sukniom dziewcząt. Choreografia była imponująco skomplikowana, ale wypaliła. Gdyby jeszcze dziesięć par odtańczyło poloneza klasycznym falującym szeregiem par, jak polska bozia przykazała, byłoby bombowo. Wizytując którąś z prób zwróciłem na to uwagę Yoann, tłumacząc, że to element kluczowy i że ma go dodać. Powiedziała, że nie ma sprawy i oczywiście zrobiła po swojemu. To samo było z muzyką. Znalazła jakiegoś nudnawego poloneza, którego poleciłem jej wymienić na wpadającego w ucho Kilara, sam go nawet ściągnąłem, zgrałem jej, jeszcze upewniłem się kilka razy, że wszystko będzie, jak ustaliliśmy. No i nie było, ale mimo wszystko oba kciuki w górę.
                Ostatnim elementem naszego występu był quiz. Poprzedniego dnia zrobiłem rundkę po wszystkich klasach biorących udział w imprezie i rozdałem uczniom krótkie testy tyczące się Polski, proste, wydawało się, i chwytliwe osiem pytań testowych. Żeby cos im w głowach zostało i żeby dało radę szybko to sprawdzić. Prawdę mówiąc zakładałem, że większość uczestników odda w stu procentach poprawnie wypełnione karty. Mieli wszak całą dobę na znalezienie w necie właściwych odpowiedzi. Bardzo nie bardzo… Po raz kolejny przekonałem się, że jeśli nawet niektóre odpowiedzi do wyboru są absurdalnie głupie, w odpowiednio dużej próbie zawsze znajdzie się kilku agentów, którzy je zaznaczą. Niektórzy twierdzili więc, że Polska znajduje się w Azji. Albo w Ameryce Północnej. Że mamy w kraju wulkany. I piramidy. Oraz niedźwiedzie polarne, pingwiny i słonie morskie, taki był jeden z zestawów do wyboru. Parę osób zaznaczyło, że naszym najbardziej znanym kompozytorem jest Wagner… Na jedynym podchwytliwym pytaniu, gdzie należało wykazać się wiedzą o tym, że mamy w Poslce pustynię, polegli prawie wszyscy... Ostatecznie na jakieś sto testów, które do mnie wróciły, około dwudziestu miało siedem lub osiem odpowiedzi poprawnych, spośród nich wylosowaliśmy siedmiu zwycięzców. Dzięki wsparciu polskiej ambasady w Jakarcie, błysnęliśmy niebanalnymi nagrodami – kredkami opatrzonymi logo Polski z latawcem, broszurkami pełnymi zdjęć, notatnikami i, przede wszystkim, ładnie wydanymi albumami. Promocja wiedzy wyszła jak wyszła, ale dobre wrażenie na pewno zrobiliśmy.  
                Klasy trzecie. Brazylia. To już klasyka tego, czego się spodziewałem po dzisiejszym dniu. Z prawie pozbawionej zdjęć prezentacji wiało nudą. Atmosfera udzieliła się najwyraźniej uczestnikom tańca piłkarskiego, w którym brał udział Oliver. Żywiołowe ‘Livin’ La Vida Loca’ Ricky’ego Martina boleśnie kontrastowało ze zmuleniem trzecioklasistów, rekwizytowe piłki wydawały się dla niektórych za ciężkie, by energicznie podnieść je parokrotnie oburącz nad głowy. Gdyby reprezentacja Brazylii prezentowała taką antywerwę jak tancerze, dostała by od Polski co najmniej trzy do zera… O niebo ciekawiej wypadło wykonanie rzewnego ‘Let There Be Peace’, może dlatego, że zaaranżowano ten numer na język migowy. Przyszła wreszcie kolej na pokaz tańca towarzyskiego. Ładne stroje zamaskowały nieco fakt, że ci tancerze również nie zjedli chyba śniadania.
