Wednesday, February 24, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 41

Noc z czwartku, 18 lutego na piątek 19 lutego 2010, jedenasta

Nie zapeszyłem, udało się. Dane mi dziś było po raz pierwszy skosztować strawy dla ducha, o której ostrożnie wspomniałem w zeszłym tygodniu. Nie, nie nawróciłem się na islam. Na nic się nie nawróciłem, wszak nie pisałbym wtedy o rozwoju duchowym, ale o utracie punktów poczytalności. Rozpocząłem miast tego naukę gry na skrzypcach. A tak.

Werner Herzog powiedział ponoć, że oddałby dziesięć lat życia za umiejętność gry na jakimś instrumencie. Usłyszawszy o tym i rozważywszy sprawę uznałem, że transakcja taka byłaby całkiem kusząca. Średnia długość życia mężczyzn w krajach rozwiniętych to około siedemdziesięciu pięciu lat. Wartość ta ciągle rośnie, wedle optymistycznych, z pewnego punktu widzenia, danych przytaczanych przez Michella Vovelle w nowym wydaniu ‘Śmierci w cywilizacji Zachodu’, każdego roku zyskujemy nawet trymestr życia. W tym kontekście dziesięć lat to cena zdecydowanie niewygórowana. Żyć krócej, wypełniając egzystencjalną pustkę muzyką… Czegóż chcieć więcej?

Nieczęsto myślę o sobie w ten sposób, ale – statystycznie rzecz ujmując – nie jestem jeszcze, w przeciwieństwie do Herzoga, stary. W każdym razie nie tak stary, by uciekać się do szemranych paktów z diabłem. Tego pogodnego odkrycia dokonałem rozmawiając z Elsy, jedną z nauczycielek NSA. Miejscowa Ormianka i skrzypaczka była autentycznie zaskoczona faktem, że pochodzę z kraju Chopina, a moja muzyczna edukacja kończy się na marzeniach o fortepianie i gitarze basowej. I skrzypcach. Tak, naoglądałem się ‘La Violon rouge’, naczytałem się Sherlocka Holmesa. Tuż przed wyjazdem do Syrii, wybraliśmy się z Renatą na spacer po Starówce. Kiedy urzeczeni staliśmy pod Zieloną bramą słuchając grającego tam skrzypka, z trudem powstrzymywałem łzy. Co nad wyraz rzadko mi się zdarza.

Podjęcie decyzji nie zajęło mi wiele czasu. Następnego dnia zapytałem Elsy, czy nie zechciałaby zostać moją pierwszą nauczycielką. Tydzień później wracałem do domu dumnie dzierżąc futerał ze skrzypcami i smyczkiem. Dzięki pośrednictwu Ormianki za dwa tysiące lir nabyłem używany instrument od nauczyciela muzyki.

Wreszcie doczekałem się pierwszych zajęć. Skrzypce przez całą lekcję leżały w futerale, w ruch za to poszedł długopis, na którym uczyłem się prawidłowego trzymania smyczka. Kciuk i środkowy palec, następnie palec wskazujący i serdeczny, mały od góry. Jakbyś trzymał kubek. Rozluźnij dłoń. Żadnego zbędnego napięcia mięśni. Teraz dwoma palcami, teraz trzema. Wierzch dłoni do góry, teraz w dół, jeszcze raz. Jeszcze raz. Ćwicz to przez kolejny tydzień…

Ostatnio moi uczniowie z klasy czwartej na koniec zajęć zaprezentowali skecz, w którym sparodiowali mój sposób prowadzenia lekcji Science. Przerażająco celnie, musze dodać. Uwadze ich nie uszło nawet, że podczas gdy wspólnie czytamy teksty z podręcznika, w lewej ręce trzymam książkę a prawą podrzucam sobie marker. Do głowy by mi nie przyszło, że ktoś zwróci uwagę na ten szczegół, robiłem to na poły świadomie... Kiedy dziś rozprawialiśmy o ekosystemie rafy koralowej, Nour zapytał, czemu tak dziwnie trzymam nieodłączny pisak. Faktycznie, ćwiczyłem układ palców na smyczku… Uśmiechnąłem się i wyznałem prawdę. A on się uśmiechnął i powiedział, że tak właśnie myślał. Też gra.

