Sunday, December 18, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział (roboczo) XVIII


Rozdział XVIII, w którym…
Man, that was deep • czerwoną linią po mapie, theme z Indiana Jones w tle • algorytm na prom • Batavia jako hipotetyczne Minas Tirith, czyli smutne piękno powolnej zagłady • czego warta jest Jakarta • powrót do przyszłości, czyli co ze mnie wyrośnie w roku 2012 • karta obiegowa, czyli powrót do przeszłości • celebrujemy koniec semestru, unosząc jedną brew • czu uda się uniknąć kompromitacji • szanowni rodzice • dzieci z Etiopii kontra gry i zabway • święty gniew • żałosny zarząd i jego żałosne podziękowania

Jakarta, noc z soboty, 10 grudnia na niedzielę, 11 grudnia 2011, pół do dwunastej

- And yet the spring wind blows, Subotai. Have you ever felt such a wind?
- They blow where I live too. In the North of every man’s heart.
Urzekła mnie wczoraj powyższa konwersacja, urzekła na tyle, by ciągle dźwięczeć mi w uszach i domać się podzielenia się nią znad tradycyjnego weekendowego bintanga. Dzielę się więc, wznosząc toast za Wasze zdrowie, i zachęcając Was przy tym do podjęcia próby jej zidentyfikowania. Pomyślcie dobrze... Hemingway? Dobry strzał, sam bym tak odpowiedział. Może dlatego, że po zakończeniu romansu z Anną Kareniną zabrałem się za Pożegnanie z bronią. Ale to nie to, o nie... Toż to stary dobry Conan Barbarzyńca! Wszak trzeba dzieci zapoznawać z klasyką...
                Niestety u mnie zamiast porywu wiatru w sercu jest wiatr w oczy... Morale megasłabe. Został tydzień do wakacji, które miały być meritum naszego wyjazdu do Indonezji, a plan za planem bierze w łeb. Z początku marzył mi się objazd Pierścienia Ognia. W zarysie, na wschód przez Jawę, Nusa Tenggara, zachaczenie o Papuę, stamtąd na Sulawesi (Celebes), stamtąd na Kalimantan (Borneo), dalej skok na Sumatrę i już z górki do Jakarty. Plan piękny i ambitny. Ale skarbiec świeci pustkami, a i czasu będzie mniej niż zakładałem. Mieliśmy mieć miesiąc wolnego, zrobiło się z tego trzy tygodnie. Musimy przecież być w szkole przed uczniami, żeby tracić życie na układanie lesson planów i innych sylabusów, do których nikt później nawet nie zajrzy, ani ja, ani góra. Ale niech żyje biurokracja, czymś trzeba napełnić te segregatory, co tam wakacje. Wypoczęty nauczyciel to podejrzany nauczyciel.
Trzeba było ciąć. Dałem spokój Papui. Daleko, czyli po pierwsze drogo, po drugie czasochłonnie, a nie chciałbym podróżować w pośpiechu. Darowałem nam też Sumatrę. To akurat blisko, więc będzie można się tam przejechać czy przepłynąć podczas jakichś krótszych świąt, w marcu mamy chyba tydzień, akurat. Nie ma co rozpaczać, po zmianie kierunku zwiedzania ułożyło się też całkiem zacne kółeczko zgodne z ruchem wskazówek zegara. Promem do Batulicin na Kalimantanie, stamtąd, spontanicznie zbaczając z drogi, autobusem do Balikpapan. Dalej promem  do Pare Pare na Sulawesi. Trochę się powłóczyc po wyspie. Jeśli czas pozwoli, promem z Makassaru na Nusa Tenggara, autobusami i promami powolutku z wysepki na wysepkę, na koniec pociągiem przez Jawę do stolicy. W ostateczności, gdyby czas się kończył, możnaby wrócić samolotem.
                Ustawiony na bazie rozpiski połączeń promowych plan zaczął nabierać kolorów na tyle, że można było skonfrontować go z rzeczywistością. Do dzieła zatem. Oficjalna strona Pelni, głównego i jedynego liczącego się przewoźnika, pelni.com, z dumą zapowiada, że dostępne w tej chwili rozkłady z roku 2006 zostaną wkrótce aktualizowane do świeżutkich rozkładów na rok 2008... Słodko. Poszperałem głębiej i znalazłem pelni.co.id. Jest lepiej, na stronie wyświetla się aktualna data. Nie żeby rozkłady miałybybyć przez to aktualne, ale chociaż pozory profesjonalizmu są zachowane. Jest nawet angielska wersja językowa. Tylko wyszukiwarka połączeń nie działa, w każdym razie mnie się niczego sensownego wyszukać nie udało. Tu się algorytm rozwidla. Na lewo tajemniczy ticket office stosunkowo blisko centrum miasta, na prawo sam terminal promowy, dość odległy od czegokolwiek, gdzie bilety ponoć tez można nabyć. W zeszłą niedzielę wstaliśmy wcześnie i pojechaliśmy na lewo. Standardowe cztery etapy, czyli trzy przesiadki, czyli jakieś dwie godziny i jesteśmy na miejscu. Spodziewałem się jakiegoś jednopomieszczeniowego biura podróży, obawiałem się nawet, że możemy go nie znaleźć w gąszczu innych przybytków małych i średnich przedsiębiorstw, tymczasem monumentalny napis Pelni błyszczący na firmamencie nie mniej monumentalnego budunku prowadzi nas do celu niczym trzech króli do stajenki. Świetnie, takie gmaszysko, z pewnością ktoś tu mówi po angielsku... Nie są to strażnicy przy bramie, jak się okazało. Coś tam pomruczeli pod nosem, ale nas nie zatrzymywali. Wspinamy się po szerokich stromych schodach, uchylamy olbrzymie wrota, wchodzimy. Pusto. Biurko recepcjonisty puste, korytarze puste, drzwi do pomieszczeń biurowych pozamykane. Cisza jak makiem zasiał. Cóż, nic tu po nas. Wychodzimy i szukamy dalej. Jest. Ticket office ma osobne wejście. Zamknięte i zabezpieczone łańcuchami. Zza drzwi śmieje się z nas tablica z rozkładami. Pewnie nawet  aktualnymi. Koniec wycieczki.   
                No, nie zupełnie może. Chcąc cokolwiek wycisnąć z dnia w centum, postanowiliśmy wybrać się wreszcie do Kota, starego miasta, które Holendrzy nazwali Batavia. Wciąż w przemyślanym układzie ulic, a przede wszystkim w architekturze, znać rękę Europejczyków. W pewnym miejscu poczułem się przez chwilę jak na Alei Niepodległości w Sopocie... Te same proporcje, wysokość i układ budynków. Niesamowite wrażenie. I jakie nowatorskie, pewno nikt na to przede mną nie wpadł...  Having said that, nie obejdzie się bez łyżki dziegciu. Chochli. Brzydko to brzmi, ale Batavia wygląda trochę jak Minas Tirith, które dostało się na sto lat w łapy orków. Całe piękno tej dzielnicy to piękno, które pozostało po poprzednich właścicielach. Kolonizatorach, dodajmy, którzy nie zawsze byli dobrzy i mili, ale wiedzieli jak budować, tego nie sposób im odmówić... Teraz wszystko tonie w śmieciach i smrodzie rzeki zamienionej w ściek. Wiekowe mury pękają, rozsadzane przez pnąca się po nich roślinność. To samo jest z kantońską wyspą Shamien, zmatowiałą perłą pozostawioną przez Brytyjczyków i Francuzów. Wciąż najjaśniejszą perłą Guangzhou...
