Wednesday, January 29, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XVII



Piwo Angkor i piwo Cambodia, czyli Holiday in Cambodia czas zacząć • dolary przeciw rielom • gdzie leży światowa stolica pizzy • uśmiech przez łzy, czyli Bangkok w okresie świątecznym • tajskie i kambodżańskie brum-brumy • antidotum na Święta w Bangkoku • gdy latanie nie jest tanie




U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, niedziela, 22 grudnia 2013, w pół do dwunastej – w nocy, rzecz jasna, szanującemu się autorowi nie wypada wszak zaczynać pisania przed zmrokiem, a juz na pewno nie przed piątą po południu



               Dzisiejszy rześki wieczór sponsorują piwa Angkor i Cambodia. Oraz repellant Kawiwa, po który musiałem wrócić do pokoju. Nie jestem jedynym bytem, okazuje się, który postanowił rześkim powietrzem nacieszyć się przed drzwiami guesthausu. Tyle że ja, żeby nie przeszkadzać śpiącym w lobby recepcjonistom, i żeby móc palić, musiałem wytaszczyć na zewnątrz diabelnie ciężki, i diabelnie ładnie rzeźbiony, tekowy stolik, i takiż stołek. Komary natomiast nie zrobiły nic, zleciały się bezczelnie na darmową kolację i zadowolone jak świnie w gównie. Do czasu, pasożyty, mocy Kawiwa – przybywaj!



              Angkor, jedno z dwóch najpopularniejszych kambodżańskich piw to zwykły pięcioprocentowy lager, daje radę, ale niezapomnianych wrażeń nie dostarcza. Szczególnie w kontekście ceny, 1,4 dolara za pintę w sklepie to nieco za dużo, wiele kawiarenek i barów, które mijałem dziś na tak zwanej Pub Street oferuje draft po pół dolara za kufelek. Cen w dolarach nie podaję przypadkiem, tym razem nie podaję ich również, jak w relacjach z Birmy, dla Waszej wygody, Czytelnicy drodzy. Po prostu wygląda na to, że dolar jest w Siem Reap walutą oficjalną. Nie jest oczywiście w Azji niczym niezwykłym akceptowanie dolarów. I trudno ukryć, że wygodnie jest czasem móc zapłacić dolarami w hotelu na przykład, o czym przekonałem się choćby w piątek, przyleciawszy do Bangkoku około dziewiątej i założywszy, błędnie, że na Khao San Road na pewno jest jakaś nocna wymiana walut, więc stawkom lotniskowym mówię stanowcze ‘nie!’. Nie było, nie znalazłem w każdym razie, nawet cinkciarzy jak na złość nie było. Ale o Bangkoku zaraz. W Siem Reap postanowiliśmy nie ryzykować i udaliśmy się do kantoru zaraz po wyjściu z autobusu, było już po szóstej a chcieliśmy uniknąć powtórki z rozrywki. Zamieniliśmy marne sto dolarów na dumne 400 000 rieli. A tu niespodzianka. W bazie wypadowej do Angkor Wat nie tylko da radę płacić w dolarach – w dolarach płaci się z założenia. Wiadomo, turystyczne miasteczko, hotelarze, restauratorzy i straganowi sprzedawcy są przyzwyczajeni do amerykańskiej waluty. Ale nawet w sklepach spożywczo-monopolowych towary opatrzone są etykietkami z cenami w dolarach. Tylko w dolarach! Kasjer pika butelkę, a na ekranie wyskakują dolary! Ludzie przed nami płacą w dolarach, resztę otrzymują w dolarach. Można niby używać rieli, okazało się na szczęście, ale sprzedawcy miny mieli jakieś takie dziwne, jakbyśmy im kłopot robili. W pizzerii, do której udaliśmy się na kolację po znalezieniu hotelu – to samo. Ceny w menu tylko w dolarach, pani skonsternowana, patrzy na wręczone  riele, jakby je pierwszy raz w życiu widziała, znika z nimi, wraca, coś tam przelicza. Bardzo to osobliwe.



               Drugą śmiesznostką, skoro już na to zeszło, rzucającą się w Siem Reap w oczy od progu prawie że jest ilość pizzerii. Wychodzimy z hotelu, spostrzegamy pizzerię i radujemy się. Poszczęściło nam się, wyposzczenym w Birmie prowincjuszom, taka gratka na starcie! Nie zastanawiamy się długo, co tam kuchnia khmerska, idziemy na pizzę! Po posiłku wychodzimy, idziemy się przejść, a tu całe pasaże pizzerii! Doprawdy, nie wierzę, żeby w miastach włoskich ilość pizzerii na kilometr kwadratowy mogła byc wyższa niż w Siem Reap.

              

               Dziwacznie, jedzie człowiek do Kambodży, spodziewa się odrobiny egzotyki, a tu dwie rzeczy, które wprawiają go w zdumienie to dolary jako waluta dominująca i największa gęstość zapizzeriowienia na świecie. Chyba czas zmienić kontynent.



               Cambodia, drugie z dwóch najpopularniejszych kambodżańskich piw, ten sam typ, podobne parametry techniczne, jakby nieco bardziej słodkawe, ale może to efekt mentolu z Davidoffów. Posmakujmy raz jeszcze. Nie, chyba istotnie bardziej słodkawe. Batalię sponsorów wieczoru wygrywa więc Cambodia, jednym punktem, za krztę odmienności od ogólnoświatowego calsbergowo-heinekenowego wzorca. Nie żebym kręcił nosem na carlsberga i heinekena, ale nie ma to jak dokopać wielkim korporacjom i mainstreamowi jako takiemu.