                Przerwa nadeszła odpowiednim momencie, tłum bowiem począł już szemrać. W nieklimatyzowanej sali gimnastycznej było nieznośnie gorąco i duszno, wszyscy mieli serdecznie dość dobijającej faktografii i tańców ludowych. Wtrącić tu warto à propos pewne spostrzeżenie. Wydawać by się mianowicie mogło, że jak komuś przyjdzie urodzić się pod danym równoleżnikiem, to jego organizm jest na panujący pod owym klimat genetycznie przygotowany, lub że przynajmniej przystosowuje się do niego w pierwszych latach życia. Zresztą co tam urodzenie, Hugo Bader wszak pisał, że i do syberyjskich mrozów idzie przywyknąć. Ćwiczył ponoć przed wyjazdem śpiąc w zimie przy otwartym oknie i w odpowiednim momencie dawał radę. Otóż z moich obserwacji wynika, że Indonezyjczycy, przynajmniej Ci oderwani od natury przez swoją relatywną zamożność, wcale do swojego klimatu nie przywykli. Samochód bez klimy nie mieści się w definicji samochodu, nieklimatyzowane centrum handlowe byłoby suchym żartem. Awaria klimatyzacji urasta do rangi paraliżującej wszelkie działania tragedii. A przecież, jak już wspominałem, upały podobne do tutejszych mamy przez co najmniej miesiąc w roku w Polsce i jakoś żyjemy. Nie wiem, może to mieszkańcy stolicy tacy są delikatni? A może po prostu w pewnych kręgach do dobrego tonu należy omdlewanie z jękiem, kiedy słońce wychyla się zza smogu?
                Tak sobie w milczeniu temat rozważając, pospiesznie rozeszliśmy się do klas, by skosztować mniej lub bardziej narodowych dań poszczególnych krajów. Na stołach w trzech przystrojonych salach zajmowanych przez klasy drugie, królowała kuchnia polska, którą starałem się możliwie uprościć i dostosować do dostępnych w sklepach produktów, rozdając uczniom przepisy, które wraz z rodzicami mieli zrealizować. Dobrze wypadły pieczone ziemniaki i purée, szczególnie nazwa bardzo polska, z cebulką i siekaną wędliną. Z pierogów nie udało się wyrugować pewnego rysu azjatyckiego, ale pierogi to pierogi – smakują w każdej formie. Naleśniki, mimo że dość dokładnie rozpisałem instrukcję ich przygotowania, wyszły jakoś zbyt puszyście, ale smaczne były, nie przeczę. Zupełnie za to nie chwycił koncept zapiekanki. Zamiast długaśnych bagietek jak z XL Burgera dzieci przyniosły coś w rodzaju grzanek na pieczywie tostowym. Jakiś zapracowany rodzic dostarczył do szkoły kilka kartonów bruschetty z Pizzy Hut. Ale co tam, kto nigdy nie raczył się prawdziwą zapiekanką, temu i bruschetta była ambrozją. A ja poczekam do czerwca 2012. Zabawną rzecz zaobserwowałem przy okazji kanapek. Przepis był prosty. Kromka chleba z masłem (masłe-em), plaster szynki lub sera, plaster pomidora, ogórka i jajka, opcjonalnie majonez. Tyle, khalas. Wszyscy, dosłownie wszyscy dopowiedzieli sobie drugą kromkę na przykrywkę. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale intryguje mnie siła konstruktu trójkątnego sandwicha z miękkiego pieczywa tostowego, który tak snadnie przebił mój – okraszony odpowiednim zdjęciem – przepis…  No i napoje. Domowa lemoniada i herbata z cytryną były wyśmienite. Choć może byłoby i bardziej polsko, i weselej, gdybym nakazał uczniom przynieść piwo i wódeczkę…
                W całym tym nawale potraw do skosztowania i skrytykowania jakimś cudem udało mi się nie tylko pamiętać o włączeniu preludiów Chopina w wykonaniu Blechacza, kolejnego daru od ambasady, ale i nawiedzić przedstawicieli konkurencyjnych roczników Kanaan Global School w ich salach. Pierwsze swoje kroki skierowałem, jakże by inaczej, do pierwszaczków... Nie zawiedli mnie mali samurajowie, stoły ich uginały się pod ciężarem pieczołowicie przez rodziców przygotowanych roleczek sushi, krewetek usmażonych w formie tempura, pudełek bento, maleńkich czekoladowych puddingów i kubków zielonej herbaty… Przeszło mi przez myśl, żeby zdezerterować, zdradzić, rzucić wszystko i na ten jeden dzień stać się Japończykiem... Otrząsnąłem się jednak. Wszak ojczyzna wzywała. Kilka klasowych poczęstunków wymagało jeszcze przetestowania. Poza tym zostałem – z grzeczności dzielnie się broniłem, ale ostatecznie musiałem ulec – obdarowany mnóstwem kwitnącowiśniowego jadła na wynos.  
