Piwo Angkor i piwo Cambodia, czyli Holiday in Cambodia czas zacząć • dolary przeciw rielom • gdzie leży światowa stolica pizzy • uśmiech przez łzy, czyli Bangkok w okresie świątecznym • tajskie i kambodżańskie brum-brumy • antidotum na Święta w Bangkoku • gdy latanie nie jest tanie
U-Dara Inn, Siem
Reap, Kambodża, niedziela, 22 grudnia 2013, w pół do dwunastej – w nocy, rzecz
jasna, szanującemu się autorowi nie wypada wszak zaczynać pisania przed
zmrokiem, a juz na pewno nie przed piątą po południu
Dzisiejszy rześki
wieczór sponsorują piwa Angkor i Cambodia. Oraz repellant Kawiwa, po który
musiałem wrócić do pokoju. Nie jestem jedynym bytem, okazuje się, który
postanowił rześkim powietrzem nacieszyć się przed drzwiami guesthausu. Tyle że
ja, żeby nie przeszkadzać śpiącym w lobby recepcjonistom, i żeby móc palić,
musiałem wytaszczyć na zewnątrz diabelnie ciężki, i diabelnie ładnie rzeźbiony,
tekowy stolik, i takiż stołek. Komary natomiast nie zrobiły nic, zleciały się
bezczelnie na darmową kolację i zadowolone jak świnie w gównie. Do czasu,
pasożyty, mocy Kawiwa – przybywaj!
Angkor, jedno z
dwóch najpopularniejszych kambodżańskich piw to zwykły pięcioprocentowy lager,
daje radę, ale niezapomnianych wrażeń nie dostarcza. Szczególnie w kontekście
ceny, 1,4 dolara za pintę w sklepie to nieco za dużo, wiele kawiarenek i barów,
które mijałem dziś na tak zwanej Pub Street oferuje draft po pół dolara za
kufelek. Cen w dolarach nie podaję przypadkiem, tym razem nie podaję ich również,
jak w relacjach z Birmy, dla Waszej wygody, Czytelnicy drodzy. Po prostu
wygląda na to, że dolar jest w Siem Reap walutą oficjalną. Nie jest oczywiście
w Azji niczym niezwykłym akceptowanie dolarów. I trudno ukryć, że wygodnie jest
czasem móc zapłacić dolarami w hotelu na przykład, o czym przekonałem się
choćby w piątek, przyleciawszy do Bangkoku około dziewiątej i założywszy,
błędnie, że na Khao San Road na pewno jest jakaś nocna wymiana walut, więc
stawkom lotniskowym mówię stanowcze ‘nie!’. Nie było, nie znalazłem w każdym
razie, nawet cinkciarzy jak na złość nie było. Ale o Bangkoku zaraz. W Siem
Reap postanowiliśmy nie ryzykować i udaliśmy się do kantoru zaraz po wyjściu z
autobusu, było już po szóstej a chcieliśmy uniknąć powtórki z rozrywki. Zamieniliśmy
marne sto dolarów na dumne 400 000 rieli. A tu niespodzianka. W bazie wypadowej
do Angkor Wat nie tylko da radę płacić w dolarach – w dolarach płaci się z
założenia. Wiadomo, turystyczne miasteczko, hotelarze, restauratorzy i
straganowi sprzedawcy są przyzwyczajeni do amerykańskiej waluty. Ale nawet w
sklepach spożywczo-monopolowych towary opatrzone są etykietkami z cenami w
dolarach. Tylko w dolarach! Kasjer pika butelkę, a na ekranie wyskakują dolary!
Ludzie przed nami płacą w dolarach, resztę otrzymują w dolarach. Można niby
używać rieli, okazało się na szczęście, ale sprzedawcy miny mieli jakieś takie
dziwne, jakbyśmy im kłopot robili. W pizzerii, do której udaliśmy się na
kolację po znalezieniu hotelu – to samo. Ceny w menu tylko w dolarach, pani
skonsternowana, patrzy na wręczone riele,
jakby je pierwszy raz w życiu widziała, znika z nimi, wraca, coś tam przelicza.
Bardzo to osobliwe.
Drugą śmiesznostką,
skoro już na to zeszło, rzucającą się w Siem Reap w oczy od progu prawie że
jest ilość pizzerii. Wychodzimy z hotelu, spostrzegamy pizzerię i radujemy się.
Poszczęściło nam się, wyposzczenym w Birmie prowincjuszom, taka gratka na
starcie! Nie zastanawiamy się długo, co tam kuchnia khmerska, idziemy na pizzę!
Po posiłku wychodzimy, idziemy się przejść, a tu całe pasaże pizzerii!
Doprawdy, nie wierzę, żeby w miastach włoskich ilość pizzerii na kilometr
kwadratowy mogła byc wyższa niż w Siem Reap.