Szczerze mówiąc, dość sceptycznie oceniam swój talent i szanse powodzenia podjętej próby. Może przygoda ze skrzypcami na kilku lekcjach się skończy. Ale jeśli dożyję wieku Wernera Herzoga wciąż nie umiejąc grać, będę miał przynajmniej świadomość, że dałem sobie szansę. No i zawsze zostaje przecież pakt z diabłem.

Dzień faktycznej lutowej wypłaty przypadł dokładnie na ustalony – odwieczną, lecz rzadko respektowaną ustną umową z Mazenem – piętnasty dzień miesiąca. W szkole wciąż jeszcze jednak pobrzmiewają echa wypłaty poprzedniej. Nasze forejnerskie opóźnienia, spowodowane niezawodnym paydayitis Bushry, to opóźnienia śmieszne w stosunku do tych, które, chcąc nie chcąc, akceptują lokalni nauczyciele.

Kiedy minęło jakieś dziesięć dni od wyznaczonego terminu, ciała pedagogiczne mojej Tamar, jej siostry Sevan i kilku ich sojuszniczek wreszcie się zbuntowały się i podjęły strajk. Zamiast pojawić się na zajęciach, dzielne niewiasty zebrały się w głównym hallu szkoły i zażądały rzeczowej rozmowy z administracją. Pod nieobecność – lub niemoc – ojca dyrektora, sprawę w swoje ręce wzięła jego siostra Mona. Wyszła do zgromadzonych i w kilku ostrych słowach dała wyraz swemu świętemu oburzeniu. Że przecież one nie mają dzieci, więc gdzie im się u licha spieszy z wypłatą, biedny brat Mazen urabia się po łokcie, żeby nauczycielom żyło się lepiej, a te tutaj mają czelność narzekać. I w ogóle jak im się nie podoba, to niech spadają. Właściwie chyba to właśnie powinny uczynić po wysłuchaniu powyższego oświadczenia przedstawicielki klasy rządzącej.

Na szczęście dla mnie – choć, co oczywiste, kibicowałem rewolucji – wciąż mam asystentkę. Bunt został stłumiony. Ale szkoła przez długi czas miała o czym plotkować. Obozy rebeliantów i aparatczyków zarysowały się klarowniej niż dotychczas. Przyjemnie było spotykać się na przerwach ze strajkującymi, którzy przegrali bitwę, ale może nie wojnę i słuchać, co mają do powiedzenia. Pusta sala, Tamar i Sevan, nawet, ku memu zaskoczeniu, Nour, moja asystentka od klasy piątej – dumne, zdeterminowane, przekonane o swojej racji, gniewnie błyskające ciemnymi oczami. Prawdziwie strajkowy klimat. Ech, polskie pochodzenie znów daje o sobie znać…

Swoją drogą, dlaczego Mazen nie płaci na czas, pozostaje dla mnie fascynującą z perspektywy zawodowej zagadką. Ostatecznie, co wszyscy zgodnie przyznają, płaci zawsze. Dlaczego zwleka? Nie sądzę, by procent od kapitału przetrzymanego w banku kilka dni dłużej był wystarczającym powodem by psuć sobie relacje z pracownikami. I by psuć sobie humor przez kilka lub kilkanaście długich dni. Nie wydaje się, żeby naszemu dyrektorowi masochistyczną przyjemność dawały rozmowy z coraz bardziej gniewnymi pracownikami i opracowywanie sposobów unikania ich. Czy nie byłoby mu po prostu łatwiej trzymać się terminów i śmiało patrzeć w oczy podwładnym, miast zamykać się w biurze lub udawać, że się ich nie widzi? Najwidoczniej nie. Ot zagwozdka.

Na koniec, dla rozładowania atmosfery: anegdotka. Swoją drogą, jakie to zabawnie magiczne słowo. Autor zapowiada ‘anegdotkę’, czym od razu ściąga na ziemię, do literackiego tu i teraz, błądząca gdzieś uwagę czytelników. To jak ze słowem ‘seks’, o którym opowiadał nam dr Wiesław Baryła, na wykładzie z psychologii społecznej bodajże. Wykładowca mówi, że teraz będzie ‘o seksie’ i studenci momentalnie milkną i zastygają w oczekiwaniu. Właściwie niespecjalnie to odkrywcze, co biedniejsze portale informacyjne (lub czasopisma) dawno poznały się na banalnej zależności między częstotliwością występowania słowa ‘seks’ w tytułach a ilością kliknięć w artykuł (lub sprzedanych egzemplarzy gazety).