                Antrakt dobiegł końca zdecydowanie za szybko. Typowe, tak właśnie biesiadują Azjaci. Zdarzyło nam się kiedyś uczestniczyć w chińskim weselu, nasz kolega ze szkoły Donato, Amerykanin hiszpańskiego pochodzenia, żenił się z Kantonką, piekną dziewczyną swoja drogą. Zapowiadało się na wielką imprezę, wspaniała oprawa, boskie jedzenie, którego wystarczyło by na kilka dni, musiało to wszystko kosztować majątek. Chwilo trwaj, chciałoby się zakrzyknąć! A goście zmyli się przed dziewiątą… Nie żebym lubił polskie wesela, przeciwnie, nie trawię polskich wesel, ale to już przesada w druga stronę… W każdym razie rozmarzona chmurka się rozwiewa, wracamy do rzeczywistości. Zdołałem jeszcze tylko szczerze się zachwycić brazylijskimi szaszłykami, rozczarować holenderskim kakao, które okazało się być sztucznym kakao z kartonu, i trzeba było wracać do piekła sali gimnastycznej.
                Nie ma sensu rozwodzić się nad kolejnymi trzema krajami. W skrócie zatem. Wszystkie prezentacje były przegadane, przeładowane powerpointowymi efektami, pozbawione pomysłu. Meganudne po prostu. Jakby na potwierdzenie mojego wrażenia ogólnej rozsypki, z wielkiego napisu UN DAY poczęły odpadać literki, jedna, druga… Ani się obejrzeliśmy, a zamiast UN DAY występującym w drugiej części imprezy klasom czwartym, piątym i szóstym patronowały U  DA… Holandia rozbawiła mnie niechcący tańcząc do muzyki z elementami jodłowania. Ktoś może googlował holenderski ser, kliknął w link do sera szwajcarskiego i tak jakoś wyszło. Z Meksyku zapamiętałem tylko kapelusze. Grecja poszła w kulturę antyczną, zarzucając słuchaczy zdjęciami waz i kolumn oraz opisami bogów olimpijskich. Mało nowatorsko, ale między bogiem a prawdą, czym współczesnym mieli się pochwalić? Zsabotowaniem strefy euro?
                Nie powiem, żebym był fanem modlitw. Tym razem jednak cisza, która towarzyszyła krzepiącym pożegnalnym słowom pani Sylvii, była jeszcze bardziej niż zwykle muzyką dla mych uszu. Mimo całego mojego powyższego czepiania się, UN Day został generalnie uznany za bardzo udany. Dzieci zostały porządnie wymęczone, ale wracały do domów z uśmiechami na twarzach. Mam nadzieję, że w jakimś stopniu przyłożyłem do tego rękę. Amen.               