               Wróćmy do Bangkoku jeszcze. Bangkok nie jest destynacją bożonarodzeniową. A może właśnie jest, i w tym problem. Pewnie, jeśli brakuje czasu, inwencji i energii na mierzenie się z czymś bardziej kreatywnym – czemu by nie. Bangkok jest prosty w obsłudze i relatywnie  przyjazny użytkownikowi. Lot w promocji, wiza z marszu, naganiaczy prawie zero, tani pociąg do miasta, tanie taksówki, tani hotel, tanie piwo. Pogoda o tej porze roku idealna, nie pada, ale i za gorąco nie jest. Wycieczka do dżungli – proszę bardzo, pływający rynek, świątynia tygrysów – nie ma problemu, oferują je dziesiątki agencji na Khao San. Zwariowanymi zdjęciami na fejsie natomiast wciąż chyba można zaimponować koleżankom z pracy. Powiedzmy sobie szczerze, zdjęcie z tygrysem, przy odrobinie szczęścia, może być nawet wyjątkowo dobrym profilowym. Kusząca opcja, trudno ukryć.



               Znam ten ból, też od dłuższego czasu nie mam jakoś czasu na zgłębianie niezgłębionych możliwości podróżowania po okolicy. Jestem ignorantem. O sytuacji politycznej w Birmie wiem niewiele więcej niż przeciętny widz BBC News, zamiast czytać o historii Kambodży, tłukę jakichś rosyjskich ponuraków. I jadę gdzieś później, niby coś oglądam, ale tak naprawdę zaliczam po prostu w sposób zawstydzająco płytki kolejną przewodnikową atrakcję. Więcej pożytku przynosi mi, myślę sobie czasem, powłóczenie się po mieście bez celu i pogapienie się na ludzi znad komputera niż odwiedzenie zabytku z listy UNESCO, którego nie potrafię sobie wpisać porządnie w szerszy kontekst historyczno-kulturowy. Przydałby mi się towarzysz z tych, co to przygotowują się miesiącami do wyprawy, czytają, oglądają, a później potrafią się zafascynować jakimś prowincjonalnym muzeum, bo coś tam wypatrzyli wiekopomnego.



               Ale dość o mnie. Bangkok kusi więc, ale wiedzcie, moi drodzy, że za uśmiechniętymi zdjęciami z tygrysem u boku albo skorpionem na twarzy kryje się nierzadko pierwszorzędne pierwszoświatowe cierpienie. Pierwszy z brzegu przykład: godziny bardzo mało egzotycznego stania w korkach. Bangkok w okresie świątecznym jest zatłoczony jak chyba nigdy. ‘Zrobię w te Święta coś nietypowego, zaszaleję sobie w Bangkoku’, myśli sobie człowiek, a wraz z nim myśli tak tysiące innych pracowników europejskich, amerykańskich i australijskich korporacji, którzy też mają wtedy wolne. I stoją później w tych korkach, a ja z nimi. Fakt, na sytuację mogą mieć pewien wpływ masowe protesty antyrządowe, które z gorącym okresem świątecznym się teraz zbiegły, bo do stolicy zjeżdża się autobusami i ciężarówkami prowincja, ale nie przeceniałbym tego. To turyści paraliżują miasto. ‘Very bad, very very traffic’, rzuca pani taksówkarz, z którą jedziemy z Khao San Road do najbliższej stacji metra, pokonując drogę, która powinna zabrać góra dziesięć minut, w bez mała godzinę. I tak mamy szczęście, że dość szybko trafiliśmy na taksówkarkę, która zgadza się włączyć taksometr. Kolejny problem.



               Podczas mojej pierwszej wizyty w stolicy Tajlandii, kiedy zatrzymałem się u mieszkającej w nieturystycznej dzielnicy Dagmary, nadziwić się nie mogłem, że z taksówkarzami nie trzeba negocjować stawek, że wsiada się po prostu, kierowca włącza licznik i tyle. Podczas kolejnej wizyty przekonałem się, że zasada ta nie dotyczy kursów z i do Khao San Road. Tym razem okazało się, że w okresie Świąt znalezienie gdziekolwiek w mieście kierowcy lub kierowczyni, którzy zgodzą się na standardowy kurs graniczy z cudem.



               Mało? Najfajniejsze hostele są zajęte. Wiedząc, że będę tym razem podróżować z Renatą i Oliverem, i biorąc pod uwagę fakt, że przylecimy wieczorem, postanowiłem wyjątkowo zabukować pokój przez internet. Generalnie nie lubię tego robić, bo wielu wartościowych miejsc w internecie nie ma. Poza tym zdjęcia kłamią w kwestii standardu, o klimacie, znacznie bardziej istotnym, nie wspominając nawet. Ale chciałem mieć miejscówkę, do której udamy się prosto z lotniska. Wydawało mi się, że dwa tygodnie wyprzedzenia to dużo. Myliłem się. Pewnie, zawsze można pokręcić się po okolicy i znaleźć coś w miarę sensownego, aż tak nie jest, żeby obłożenie sięgnęło stu procent, ale na to znów trzeba dać sobie trochę czasu, czasu, którego za wiele się nie ma na korporacyjnym urlopie.