Dziwacznie, jedzie
człowiek do Kambodży, spodziewa się odrobiny egzotyki, a tu dwie rzeczy, które
wprawiają go w zdumienie to dolary jako waluta dominująca i największa gęstość
zapizzeriowienia na świecie. Chyba czas zmienić kontynent.
Cambodia, drugie z
dwóch najpopularniejszych kambodżańskich piw, ten sam typ, podobne parametry
techniczne, jakby nieco bardziej słodkawe, ale może to efekt mentolu z
Davidoffów. Posmakujmy raz jeszcze. Nie, chyba istotnie bardziej słodkawe.
Batalię sponsorów wieczoru wygrywa więc Cambodia, jednym punktem, za krztę
odmienności od ogólnoświatowego calsbergowo-heinekenowego wzorca. Nie żebym
kręcił nosem na carlsberga i heinekena, ale nie ma to jak dokopać wielkim
korporacjom i mainstreamowi jako takiemu.
Wróćmy do Bangkoku
jeszcze. Bangkok nie jest destynacją bożonarodzeniową. A może właśnie jest, i w
tym problem. Pewnie, jeśli brakuje czasu, inwencji i energii na mierzenie się z
czymś bardziej kreatywnym – czemu by nie. Bangkok jest prosty w obsłudze i
relatywnie przyjazny użytkownikowi. Lot
w promocji, wiza z marszu, naganiaczy prawie zero, tani pociąg do miasta, tanie
taksówki, tani hotel, tanie piwo. Pogoda o tej porze roku idealna, nie pada,
ale i za gorąco nie jest. Wycieczka do dżungli – proszę bardzo, pływający
rynek, świątynia tygrysów – nie ma problemu, oferują je dziesiątki agencji na
Khao San. Zwariowanymi zdjęciami na fejsie natomiast wciąż chyba można
zaimponować koleżankom z pracy. Powiedzmy sobie szczerze, zdjęcie z tygrysem,
przy odrobinie szczęścia, może być nawet wyjątkowo dobrym profilowym. Kusząca
opcja, trudno ukryć.
Znam ten ból, też
od dłuższego czasu nie mam jakoś czasu na zgłębianie niezgłębionych możliwości
podróżowania po okolicy. Jestem ignorantem. O sytuacji politycznej w Birmie
wiem niewiele więcej niż przeciętny widz BBC News, zamiast czytać o historii
Kambodży, tłukę jakichś rosyjskich ponuraków. I jadę gdzieś później, niby coś
oglądam, ale tak naprawdę zaliczam po prostu w sposób zawstydzająco płytki
kolejną przewodnikową atrakcję. Więcej pożytku przynosi mi, myślę sobie czasem,
powłóczenie się po mieście bez celu i pogapienie się na ludzi znad komputera
niż odwiedzenie zabytku z listy UNESCO, którego nie potrafię sobie wpisać
porządnie w szerszy kontekst historyczno-kulturowy. Przydałby mi się towarzysz
z tych, co to przygotowują się miesiącami do wyprawy, czytają, oglądają, a
później potrafią się zafascynować jakimś prowincjonalnym muzeum, bo coś tam
wypatrzyli wiekopomnego.
Ale dość o mnie.
Bangkok kusi więc, ale wiedzcie, moi drodzy, że za uśmiechniętymi zdjęciami z
tygrysem u boku albo skorpionem na twarzy kryje się nierzadko pierwszorzędne
pierwszoświatowe cierpienie. Pierwszy z brzegu przykład: godziny bardzo mało
egzotycznego stania w korkach. Bangkok w okresie świątecznym jest zatłoczony
jak chyba nigdy. ‘Zrobię w te Święta coś nietypowego, zaszaleję sobie w
Bangkoku’, myśli sobie człowiek, a wraz z nim myśli tak tysiące innych
pracowników europejskich, amerykańskich i australijskich korporacji, którzy też
mają wtedy wolne. I stoją później w tych korkach, a ja z nimi. Fakt, na
sytuację mogą mieć pewien wpływ masowe protesty antyrządowe, które z gorącym
okresem świątecznym się teraz zbiegły, bo do stolicy zjeżdża się autobusami i
ciężarówkami prowincja, ale nie przeceniałbym tego. To turyści paraliżują
miasto. ‘Very bad, very very traffic’, rzuca pani taksówkarz, z którą jedziemy z
Khao San Road do najbliższej stacji metra, pokonując drogę, która powinna
zabrać góra dziesięć minut, w bez mała godzinę. I tak mamy szczęście, że dość
szybko trafiliśmy na taksówkarkę, która zgadza się włączyć taksometr. Kolejny
problem.