Ale nie o tym. Po napisaniu i opublikowaniu obszernego artykułu na temat mody syryjskiej (PLJDH vol. 35), przyszło mi do głowy, że mogłem – i powinienem był – uraczyć nielicznych, acz wiernych czytelników większą ilością arabskich terminów tyczących się ubioru. Tyle jest rodzajów hijabu, a ja – nie dość, że omówiłem je skrótowo – nie podałem nawet ich nazw. Z powyższą refleksją udałem się do Taymy, asystentki Renaty – muzułmanki, o czym wspominałem wcześniej. Ta wierzchnia chusta, którą nosisz, zagaiłem, to hijab, prawda? Tak. A jak nazywa się tę spodnią? Nijak, to po prostu chusta. No dobra, trochę zbiła mnie z tropu. Ale w zanadrzu miałem kolejne ważkie pytanie. A jeśli kobieta nosi czarny płaszcz i zakrywa twarz, jak to się nazywa? ‘Ninja’ – padła odpowiedź – albo ‘Zorro’. Stokrotne dzięki, czuję się teraz wyedukowany i międzykulturowo wzbogacony… Dalej już pozwoliłem sobie nie drążyć...

P.S. Powyższa Tayma, która ostatnimi czasy pojawiała się w szkole coraz rzadziej, postanowiła ostatecznie zrezygnować z pracy. Jeśli nie z lenistwa (mieszka z rodzicami, więc zarabiać nie musi), to z uwagi na atmosferę w szkole, będącą efektem opóźnień w wypłacie wynagrodzeń. Renata została bez asystentki. Cieszące się ogólnym szacunkiem nauczycieli (i mniejszym administracji) Tamar i Sevan mają jeszcze jedną siostrę, ale nie mają zamiaru pakować jej w Mazenowską kabałę. Za to Lina – ich psiapsiółka, sojuszniczka i asystentka Jima – ma psiapsiółkę, którą przyniesie w niedzielę i pokaże. Jeśli Panie przypadną sobie do gustu a Doktora Fadia nie będzie robić problemów, Renata znów będzie pracować w duecie.

Friday, February 19, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 40

Noc z piątku, 12 lutego na sobotę, 13 lutego 2010, dochodzi północ

W marcu jak w garncu, mawia się na dalekiej północy. Jako że u nas, w klimacie śródziemnomorskim, sprawy mają się nieco inaczej, powiedzmy: w lutym jak w garncu. Ledwie dwadzieścia cztery godziny temu narzekałem na aurę – dziś mamy piękny ciepły wieczór, którym, zabrawszy ze sobą komputer, znów delektuję się w ogrodzie (określenie nieco na wyrost, ale brzmi tak dobrze). I oczywiście roję sobie – powstrzymać się wręcz nie mogę – że od teraz już będzie ciepło i, jak to się mówi, ładnie. Głupi ten homo sapiens, nie ma co. Wznosząc się na wyżyny swojej samoświadomości pokornie odkrywa swoją głupotę, i dalej jest tak głupi, jak przedtem. Ot i dramat istoty ludzkiej!

Zanim podzielę się sprawami, które w ostatnim czasie wypełniły mój notatnik, kilka słów na temat mrożącego krew w żyłach spektaklu, jakiego świadkami byliśmy dziś wieczorem, wracając spacerem z kawiarenki internetowej. Kilkakrotnie już w różnych rejonach Aleppo – raczej tych pięknych, młodych i bogatych w rodzaju Al Mogambo – natykaliśmy się na grupki zbuntowanych chłopców na rowerach do jazdy wyczynowej lub rolkach. Chłopcy tacy mają lat około siedemnastu i są chudzi. Podkreślają to nosząc rurki i czarne bluzy z kapturami. Generalnie źle im z oczu patrzy. To z pewnością oni, bo któż by inny, wypisują na murach farbami w sprayu ‘Metallica’, ‘Korn’, ‘Psycho’, ‘Evil’ i ‘666’. Podsumowując – zdrowa młodzież. Pytanie tylko, skąd się taka wzięła na tej szerokości geograficznej.