               Nasz pierwszy, prowizoryczny hostel, New Joe Guesthouse, był do zaakceptowania, ale niczego sobą nie wnosił do poziomu przyjemności płynącej z zasłużonych wakacji. Postanowiliśmy go zmienić nazajutrz, znaleźliśmy pokój w Merry V, przybytku nieco bardziej atrakcyjnym, choć równie pozbawionym atmosfery. Trudne to nie było, ale zanim, odebrawszy po drodze bilety na autobus do Siem Reap, wylądowaliśmy wreszcie na Chatuchak, była już piąta.



              

U-Dara Inn, Siem Reap, Kambodża, poniedziałek, 23 grudnia 2013, północ



               Północ, doskonała godzina na wypróbowanie kolejnych lokalnych wypocin, piwa Phnom Penh. Sympatyczny stout, siedem procent mocy wspartych sloganem głoszącym: ‘Replenish your energy’. Na jednej stronie puszki. Na antypodach jakieś krzaczki lokalne, bardzo ładne, jak to południowo-wschodnie azjatyckie krzaczki. Może powinienem był dokupić jeszcze parę puszek na rano, jak bum cyk cyk przyda mi się trochę energii, pobudkę zaplanowaliśmy na 4:30. O piątej punkt ruszamy w stronę kompleksu Angkor Wat. Nie ma to jak ósmy cud świata w wigilijnym menu. Siedem kilometrów. Nawet jeśli nie złapiemy po drodze tuk-tuka, powinniśmy piechotą zdążyć na wschód słońca.



               Komiczni ci Azjaci, nazywać motor z budką – przyczepką, gwoli ścisłości, w wersji kambodżańskiej – ‘tuk-tukiem’... ‘Tuk-tuk’ to onomatopeja, która całkiem trafnie oddaje odgłos silnika powyższego pojazdu. Ale jakby to brzmiało, jak byśmy w Polsce łapali, czy raczej dzwonili po, ‘brum-brumy’. ‘Dobry wieczór, chciałbym zamówić brum-bruma na Grunwaldzką 24, koło Stacji De Luxe’. Komicznie i tyle. Infantylnie. Patrząc na tych półtorametrowych ludzików siedzących  w kucki przy drodze z zacieszem na twarzy trudno uwierzyć, że całkiem niedawno mordowali się oni setkami tysięcy w imię jakichś pokręconych marksistowskich idei. Azja jest nie do pojęcia. Ale wróćmy, po raz kolejny, do Bangkoku. 



              Chatuchak, jak to Chatuchak, największy weekendowy market na świecie, zatłoczony jest zawsze, ale tym razem zatłoczony był wyjątkowo, przynajmniej do szóstej, kiedy niby oficjalnie się kończy. Cholerne Święta, cholerni turyści. Tak czy owak, na szczęście, zarówno Renata, jak i Oliver, mimo zmęczenia, dali się uwieść jego urokowi. Kosmiczne przekąski, na które bez dwóch zdań warto było oszczędzać apetyt przez cały dzień, stylowe koszulki i bluzki, których projektanci zostawiają daleko w tyle projektantów H&M, wreszcie kapelusze, których czar równy jest jedynie ich użyteczności... Choć nie stało nam tym razem czasu na danie porządnego nura w sekcję vintage i pokręcenie się po sekcji artystycznej, każdy znalazł coś dla siebie, każdemu wypieki zakupowej gorączki na twarz wystąpiły, nikt z pustymi rękami do Merry V nie wrócił.



               Podsumowując, Moi Drodzy, Konfucjusz mówi: ‘Nie jedźcie do Bangoku w okresie bożonarodzeniowym i okresie masowych protestów antyrządowych, a jeśli już musicie, wbijajcie na Chatuchak, to uratuje Wasze wakacje.’ Zaprawdę zaprawdę.

              

              












                  Pierwotny plan był taki, żeby polecieć do Bangkoku, spędzić tam dzień, po czym polecieć albo do któregoś z miast laotiańskich, Vientianne lub Luang Prabang, albo kambodżańskich, Phnom Penh lub Siem Reap. A po przylocie pofantazjować dalej. Najtańszą opcją wydawał się lot Air Asią do Siem Reap, jakieś 100 dolarów od głowy. Niby znośnie, ale jednak 900 złotych w skali rodziny piechotą nie chodzi, nie oszukujmy się. Poszliśmy więc po rozum do głowy i wróciliśmy z ciekawą alternatywą. Autobus. Osiem – dziewięć godzin jazdy, 25 dolców od osoby. 675 złotych oszczędności. Postanowione.



               Autobus możnaby szybko i łatwo załatwić na Khao San Road, ale Lonely Planet ostrzega przed interesującym scamem. Biznesplan tajskich małych agentów jest następujący. Zamiast, wyjechawszy wczesnym rankiem z Bangkoku, obrać kurs na najbliższe przejście graniczne Aranya Prathet – Poipet, jadą drogą bardziej wyboistą na przejście dalsze, Ban Pakard – Psar Pruhm . Zamiast dotrzeć do Siem Reap pod wieczór i wypuścić z autobusu wypoczętych pasażerów w przygodowych nastrojach, dojeżdżają w nocy i wysypują zmaltretowanych ludzi pod hotelem, który płaci im prowizję. Mała szkodliwość społeczna? Niby owszem, dla mnie i paru innych sknerów, którzy zacisną zęby i ruszą z buta w miasto w poszukiwaniu taniego noclegu. Znajdą sie jednak i tacy, którzy machną ręką i zatrzymają się w hotelu zasugerowanym delikatnie przez agencję. Hotelu będącym w stanie zapłacić owej agencji prowkę, hotelu w związku z tym zdecydowanie nie tanim.