Czasem trafia się do miasta, które jest po prostu brzydkie. Wyjeżdża sie z niego i zapomina o sprawie. Nie sposób jednak zapomnieć miasta , które, zeszpecone przez obecnych gospodarzy, wciąż nosi ślady dawnej chwały. Postępujące i często nieodwracalne zniszczenie fizycznie boli. Gdzie ja zresztą szukam przykładów? Do diabła, przecież jestem z Gdańska...
                Nadszedł chyba dobry moment na podsumowanie Jakarty. Więc tak. Warto odwiedzić i zadumać się nad Batavią. Warto przejść się po Jaksie. Przedmieścia dla chętnych, ot wycieczka krajoznawcza na temat „jak żyją ludzie”. Centrum... Centrum. Jan Gehl, duński architekt specjalizujący się w planowaniu przestrzennym miast, określa niektóre miasta jako skażone syndromem Brasilii. To miasta, które świetnie się prezentują z lotu ptaka, ale ludzie po prostu nie czują się w nich dobrze. Są zbyt monumentalne, nawet, jeśli są czyste i zadbane.
Ja rozumiem to tak. Człowiek, żeby cieszyć się swoją okolicą i żyć w niej w pełni znaczenia tego słowa, potrzebuje charakterystycznych punktów: lokalnego pubu, ulubionej księgarni, pachnącej o poranku piekarni. Przestrzeń musi być urozmaicona. Musi być również przytulna. Odległości między punktami, na przykład na drodze do pracy, nie mogą być zbyt duże. Na język gdański przekładając... Można się z przyjemnością przejść, nawet nocą, wzdłuż Grunwaldzkiej z Głównego do Wrzeszcza. Z kina Krewetka choćby. Jest czołg, park, opera, drugi park, wille, trochę wystaw, wreszcie skwerek z fontanną... No i proszę, tak się przyjemnie idzie, że minąłem swój dom. Nie szkodzi, można wracając wpaść do Hindusa, albo do Aleppo na shawarmę. A może, żeby się nie wracać, przejść się do lasu na piwo? Jaśkową Doliną oczywiście. A spróbujcie przejść ten sam dystans z Wrzeszcza na Zaspę. Taksówka kusi, czyż nie?
Syndrom Brasilii tyczy się według Gehla między innymi Szanghaju i Dubaju, choć przykłady można by oczywiście mnożyć. Ja ze swej strony dopisuję do listy Jakartę. Przez ostatnie trzy miesiące nie odkryłem w niej niczego wartego polecenia, poza dwoma, w porywach trzema, dzielnicami, o których wspomniałem na początku. Jasne, jak ktoś lubi luksusowe zakupy po zawyżonych cenach, centrów handlowych nie brak. Ale spacer z jednego do drugiego, po kładkach czy poboczach kilkupasmowych jezdni, bo po co komu chodniki, to koszmar. Więc taksówka i teleportacja z jednego do drugiego. I najlepiej nie wyglądać przez szybę, bo można sobie zepsuć glamourowy zakupowy nastrój. Więc centrum również dla chętnych, ot wycieczka krajoznawcza na temat „jak być bogatym w biednym kraju i czuć się z tym dobrze”. Albo opcja druga „jak wyleczyć się z kompleksów biednego narodu budując miasto tak monumentalne, że nie da się w nim żyć”.
Podsumowując, gdybym odwiedził Jakartę jako turysta, poświęciłbym jej góra trzy dni.
Dziś ciąg dalszy eksploracji algorytmu. Na prawo, do samego portu Tanjung Priok. Czasu coraz mniej, a oprócz nabycia biletów warto sprawdzić skąd w ogóle promy odchodzą. Dobra wiadomość: do TP dojechać można transjakartą. Zła wiadomość: budynek TP, pod który podjeżdza autobus kończąc trasę okazuje się być dworcem kolejowym... Jasne, po co dowozić pasażerów na prom, niech sobie ojekowcy i taksiarze zarobią... Ok, spieszy nam się, wsiadamy do taksówki. Do terminalu pasażerskiego. Kierowca wykrzywia się w bezzębnym uśmiechu i rzecze, że 50 000 rupii, 17 złotych. Jeszcze nie wiem, że terminal jest nie dalej niż kilometr stamtąd, ale cena z kilometra śmierdzi. Mówię, że ‘miter’. On na to, że 30 000. Koniec dyskusji, otwieramy drzwi w biegu, wyskakujemy, trzaskamy. Niech się buc nauczy. Idziemy pieszo, choć wyjątkowe natężenie ‘mister how are you’ wkurza dziś wyjątkowo. Po drodze wstępujemy do dwóch biletowych agentów. W pierwszym nie ma nawet biurka, cała brudna podłoga zasłana jest chmarą dzieci i, zgaduję, ich matką. W drugim jakiś kolo jest bardzo chętny, żeby sprzedać mi bilety, gorzej z udzieleniem informacji, która pozwoliłaby mi zdecydować jakie bilety chcę. Wszystko to jakoś nienaturalnie pogmatwane i irytujące. Może daje o sobie znać z przejazdu na przejazd nudniejsza trasa z naszych przedmieść do rozległego centrum... Kluczymy dalej, bo po co postawic drogowskaz na terminal pasażerski, skoro można go nie postawić. Jakiś ojek się przyczepia. Nieco jestem niemiły, a okazuje się, że gość chce nam tylko wskazać drogę, bo źle idziemy. Głupio trochę, nie powinienem zbyt pochopnie wrzucać ludzi do jednego worka, z jakimkoliwiek napisem. Mózg ludzki bywa okrytny. Dziękuję ojekowi z taką uprzejmością, jaka może wypływać tylko z poczucia winy i w tył zrwot. Do terminalu nie docieramy, bo trafiamy na budynek, który sprawia wrażenie budynku, w którym mogą sprzedawać bilety. Potwierdza to strażnik. Wchodzimy zatem. Potwierdza to i recepcjonista. Pyta gdzie chcemy płynąć. Sposób w jaki zadaje pytanie świadczy o tym, że raczej nie wywiąże sie między nami dyskusja na temat „gdzie warto i kiedy, oraz jaką klasą, jeśli chce się podróżować oszczędnie, a jednocześnie przyjemnie”. Dobra, Batulicin. Wiem już, że płynie tam jakiś statek w sobotę, 17 grudnia, więc niech będzie. No to mamy czekać. No to czekamy. Czekamy. Kilka innych osób też czeka. W końcu podchodzę do lady i dukam w mieszaninie angielskiego i indonezyjskiego na co właściwie czekamy i ile jeszcze. Koleś mówi, że coś cztery. Co, cztery minuty? Cztery godziny? Nie wiem, może ja za dużo gram w kalambury, może za długo jestem nauczycielem, ale w moim pojęciu nawet jak się wogóle nie zna nawzajem swoich języków, można się dogadać na tak prosty temat jak zakup biletu, o ile obie strony konwesracji wykazują się cierpliwością i jakąś nieprzesadnie elitarną dozą wyobraźni i pomysłowości. Typ zza recepcyjnej lady nawet wygląda sympatycznie, ale zdaje się absolutnie nie podzielać mojej koncepcji komunikacji ponadjęzykowej. Kreśli mi tylko na karteczce jakąś cenę. 884 000, jeśli mnie pamięć nie myli. Że niby to za trzy osoby. Dobra, czekamy dalej. Zgaduję się z jakimś młodzieńcem, który też czeka i trochę mówi po angielsku. Dowiedziawszy się, o co mi chodzi, zagaduje do recepcjonisty i po chwili przynosi mi kompletny cennik. Jaki statek, jaka klasa, gdzie, za ile. Dlaczego recepcjonista sam nie wpadł na to, żeby mi go pokazać – nie mam pojęcia. Okazuje się w każdym razie, że owe 884 000 rupii to cena za dziecko na rejs do Batulicin. Dorosłe bilety kosztują około 1 300 000. Robimy szybką kalkulację i dochodzimy do wniosku, że pasujemy. Trzeba będzie na szybko znaleźć tańszą opcję. Stracony dzień, morale sięgają dna.
