Michał Głuszek -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Halab (Aleppo), Syria ----- Jakarta, Indonezja ----- Hohhot, Mongolia Wewnętrzna, Chiny ----- Yangon, Birma ----- Rishikesh, Indie ----- Havana, Kuba ----- Mexico City, Meksyk
Wednesday, December 14, 2011
Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział VII
Rozdział VII, w
którym…
Gang bei • jak
wyglada tubylec i po co mu pazury • Super Mario, człowiek sukcesu • chińskie
wymarłe miasto • jak plażują mieszkańcy stolicy • nagabywanie na opak • ślady
cywilizacji • muza dziewiąta i pół • kilka uwag na temat żebraczego biznesplanu
• czy w kawiarence zabijają • Stephanie napada • ostateczne rozwiązanie kwestii
brudnego prania • Bogini Matka, czyli dlaczego karaluchy wymiękają przy
ludziach
Jakarta, noc z
piątku, 7 października na sobotę, 8 października 2011, za kwadrans północ
Jakarta, noc z
soboty, 8 października na niedzielę, 9 października 2011, północ
Tsssk.
Jakże przyjemny jest dla ucha, zmęczonego całym tygodniem szkolnego zgiełku,
dźwięk otwieranej puszki… Nie dość, że estetyczny jest chyba sam w sobie, to
jeszcze przywołuje całe morze wspomnień. Właściwie bez wyjątku pozytywnych, w
każdym razie tak klasyfikowanych przez mój mózg, niewykluczone, że podlegający
wpływowi pokrętnych procesów zarządzania pamięcią i praniu przez reklamy. W
każdym razie dźwięk jest piękny. Mimo że preferuję picie ze szkła. Twoje
zdrowie – gang bei, z braku lokalnego
zawołania – druhu z drugiej strony ekranu! A może – daj Boże – kartki.
No
dobra, z lekka to żałosne… Krótka recenzja testowanego dzisiejszej nocy piwa
Anker, cygaretki Djarum Cigarillos, i do rzeczy. Pilzner, produkowany w
Jakarcie, 4,9%. Generalnie ujdzie, ale szału nie ma. Gdzież mu tam do naszych
polskich piw regionalnych… I pomyśleć, że za młodu uważałem za stylowe raczenie
się jedynie piwami importowanymi… Cygaretka dobra. Ładnie w liść zawinięta,
szczodrze opasła, delikatna w smaku. Smaku goździkowym, jak całe tutejsze
palenie. I w rajskiej cenie 50 groszy za sztukę, taniej, niż u nas zwykła
fajeczka…
Dziś ciąg dalszy zapoznawania
stolicy, po raz ostatni w wydaniu wakacyjnie beztroskim. Czas wszak zabrać się
wreszcie, od następnego rozdziału, za temat szkoły.
Opracowawszy i przetestowawszy
dojazd do centrum, mogliśmy z nieco mądrzejszymi minami spojrzeć na mapę i
zastanowić się, gdzie warto się udać. Piątkowy wybór padł na Glodok, określany
w przewodniku mianem chińskiej dzielnicy. Po raz drugi jadąc ta samą trasa
autobusem transjakarty, nieco mniej czasu spędziliśmy przyklejeni do szyb i, co
za tym idzie, więcej uwagi poświęcić mogliśmy współpasażerom. Mizantropia
mizantropią, o miejscowych jednak wspomnieć wreszcie chyba wypada. Bo tubylcy
to, tubylcy tamto, a o ich aparycji nie napisałem prawie niczego. Niestety sprawa nie jest prosta. Ot – Azjaci.