               Sposobem na uniknięcie powyższych nieprzyjemności jest, wykazał research, skorzystanie bezpośrednio z usług firmy przewozowej. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Strona wygląda niby nieźle. Można sobie nawet miejscsa wybrać. Więcej, można nawet wybrać sobie miejsce obok pani zamiast obok pana, płeć współpasażerów ujawniana jest obrazkowo na planiku pojazdu. Poznaje się ją po fryzurach, nie po symbolach fallicznych i jonicznych. Strona ma – ograniczoną bo ograniczoną, ale ma – wersję angielską. Już jednak formularzu rezerwacji biletów jednak w wersji innej niż krzaczasta tajska nie podaje się. Trochę trwa przetłumaczenie wszystkiego w google translatorze. Płaci się kartą, przechodzą zarówno Visa, jak i Mastercard, jest dobrze. Tyle że zaraz potem następuje kolejna dziwaczna komplikacja. Biletów nie otrzymuje się w wersji elektronicznej, trzeba je odebrać osobiście. Punktów odbioru jest w bród, ale udać się do nich trzeba, i człowiek przyjeżdża na Chatuchak o piątej zamiast o trzeciej. Bez sensu.    



               Czas wtaszczyć meble do lobby i paść na łoże, zostało trzy i pół godziny snu. Do jutra.










Klasyk na dziś:



Wzruszyłem ramionami i zacząłem iść, pogwizdując wesoło. W ulicznym rynsztoku dostrzegłem długi niedopałek. Podniosłem go bez żadnych ceregieli, stojąc jedną nogą w rynsztoku, a potem zapaliłem, zaciągnąłem się i wypuściłem dym w stronę gwiazd. Byłem Amerykaninem, dumnym z tego faktu jak diabli. To wielkie miasto, te nadzwyczajne ulice i okazałe budynki to głos Ameryki. Na pustyni porośniętej kaktusami my, Amerykanie, zbudowaliśmy imperium. Przodkowie Camilli też mieli swoją szansę, ale jej nie wykorzystali. My, Amerykanie, dokonaliśmy tego cudu. Dzięki Ci, Boże, za mój kraj. Dzięki Ci, że jestem Amerykaninem.



John Fante, Pył






Tuesday, January 21, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XVI



Kto jest gringo w Gwiezdnej Królowej • 30 Door Key • Największy garnek purée na świecie i Żołądkowa Gorzka Z Miętą Experience • zima zaskakuje birmańskich drogowców i pracowników Brainworks/Total • debiut Olivera w roli komendanta melanżu • ile wart jest indie rock w klubie Flamingo • nie ma to jak dobra gra piwna • kup pan dres, czyli walka w obronie honoru i birmańskiego dziedzictwa kulturowego • zakończenie warte napomknięcia wnukom o



Star Queen, Yangon, wtorek, 10 grudnia 2013, osiemnasta



Kelnera najwyraźniej zatrudnili nowego. Przyszedł z telerzykiem i czeka, świata nie ogarnia. Ze starymi wypracowaliśmy już sobie milczący, ale przejrzysty układ: kiedy ja wyciągam z torby komputer, oni wyciągają z zamrażarki oszroniony kufel i otwierają andamana w puszce, najtańsze piwo, 500 kyatów, wiadomo. Słaby robią na mnie biznes, w supermarkecie kosztuje takie 480, 20 groszy ledwie pewno wystarcza na schłodzenie szkła. Jeśli jestem z Renatą, wyciągają dwa kufle i otwierają dodatkowo szklaną butelkę coca-coli. Styl i szyk.



Ma w sobie dużo uroku bycie stałym bywalcem jakiegoś miejsca. W przeciwieństwie do możliwości zasymilowania się, jakie daje życie na emigracji w świecie kultury Zachodu, w Azji na zawsze pozostaje się do pewnego stopnia obcym. Barierę językowa można przeskoczyć, koloru skóry – nie. Jakkolwiek absurdalnie by to w tę stronę brzmiao. Laowaiem czy bule jest się na całe życie. Ale poszczególne sfery życia, jak pobliską knajpkę, da się oswoić, zyskując tym samym namiastkę przynależności, przekraczając momentami, przynajmniej subiektywnie, granicę ‘my’ – ‘oni’. Co z jakiegoś powodu – piramida potrzeb Maslowa ma się świetnie najwyraźniej – jest satysfakcjonujące i miłe.   



            Bez mała trzy tygodnie upłynęly już od moich urodzin. Trzydziestych  urodzin. Z głęboko zakorzenionych kulturowo powodów – urodzin całkiem ważnych. Urodzin, które przyszło mi spędzać z dala od domu i przyjaciół. Mam wrażenie, że warto byłoby na ten temat napisać parę mądrych słów. Kto wie, może podsumować w jakiś sposób ten niczego sobie kawałek czasu spędzony na niniejszym padole. Ale dziś nie czuję się mądry. Oddam się więc na chwilę trywializmom, do których kiedyś będę mógł zajrzeć i powspominać sobie, z przewrotnie  zabawnej prspektywy, z której granica wyznaczana w tej chwili poważną trzydziestką wyda mi się igraszką jeno, niczym więcej niż kolejnym elementem rozdziału pod tytułem ‘młodość’. Definicja młodości poszerza się z wiekiem. Bon mot godny Paulo Coelho.    