Podczas mojej
pierwszej wizyty w stolicy Tajlandii, kiedy zatrzymałem się u mieszkającej w
nieturystycznej dzielnicy Dagmary, nadziwić się nie mogłem, że z taksówkarzami
nie trzeba negocjować stawek, że wsiada się po prostu, kierowca włącza licznik
i tyle. Podczas kolejnej wizyty przekonałem się, że zasada ta nie dotyczy
kursów z i do Khao San Road. Tym razem okazało się, że w okresie Świąt
znalezienie gdziekolwiek w mieście kierowcy lub kierowczyni, którzy zgodzą się
na standardowy kurs graniczy z cudem.
Mało? Najfajniejsze
hostele są zajęte. Wiedząc, że będę tym razem podróżować z Renatą i Oliverem, i
biorąc pod uwagę fakt, że przylecimy wieczorem, postanowiłem wyjątkowo
zabukować pokój przez internet. Generalnie nie lubię tego robić, bo wielu
wartościowych miejsc w internecie nie ma. Poza tym zdjęcia kłamią w kwestii
standardu, o klimacie, znacznie bardziej istotnym, nie wspominając nawet. Ale
chciałem mieć miejscówkę, do której udamy się prosto z lotniska. Wydawało mi
się, że dwa tygodnie wyprzedzenia to dużo. Myliłem się. Pewnie, zawsze można
pokręcić się po okolicy i znaleźć coś w miarę sensownego, aż tak nie jest, żeby
obłożenie sięgnęło stu procent, ale na to znów trzeba dać sobie trochę czasu,
czasu, którego za wiele się nie ma na korporacyjnym urlopie.
Nasz pierwszy,
prowizoryczny hostel, New Joe Guesthouse, był do zaakceptowania, ale niczego
sobą nie wnosił do poziomu przyjemności płynącej z zasłużonych wakacji.
Postanowiliśmy go zmienić nazajutrz, znaleźliśmy pokój w Merry V, przybytku
nieco bardziej atrakcyjnym, choć równie pozbawionym atmosfery. Trudne to nie
było, ale zanim, odebrawszy po drodze bilety na autobus do Siem Reap,
wylądowaliśmy wreszcie na Chatuchak, była już piąta.
U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, poniedziałek, 23 grudnia 2013, północ
Północ, doskonała
godzina na wypróbowanie kolejnych lokalnych wypocin, piwa Phnom Penh.
Sympatyczny stout, siedem procent mocy wspartych sloganem głoszącym: ‘Replenish
your energy’. Na jednej stronie puszki. Na antypodach jakieś krzaczki lokalne,
bardzo ładne, jak to południowo-wschodnie azjatyckie krzaczki. Może powinienem
był dokupić jeszcze parę puszek na rano, jak bum cyk cyk przyda mi się trochę
energii, pobudkę zaplanowaliśmy na 4:30. O piątej punkt ruszamy w stronę
kompleksu Angkor Wat. Nie ma to jak ósmy cud świata w wigilijnym menu. Siedem
kilometrów. Nawet jeśli nie złapiemy po drodze tuk-tuka, powinniśmy piechotą
zdążyć na wschód słońca.
Komiczni ci Azjaci,
nazywać motor z budką – przyczepką, gwoli ścisłości, w wersji kambodżańskiej –
‘tuk-tukiem’... ‘Tuk-tuk’ to onomatopeja, która całkiem trafnie oddaje odgłos
silnika powyższego pojazdu. Ale jakby to brzmiało, jak byśmy w Polsce łapali,
czy raczej dzwonili po, ‘brum-brumy’. ‘Dobry wieczór, chciałbym zamówić
brum-bruma na Grunwaldzką 24, koło Stacji De Luxe’. Komicznie i tyle.
Infantylnie. Patrząc na tych półtorametrowych ludzików siedzących w kucki przy drodze z zacieszem na twarzy
trudno uwierzyć, że całkiem niedawno mordowali się oni setkami tysięcy w imię
jakichś pokręconych marksistowskich idei. Azja jest nie do pojęcia. Ale wróćmy,
po raz kolejny, do Bangkoku.
Chatuchak, jak to
Chatuchak, największy weekendowy market na świecie, zatłoczony jest zawsze, ale
tym razem zatłoczony był wyjątkowo, przynajmniej do szóstej, kiedy niby
oficjalnie się kończy. Cholerne Święta, cholerni turyści. Tak czy owak, na
szczęście, zarówno Renata, jak i Oliver, mimo zmęczenia, dali się uwieść jego
urokowi. Kosmiczne przekąski, na które bez dwóch zdań warto było oszczędzać
apetyt przez cały dzień, stylowe koszulki i bluzki, których projektanci
zostawiają daleko w tyle projektantów H&M, wreszcie kapelusze, których czar
równy jest jedynie ich użyteczności... Choć nie stało nam tym razem czasu na
danie porządnego nura w sekcję vintage i pokręcenie się po sekcji artystycznej,
każdy znalazł coś dla siebie, każdemu wypieki zakupowej gorączki na twarz
wystąpiły, nikt z pustymi rękami do Merry V nie wrócił.