Tyle rzec by można na pewno i nie skłamać, ale w ten sposób podsumować można
większość populacji naszego globu. Cóż jednak począć, skoro jedyną cechą
wspólną jakartan są chyba czarne gładkie włosy? Sporo mieszkańców stolicy
śmiało mogłoby uchodzić za Chinczyków Han. I wielu z nich pewnie takie ma,
płytsze lub głębsze, korzenie. Postury są raczej drobnej, cerę mają jasną,
potocznie określaną mianem żółtej, oczy ze zmarszczką nakątną, kolokwialnie –
skośne, kości policzkowe mocno zarysowane. Wielu wygląda nieco bardziej,
powiedzmy, indyjsko – są nieco wyżsi, skórę mają ciemnobrązową, oczy wcale duże,
rysy nie tak ostre, często wręcz kobiece. Część miejscowych przypomina
Filipińczyków – bardzo niewielcy, śniadzi, o wypukłych czołach i płaskich
nosach z dużymi, okrągłymi nozdrzami. Wypisz wymaluj ludzie opisani przez
Wellsa w „Wehikule Czasu”. Przynajmniej tak właśnie wyobrażałem sobie Weenę… Jest
też niemało przedstawicieli typu, który kojarzy mi się z wyspami Pacyfiku –
postawni, czasem nieco wręcz otyli, brązowi, twarze mają okrągłe, pucołowate i
jakby z natury pogodne. Są wreszcie ludzie o urodzie przywodzącej na myśl
rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej, o cerze lekko brązowej, oczach nieco
skośnych, ale rysach zupełnie delikatnych.
Tak więc totalny miszmasz,
będący odbiciem licznych migracji i skomplikowanej historii Indonezji. Zresztą
– jakiej Indonezji? Przecież nawet nie wyjechaliśmy ze stolicy. Wtedy się pewno
dopiero zacznie…
Skoro
już przy autobusowych spostrzeżeniach jesteśmy – zauważyłem, że miejscowym
nieobca jest moda, z którą zetknęliśmy się w Chinach, moda na zapuszczanie
przez mężczyzn długich paznokci. Takich długich długaśnych, spokojnie ze dwa
centymetry wystających poza opuszkę palca, najczęściej kciuka. Próbując zgłębić
temat, nie dowiedziałem się niczego ponad to, do czego doszedł już Verne, i co
opisał w „Przypadkach pewnego Chińczyka”. Szponiaste paznokcie od wieków były
symbolem statusu społecznego, znakiem rozpoznawczym osoby, która nie musi kalać
swych rąk pracą fizyczną. Zabawne, że obecnie hołdujący owej modzie zdaja się
być przedstawicielami raczej nizin społecznych. W obrębie elit i zachłyśniętej
Zachodem, a raczej wyobrażeniem Zachodu, klasy średniej pazurzasta stylówa
najwyraźniej dawno jest passé, stała się za to dostępna masom, które nareszcie
mogą się nią nacieszyć…
Idc dalej tropem transjakartańskich
ciekawostek i rozważań na temat stylu życia klasy średniej... Plakat
reklamujący jakąś wielką wyprzedaż. Pozwolę tu sobie na wyliczenie jego co
bardziej interesujących elementów i okraszenie ich błyskotliwymi komentarzami.