            Wyjeżdżając w czerwcu z Polski w samotną podróż do egzotycznej Birmy, spisałem niejako na straty imprezę urodzinową. Nie spodziewałem się w żadnym razie rozkwitu życia towarzyskiego. Bo czemu niby miałbym się spodziewać? Podczas pierwszego pobytu w Chinach nie poznaliśmy  nikogo wartego wspólnego skracania sobie życia imprezowaniem. W Syrii było niewiele lepiej, nasi znajomi byli starzy, nazbyt porządni, albo zajęci po prostu swoimi sprawami. W Indonezji dopiero kiedy decyzja o wyjeździe została podjęta, zaznajomiliśmy się lepiej z Josée. Drugie Chiny były posuchą jakiejkolwiek socjalizacji. Skądżeby mi zatem do głowy przyjść miało, że Brainworks Total zgromadzi drużynę liczną, i mimo pewnej dezorganizacji i naturalnych w tak szerokim gronie animozji, gotową, by stawić się na urodzinowe party.



            Po raz pierwszy w życiu przyszło mi więc, niespodziewanie, zmierzyć się z gotowaniem na dwadzieścia osób. Bez dostępu, o ironio, do własnej kuchni, pełnej garnków, naczyń, sztućców, przypraw i wszystkich innych drobiazgów, których obecność w kuchni jest tak oczywista, że na co dzień uchodzi uwagi, ile je trzeba cenić, wiadomo...

           

            Zanim więc w ogóle zabraliśmy się do zakupów spożywczych, nabyliśmy stos cały papierowych talerzyków i plastykowych widelczyków. Oraz dwanaście szklaneczek do wódki, cztery już były na wyposażeniu domu. Nie zapowiada się, żebyśmy, o ile nie zaczniemy pijać miejscowych wyrobów wódkopodobnych, mieli z nich często korzystać. Skoro jednak zapowiedziało się zaproszonym gościom prawdziwe polskie Żołądkowa Gorzka Z Miętą Experience, wypadało bezsprzecznie powiedzieć ‘b’ i zaserwować je jak należy.



            Przypadkowi towarzysze zakupowicze w Yankin Centre nie kryli zdziwienia, delikatnie mówiąc, kiedy pakowaliśmy do wózka 6 kilogramów ziemniaków na purée. W Azji Południowo-Wschodniej ziemniaków używa się niekiedy, do curry, jedzonych często, komiczne połączenie, z ryżem, czy sałatek warzywnych, oraz do frytek, ma się rozumieć, kupownanie ich na kilogramy jednak bardzo dalekie jest od mainstreamu. Ale purée z masłem, importowaną z Francji śmietaną (16 zlotych za litrowy karton, włos się jeży) i koperkiem wyszło mistrzowsko. Nawet się pomieściło w garncu pożyczonym od Abhi, naszej birmańsko-indyjskiej znajomej ze szkoły. Do purée podać postanowiliśmy wedle babcinej receptury próżoną na maśle i duszoną z cebulką wieprzowinę, marchewkę z groszkiem i rodzynkami na miodzie, mizerię oraz przesamżoną z pieprzem kapustę kiszoną. Tak pięknie nie jest, żeby ją kupować, jak na naszym wrzeszcańskim ryneczku, prosto z beczki, ale w Yankin dostępna jest importowana z Hameryki niemiecka jej wersja, sauerkraut, w 400-gramowych puszkach, po półtora dolara, idzie przeżyć. Powyższa polska extravaganza poprzedzona została zupą pomidorową ze świeżą bazylią. Włoszczyznę nawet udało mi się całkiem porządnie skomponować, tylko selera i korzenia pietruszki nie znalazłem, sposiłkowałem się brokułami i burakami.

           

            Gotowanie w wersji bezprecedensowo masowej zajęło mi dobre sześć godzin, ale warto było wykazać się tym poświęceniem, by part-time job ambasadora uznać za wyjątkowy sukces. Choć specjały przygotowane przez Thię – w tym po raz pierwszy przez nią przyrządzany rendang, kulinarny egzamin dojrzaości indonezyjskiej pani domu, duszone godzinami kawałki wołowiny lub wieprzowiny – były bezbłędne, to nasz właśnie polski stolik zrobił na imprezie furorę. Babcia byłaby dumna.





Star Queen, Yangon, wtorek, 17 grudnia 2013, kwadrans po siódmej



            Podczas każdego mojego dłuższego pobytu za granicą przychodzi taki moment, że robi się zimowo. Oprócz Indonezji, tam nawet chęć najszczersza nie pozwala człowiekowi zamknąć oczu i zaciągnąć się rześkim powietrzem pachnącym przez moment Europą. Może to właśnie zagrało mi na duszy, albo na nosie, i zawiodło mnie w lutym roku 2012 na mrozem skute stepy Mongolii. W Birmie w każdym razie zima, niespodziewanie, nadeszła. Piszę w trzech czwartych żartem, bo temperatura kwadrans przed siódmą rano, kiedy wychodzimy z domu, wynosi jakieś dwadzieścia stopni Celsiusza. Ale w kontekście trzydziestu paru stopni podczas pory deszczowej i czterdziestu, które czekają nas w porze gorącej, jest w sezonie chłodnym istotnie chłodniej, i całkiem rześko również. Pachnie Europą na upartego, jak sobie kolędę włączyć. I jak się rozejrzeć po tubylcach. Tha Zin siedzi za swoim biurkiem pod schodami owinięta ciepłym szalem. Ngu Wah co dzień pojawia się w innym sweterku. Zawsze modny, na modłę azjatycką, doktor Ye przywdziewa obcisłą kurteczkę imitującą odlegle, bardzo odlegle, skórzaną kurtkę pilota. Uczniowie powyciągali z szaf przymałe bluzy z zeszłego roku lub przyduże bluzy po bracie. Siedzą w klasie i rozcierają sobie zmarznięte członki, chuchają w skostniałe dłonie. Zima w Birmie ma tyle wspólnego z zimą co tutejsze truskawki z truskawkami i tyle, co tutejsza whisky z whisky, ale co tam. Hu! Hu! Ha!