No ale się wzięła i spotyka się, w weekendy najczęściej, żeby sobie razem dekadencko poigrać ze śmiercią. Poigrać, piszę, bo w tym wieku człowiek nie wierzy w swoją śmiertelność. Bardzo to pomocne, kiedy lawiruje się na rolkach między samochodami na rondzie przed centrum handlowym. Miło i emocjonująco jest na nich patrzeć. Czego jak czego, ale umiejętności (i szaleńczej odwagi) nie można im odmówić. Bez przesady jednak, dotychczas jakoś nie miałem zamiaru uwieczniać ich w niniejszym pamiętniczku.

Więc postarali się bardziej. Zamiast na rondzie, pojawili się dziś na głównej ulicy w Al Shahba. Gdyby ktoś namalował na niej pasy, wyszło by pewnie po dwa – trzy w każdą stronę. Taka Grunwaldzka powiedzmy. Ale pasów nie ma, bo i tak każdy jeździ, jak chce (i jak mu silnik i klakson pozwalają). O sławnym miejscowym szacunku dla ograniczeń prędkości nie muszę chyba wspominać. Z początku, kiedy się zbliżaliśmy, zblazowani rolkarze jeździli sobie od niechcenia to w jedną, to w drugą stronę. Na rozgrzewkę niejako. Naraz jeden z nich chwycił się błotnika przejeżdżającego samochodu, który zwolnił na skrzyżowaniu i pojechał z nim ze trzydzieści metrów. Po chwili to samo zrobił drugi i trzeci. I kolejny, w parze z kolegą. Coraz śmielej, coraz dłużej i dalej. Klaksony zatrąbiły żywiej niż zwykle. Czyżby kierowcy się przejęli?

Pozwólcie, że raz jeszcze podkreślę powagę sytuacji. Było ciemno. Jakość tutejszych nawierzchni dróg ma się tak do jakości polskich, jak polskich do niemieckich. Wybój na wyboju, a tam, gdzie nie ma wyboju, jest dziura. Śmiałkowie uczepieni samochodów nie widzieli przecież praktycznie niczego przed sobą, za sobą tym bardziej. Powszechnie tu respektowane zasady ruchu drogowego streścić można w jednej banalnej zasadzie – nie ma żadnych zasad. Innymi słowy – jeden fałszywy ruch, jeden nieudany manewr, jedna nierówność drogi dostrzeżona o moment za późno… Dotychczas nawet na tutejszych motocyklistów i rowerzystów patrzyłem z mieszaniną lęku i podziwu. Ale ci dzisiejsi rolkarze… Niesamowite po prostu. Za takie popisy powinni kasować tysiące dolarów w MTV. A oni robili to dla frajdy. Dla ‘pure egoistic pleasure’, jak określić mógłby to Remek, mój roommate, co-teacher i niezrównany towarzysz z berlitzowego obozu. Fascynujące.

Kiedy w oszołomieniu zbieraliśmy szczęki z ziemi, młodzieńcy postanowili spuentować spektakl, zaserwować nam ‘prestiż’, nawiązując do rewelacyjnego filmu z Hugh Jackmanem i Christianem Balem w rolach iluzjonistów. Wszystko trwało ułamek sekundy. Zjechali się w jedno miejsce, jeden z nich złapał się auta, drugi błyskawicznie złapał kolegę, trzeci tego drugiego, czwarty na doczepkę. Przy wtórze zdenerwowanego – a może i radosnego, cholera wie – klaksonu, cała ciuchcia odjechała w siną dal…