Swoje robi na szczęście wizyta w centrum handlowym, do którego w ponurych nastrojach jedziemy na lunch. W jednym z co najmniej kilkudziesięciu foodcourtowych standów mieści się tanie teppanyaki. Kucharze uwijają się przy rozgrzanych blatach aż miło. Jest tanio, a w standzie na przeciwko ciąg dalszy japońskiej epopei – ramen i sushi. Też tanio. Ramen serwowany jest w czterech levelach ostrości: pedas (ostry), superpedas, XXX, oraz ‘are you trying to kill me?’ Z automatu dostajemy, co wychodzi na jaw, kiedy po posiłku rozmawiam z kucharzem, level pierwszy. Na nasze szczęście, bo przy całym zamiłowaniu do ostrego jadła nie wiem, czy wytrzymałbym choćby level drugi... Także humory nieco lepsze, ale z wakacjami nadal kupa.
Jakby powodów do zrzędzenia było mało, nasza sytuacja wizowa i pośrednio z nią związana przyszłość w Indonezji wciąż jest niejasna. Wczoraj romawialiśmy ze Stephenem, który ostrzegł nas, że mają kłopot z moim pozwoleniem na pracę. Jakiś dziwak z urzędu imigracyjnego się uparł, że nie weźmie łapówki. Rzecz ma sie wyjaśnić we czwartek, kiedy to po raz ostatni złożona mu zostanie odpowiednio wysoka propozycja finansowa. Jak typ będzie uczciwy, ja będę musiał być nieuczciwy i pracować na czarno. Nasza chrześcijańska szkoła nie ma nic przeciwko – najwyraźniej razem z dobrą nowiną przyjęła i chrześcijański relatywizm moralny – bo sznasa na to, że mnie złapią w klasie na gorącym uczynku i deportują jest nikła. Paradoksalnie, otwiera nam to jednak drogę do eleganckiego pożegnania się ze szkołą bez konsekwencji finansowych. A o pożeganiu myślimy od jakiegoś czasu, bo bilans przychodów i rozchodów ostatnich trzech miesięcy nie nastraja szczególnie optymistycznie. To znaczy odkładamy, ale, w porównaniu z Syrią na przykład, odkładamy bardzo mało. Wystarczy, żeby mieć po powrocie spokjojne wakacje i tyle. Remontu łazienki i sześciu miesięcy bezrobocia na pisanie doktoratu nie będzie...  
Była szansa, że wrócimy na stare śmieci do Guangzhou, ale Janelle jednak nie potrzebuje nauczycieli na drugi semestr. Od nowego roku szkolnego jak najbardziej, ale to nie to, czego nam trzeba. Rozmawialiśmy całkiem konkretnie z Tajwanem, ale tam chcieli nam płacić od godziny. Niemało, jednak biorąc pod uwagę utratę bonusów w Indonezji i konieczność zakupu biletów powrotnych do Polski, nie spina się. Jest jeszcze sznasa na Mongolię Wewnętrzną, nie płacą rewelacyjnie, ale pół roku w Hohhocie jest tak czy inaczej warte uwagi. Dobry był gość z Meksyku. Ja jestem na Meksyk batrdzo chętny, on był bardzo chętny na nas, najlepiej, żebyśmy zaraz wsiadali w samolot i podpisali kontrakt co najmniej na dwa lata. W końcu ustaliliśmy, że na próbę niech będzie sześć miesięcy. My zobaczymy, jak nam się podoba, a i on będzie miał swoją szansę weryfikacji nas. Zgodził się, więc nieśmiało przeszliśmy do zagadnienia pensji, o którym dotyczczas jakoś nie rozmawialiśmy, choć zaznaczyliśmy, że chemy zmienić pracę, bo nie oszczędzamy tyle, ile byśmy chcieli. Gość napisał, że płaci 80$ za godzinę. Nawet nie sprawdzaliśmy aktualnego kursu, wychodziłoby ze dwieście pięćdziesiąt zeta za lekcję! Nawet w Arabii Saudyjskiej i Japonii tak nie płacą! Dobra, lecimy. Ale coś nas tknęło. Napisaliśmy do niego raz jeszcze. Obawy okazały się niestety słuszne, $ to dla naszego niedoszłego pracodawcy, Kanadyjczyka zresztą, wcale nie dolary amerykańskie. I nie kanadyjskie. Tylko pesos. 80 pesos to niecałe sześć dolarów... A tyle energii, elektrycznej i psychicznej, zmarnowało się na tę nieszczęsną korespondencję... 
Jest jeszcze jeden śmieszny promyczek nadziei. Pani Neha zaprosiła mnie tydzień temu z okładem do reprezentowania szkoły. Wydawnictwo Richmond Publishing chce wejść na rynek indonezyjski i zorganizowało konferencję promocyjną swoich podręczników. Prosto z Hiszpanii, gdzie znajduje się centrala międzynarodowej korporacji przyjechał do Jakarty Lars Madsen, dyrektor sprzedaży. Sprzedażowy specjalnie nie był, w Home Brokerze kariery raczej by nie zrobił. Kto wie, czy nie przez to właśnie tak przyjemnie było z nim, w przerwie, pogadać. Nie ma to jak spotkać na drugim końcu świata Europejczyka. Duńczyka w tym przypadku, ma się rozumieć, choć po angielsku mówił praktycznie jak Brytyjczyk. Mam wrażenie, bardzo silne wrażenie, jestem wręcz o tym przekonany, że nikt, kto parę tygodni czy miesięcy spędzi poza Europą, nie będzie w stanie psioczyć na pogłębienie integracji w Unii. W skali globalnej od dawna już jesteśmy narodem Europejczyków, choć małe umysły skoncentrowane na dzieleniu swojego zaścianka na ‘”my” i „oni”  wciąż nie są niestety w stanie tego ogarnąć...
                Ale miało być o promyczku. Siedziałem sobie po powyższej konferencji przy sali i czekałem, aż skończy się druga konferencja, w której udział brały nasze mandarynistki. Siedziałem tak sobie, kiedy nagle przysiadł się do mnie jakiś lokalny młodzian i oświadczył, że jego boss, organizator konferencji na temat mandaryńskiego, mnie widział i zastanawia się, czy nie mógłbym zostać ich marketing managerem... Trochę mnie to zakoczyło, nie powiem, ale nie dałem tego po sobie poznać. Tak, oczywiście, jest to trzecia tego typu propozycja w tym tygodniu, ale ewentualnie możemy się spotkać i porozmawiać... Pojechaliśmy, porozmawialiśmy. Wygląda to wszystko nieźle, przede wszystkim dlatego, że Success Academy zajmuje się warsztatami tyczącymi się psychologii biznesu i psychologii rozwoju osobistego. Wprawdzie bawią się też w doradztwo zawodowe na bazie ksztaltów odcisków palców i hipnozę, ale mimo wszystko wreszcie zająłbym się z grubsza czymś, czemu poświęciłem pięć lat studiów...  Na aplikacji w rubryce „oczekiwane wynagrodzenie” wpisałem 3000 dolarów. Wóz albo przewóz.
Tak czy inaczej, na dzień dzisiejszy generalnie lipa, zniechęcenie i brak weny.   