            Moje – a właściwie nasze, bo świętowały ze mną, z opóźnieniem, również Renata i Thya – urodzinowe party wypadło w sezonie już nazywanym chłodnym, ale jeszcze nie letalnym dla miejscowych. Choć więc kilkoro Azjatów znalzało się na liście gości, śmiało wystawiliśmy sofy i stoły na podwórze. Wystawiliśmy i nowe adamowe głośniki, za którymi zasiadł Oliver, wyznaczony na komendanta melanżu. Komendanta mającego pełną wolność i licencję na zabijanie, ale w obrębie mojej playlisty. Z trzydziestką jest trochę jak z pogrzebem, spontaniczność sprawdza się doskonale, ale w ramach ustalonego przez gwiazdę wieczoru porządku.



            Zastanawiałem się długo, jakby tu stworzyć na swój jubileusz spójną, imprezową, a jednocześnie przytulną i kameralną atmosferę. Z pomocą przyszła mi wcześniejsza organizacja białodomowych barbecue, które nota bene wyniosły nasz White House do rangi najbardziej trendsetterskiego domostwa w Yangonie. Rzecz nie w doświadczeniu, którego podczas rozpalania zbudowanego przez Adama z przypadkowo znalezionych cegieł grilla nabrałem, lecz w czymś, co po ostatnim przyjęciu zostało. Wstałem sobie mianowicie w pewien niedzielny poranek, wyszedłem przed dom i, rozejrzawszy się po obejściu, spostrzegłem elegancko popakowane w siatki butelki po piwie i rumie. Alana coś trafiło w alkoholowym zamroczeniu, dowiedziałem się później, i przed pójściem spać wszystko posprzątał. Gdyby butelczyny leżały porozrzucane, pewnie bym je pozbierał po prostu i zostawił dla zbieraczy szkłą. Ale że były już popakowane zgrabnie... I że było ich mniej więcej trzydzieści... Zostawiłem je, dokupiłem świec na stoisku z akcesoriami religijnymi w supermarkecie Super One, a w przerwach miedzy przygotowywaniem kolejnych urodzinowych dań pozamieniałem je czarodziejsko w świeczniki i porozstawiałem po podwórku. Na świeczniki najlepiej nadają się kanciaste butelki po rumie Mandalay, gwint i zwężająca się lekko ku dołowi szyjka pozwalają na łatwe wsunięcie świecy, a jednocześnie umocowanie jej na odpowiedniej głębokości. Dla samej butelki warto zapłacić za miejscowy trunek cztery i pół złotego.   

                       



Star Queen, Yangon, piątek 10 stycznia 2014, dziewiąta



Miesiąc kolejny, po części wakayjny i ogórkowy, minął prawie, czas rozliczyć się wreszcie elegancko z tymi urodzinami i na dziesięć lat przestać marudzić.



Niekoniecznie jednak spójnej całości urodzinowej atmosfery ogrodu dopełniły zakupione przez Adama i Alana balony oraz odpowiednio przaśny urodzinowy obrus, który już podczas nakrywania stołu zożył mi nieme acz wesołe życzenia ‘Happy Birthday!’.  



            Po zmierzchu zaczęli schodzić się goście. Jako pierwsi pojawili się punktualni Azjaci. Abhi, właścicielka ogromnego garnka na purée i zdolna hennowa tatuatorka. Lulu, chińska nauczycielka chińskiego z naszej szkoły. Bryant, chiński nauczyciel chińskiego z naszej szkoły i wertykalne przeciwieństwo Kobe Bryanta, od którego z podziwu godną autoironią zapożyczył zachodnie imię. Oraz Ye Kyaw, tatuator, autor między innymi mojego rozległego Thora. Nie liczyłem na to, że się pojawi, zapraszając go na facebookowy urodzinowy event, tymczasem na kilka godzin przed imprezą potwierdził swój udział i poprosił o namiary na Biały Dom. Co by nie mówić o facebooku, niekiedy przekłada się zaskakująco na socalizację w realu. Szczególnie w kraju bez telefonów. Mało tego, że przybył, Ye Kyaw przytaszczył jeszcze ze sobą oprawioną w solidną ramę mozaikę przedstawiającą muszelkowo-mineralne żurawie, z dedykacją na odwrocie. Szkoda, że nie przytaszczył maszynki, igieł i tuszu, to by dopiero było odjechanie, prawdziwy tatuażowy konwent by się nam zrobił.



            Obawiałem się trochę o dobre samopoczucie Azjatów, wrzuconych nagle między nauczycieli importowanych, którzy frekwencyjnie dopisali – spośród całej drużyny Brainworks zabrakło bodajże czterech osób jedynie. Może nie o Ye Kyaw, który z rock ‘n’ rollowymi imprezami do pewnego stopnia, przynajmniej w teorii, jest zapoznany. Nieśmiali jednak i do bólu porządni Chińczycy mogli, zakładałem, przeżyć swego rodzaju kulturowy szok. Nie wposminając już o Abhi, której rodzice na co dzień nie pozwalają spotykać się ze znajomymi po zmroku.