               Na tym jednak dzień się nie skończył, o nie! Kiedy tylko ostatni uczniowie zniknęli za horyzontem, spakowałem się, odniosłem rzeczy do pokoju nauczycielskiego i pobiegłem do assembly hallu, gdzie wciąż trwał UN Day high school. Niegłupie dzieciaki ze starszych roczników pokażą pewnie klasę, myślałem sobie. Wchodzę, a tu reprezentacja Nigerii przy wtórze dwóch gitar zawodzi Knocking On Heaven’s Door... Zero energii, zero emocji. Jak bym był świętym Piotrem, bez żenady olałbym ich żałosne pukanie. Dalej, wybiega Arabia Sadyjska. Przypadkiem wyszło całkiem nieźle, a to za sprawą niecodziennego połączenia chust dość odlegle sprokrewnionych z kuffiyami i lekarskich kitli robiących za jalabije. Simitarów nie zabrakło, zabrakło natomiast, ponownie, werwy. Co z tymi dzieciakami? Wjeżdża Hiszpania. Jakiś ichni taniec towarzyski. Muzyka każe wizualizować sobie przejawy temperamentu Penelope Cruz. Niestety zapominam o zamknięciu oczu a to, co widzę na skali temperamentu plasuje się gdzieś w okolicach tańca prostytutek z Rambo IV. Dziesięć gorących klasków, myślę – przypomnę, że to bardzo mało – ale, o zgrozo, publika szaleje! Młodzież chłonie widok chudych okularników z sypiącym się wąsem trzymających za ręce rumieniące się dziewczyny podobnej atrakcyjności i aż piszczy z uciechy! Albo z nimi jest coś nie tak, albo to ja się tak zestarzałem... Na koniec – Indie. Spoko, bardzo dobrze wypadła niepozbawiona humoru lekcja yogi.    
                Na powyższe zdążyłem. Nie zdążyłem niestety na występ renatowej Polski. Z tego jednak, co do mnie doszło wynika, że prezentacja, do której przyłożyłem ręki, a nawet rąk, została odebrana bardzo pozytywnie. Tak co bystrzejsi uczniowie, jak i co bystrzejsi nauczyciele załapali ponoć wszelkie żarty i żarciki, sama koncepcja też została pojęta. Ale gwoździem – wcale nie do trumny – programu była drama, którą moja małżonka wyreżyserowała w oparciu o skecz norweskiego kabaretu Raske Menn, „Historia Polski w pięć minut”. Narraor, hindus Tanmay, syn mojej dyrektorki, pośpiesznie czytał przygotowany tekst, sześciu natomiast uczniów, błyskawicznie zmieniając kostiumy i wcielając się w role tuzów naszej historii, odgrywało mniej lub bardziej chlubne scenki. Zaczęło się, po bożemu, od Mieszka i chrztu, później nastąpił Bolesław Chrobry, po nim jego krzywousty imiennik, tracyjnie dokopaliśmy Krzyżakom, nie żebyśmy mieli jakieś kompleksy, następnie poszła Unia Lubelska i chwile świetności, którym kres położyły rozbiory, dalej zamordowano Franciszka Ferdynanda, wypłynął Piłsudski, na chwilę zrobiło się poważnie przy okazji drugiej wojny z obozami koncentracyjnymi w tle, Renata oczywicie neie moga sobie darowa, a póżniej znów wesoło, jak to za komuny, w końcówce zmieścił się jeszcze Wałęsa i nasz niezaprzeczalny zielonowyspowy rozkwit na podsumowanie. Bach, koniec, a to wszystko w pięć minut! Naprawdę żałuję, że tego nie widziałem, może gdzieś się zaplątało jakieś nagranie, a jeśli nie – niechże na tych pożółkych stronicach przetrwa o tym pamięć... Do diabła, jesteśmy trochę zorientowani na przeżuwanie przeszłości, nie da się ukryć...