Jakarta, noc ze środy, 14 grudnia na czwartek, 15 grudnia 2011, dziesiąta

Czuję się, jakbym miał znów dwadzieścia trzy i pół roku... Przez pięć lat, które upłynęły od czasu, kiedy swoją ówczesną aprilią jeździłem po całym mieście, żeby zebrać odpowiednie podpisy i pieczątki na karcie obiegowej i dostać wreszcie do ręki dyplom magisterski, zdążyłem już zapomnieć, jakie to uczucie... Arkusze odpowiedzi uczniów do pani Christine, sekretarki pani Nehy. Tick. Arkusze egzaminacyjne do pani Christine. Tick. Arkusze statystycznego podsumowania egzaminów do pani Christine. Tick. Dziennik z tabelami obecności do pani Rachel. Tick. Ten sam dziennik, podpisany przez panią Rachel, do pani Christine. Tick. Lista wyrónionych uczniów do pani Arianee. Tick. Dyplomy dla wyrónionych uczniów do pani Christine. Tick. Lista wyposażenia klasy do pani Christine. Tick. Lista uszkodzonego wyposażenia do pani Christine. Tick. Klucze do klasy – których na oczy nie widziałem – do pani Christine. Tick, na ładne oczy. Kostiumy – jakież znów do diabła kostiumy? – do pana Andri. Tick. Wypożyczone z biblioteki książki – oficjalnie wypożyczyłem jedną i dawno oddałem, zawsze korzystam na miejscu i nie wpisuję się do ewidencji – do pani Septi. Tick. Książki i pomoce naukowe z resource roomu do pani Reni – ma na imię Reni, nie Renia. Tick. Zestaw testów i ćwiczeń opatrzonych specjalną okładką do pani Luwyse. Tick. Lista ocen moich uczniów ze wszystkich przedmiotów do pani Christine. Tick. Lista ocen z egzaminów semestralnych do pani Christine. Tick. Już pamiętam, jak to jest mieć  dwadzieścia trzy i pół roku i co to jest karta obiegowa, pamiętam bardzo dobrze, pamiętam lepiej, niż bym pragnął. Dziękuję Pani Neho, za wszystkie te Ticks and Leeches, dziękuję KGS!
                Ale z bani. Jeszcze jutro spotkania z rodzicami w ramach PTC (Parents-Techers Conference), jeszcze w piątek impreza dziękczynna dla nauczycieli, którą – wbrew nazwie – ja organizuję i wolne. A za kwadrans szósta w niedzielę rano wsiadamy w samolot Lion Air i lecimy do Banjarmasin na Borneo. Tak jest, plan powzięty, bilety kupione. Kosztowały nas łącznie, po obecnym wysokim kursie licząc, jakieś 450 złotych – tyle, co jeden dorosły bilet promowy pierwszej klasy w te same okolice. Także dobry deal. Teraz się spróbujemy, prawdziwa Indonezjo!
                Przy okazji nieformalnego spotkania organizacyjnego tyczącego się powyższego dziękczynienia, uciąłem sobie z Sylvią, nauczycielką Olivera i towsrzyszką niedoli, interesującą pogawędkę... Zaczęlo się od tego, że mieliśmy jakoby przygotowywać Thanksgiving. Więc mówię, że to nie jest europejskie święto, w ogólę go nie czuję, i żeby uhonorowali możliwością wykazania siękogoś innego, Josee na przykład. Jest z Kanady, niech upiecze indyka i git. No i wtedy się właśnie dowiedziałem, że to nie Bogu będą tym razem składane dzięki, ale nauczycielom. Ja na to, że skoro nie robimy Thanksgiving, to może wprowadzimy klimat gwiazdkowy. No i wyszło szydło z worka. Okazuje się, że nasza chrześcijańska szkoła to nie zwykla szkoła chrześcijańska, tylko jakiś koncepcyjny odpał zwany True Jesus, czy coś w tym stylu. Może Tru Jesus... I że oni nie obchodzą Świąt. A właściwie świąt, bo i Wielkanocy nie obchodzą. I Matki Boskiej Zielnej pewno też nie, heretycy jedni. To znaczy niby wierzą, że Jezus się urodził i zmartwychwstał, ale są uczuleni na przypisywanie tym wzniosłym wydarzeniom konkretnych dat. Cóż, pewno to sensowniej niż datować stworzenie człowieka na parę tysięcy lat przed naszą erą, przynajmniej konsekwentnie obstają przy obranej metodologii... A w kwestii zrzucenia wątpliwej przyjemności przygotowania i poprowadzenia imprezy na kogoś innego... Sylvia poradziła mi, żeby nie odmawiać pani Nisze. ‘Don’t reject Miss Neha, she doen’t like it’, tak się wyraziła... Powiało grozą. Najwidoczniej dyrektorka nasza działa na nauczycieli jak pani Xie w Fangyuan...
                Skoro już zacząłem wjeżdżać na szkołę, niech sobie jeszcze ulżę za ostatnie dwa tygodnie... Kto wymyślił, zastanawiam się, żeby egzaminy dla podstawówki trawały 90 minut? Po pierwsze, to zdecydowanie za długo. Po drugie, to tym bardziej za długo, że większość uczniów kończy pracę po jakichś dwudziestu minutach, czasem po trzydzistu. Nie ma się co dziwić, skoro standardowy arkusz składa się z trzydziestu pytań, w tym połowa to test wyboru. Wszystko byłoby cacy, gdyby uczeń po skończeniu mógł wyjść z sali i jechać do domu. Ale nie, ma siedzieć i czekać, a co! Jeszcze pół biedy, gdyby mógł sobie przy tym poczytać albo porysować. Ale nie, ma siedzieć i czekać i wara od książek. Na moje uwagi, że albo egzamin powinien być krótszy albo arkusz dluższy, Neha odrzekła, że uczniowie mają siedzieć i czekać. I sprawdzać. I sprawdzać ponownie. Ewentualnie, jak już nie mogą sprawdzać, mogą spać... Tośmy sobie podystkutowali... A nauczyciele mają chodzić w kółko i inwigilować. Nie ma przeglądu prasy w trakcie trwania egzaminu. Tak, to był do mnie przytyk...