Zacznijmy od głównych bohaterów. Na pierwszym planie widzimy, zaskoczenia chyba
nie ma, w końcu ktoś musi opłacić zakupowe szaleństwo, ojca rodziny. Po
uśmiechniętej gębie okraszonej wąsem w stylu Mario widać, że gość odniósł w
życiu sukces. Jego status podkreśla skórzana kurtka, bardzo na miejscu w tym
klimacie, w końcu w centrach handlowych bywa zimno, koszulka polo, taki jest
wyluzowany przy sobocie, pokaźna klamra skórzanego paska i okularki, żeby było
widać, że zarabia głową, wyłysiałą z lekka. Wokół żywiciela rodziny kłębi się jego
rodzina, wszyscy zajarani obniżkami cen. Sporo ich, zarówno obniżek, jak i
członków rodziny. Trzech młodzieńców i sześć kobiet, spośród których mniej
więcej połowa może być jego żonami. Istotnie musi nieźle zarabiać. W tle
wymownie falliczne budynki nowoczesnej stolicy Indonezji. Jakby ktoś chciał się
sprzeczać o ich falliczność, dorzucono i Monas. Gdyby jednak jacyś jakartańscy
twardziele nadal twardo twierdzili, że zakupy są dla bab, o tym, że naprawdę
warto wybrać się na wyprzedaż przekonuje zdjęcie samochodu w prawym dolnym
rogu. Pewnie nagroda w jakimś biednym konkursie, którą i tak przypadkiem wygra
syn organizatora. Ale mniejsza o to, dwie rzeczy zasługują nie tylko na uwagę,
ale i pochwałę. Po pierwsze, trochę nie wiadomo skąd i po co, ale nic to,
poziome znaki drogowe ścieżek rowerowych. W realu takowych nie uświadczyłem,
ale koncepcja jest widać podprogowo przemycana do mózgów pasażerów. Pomysł tak
szczwany, że gdyby doczepić mu ogon, można by go nazwać łasicą... Po drugie,
torba ze znaczkiem recyklingu. Wszystko to w ramach akcji Jakatra 2150 – Miasto
Przyjazne Rowerzystom i Środowisku. Zbudujcie jeszcze trochę chodników,
będziecie mieli Kopenhagę Azji...
I
jeszcze jedna sprawa. Palestine will be free! Takiej
treści wlepkę ktoś wlepił w autobus, którym przyszło nam jechać. Pierwszy chyba
przejaw ulicznego polityczno-religijnego zaangażowania, z którym mieliśmy w
Jakarcie do czynienia, stąd wspominam o tym, choć nie czuje się jeszcze na
siłach, by pokusić się o głębszy komentarz zjawiska. O ile w ogóle mamy do
czynienia z jakimś zjawiskiem. Może się okaże, na razie sygnalizuję temat.
Skoro już jednak o religijności mowa… Pamiętam, że nieco zdziwiło mnie, że
syryjscy muzułmanie nie modlą się, jak to sobie przed odwiedzeniem tego kraju
wyobrażałem, pięć razy dziennie, rozkładając dywanik gdzie ich śpiew muezzina
zastanie. Owszem, zdarza się, ale bardzo rzadko, zdecydowanie nie jest to
regułą, przynajmniej nie w miastach. Muzułmanie indonezyjscy, stanowiący,
podobnie jak w Syrii, około 90 procent populacji kraju, zdają się mieć jeszcze
luźniejszy stosunek do religijnych wytycznych. Dywaników jeszcześmy nie
napotkali, samych meczetów też jest jakby relatywnie mniej. Wchodząc bardziej w
kwestie obyczajowe, raczej niewiele kobiet kryje swoje wdzięki hijabem. Pi razy
oko – na które chłop w szpitalu umarł – chusty zasłaniające włosy i szyje nosi
w stolicy może 10 procent niewiast. Może ze dwa razy widzieliśmy czarne powłóczyste
uniformy ze szparą na oczy. Niewykluczone jednak, że chowały się pod nimi
pobożne turystki z Arabii Saudyjskiej.
Glodok niestety nas nie
zachwycił. W środku dnia ulice świeciły pustkami, większość sklepów i
jadłodajni pozamykano ze względu na nieszczęsny Lebaran… Zamiast chińskiej yam
cha mieliśmy więc śniadanie w burgerkingu. Miła pani w starbucksie – kawa za 11
zeta, to ma być „tanie państwo”? – poradziła nam, żebyśmy zagłębili się w
gąszcz małych uliczek po drugiej stronie głównej arterii, ale postanowiliśmy wrócić kiedy indziej, po
świętach, a doraźnie wsiąść z powrotem w transjakartę i pojechać do Ancol.
Z mapy wynika, że Ancol leży nad
samym morzem. Z przewodnika wynika, że jest tam złożony z mnóstwa działów
morski park rozrywki, w pobliżu znajduje się również przystań promowa. W
praktyce dzielnica, o ile tak można tę część miasta określić, wypada słabo. Jedynym
wyjściem z, jak się okazało, ostatniego przystanku na północnej linii
autobusowej, jest wyjście prowadzące do wspomnianego parku. Płatne, ma się
rozumieć. Jako że robiło się już późno, a na rekinarium i inne atrakcje warto
pewno przeznaczyć co najmniej kilka godzin, odpuściliśmy sobie. Udało nam się
wprawdzie wymknąć bokiem i pomyszkować po okolicy, ale nie znaleźliśmy niczego interesującego.