Podsumowując, Moi
Drodzy, Konfucjusz mówi: ‘Nie jedźcie do Bangoku w okresie bożonarodzeniowym i
okresie masowych protestów antyrządowych, a jeśli już musicie, wbijajcie na
Chatuchak, to uratuje Wasze wakacje.’ Zaprawdę zaprawdę.
Pierwotny plan był
taki, żeby polecieć do Bangkoku, spędzić tam dzień, po czym polecieć albo do
któregoś z miast laotiańskich, Vientianne lub Luang Prabang, albo
kambodżańskich, Phnom Penh lub Siem Reap. A po przylocie pofantazjować dalej.
Najtańszą opcją wydawał się lot Air Asią do Siem Reap, jakieś 100 dolarów od
głowy. Niby znośnie, ale jednak 900 złotych w skali rodziny piechotą nie
chodzi, nie oszukujmy się. Poszliśmy więc po rozum do głowy i wróciliśmy z
ciekawą alternatywą. Autobus. Osiem – dziewięć godzin jazdy, 25 dolców od
osoby. 675 złotych oszczędności. Postanowione.
Autobus możnaby
szybko i łatwo załatwić na Khao San Road, ale Lonely Planet ostrzega przed
interesującym scamem. Biznesplan tajskich małych agentów jest następujący.
Zamiast, wyjechawszy wczesnym rankiem z Bangkoku, obrać kurs na najbliższe
przejście graniczne Aranya Prathet – Poipet, jadą drogą bardziej wyboistą na
przejście dalsze, Ban Pakard – Psar Pruhm . Zamiast dotrzeć do Siem Reap pod
wieczór i wypuścić z autobusu wypoczętych pasażerów w przygodowych nastrojach,
dojeżdżają w nocy i wysypują zmaltretowanych ludzi pod hotelem, który płaci im
prowizję. Mała szkodliwość społeczna? Niby owszem, dla mnie i paru innych
sknerów, którzy zacisną zęby i ruszą z buta w miasto w poszukiwaniu taniego
noclegu. Znajdą sie jednak i tacy, którzy machną ręką i zatrzymają się w hotelu
zasugerowanym delikatnie przez agencję. Hotelu będącym w stanie zapłacić owej
agencji prowkę, hotelu w związku z tym zdecydowanie nie tanim.
Sposobem na
uniknięcie powyższych nieprzyjemności jest, wykazał research, skorzystanie
bezpośrednio z usług firmy przewozowej. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Strona
wygląda niby nieźle. Można sobie nawet miejscsa wybrać. Więcej, można nawet
wybrać sobie miejsce obok pani zamiast obok pana, płeć współpasażerów ujawniana
jest obrazkowo na planiku pojazdu. Poznaje się ją po fryzurach, nie po
symbolach fallicznych i jonicznych. Strona ma – ograniczoną bo ograniczoną, ale
ma – wersję angielską. Już jednak formularzu rezerwacji biletów jednak w wersji
innej niż krzaczasta tajska nie podaje się. Trochę trwa przetłumaczenie
wszystkiego w google translatorze. Płaci się kartą, przechodzą zarówno Visa,
jak i Mastercard, jest dobrze. Tyle że zaraz potem następuje kolejna dziwaczna
komplikacja. Biletów nie otrzymuje się w wersji elektronicznej, trzeba je
odebrać osobiście. Punktów odbioru jest w bród, ale udać się do nich trzeba, i
człowiek przyjeżdża na Chatuchak o piątej zamiast o trzeciej. Bez sensu.
Czas wtaszczyć
meble do lobby i paść na łoże, zostało trzy i pół godziny snu. Do jutra.
Klasyk na dziś:
Wzruszyłem ramionami i zacząłem
iść, pogwizdując wesoło. W ulicznym rynsztoku dostrzegłem długi niedopałek. Podniosłem
go bez żadnych ceregieli, stojąc jedną nogą w rynsztoku, a potem zapaliłem, zaciągnąłem
się i wypuściłem dym w stronę gwiazd. Byłem Amerykaninem, dumnym z tego faktu
jak diabli. To wielkie miasto, te nadzwyczajne ulice i okazałe budynki to głos Ameryki.
Na pustyni porośniętej kaktusami my, Amerykanie, zbudowaliśmy imperium.
Przodkowie Camilli też mieli swoją szansę, ale jej nie wykorzystali. My,
Amerykanie, dokonaliśmy tego cudu. Dzięki Ci, Boże, za mój kraj. Dzięki Ci, że
jestem Amerykaninem.
John Fante, Pył