            Obawiałem się chyba niepotrzebnie. Ye Kyaw ni trunków, ni tytoniu nie odmawiał. Bryant poprosił mnie w pewnym momencie o papierosa – „to ty palisz?”, zakrzyknęła Lulu, po trosze z przerażeniem, po trosze z podziwem. Abhi siedziała sobie na schodach z niepijącą generalnie Alyssą i odbywającą kolejny odwyk Hannah, wymalowywała chętnym hennowe tatuaże i generalnie wydawała się dobrze się bawić. Podobno nigdy jeszcze nie imprezowała poza domem o tak późnej porze.



            Po opisanej już wystarczająco szczegółowo kolacji przyszedł czas na toast. Żołądkowa gorzka miętowa zebrała niebywałe recenzje, spośród których tę autorstwa Elliotta powinienem chyba, w ramach prezentu urodzinowego, przywłaszczyć sobie, niczym Smeagol, i sprzedać Polmosowi: „I feel like I’ve just brushed my teeth in heaven!”. Nic dodać, nic ująć.  



            Około jedenastej azjatyccy goście pożegnali się wylewnie i rozeszli do domów. Z przyjemnością wywiązywałem się wobec nich z obowiązków gospodarza, ale trudno ukryć, że miło było wreszcie dosłownie i niedosłownie rozpiąć koszulę i zmienić status z ‘opiekun’ na ‘uczestnik zabawy’. Towrzystwo importowane dwało sobie radę samo, bez poczucia winy więc oddałem sie z jego częścią kilku partyjkom Jungle Speeda.



            Zbliżała się północ, kiedy hasło ‘przenosimy imprezę’ zyskało sobie istotne społeczne uznanie. Jako że w klubie Flamingo miało się ponoć tej nocy odbywać indie party i jako że mnie należał się naturalnie decydujący głos w długiej dyskusji na temat ‘kim jesteśmy i dokąd zmierzamy’, zapakowaliśmy wszystkich chętnych do dwóch taksówek i ruszyliśmy na spotkanie różowej przygody. Mnie przypadło zaszczytne miejsce w bagażowej części taksówki combi. Podróż z taksówką z Elliottem, przy okazji, to impreza sama w sobie, pośpiewaliśmy sobie, pokrzyczeliśmy do pasażerów taksówki konkurencyjnej, ani się obejrzeliśmy, kiedy zajechaliśmy pod Flamingo.



            Wstęp był za darmo, indie może i było grane, ale wywiad przeprowadzony w barze nie przyniósł dobrych wiadomości. Puszka myanmara za 3000 kyatów. Dziewięć zeta? Jak żyć, panie generale? Towarzystwo na szczęście nie zawiodło. ‘Spoko, Michał, zapłacimy’ chyba zepsułoby mi urodziny. Zamiast tego usłyszałem coś w rodzaju jakże słodkiego dla polskich uszu: ‘masz rację, dwieście metrów stąd jest Sports Bar, gdzie butelka kosztuje nie więcej niż 2700 kyatów, przejdźmy się, wypijmy szybko i wrócimy!”



            Pierwszą szklankę kilka osób istotnie wychyliło duszkiem z Michałem Głuszkiem, w oczekiwaniu jednak na tych ociągających się, zamówiliśmy po szklance kolejnej. I tak się jakoś zrobiło sympatycznie, że zostaliśmy na dłużej. Najpierw graliśmy w Famous People. Wygląda to następująco, ależ ze mnie skarbnica pomysłów ostatnio. Rozpoczynająca grę osoba zapodaje imię i nazwisko kogoś sławnego. Następna podnosi kufel i zaczyna pić. Pije do momentu, kiedy wymyśli imię kolejnej sławy zaczynające się na literę, na którą zaczynało się nazwisko poprzedniej. Czyli jeśli dostajemy Ernesta Hemingwaya, pijemy aż nam zaświta Hugh Laurie na przykład, a nastpna osoba pije, dopóki nie zakrzyknie Laura Palmer. Żeby było weselej, jeśli inicjały stanowią dwie takie same litery, Marilyn Manson choćby, kolejka wraca do poprzedniej osoby i gra zmienia kierunek. I tak w kółko Macieju, jak to się mówi.   



            Aż do następnej gry. Kiedyśmy się już napili w gronie sławnych ludzi, przyszła pora na Categories. Pierwsza osoba wybiera kategorię, na przykład ‘stolice europejskie’. I zaczyna się licytacja. 1,2,3,4 i tak dalej. Nie ma pasowania, licytować trzeba. Kiedy któryś z Amerykanów dochodzi do siedmiu czy ośmiu, należy powiedzieć ‘stop’. I zacząć się natrząsać z nieporadności geograficznej ziomków zza Wielkiej Wody. Jeśli ziomek nie da rady wymienić siedmiu stolic, pije siedem łyków. Jeśli jakimś cudem mu się uda, pije osoba, która zastopowała. Niestety działa to również w stronę przeciwną, muszę sobie chyba na poczet przyszłych imprez powtórzyć stany na zachód od rzeki Kolorado.  



            Zabawa był tak przednia, że kiedyśmy stanęli na powrót przed Flamingo, drzwi do klubu były już zamknięte. Nic to wszakże, jedziemy do BME.