Tyle dziś. A dawno temu, będzie jakieś dwa tygodnie… Tak, pisałem właśnie wtedy notkę na temat marnego syryjskiego wina i trzęsienia ziemi na Haiti. Czyli trzy tygodnie. Dopiłem więc wino i przeniosłem się z komputerem do środka. Nie chciało mi się jeszcze spać, więc odpaliłem fifę 2010. Chciałem pognębić Turcję (reprezentacji Syrii nie ma, a zawsze jakoś najlepiej mi się odreagowuje rzeczywistość na lokalnych drużynach, ileż to czasu i yuanów straciłem w kawiarence w Kantonie łojąc Chiny…). Wspaniała akcja, strzał, bramka i… komputer się zawiesił. Shit happens. Strzelenie bramki Turcji Niemcami to niewielki wyczyn, da się powtórzyć, nie raz. Zresetowałem, włączyłem na nowo. Plik config.sys nie został odnaleziony. Ups. Się popsuło się. Renata będzie zła. Cóż było począć, postanowiłem iść spać w nadziei, że plik nazajutrz się znajdzie.

Nie znalazł się oczywiście. Zrobiliśmy sondę wśród znajomych, okazało się, że Gillian dysponuje płytą instalacyjną do Windowsa XP. Nie polskiego oczywiście, ale postanowiliśmy spróbować. Ze skutkiem, jakiego można się było po nas spodziewać, znaczy żadnym. Następnego dnia zabraliśmy komputer do szkoły i poprosiliśmy o pomoc naszych speców od IT. Pani spec zbadała sprzęt i orzekła, że może nam zainstalować windowsa od nowa, ale z danymi z dysku c: najprawdopodobniej możemy się pożegnać.

Wtedy dotarła do nas powaga sytuacji. Zdjęcia z Syrii. Z Polski trochę też. Należycie skatalogowane skany dokumentów. Sejwy. Muzyka. Mnóstwo plików tekstowych, w tym niniejszy blog. Oczywiście lwia część z tego do odzyskania, ale jakim nakładem pracy. To tak, jakby rozdzielić między kilkudziesięciu krewnych i znajomych księgozbiór, i chcieć z powrotem złożyć go do kupy. Teoretycznie jest to możliwe, ale warto przy tym pamiętać nie tylko o tym, kto jest aktualnie w posiadaniu danego tytułu. Rzecz przede wszystkim w tym, by wiedzieć, co się miało. A to zwykle wychodzi na jaw w momencie, kiedy potrzebujemy danej pozycji tu i teraz. Innymi słowy, wiele rzeczy przepadłoby bezpowrotnie.

Takie rzeczy się zdarzają, zauważą co rozsądniejsi czytelnicy. Czy nie po to ludzkość wymyśliła płyty do nagrywania i pamięć przenośną? Liczne kopie zapasowe gwarancją bezpieczeństwa danych na dysku. Cóż mogę rzec? Mądry Polak po szkodzie... Zresztą Polacy czy nie, jak już odkrywczo nadmieniłem w pierwszym dzisiejszym akapicie, ludzie są głupi. A mnie nic co ludzkie nie jest obce...

Skoro już zabrałem się do opracowania portretu psychologicznego współczesnego człowieka, pozwolę sobie zapytać: co robi człowiek, któremu nie podoba się diagnoza lekarza? Faza pierwsza: zaprzeczanie. Szukamy innego lekarza. Wyjaśniając toporną metaforę – innego speca od IT. Mahmud. Popatrzył, poklikał, poprosił o pomoc w angielskim. Zmierzył się z komendami w DOSie, których nie pamiętał wcale dużo lepiej niż ja. W końcu orzekł, że musi przynieść z domu jakieś płyty, ale że mamy się nie martwić.

Nazajutrz rano zostawiliśmy komputer w jego sali. W tym jest chyba pies pogrzebany. Żaden szanujący się komputerowiec nie załatwi sprawy od tak, przy właścicielu. Byłoby zbyt trywialnie – klik klik i po sprawie. Musi taki jegomość zostać sam na sam ze sprzętem, niczym jakiś szaman odprawiający sekretny rytuał w kłębach dymu wypełniających jego ponury szałas. Tylko bowiem pod takim warunkiem, po raz wtóry nawiązując do filmu Nolana, petent czekający na zewnątrz, poza strefą sacrum, obcować może ostatecznie z cudownym prestiżem.