Same krzyżujące się i przeplatające górą i dołem pod plugawymi kątami jezdnie i
nudne budynki mieszkalne. Chodników, które pozwoliłyby na komfortowe
zeksplorowanie okolicy brak, ani śladu również mariny. Szkoda, liczyłem po
cichu na jakiś rejs jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego, tymczasem bez
pomocy kogoś zorientowanego w temacie będzie ciężko.
Podsumowując, dzień obfitował w
pomysły na kolejne wycieczki, ale sam w sobie nie dostarczył nam wielu wrażeń.
Niejako na pocieszenie odkryliśmy, że zamiast w drodze powrotnej wysiadać w
Sumur Bor, możemy pojechać przystanek dalej, do Pesakih, i wylądować tuż przy
Mal Matahari. Do którego, po pierwsze, można wpaść na szybkie wieczorne zakupy.
Choćby do sklepu z płytami. DVD ze wszystkim prawie, o czym da się pomyśleć, z
najnowszymi produkcjami na czele, kosztują 7 000 rupii, czyli dwa złote z
groszami, za sztukę. Że co, że niby prawa autorskie? Cóż, Indonezja najwyraźniej
hołduje poglądowi, że wszelkie wytwory kultury to dobro wspólne, które powinno
być dostępne dla każdego. Także niech żyją filmy w cenie płyty. Po drugie,
łatwo stąd o taksówkę do domu, co w kontekście wczorajszego marszu jest nie do
przecenienia.
W sobotę wzięliśmy na tapetę kolejną
centrową dzielnicę – Jaksa. Może nasze oczekiwania utemperowane piątkową
wycieczką stały się skromniejsze, a zatem łatwiejsze do zaspokojenia, może to
kwestia obiektywnej urokliwości Jaksy, dzielnica wywarła na nas w każdym razie wrażenie
bardzo pozytywne. Wręcz nas urzekła.Nie
żadnymi zabytkami, tym bardziej nie wieżowcami, niczym właściwie konkretnym.
Raczej pewną rzadko w tej części świata spotykaną harmonią między godnym
stolicy tętnieniem życiem a trudnym do opisania, ale zdecydowanie uchwytnym
spokojem. Tym bardziej cennym, że Jaksa to popularna baza turystyczna. Sporo tu
nastawionych na obcokrajowców jadłodajni, niewielkich hotelików i pensjonatów,
do których zawijają głównie podróżni o ograniczonym budżecie. Widzieliśmy
tablicę reklamującą noclegi za 100 000 rupii, czyli trzydzieści kilka
złotych, ale podejrzewam, że śmiało można liczyć na jeszcze lepsze deale. Biorąc
pod uwagę fakt, że nawet oszczędny turysta jest bogaczem w porównaniu z
przeciętnym miejscowym, w takiej dzielnicy należałoby oczekiwać zastępów
wszelkiej maści naganiaczy i naciągaczy. Ale nie ma ich.Mało tego. Jaksa, w ciągu naszej krótkiej w
niej bytności, dwukrotnie okazała się wręcz niechętna wszelkiemu wchodzeniu w
interesy z turystami.
Najpierw
Renata chciała wymienić trochę dolarów na rupie. A że akurat trafiliśmy na
czynny kantor, wstąpiliśmy do środka. Kurs był nierewelacyjny, więc wymianie daliśmy
spokój, mnie jednak zainrygował wielki napis na witrynie przybytku: ‘Tours
& Travel. Money Changer. International & Domestic Tickets. Tour
Packages. Hotel Vouchers.’ W takich miejscach zdarzają się czasem całkiem
sensowne opcje wycieczek po okolicy, czemu by nie zapytać o szczegóły.