                Wszystko jednak przebił przedostatni pożegnalny meeting z panią Nehą. ‘Ticzers!”, zaczęła w swoim stylu z hinduskim akcentem... Po czym przeszła do przekazywania nam najnowszych zarządzeń zarządu. W piątek wielka impreza, która jest naszą nagrodą za ciężką pracę. Że ja imprezę ogarniam, pisałem już powyżej. Ale nie pisałem, że mamy być w szkole jak zwykle o szóstej trzydzieści, chociaż celebracja zaczyna się o dziesiątej. Nie pisałem też, że impreza jest bezwzględnie obowiązkowa. Jak kogoś nie będzie, bo na przykład znalazł tanie bilety na piątek, kiedy uczniów ne ma już w szkole, traci odpowiednią część wynagrodzenia, jak za zwykły dzień pracy. Razy dwa, bo to piątek, taka jest u nas wesoła zasada... Podobnie rzecz się ma z doroczną wycieczką nauczycieli, która ma mieć miejsce w lutym. Wyjeżdżamy w piątek, wracamy w sobotę. Nic to, że sobota to dzień wedle kontraktu wolny i że ktoś może mieć ciekawsze plany. Obecność obowiązkowa. Nie ma, że boli. Generalnie naprawdę nie mam nic przeciwko imprezie, chętnie też pojadę na wycieczkę. Ale nienawidzę, nienawidzę przeokropnie jak się mnie uszczęśliwia na siłę...
                Jeszcze mały, ale wielowymiarowy apdejt. Lekcji już dziś, o dziwo, nie było. Ale to przecież nie powód, żebyśmy mieli się wyspać, kierowca przyjechał po nas jak zwykle kwadrans po szóstej. Pół do siódmej byliśmy w szkole, co dało nam półtorej godziny na psychiczne przygotowanie się do ceremonii wręczenia nagród dla najlepszych uczniów. Choć minął już cały semestr, nadal nie mam pojęcia po jaką cholerę przyjeżdżamy tak wcześnie... Apel poszedł sprawnie. Oliver nawet pojawił się na scenie, żeby odebrać dyplom za drugie miejsce z matmy wsród uczniów klas trzecich. Oceny z egzaminów dawałyby mu znacznie więcej chlubnych tytułów, ale na chłodne kalkulacje wpłynęło to, że dołączył do klasy prawie w połowie semestru. W każdym jednak razie radzi sobie niezgorzej. Po części oficjalnej, jak to zwykle bywa, nastąpiła część nieoficjalna. Class party. Ktore zresztą szybko przemieniło się w ogólnoszkolną imprę, na której, o dziwo, bawiłem się bardzo dobrze. Jakoś snadnie wcieliłem się w rolę gospodarza, częstując przyniesionymi przez uczniów smakołykami odwiedzających moją klasę nauczycieli, a samemu chętnie odpłacając się za ich wizyty. Tyle tego podostawałem, że przez cały dzień nie wydaliśmy ani rupii, a jeszcze na jutro zostało.
               Godzina dziesiąta, dzieci rozjechały się do domów, nam zostało jeszcze bezsensowne pięć i pół godziny tak zwanej pracy. Co z tego, że wszystko mam dawno zrobione, mam podpisać się na liście obecności i przyłożyć kciuk do czytnika linii papilarnych o 15.30 punkt i basta. Dzień uratował mecz koszykówki nauczyciele versus uczniowie. Trochę się przeraziłem z początku, bo w moim skąpym siłownianym kostiumie, z tatuażami na wierzchu, budziłem nie tylko zachwyt, ale i wielkie oczekiwania. O tyle nieuzasadnione, że ostatni mecz tej dyscypliny sportu rozegrałem w reprezentacji klasy w liceum, czyli jakieś, moment moment, dziesięć lat temu... A dzieciaki z klasy dziweiątej i dzisiątej po pierwsze grają w każdej wolnej chwili, po drugie są często gęsto większe ode mnie. No to czas na kompromitację, nie ma bata... Najbardziej mnie ucieszyło, że wygrałem rozpoczynający mecz pojedynek o piłkę. Pierwsze koty za płoty. Do tego Fauzi, nauczyciel wuefu i nasz kapitan, uznał, że z racji wzrostu mam nie rozgrywać i nie przejmować się odbiorem, tylko biegać między koszami, pod naszym zbierać, pod przeciwnym rzucać. Czyli na strajkerze, więc mój klimat. No to rzucałem, na tyle skutecznie, że zdobyłem połowę punktów dla naszej drużyny. Wygraliśmy. W drugim meczu siadałem już trochę kondycyjnie, to jednak trochę inna zabawa niż piłka nożna, ale też wygraliśmy. Nie będę się więc jednak musiał przemykać korytarzami ze wzrokiem wbitym w ziemię...
Kolo z Mongolii Wewnętrznej napisał, że rozmawiał z urzędem imigracyjnym i nie będzie w w stanie zorganizować dla mnie pracowniczej Z-visy. Mnie na niej specjalnie nie zależy, ale jemu chyba owszem. Także chyba nici z zimy w tym roku. Mongolia przywitłaby nas jak nic dwucyfrową liczbą stopni poniżej zera, a tak zostajemy przy trzydziestu pięciu na plusie i palmach. Nie ma co narzekać, też spoko. Success Academy nie odzywa się na razie w sprawie pozycji marketing managera, więc na dzień dzisiejszy przez kolejne pół roku pracować będziemy, z wizą czy bez, w tolerancyjnym KGS.
Tyle apdejtu.