Kiedy po lekcjach wszedłem do sali informatycznej, kłęby dymu wciąż unosiły się w powietrzu. Mahmud, strącając popiół z papierosa na dłoń (wszak to sala lekcyjna, popielniczek nie ma), oświadczył, że komputer będzie żył. Faktycznie, miał się znacznie lepiej. Od dawna nie widziana tapeta na pulpicie, nasze cenne katalogi… Uff. Byliśmy uratowani.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy po południu było udanie się do Al Jamilieh. Dzielnica ta, którą odwiedziliśmy po raz pierwszy, zgodnie z lokalnymi pogłoskami okazała się być zagłębiem wszelkich dóbr związanych z komputerami. Kilkadziesiąt sklepów i sklepików oferujących wszystko od podzespołów i akcesoriów po pełne zestawy komputerowe i płyty z oprogramowaniem, filmami i muzyką. Te ostatnie oczywiście śmiesznie tanie. Syryjczycy poszli po rozum do głowy i uznali, że zamiast walczyć z piractwem, lepiej je zalegalizować. A że prawa autorskie nie do nich należą… Cóż, życie.

Pomysł jednak jest swoją drogą niegłupi, nawet pod względem ekonomicznym. Weźmy przykładowego Zdzisia, który wydaje na płyty z muzyka, dajmy na to, 100 złotych rocznie. Co za różnica, czy kupi dwie płytki po 50 zeta czy dwadzieścia płytek po piątce? Zysk dla wydawcy będzie porównywalny, wszak wypalenie płytki to koszt taki, jak wyprodukowania paczki papierosów, czyli prawie żaden. A jak się Zdziś z muzyką danego zespołu zapozna, polubi, to wyda dodatkowe pieniążki na koncert. I na koszulkę może. I książkę. I wszyscy będą szczęśliwi – autor, wydawca i nabywca. I nikt nikogo nie będzie nazywał złodziejem. Ze mnie też jest taki leniwy Zdzisiek. Z pięcioma dyszkami niechętnie się rozstanę, ale za piątkę chętnie kupie płytkę, zamiast bawić się w ściąganie jej zawartości z internetu.

Jakby tego było mało, dorzucę w funkcji argumentu jeszcze jeden przejrzysty mechanizm. Zobaczyłem na półce jednego ze sklepów Al Jamilieh program do nauki języka arabskiego. Za pięćdziesiąt złotych bym go nie kupił, z internetu ściągać by mi się nie chciało. Ale za 75 lir (czyli wyżej omawiane pięć pln)… Szkoda nie wziąć. Więc kupiłem, choć nie planowałem, wydałem, napędziłem koniunkturę. Proste, prawda? Do domu wracaliśmy nie tylko z owym programem, ale i z odtwarzaczem mp3, który z myślą o siłowni sprawiła sobie Renata. I, ma się rozumieć, z pendrivem (pizdnikiem, jak mówią niektórzy…) o pojemności 16 giga, największym, jaki znaleźliśmy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Jakiś czas temu na korytarzu w naszej szkole pojawił się afisz. Duży, żółtozłoty i uśmiechający się dziesiątkami mniejszych i większych twarzy ludzi poprzebieranych za tygrysy. Wszystko to zwieńczone tajemniczymi znakami alfabetu armeńskiego i niewiele mniej tajemniczymi napisami arabskimi (to znaczy przeczytać jestem w stanie, zrozumieć - niekoniecznie). Plakat wykonano na szczęście poprawnie – nawet analfabeta taki jak ja wraz domyślić się był w stanie, że chodzi o pokaz tańca. Zaczęliśmy się z Renatą zastanawiać, czy warto nabyć wycenione na 250 lir bilety. A tu miła niespodzianka – wspólne wyjście na występ zorganizowała szkoła!

W czwartkowe przedpołudnie załadowano nas do autobusów i gdzieś powieziono. Dotarłszy na miejsce, pod sąsiadująca z kościołem szkołę armeńską, doszedłem do wniosku, że jesteśmy w centrum. W związku z tym pozwoliłem sobie na małą dygresję. Innymi słowy, odłączyłem się od tłumu uczniów i nauczycieli i złapałem taksówkę. Po co? Nie, nie żeby wpaść do jakiejś jadłodajni na falafel, choć i to przeszło mi przez myśl. Powodem mojego wymknięcia się były zaburzenia pamięci. Od dwóch dni miałem dostarczyć Jonowi kilka identyfikatorów sportowych zawodników z mojej drużyny piłki nożnej, którzy z nim zaczynają właśnie sezon koszykówki. Cóż, jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach, jak to mówią. Albo w taksówce. Dojechałem do domu, wziąłem dokumenty i wróciłem w okolice meczetu Atawhid. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Poszukując drogi do szkoły, odkryłem armeńską restaurację (nie wstąpiłem, rzuciłem tylko okiem), do której wrócimy przy okazji.