Podchodzę do gościa kryjącego się za kompem i zagaduję przyjaźnie. Czy może
mają jakieś ulotki, jakieś aktualne oferty, cokolwiek, na czym mógłby zarobić.
Nie, nie mają, rzecze młodzian ledwie podnosząc wzrok znad ekranu. Hmmm. I to
już? Koniec rozmowy? Szkoda, że jeszcze, w stylu Carol Beer z Little Britain,
na mnie nie nakaszlał na pożegnanie...
Idziemy dalej. Jakiś staruszek na
przenośnym grillu opieka sate ayam, kawałki kurczaka nabite na patyczki. Zapach
rozchodzący się po okolicy zniewala i ośmiela na tyle, że postanawiam po raz
pierwszy ulec pokusie zakupienia żywności z wózeczka, który sanepid najpierw by
wysadził w powietrze, a dopiero potem zadawał pytania. Nie mam na razie
pojęcia, ile w takim miejscu szaszłyki kosztują miejscowych, więc wystawiam się
na całej linii. A koleś, też nawet na mnie nie patrząc, burczy coś, co ma chyba
oznaczać, żebym spadał na drzewo. Nie wiem, o co chodziło. Może nie były
jeszcze gotowe? Ale mógłby chyba, nawet nie znając bardzo użytecznego w takich
okolicznościach syryjskiego gestu, wskazać na zegarek. Zresztą „minuta” w
lokalnym narzeczu to „menit”, numerki już znam, więc jakby powiedział, że będą
za dziesięć minut, to też bym zajarzył. Dziwacznie.
Ostatecznie
jednak nasze desperackie próby nawiązania kontaktu z miejscowymi
meganiesprzedażowymi przedsiębiorcami przyniosły nam śniadanie. Trafiliśmy do
przyjaźnie wyglądającej jadłodajni, zasiedliśmy przy ciągnącej się przez cały
lokal wzdłuż szerokiego okna ławie i zabraliśmy się do menu. Bożesztymój, po
czterokroć spełnienie marzeń każdego turysty przybywającego w nowe miejsce.
Zdjęcia przy większości dań. Ceny, rozsądne, przy wszystkich daniach. Nazwy po
indonezyjsku i angielsku. Pogłębione opisy. Czegóż chcieć więcej? Już po chwili
na ławę wjechały: rawon daging,
wschodniojawajska specjalność, ciemna zupa z wołowiny i kiełków serwowana na
zimno, z towarzyszącym ostrym sosem dla chętnych, mie hijau, zielony makaron, pangsit
goreng, smażone pierożki, zupełnie jak chińskie wonton, świetne po
unurzaniu w sosie sojowym, ikan bawal
goreng, smażona ryba pomfret (jakaś bramowata, nie mogę znaleźć
tłumaczenia) podawana ze świeżym ogórkiem i kapustą, interesującym dipem i, jak
wszystko, z sambalem oraz omlet, prawie jak u babci Zosi. Do tego zacna
herbata. Przednie śniadanie. Po ktorym przeszliśmy na drugą stronę ulicy, by
nacieszyć się obecnością w mieście marketu Seven Eleven, zaopatrzonego tak
dobrze, jak chyba wszędzie na świecie. Biorąc pod uwagę, że w naszej okolicy
jest jeszcze K-market, nieśmiało formułujemy konkluzję, że jest tu cywilizacja.
Pokrzepieni śniadaniem i, co
jeszcze istotniejsze, solidną dawką ciszy i spokoju, postanowiliśmy zmierzyć się
z kolejnym mallem, który podczas pierwszej wizyty w centrum wydał nam się
interesujący. Zastawiony setkami skuterów parking pozwalał wierzyć, że coś
wartościowego, czy choćby interesującego, wabi ich wiedzących o co chodzi
właścicieli do wnętrza zwariowanie kolorowej i dziwacznie geometrycznej bryły
budynku. I że nie jest to tylko Hard Rock Cafe, która poufale jak słaniająca
się na nogach pijana niewiasta, przykleiła się do głównego gmachu. O co więc
chodzi? Stawiam na kino. Nie żeby było jakieś nie wiadomo jak wypasione, ot trzy
filmy w repertuarze. I wielki okołoprojekcyjny biznes dostarczający
wszystkiego, czego trzeba, z popcornem na czele, kinomanom, którzy przybyli na
konkretną filmową ucztę: Kung Fu Panda 2, Transformersy 3 i Fast and Furious 5.