Jakarta, noc z piątku, 16 grudnia na sobotę, 17 grudnia 2011, za dwadzieścia jedenasta

W górę serca, jak mawia mój dziadek. Za koniec semestru. Bali Hai, pięcioprocentowy lager, ujdzie na bezrybiu.
Wczorajsze cykilkczne spotkania z rodzicami wypadły nieźle. Między innymi za sprawą Mr. Michaela, nauczyciela informatyki, którego przydzielono mi jako tłumacza. Niemały postęp w stusunku do Ibu Kiki, która towarzyszyła mi ostatnio. Kiki po pierwsze prawie nie klei po angielsku, po drugie ani trochę nie klei moich żartów, nawet tych najbardziej banalnych. Zabawne, jak emigracyjna samotność daje o sobie znać, kiedy człowiek rozładowuje nudnawą atmosferę jakimś błyskotliwym komentarzem, na który odpowiedzią jest jedynie tępy wyraz twarzy szpetnej Indonezyjki... Trochę za to, i pewnie przez to, częściej rozmawiamy z Josee, Kanadyjką, która wydaje się chłodniejsza i bardziej zdystansowana do otaczających ją marnych istot ludzkich niż stereotypowy Fin. Ale od słowa do słowa i okazuje się, że można sobie razem wesoło powrzucać na szkolną biurokrację. Nic tak nie zbliża, nie tylko Polaków, jak się okazuje, jak wspólne narzekanie. Mam nawet podejrzenia, że Josee nie jest za bardzo wierząca...
Ale wróćmy do spotkań z rodzicami i kilku wartych wspomnienia spostrzeżeń. Jak chyba w każdej szkole, dla której przyszło mi pracować i obcować od czasu do czasu z rodzicami, prym wiodą tu mamy. Stanowią one jakieś trzy czwarte rodziców, którzy przychodzą zapytać które miejsce w rankingu klasowym zajmuje ich dziecko i dlaczego takie niskie. Tatusiowie pojawiają się zwykle jako osoby towarzyszące i generalnie siedzą cicho. Przede wszystkim dlatego, że słabiej mówią po angielsku. Ale, skoro już o tym mowa, myślę, że poziom języka angiekskiego wśród rodziców jest, przynajmniej w elitarnej było nie było KGS, znacznie wyższy, niż w standardowej szkole w dużym mieście w Polsce. Tak naprawdę góra jedna piąta rodziców potrzebuje tłumacza. Nawiązując jeszcze do rankingów... Istotnie rodzice bardzo jarają się tym zagadnieniem. Tym bardziej urzekła mnie jedna mama, która powiedziała, że oceny ocenami, ale ona chce wiedzieć, jak jej dziecko radzi sobie w relacjach z rówieśnikami. Tak, ścierają się na naszym jawajskim edukacyjnym padole rozbieżne koncepcje szkolnych wartości. Powyższa mama była raczej jaskrawym przykładem tej mniej popularnej, tym niemniej zaskaująco często w rozmowach przewijają się pojęcia samooceny, pewności siebie, osobowości, rodzaju inteligencji i wszelich umiejętności miękkich. Interesujące.
Co mnie jeszcze zaciekawiło, kiedy wypisywałem raporty... Rybryka „wyznanie”. Po pierwsze trochę to dziwaczne, wedle naszych standardów, że w ogóle coś takiego pojawia się w dokumentach. Po drugie, okazuje się, że dzieci, które mają tam wpisane ‘Buddha’ jest jakieś trzydzieści procent! Sporo, w moim odczuciu, jak na ultrachrześcijańską szkołę. Modlitwy wszyscy tłuką z równą nabożnością. Ot, ekumenizm. Albo inny New Age. A skoro już przy tym jesteśmy... Jakże mnie bulwersuje o jakie pierdoły modlą się tak uczniowie, jak i nauczyciele! Nie wiem w sumie czemu, powinno mi to chyba zwisać. W sumie ani nie jestem wierzący, ani nie czuję się wojującym ateistą. Może boli mnie po prostu głupota... Rozumiem jeszcze codzienne odklepywanie pożegnalnej formułki z prośbą o szczęśliwy powrót do domu, kończonej każdorazowo dość bezczelnym ‘thank you God’, nie pozostawiającym owemu miejsca na żadne „ale”. Natomiast modlenie się o to, żeby jedzenie w stołówce było zdrowe, to już według mnie przegięcie. Są chyba lepsze sposoby dbania o zdrową dietę niż modlitwa. A szczyt wszystkiego to standardowa modlitwa przed egzaminem. O dobry wynik, ma się rozumieć. Bałwany, to chcecie sprawdzić uczciwie swoją wiedzę, czy lepiej, żeby Wasz bóg na posyłki pogmerał trochę przy rzeczywistości i dał Wam A, na które niezasługujecie? To ja, niewierny, mam was uczyć szacunku do tego, któremu takimi bzdurami zawracacie głowę? No do diabła... 
Gro rodziców, niezależnie od wyznania, zrzędzi na oceny z chińskiego. Biedny laoshi Thomas, gdyby to od rodziców zależało, dawno by go z nami nie było... Ja jestem w o tyle dobrej sytuacji, że jako nie tylko nauczyciel przedmiotu, ale i wychowawca,  mogę porozmawiać z rodzicami dzieci, które oblewam. Wzięcie na klatę pierwszego wybuchu gniewu daje lepsze rezulaty niż pozwalanie na szerzenie się zarazy nienawiści do kogoś, kogo się na oczy nie widziało. Chyba zresztą wcale nieźle mi to wychodzi... Może ja powinienem, jak George Clooney w ‘Up in the Air’, zająć się zawodowo zwalnianiem pracowników firm, które nie mają ochoty robić tego samodzielnie...
Oliver się starzeje, ale miewa jeszcze niezamierzone dziecięcocelebryckie przebłyski blondyna z Zachodu. Znacznie rzadziej jest już “cute”, częściej bywa natomiast “handsome”. Wciąż jednak nie pozwala na robienie sobie zdjęć. Jedna z mam moich uczniów była niepocieszona...
No i nadszedł dzień dzisiejszy. Dlaczego, że tak głupio zapytam, moje wielkie plany tak często legną w gruzach w zderzeniu z bezwzględną rzeczywistością? Miało być tak... Do prowadzenia uroczystości dziękczynnej dla nauczycieli, jak już wspomniałem, zostałem wyznaczony ja i pani Sylvia. I pan Rully ze szkoły średniej. Sylvii nie zależało, żeby forsować oklepane pomysły, więc swoim dziwnym zwyczajem wziąłem wszystko na siebie. Skoro już podpisuję coś szkolną marką Michael G., ma być po mojemu. Sylvia nad wyraz chętnie przyjęła rolę asystentki. Rully się wyłamał. Zanim zapoznał się z moją wizją epickiej imprezy, uznał, że olewa system, nie jest w przedszkolu i odmawia organizacji gier. Normalnie byłbym pod wrażeniem, ale nie byłem, bo zamiast gier typ wymyślił, że zrobi śpiewanie pieśni religijnych i mszę. To do diabła bardzo dorosło, widać, żeś jest człowiek poważny, rozsądny, który wszystko sobie w życiu dokładnie przemyślał... No nic, nie jesteś ze mną, to jesteś przeciwko. Bierz pierwsze dwadzieścia minut z godzinnego party, zrób sobie swoją mszę, zaproś piapieża, a potem cię na forum elegancko wyśmieję, co nie będzie trudne, skoro wcześniej zanudzisz publikę na śmierć.