Kiedy dotarłem na miejsce i wślizgnąłem się na salę, było niesamowicie ciemno. Najwidoczniej jakaś przerwa między tańcami. Po omacku zająłem fotel, licząc, że trafiłem we właściwe miejsce o właściwym czasie. Chyba tak, z ogólnego rozgardiaszu wyłowiłem, zdaje się, krzyki moich uczniów. Nagle rozbłysły światła. Tak, to moi uczniowie. Wykorzystałem sytuację i zacząłem skradać się do przodu. Po chwili siedziałem wygodnie w pierwszym rzędzie i podziwiałem grupę zabawnie ubranych mężczyzn skaczących zgrabnie wokół jakiejś odzianej w suknię białogłowy. Po nich na scenę wyszła półnaga tancerka. Drugie pół okryte było strzępkami błyszczącego złotymi cekinami materiału. Później były dziewczynki w różu. Następnie grupa wyginających się bezwstydnie kobiet i mężczyzn w srebrnych obcisłych lateksowych kostiumach. Trochę, w zestawieniu z muzyką, klimat lat osiemdziesiątych. Zastanawiam się, co też działo się podczas ich występu w głowach skromnych muzułmańskich dziesięciolatków, których nawet okładka Spidermana przyprawia o zmieszanie, jeśli nie palpitacje. Ach, ci Ormianie – zepsuci chrześcijanie… Po nich na scenę wpadło kilka par dziewczynek i odtańczyło czaczę. Połowa ubrana była klasycznie, połowa oddała się crossdressingowi i wystąpiła w rolach chłopców. Pewnie płeć męska w zespole jest w deficycie… Wreszcie, po kilku jeszcze występach, w świetle reflektorów i pod czujnym okiem z zaciekawieniem zerkającego z portretu prezydenta, na parkiet wskoczyły tygrysy. A może pantery. Panterki. Cały chyba zespół, którego członków oglądaliśmy do tej pory, odziano w plamisto-cętkowane kostiumy o szerokich rękawach i dzwonowatych nogawkach. Były bębny, szaleńczo szybkie tempo, energetyzujący rytm i brazylijska żywiołowość. Zupełnie karnawałowo.

Podsumowując, dzieci były nudne, za to na dorosłych patrzyłem z przyjemnością. Z pewnością mogło być bardziej profesjonalnie. Wiele do życzenia pozostawiały kostiumy. Tancerze i tancerki nie zawsze byli w stanie podołać choreografii. Ale nie było źle. Przede wszystkim miło było posłuchać muzyki – nierzucającej na kolana, ale przynajmniej różnej od wszechobecnej kiczowej i atonalnie zawodzącej muzyki arabskiej.

Friday, February 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 39

Noc z czwartku, 11 lutego na piątek 12, lutego 2010, pół do jedenastej

W głowie mi się poprzewracało. Dzień w dzień, prawie że, kładę się spać między dziesiątą a jedenastą. Wstaję, jak Bozia zwykła przykazywać ludziom w moim wieku, o siódmej. Przychodzi weekend, a ja w okolicach północy, zamiast starym dobrym zwyczajem zasiadać do komputera, myślę o ciepłym łóżku. Starość? Może. A może pogoda. Nie może się zdecydować, czy ciągnąć jeszcze zimę, czy wystartować już z wiosną. Więc mamy ‘Przedwiośnie’. Kto czytał lub oglądał, ten wie, że to nic dobrego.