            Ironia losu, święto jakieś buddyjskie, BME, zwykle czynne do trzeciej, zamnkiętym okazało się być na głucho. Szybka narada wojenna. Wracamy do taksówek, wbijamy do Café Liberal.

           

            Z dala już słychać znajome bity, jest dobrze. Przy wejściu okazuje się, że wcale nie jest dobrze. „Longyi no!” rzecze bramkarz i paluchem swoim wskazuje na mój tradycyjny myanmarski strój. „Co ‘no’?” „Longyi ‘no’!”. Faktycznie, debatujemy między sobą, w niektórych klubach nie wpuszcza się klientów odzianych w miejscowe męskie spódniczki. Polityka podobna do polskiego niewpuszczania do klubów ludzi w dresach, o tyle jednak pozbawiona sensu, że w Polsce w dresy odziewają się niziny społeczne, w Birmie natomiast longyi noszą wszyscy, od sprzątaczy ulic przez sklepikarzy i biznesmenów po prezydenta. „Jak to ‘no’, longyi good, longyi Myanmar!” „No.” Cholerni autoraści.



Jest około drugiej, na tym etapie nie mam żadnych oporów przed wyskoczeniem z longyi i stanięciem przed bramkarzem w bokserkach. Stoję więc przed nim z longyi w garści i się jarzę zawadiacko. „No”. „Co teraz znowu ‘no’? No longyi – good.” „No”, katarynka cholerna. Robi się zamieszanie, jeden z bramkarzy znika wewnątrz klubu, by wyłonić się po chwili z pakunkiem. Pakunek zawiera nowiutki dres. Adidas, trzy paseczki rozświetlają mrok. „6000 kyats”. Chyba Cię, kolego, pojebało, jeśli myślisz, że założe dres w paski, żeby wejść do klubu i kontynuować świętowanie trzydziestki. Andrew zaczyna tłumaczyć ochroniarzom, że to moje urodziny, i że to przecież Birma, że jak mogą w sposób tak występny występować przeciw swojej własnej kulturze. Elliott natomiast oświadcza, że jeszcze nie dał mi prezentu, więc chętnie kupi mi ten dres za 6000 kyatów. Miło z jego strony, ale to kwestia zasad przecież. Trzeba znaleźć inne wyjście, czy raczej wejście.   



            A w międzyczasie idę za róg się załatwić. Odwróciwszy się na powrót w stronę świata spostrzegam za sobą Andrew. Andrew ma plan. Plan jest następujący. Wszyscy prócz mnie wchodzą do środka. Josh i Andrew idą do toalety. Josh zdejmuje spodnie. Andrew przynosi mi owe spodnie, Josh czeka w toalecie. Ja ubieram spodnie, wchodzę do środka, odnajduję Josha w toalecie, oddaję mu spodnie, zakłądam longyi. Wszyscy jesteśmy w środku. That’s the spirit!



            Wszystko idzie nadspodziewanie gładko, nie mija chyba pięć minut, a już przybijamy sobie w toalecie piątki i śmiejemy się w kułaki z ochroniarzy. Ludzie na parkiecie spoglądają na mnie w niejakiej konfuzji, ale ochroniarze zakładają pewnie, że skoro ci na bramce mnie wpuścili, to sprawa jest zakończona.



            Koło czwartej postanawiam, że urodzinowe party czas zakończyć. Wiedząc mniej więcej, co mnie czeka, niczym pogodzony z losem skazaniec przed egzekucją, gawędzę jeszcze przez chwilę z Alanem przy barze, który znajduje się zaraz koło wejścia. Chwila wspomniana mija, pojawia się ochrona. W poczuciu dobrze spełnionej imprezy urodzinowej, pozwalam się bez walki, lecz z tarczą wyprowadzić na zewnątrz.



            I to by było na tyle. Od pierwszej kronikarskiej wzmianki o urodzinach minęło kolejne sześć tygodni. Przy okazji podsumowania dłużącego się nimiłosiernie rozdziału znów nadarza się okazja, by podsumować trzy wcale a wcale się niedłużące – wręcz przeciwnie – dekady. Cóż, były to całkiem klawe trzy dekady. Trzy dekady, które wystarczyłyby w sumie, by umrzeć sobie w poczuciu, że warto było pograć w grę pod tytułem Życie. Nie żeby gra ta miała jakiś głębszy sens, ale tak czy owak – było warto. Bawiłem się dobrze, bywało pod różnymi względami legendarnie, po co dorabiać do tego ideologię. Może dorobię ją sobie za kolejną dekadę, może wtedy też przyjdzie czas na mądrzejsze słowa, bo na razie, widzę, nie przeskoczyłem automatycznie na głębokie noblowskie levele. Wdzięczny jestem za wyjątkową miłość, wdzięczny jestem za wyjątkowe przyjaźnie – szkoda, Przyjaciele, że nie świętowaliśmy razem mojej niedoli. Kling-kling, toast, Wasze zdrowie. I tu chyba wypada mi elegancko skończyć, bo zamiast leveli noblowskich zrobi się znów Paulo Coelho. Poza tym rybę podali, today’s special.    










Klasyk na dziś:



Po zmarzniętej na kamień ziemi należało  stąpać   pewnie  i  mocno,  żeby   było  słychać  tupot kroków. Gdyby człowiek  uległ  pokusie  skradania  się,  to  wówczas  przepadłby.  Nie  mówiąc  już o takim, który zgłupieje i zacznie biec. Bieg zamieniłby się od razu w nieprzytomną ucieczkę.



Tarjei Vesaas, Pałac lodowy