Wszystko, ma się rozumieć, w 3D, im więcej wszak cyferek, tym weselej...
Dworu-dworu, dworuję sobie, ale o co innego może się rozchodzić? O glamourzastą
siłownię z widokiem na galerię? O kolejnego starbucksa? O lodziarnię Häagen
Dazs, po 11 złotych gałka? Nie wiem. Rozczarował mnie kolejny pomnik ku czci
nowoczesności i nowobogackości Jakarty. Może warto tu wrócić na ptysie z kremem
w znanym nam z Guangzhou Beard Papa’s, może warto wpaść do Quickly na nai cha. Kino? Dobrze wiedzieć, gdzie
jest, ale będą się musieli postarać o jakiś naprawdę dobry produkt, żeby
przekonać mnie do wydana siedemnastu złotych na bilet. Czego im, a przede
wszystkim sobie, życzę.
Słowo jeszcze o Quickly, skoro
już rzuciłem ta nazwą. Sieć znamy z Guangzhou, miasta herbatą z mlekiem, owąnai cha,
płynącego. Mieli swój skromny stand w jednym z często przez nas odwiedzanych
centrów handlowych. Ech, tam to były zakupy… Ale nie o tym. Staliśmy sobie lat
temu cztery przy owym standzie i omawialiśmy zamówienie, które zamierzaliśmy
złożyć, kiedy podszedł do nas Chińczyk około czterdzistki, może pięćdziesiątki,
o trudnym do opisania, ale łatwym do wyczucia zachodnim sposobie bycia.
Zagadnął nas niezłym angielskim, bez typowej nieśmiałości w głosie. Ani
przesadnej pewności, która ma niepewność maskować. Ot, zagadnął nas.
Wymieniliśmy się uwagami na temat wspaniałości nai cha, po czym jegomość oświadczył, że jest właścicielem sieci
Quickly. I zdał nam relację ze stanu swoich interesów, podkreślając fakt, że
jest trzecią pod względem przychodu sieciówką serwująca napoje w Los Angeles
bodajże, po starbucksie i czymś tam jeszcze. Z jednej strony, nie będąc
obdarzonym talentem wykrywania kłamstw Cala Lightmana z Lie to Me, jestem
defaultowo sceptyczny wobec takich rewelacji. Przyjmując, że była to rewelacja.
Z drugiej – koleś nie chciał nam niczego sprzedać, nie zaproponował też wejścia
w spółkę, nie było więc przejrzystego motywu ewentualnego kłamstwa… Tak czy
inaczej, czy jest właścicielem, czy nie, mile kojarząca nam się z Chinami firma
jest obecna na rynku indonezyjskim. Szkoda, że cen nie ma chińskich…
Skoro, znów, przy biznesie
jesteśmy… Wspominałem ostatnio o cechu żebraczym, który prężnie działa w centrum
Jakarty. Cóż, po kolejnym jego przedstawicielu, którego tym razem przyszło nam,
chcąc nie chcąc, oglądać w akcji, zmuszony jestem wrócić do tematu. Gość
siedział sobie na kładce prowadzącej na platformy transjakarty. Siedział i
eksponował swoją nogę, która, jak to się obrazowo określa, była jedną wielka
otwartą raną. Wyglądało to, jakby jakiś potwór, którego strach sobie nawet
próbować wyobrazić, wyrwał mu solidny kawał mięcha z nogi. Parę kawałów nawet,
bo resztki mięśni błyszczały żywą czerwienią na lwiej części uda i łydki… Wybaczcie
cynizm, ale zaintrygowały mnie techniczne aspekty żebraczego biznesplanu. Po
pierwsze, jak gość znalazł się na kładce? Wczołgał się na nią? Ktoś go
przyniósł? Po drugie, ile czasu może zarabiać w ten sposób? Wydawałoby się, że
zabójcze zakażenie w tutejszym klimacie dostaje się właściwie z automatu,
szybko i sprawnie… W kontekście czego perspektywiczne źródło zarobku to to nie
jest. Wreszcie, po trzecie, to już chyba niewybaczalny cynizm cynizmów i lekka
głupawka, ale czy nie byłoby sensowniej najpierw kasować zafascynowanych
tematem klientów a dopiero później odsłaniać niecodzienną nogę, zamiast dokonywać ekshibicji i liczyć na co łaska?