 Biedny Piotr trzy razy musiał się zaprzeć Chrystusa, mnie dane było trzy razy zadziwić się religijną częścią nauczycielskiego dziękczynienia. Co by nie mówić o Rullym, gadane ma. Zapowiedział swoją agentkę, która zaczęła z pieśniami nad pieśniami. Najpierw poszedł jakiś kawałek w bahasa na dziwnie znajomą z polskiego kościelnego podwórka nutę. Potem najwyraźniej hicior, mniej więcej tak: ”The love of Jesus, sweet and marvellous, oh, oh, wonderful world”. I pierwszy zaskok. Gawiedź się bawi. Nauczyciele nie tylko śpiewają, ale i wzmacniają przekaz dziwacznymi azjatyckimi gestami, które wszyscy zdają się znać. Więcej, porwany gorącymi rytmami tłum wypluwa z siebie na scenę trzech oszołomionych nauczycieli, którzy z nastoletnią nieśmiałością śpiewają i tańczą. Jezu! Tu następuje koniec pieśni. Do projektora podłącza się ksiądz, chyba ksiądz, bo ględzi jak ksiądz i ktoś mówił, że to będzie ksiądz. Więc ksiądz. I zaczyna swoje. W bahasa, ale Rully tłumaczy. Że my tu świętujemy, a wokół jest tyle biedy. Na ekranie wyświetlają się wiele mówiące nazwy: Afryka, Indie, i – tu pojawia się znaczący wielokropek – Indonezja. I pokaz slajdów. Ledwo żywe afrykański dziecko w towarzystwie sępa, klasyk, za którego fotograf zgarnął pewnie niemałą i całkiem zasłużoną sumkę, afrykańskie dziecko podłączone do jakiegoś sprzętu medycznego, wydęte brzuszki, szkieletowate kończyny, cały ten wyświechtany wyciskacz łez... I tak w kółko, po kilka razy te same zdjęcia, i topwarzyszące temu frazesy tłumaczone symultanicznie przez Rully’ego... Totalny Gambini! To mój drugi zadziw. Rwę sobie prawie dosłownie włosy z głowy, fejspalm za fejspalmem. Jak ja mam teraz do cholery po takiej przystawce wejść na scenę i prowadzić gry? Szatański plan, panie Rully, dwa zero dla ciebie, nie doceniłem Cię...
Ratuje mnie zadziw trzeci. Wchodzę, witam się, zamiast zgodnie z planem skomentować z przekąsem, że Rully dał czadu, dziękuję za cenny i ważny przekaz i mówię, że w drugiej części naszego spotkania będzie o innej ważnej rzeczy, o współpracy. Teraz mam puścić prześmieszny fragment ‘The IT Crowd’ na temat teamworku. Słabo to wygląda, myślę, ale, o dziwo, widzę po oczach, że oni jakby już zapomnieli o nieszczęsnych Murzyniątkach i są jak najbardziej gotowi do zabawy. Istotnie, śmiech z puszki wywołuje coraz śmielsze salwy śmiechu na widowni, po dwóch minutach atmosfera jest wyluzowana jak po ćwiartce na łebka, ludziska wyłapują nawet mój nawiązujący do filmiku żart, że jeśli nie wykażą się za chwilę teamworkiem, to wszyscy są wylani. No i idzie jak z płatka. Najpierw dobieranie w drużyny na podstawie obrazków, którymi każdy został obdarowany przy wejściu. Następnie pierwsze zadanie, klasyk, budowanie wieży ze starych gazet i inego śmiecia. Zwycięzcy osiągnają jakieś 2,4 metra, ale, co jeszcze ważniejsze, teambuldingowy must zdrowo wszystkich emocjonalnie angażuje. Poza panem Stefanusem, który zamiast zwijać gazety, czyta je sobie w najlepsze, mimo że jest w drużynie Stephana, swojego dyrektora. Potem transportowanie piłeczek pingpongowych przez wyimaginowaną rzekę, również zakończone kilkoma spktakularnymi konstrukcjami i mnóstwem emocji. Na – prawie – koniec zaprzęgnięta do pomocy Renata i jej działający zawsze i wszędzie ‘splash’. Wreszcie niespodzianka, o której dowiedzieliśmy się dopiero rano – nauczycielki z przedszkola, bezsprzecznie najładniejsza część naszej kadry, przygotowały porywający żywą choreografią taniec do jakiegoś dyskotekowego kawałka, którego nie znam, ale kojarzy mi się z siłownią...  
Na spóźniony lunch schodzimy więc jako zwycięzcy, zewsząd odbierając gratulacje za niespotykaną na szkolnych imprezach przednią zabawę. Szczególnie cenne od Nehy, która przez naszą część imprezy zamiast się wozić, miotała się po podłodze ze wszystkimi i udowadniała, że nie bez powodu dzieli i rządzi z dyrektorskiego fotela. I od Yulii, która jako jedyna obecna na party członkini zarządu wzięła udział w grach a dowiedziawszy się, ze wybieramy się do Banjarmasin, dała nam namiery na swoją siostrę, która tam mieszka. I od Josee, która wchodziła do assembly hallu ze standardowo znudzoną miną a wychodziłą w uśmiechem jak z reklamy colgate.
Sam lunch niestety rozczarował na całej linii. Zarząd szkoły ewidentnie pojechał po taniości. Na Dzień Nauczyciela w Guangzhou zabrano nas do wypasionej restauracji i dostaliśmy jeszcze po kopercie ze stuyuanowym banknotem okraszonym, jak każdy banknot, gębą Mao. W Jakarcie przyjechał skromny catering ze standardowym ryżem i paroma niezachwycającymi dodatkami. Cudu, oczekiwanego najwyraźniej przez organizatorów, nie było. Zawartość prezentujących się wręcz biednie na wielkim stole niewielkich naczyń z kilkom daniami i do połowy pustych szklankek z colą i fantą nie rozmnożyła się i nie wystarczyła dla osiemdziesięciu paru pracowników szkoły. Dla mnie najbardziej uderzające było to, że klecha, który dopiero co, wybaczcie, pierdolił o głodnych dzieciach, ustawił się, razem z dwoma ponurymi raszplami z zarządu, na samym początku smutnej kolejki.
Zaraz po, ze wspomnianych wyżej względów – krótkim, lunchu spotkaliśmy się ze Stephenem i Nehą w biurze tego pierwszego. Rozmawialiśmy o problemie z moją wizą pracowniczą, której, jak się spodziewaliśmy, nie dostanę i związanej z tym naszej przyszłości w KGS. Stanęło na tym, że przemyślimy sprawę i damy im znać do końca roku kalendarzowego. Wyszliśmy, zgodnie z planem, z genialną propozycją, że pracjuemy dla nich dalej, ale wracamy do Polski z końcem maja, przed egzaminami, podczas których w sumie nie jesteśmy specjalnie potrzebni. Na razie bardzo nie bardzo, ale jeszcze nie dajemy za wygraną. Wysmażyliśmy po powrocie do domu zgrabnego maila naświetlającego szczegóły naszej propozycji. Jeśli się zgodzą, zostajemy. Jeśli nie... Któż to wie? Tak czy inaczej, czas na zasłużone wakacje. W niedzielę na Borneo.  