                No, pora kończyć. Jury się zbiera, dyrektor Stephen w swoim żywiole, Glenn w swoim ostatnim prawdopodobnie występie, ogólne ożywienie i wyczekiwanie na rezultaty w pięciu kategoriach. Narada po dłużących się w nieskończoność kilku minutach zakończona. Jedziemy.
                Najlepszy występ. Na trzecim Nigeria i żałosny cover Dylana. Na drugim... Polska! I jej „Historia w pięć minut”. Wygrywa ociekająca, wedle publiczności, młodocianym erotyzmem Hiszpania...
                Prezentacja. Na trzecim – sędziowie grają dla gospodarzy – Indonezja. Na drugim... Polska! Poczułem się jak Woody Allen w Koniec z Hollywood. Thank God the high schools students exist! Zwyciężają lekarze sado-maso z Arabii Saudyjskiej.
                Kuchnia. Drugim wicemistrzem Szalonych Liczb zostaje Indonezja. Jeszcze wam się nasi goreng nie przejadł? Pierwszym wicemistrzem zostaje, po raz trzeci... Tak jest, Polska! Miło mi bardzo, bo przepisy wyszły spod mojej ręki, ale to drugie miejsce zaczyna być nieco niekomfortowe... Mistrzem Szalonych Liczb zostaje Arabia Saudyjska. 
                Królestwo Saudów zgarnia też jedyną nagrodę za kostiumy. Popieram, choć obawiam się, że to niekoniecznie za abstrakcyjnie komiczny zestaw, który mnie urzekł...
                Trzy kraje zostają bez podium. USA, indie i Filipiny. Loserzy... Wybuczmy ich!
                I, werble, nagroda dnia. Piękny puchar, prawie że złoty, o jakim piłkarze Barcelony czy reprezentacji Hiszpanii – to ich muszę tu niestety podać za przykłąd – mogliby tylko pomarzyć... Trofeum za Best Country... Trafia do... A jakże, do Polski! Konfetti z sufitu, We Are The Champions, gratulacje od dyrektora i generalna ekstaza. A dla nas jeszcze jedno, nieoficjalne, wyróżnienie, które sami sobie przyznajemy. Za mistrzowski PR. Za przedstawienie Polski tak, że zajęła w jakimkolwiek pozytywnym zestawieniu pierwsze miejsce. Jakieś oferty pracy w dyplomacji?




2 comments:

  1. Jeden z moich ulubionych klasyków z poprzedniego systemu, pani pyta dzieci w szkole:
    - Jak uczciłyście dzień przyjaźni polsko-radzieckiej?
    Dzieci mówią, że teatr, że obrazki, że czytali, Jasiu:
    - A my się tatą bawiliśmy w Armię Czerwoną!
    - To świetnie Jasiu, co zrobiliście?
    - Poszliśmy do sąsiadki, tata ją zgwałcił a ja ukradłem zegarek.

    Szkoda, że nie zawędrowaliście nieco w ten klimat - przyjść w dresach, na wejście opierdolić po pół litra na twarz, potem pobić dyrektora i ukraść parę portfeli, wysikać się przy wszystkich na scenie, powyzywać trochę ludzi. Potem zniszczyć nieco wystrój sali, pośpiewać piosenki kibolskie i hymn narodowy, a na koniec odjechać po pijaku kradzionym autem. Potem albo się rozwalić na drzewie, albo sprzedać za granicą z zyskiem. Gdyby potem o coś pytali, to Wy nic nie wiecie o tym i Was tam nie było.

    ReplyDelete
  2. Masz jeszcze w klimacie:
    http://wiadomosci.wp.pl/kat,1019389,title,Przeszli-cala-Europe-w-Polsce-zastrzelili-im-osiolka,wid,11735062,wiadomosc.html?ticaid=1d88c
    i
    http://www.wiadomosci24.pl/artykul/przejechal_na_rowerze_90_tys_kilometrow_w_polsce_mu_go_195457.html

    ReplyDelete