Wracając do domu z Pesakih
zrobiliśmy kolejny level w poruszaniu się po mieście. Znów trafiliśmy na
kierowcę, któremu nasz adres nie poruszał żadnych dzwonków w głowie. Poprowadziliśmy
więc nieboraka prostymi komendami w bahasa Indonesia aż pod kawiarenkę
internetową. Nie powiem, żeby nauka miejscowego języka szła nam jakoś
olśniewająco, ale w prostych sytuacjach życia codziennego dajemy radę.
W kawiarence odbywał się akurat
dwudniowy, jak nam powiedziano, turniej jakiejś strategii czasu rzeczywistego.
Cały parter i kawał piętra zajęty był przez bez reszty pochłoniętych rozgrywką
uczestników i ich kibiców. Znalazły się dla nas wprawdzie miejsca w pustej sali
dla palących, nie zmienia to jednak faktu, że przybytek ten coraz mniej nam się
podoba. Można by jeszcze przeżyć wybrakowane klawiatury, starte klawiatury,
zjechane podkadki na myszki, brak podkadek na myszki itepe, itede. Trzeba po
prostu poświęcić nieco czasu na wybranie odpowiedniego sprzętu i jechane. Można
by przymknąć oko na kwestię wiecznie brudnej toalety, którą właściciele starają
się rozwiązać opróżniając na podłogę całe opakowania kulek naftalinowych.
Trzeba się myć, a nie wietrzyć – tak to chyba szło. Przekładając to na omawiane
zagadnienie, regularne czyszczenie dałoby chyba lepszy efekt niż zabijanie
zabójczego smrodu kulkami na mole. Ale to jeszcze nic. Najbardziej koszmarny
jest hałas. Nie potrafię pojąć tego, że komputerów nie zaopatrzono w słuchawki!
Znakomita większośćklientów nie
przychodzi tu, żeby sprawdzić maila, tylko łoić w strzelanki. Wiadomo, każdy
lubi słyszeć strzał, który zmienia przeciwnika w krwawa miazgę. Dopiero to daje
przecież pełną satysfakcję. A że wokół jest głośno, trzeba podkręcić głośnik,
żeby wyłowić swój huk spośród pulsujących wokół innych huków, muzyczek,
krzyków. Ergo dramat. Po godzinnej – taki jest minimalny czas, który można
sobie kupić – wizycie w kawiarence wychodzi się na zewnątrz jakby się solidnie
dostało po głowie pałką. Solidną.
Moc dźwiękowej pałki nie
pozbawiła mnie jednak apetytu. Przeciwnie, zrobiłem się naprawdę głodny. Z
nieba więc chyba spadł mi grill rozstawiony obok sklepu, do którego wstąpiliśmy
na małe zakupy. Aromat czegoś zawiniętego w liście bananowca kazał mi
zainteresować się tematem. Niechybnie patyczki, których nie udało mi się
skosztować w Jaksie... Podchodzę bliżej, a tu jakieś nastoletnie dziewczę
wyskakuje zza grilla i drze się, jakby je ze spódniczki z tychże liści
bananowca obdzierano. Wszystko w porządku, po prostu chce wiedzieć, jak mam na
imię. Otrzymawszy nieco skonsternowaną, ale jak najprawdziwszą odpowiedź,
wyciąga do mnie ociekającą tłuszczem wiotką dłoń i przedstawia się. Stephanie.