3 comments:

  1. Michale,

    Dobrze jest czytać takie dłuższe wypowiedzi, to bardziej angażująca formuła niż krótkie wpisy. Z drugiej strony życie codzienne nie pozostawia - przynajmniej mnie - nadmiaru czasu wolnego do wykorzystania, dlatego ciężko czasami czytać mi Twoje notki regularnie. Dobrze jednak, że piszesz.

    Ten grudniowy wpis od razu przywodzi mi na myśl klasykę w swoim gatunku, czyli "Przestrzeń i miejsce" Yi-Fu Tuana. Autor zwracał m.in. uwagę na to, że uczłowieczona przestrzeń staje się miejscem. Siłą rzeczy spacer z Zaspy do Wrzeszcza Ciebie może odstręczać, podczas gdy dla mnie stanowiłby na przykład uroczą podróż sentymentalną. Kiedyś tam bardzo często bywałam, przez wiele lat, a przez chwilę mieszkałam na tej granicy Zaspa-Wrzeszcz nawet (gwoli przypomnienia zaznaczam, w końcu było to całe długie 4 lata temu). Także, mimo że jest to być może jedna z najmniej atrakcyjnych dzielnic w Trójmieście, wyjątkowo fatalna i brzydka w sumie, to ja mam do niej duży sentyment. Kilka lat temu odbyłam taką nocną podróż z Karoliną, wracając z planu reklamówki Żywca, w której razem statystowałyśmy. Z Tobą też mi się jednak zdarzyło tak wyprawić po omacku. Nie wiem, czy pamiętasz, ale w bliżej nieokreślonej przeszłości (czytaj: dawno)zagadaliśmy się z Majką w jakiejś knajpie w Brzeźnie i zwiały nam wszystkie autobusy, więc musieliśmy przemierzyć tę niewybredną, w Twoim mniemaniu, trasę nocą pieszo. Niesamowite, że mój umysł magazynuje takie, wydawałoby się, mało istotne detale. Wydaje mi się to szczególnie neurotyczne.

    Swoją drogą, niebywałych przygód doświadczacie - znaleźć się na drugim końcu świata w centrum bliżej nieokreślonej sekty wyznaniowej. Podziwiam odwagę całej Waszej trójki, choć można by rzec również, przytaczając przebrzmiały kabaretowy kontekst, że jesteście "crazy zwariowani".
    Uważajcie na siebie, pomimo całego umiłowania przygody.

    Przypominam jeszcze, że "W górę serca" to powiedzenie Twojego dziadka zapożyczone z rzymskokatolickiej liturgii. Ani Ty, ani ja do kościoła nie chadzamy, ale tego się nie zapomina.

    ReplyDelete
  2. Uczłowieczona przestrzeń staje się miejscem... Dobre, podoba mi się bardzo.

    Nie do końca chyba zrozumieliśmy się w kontekście Zaspy. Wspomnienia wspomnieniami, żeby jednak ocenić przestrzeń miejską pod kątem przysparzania dobrostanu mieszkańcom, trzeba wznieść się ponad własne sentymenty. Droga A. nie jest "lepsza" od drogi B. dlatego, że ja ją bardziej lubię, tylko dlatego, że przestrzeń jest tam lepiej zaplanowana, zagospodarowana i zadbana.

    A naszą wędrówkę oczywiście pamiętam, sięgała bodajże nawet Jelitkowa. Przyznam jednak, że umknęła mi jej przyczyna. To znaczy czemu spotkaliśmy się własnie tam i czemu aż tak żeśmy się zagadali...

    Co do sekty - potwierdziłęm, istotnie nazywa się True Jesus Church. I oczywiście nie jest sektą. To się teraz nazywa wyznanie. Albo, zapożyczenie z angielskiego, denominacja. Jakoś tam w każdym razie tkwią w strukturach i wizjach zielonoświątkowców. Możesz sobie rzucić okiem:

    https://en.wikipedia.org/wiki/True_Jesus_Church

    Ale grubszych odpałów się nie spodziewaj, nie jedzą ateistów na śniadanie. Przynajmniej na razie. ;D

    No proszę Cię, wiem przecież co to "w górę serca". To właśnie świętokradczy charakter tego toastu tak mnie urzekł ;)

    ReplyDelete
  3. Uniesione "w górę serca" już na dobre zniknęły z pola widzenia wielu osób gorliwie niepraktykujących, obawiam się, że i mnie tego rodzaju hasła mogą niebawem spowszednieć i już kompletnie nie załapię subtelnej aluzji (jak widać, jestem blisko takiej porażki).

    Słowa sekta użyłam w bardziej potocznym sensie, ale w wolnej chwili poczytam o wspólnocie, co się zowie True Jesus Church.

    Mam wątpliwości, czy indywidualny dobrostan może mieć tak wiele wspólnego z pragmatycznym rozplanowaniem przestrzeni, jak sugerujesz, ale to temat na długą dyskusję.

    A dlaczego tak się zagadaliśmy i byliśmy skazani na nocną przechadzkę z Zaspy (a może nawet Jelitkowa, chyba masz rację), nie mam pojęcia.

    ReplyDelete