Ze ściśniętym gardłem ściskam ją, za co otrzymuję zawiniątko i zaproszenie na
jutro na dziesiątą wieczorem, w tym samym miejscu. Angielski Stefy nie jest
wystarczająco dobry, żeby wyjaśnić na co jestem zaproszony, na wszelki wypadek
postanawiam nie wychodzić z domu po zmroku, czyli po szóstej. W liście bananowca,
konstatuję po powrocie do domu, zawinięte są niewielkie rybki. Rybki są smaczne
a ludzie w Jakarcie bardzo przyjacielscy. Nic tylko wyrzygać się tęczą.
Zagadka braku pralki w naszym
mieszkaniu oraz zagadka braku jakichkolwiek odpowiednich przyłączy do sieci
wodno-kanalizacyjnej znajduje swoje rozwiązanie. Pralnia, Watsonie. A
dokładniej – usługa pralnicza. Bo jak zapytać w pralni, to liczą od sztuki i
wychodzi słabo. Jak zapytać w naszym kompleksowym apartamentowym spożywczaku,
to 7000 rupii – jakieś 2,5 złotego – za kilogram. Wszystko wraca po średnio
trzech dniach, pachnące i wyprasowane. Oszczędność środków na zakupie pralki i
żelazka, oszczędność czasu na praniu i prasowaniu, bezcenne etaty dla ubogich
Indonezyjczyków. Czysty zysk.
Uwaga edytora: raz zaginęła
przydziałowa koszula od mundurka, słuch po niej również zaginął. Zostały
jeszcze dwie, więc autor jakoś daje radę. Druga uwaga edytora: raz zaginęła
spódnica małżonki autora, do czego nie było łatwo dojść, bo ilość sztuk odzieży
się zgadzała. Tylko do jednych gatek nikt się nie przyznawał, w związku z czym
wszczęto śledztwo. Śledztwo na etapie wstępnym wykazało wzmiankowaną zamianę
spódnicy na gatki. Sprawne działanie podjęte przez autora i jego małżonkę
doprowadziło do odnalezienia spódnicy w paczce innego klienta. Dokonano
powtrórnej zamiany. Dotychczas nie ustalono, czy gatki należały do klienta,
którego uprzednio obdarowano spódnicą małżonki autora. Cóż, to już jego problem
i zupełnie inne śledztwo...
Obrazek na koniec weekendu. Oto
idziemy sobie wzdłuż ruchliwej ulicy. Samochody, motocykle, skutery pędzą w
jedna stronę, w druga stronę. Kto by się tam zastanawiał, czy ruch jest lewo
czy prawostronny, ważne, żeby nie wpaść w którąś z licznych ulicznych dziur. I
nie wpaść na coś większego od siebie. Standardowe klaksony i krzyki, w końcu to
stolica, musi być głośno i z przytupem. Z całego tego zgiełku wyławiamy na
moment mijający nas z bzykiem skuter. Prowadzi mężczyzna, pewno głowa rodziny,
za nim siedzi jego kobieta, na ręku dziecko. Kobieta owa, niewzruszona
najwyraźniej urbanistycznym cyklonem, w którego oku się znajduje, karmi dziecko
butelką. Jak gdyby nigdy nic, karmi sobie! Oto i matka karmiąca, oto opiekunka
domowego ogniska, Wielka Macierz na miarę naszych czasów! Karaluchy gatunkiem o wyjątkowych zdolnościach
adaptacyjnych? Z czym do ludzi!
No właśnie, wybiła trzecia, w
związku z czym powyższe karaluchy pod poduchy, szczypawki na zabawki, czas się
położyć. Wszak z samego rana trzeba zadecydować o przyszłości ojczyzny!
No comments:
Post a Comment