Czasem słońce. Karmiące nas nadzieją na rychłą poprawę sytuacji. Czasem deszcz. Który wylewa na nas kubeł zimnej wody, oznajmiając cynicznie, że za wcześnie witaliśmy się z gąską. Dziś, w związku z niesprzyjającą aurą, odwołano mi wycieczkę szkolną. Drugi raz w tym tygodniu. Mieliśmy mieć dwie lekcje, a potem zwiedzać jakiś stadion. Staję przed klasą, pytam czy jedziemy. Oni, że jasne. No to bombowo, zrobimy trochę gramatyki, poczytamy podręcznik do literatury i zaczynamy weekend. Wszyscy weseli i entuzjastycznie nastawieni. A tu Tamar podszeptuje mi, że zonk. Zygmunt Chajzer, postać Małej Fadii (superwajzorki, patrz PLJDH vol. 38) przybrawszy, zakpił z nas sobie perfidnie. Bo pogoda zła. I nagle z perspektywy dwóch lekcji i wycieczki zrobiło się pięć lekcji. A dla uczniów dziewięć. I prowadź tu teraz zajęcia… Z pustego i Salomon nie naleje – w takiej sytuacji i Cialdini nie nakłoniłby chyba dzieci do pracy.

Ale oto zdarzył się mały cud. By zyskać trochę na czasie i wymyślić jakiś fortel, zleciłem moim drogim czwartakom pracę indywidualną. Mieli dokończyć ćwiczenia z czasowników głównych i pomocniczych z podręcznika. Zwykle pracujemy razem, rozgrywamy konkursy, jest żywo i emocjonująco. Tym razem, i ta odmiana była chyba kluczem do niespodziewanego sukcesu, uczniowie zostali sam na sam ze sobą. Pierwsze osoby skończyły i, ku mojemu zaskoczeniu, poprosiły o dokładkę. Pozwoliłem im zrobić następny temat. I jeszcze następny. I zadania z zeszytu ćwiczeń. W którymś momencie świadomość – uzasadniona – tego, jak świetnie i szybko im idzie, zaczęła ich napędzać jeszcze bardziej. Nikt nawet nie zauważył, kiedy minęła pierwsza lekcja. Nikt nie przypomniał, że czas zabrać się za – ogólnie lubianą – książkę do literatury. Wszyscy, jak w transie, tłukli gramę. Kiedy pierwsze osoby (konkretnie Zawsze Pierwszy Abdul Latif) skończyły wszystko, co było do skończenia, przyszedł czas na zaserwowanie deseru. Dzieciaki zasłużyły na coś specjalnego.

Błyskawicznie skanowałem swój twardy dysk w poszukiwaniu jakiejś wyjątkowej gry, ale doszedłem do wniosku, że lepiej chyba będzie dać się ponieść fali pracy indywidualnej. Potrzebowałem jakiejś łamigłówki, takiej, którą rzucę ad lib, a która zabije czwartoklasistom ćwieka na co najmniej kilka minut. Olśnienie. Sudoku. Kilka kresek, kilka cyferek, a jakaż gimnastyka dla rozgrzanych już mózgów. Zacząłem od kwadratów cztery na cztery, żeby zapoznać uczniów z zasadami. Ci, którzy skończyli, przychodzili po większe i większe. Pod koniec lekcji najlepsi głowili się nad tabelkami dziewięć na dziewięć. Cóż, nauczyciele, nie znamy dnia ani godziny, kiedy przemówi przez nas Duch Święty i uratuje nam lekcje…

Cuda mają jednak to do siebie, że nie zdarzają się zbyt często. Nie dziwota więc, że wszyscy – znużeni pluchą i szarugą – chodzą jacyś mrukliwi. Nawet Georgianne wyznała mi ostatnio, że ludzie są obleśni i nienawidzi wszystkich. Niby żadne odkrycie, ale w ustach gorliwej chrześcijanki nabiera dość niebanalnego znaczenia.

Ale co też ma sobie myśleć człowiek, szczególnie obywatel ciepłej Kaliforni, ojczyzny naszej ciepłolubnej Amerykanki, kiedy arabską nocą patrzy w arabskie niebo, a to śmieje mu się w twarz sypiąc śniegiem? To nie metafora, śnieg był literalny i namacalny. Przynajmniej dopóty, dopóki wirował w powietrzu. W zetknięciu z ziemią momentalnie ukazywał swoje prawdziwe wodniste oblicze, stając się częścią ogólnej przedwiośnianej beznadziei. Tak czy inaczej, tubylcy nie posiadali się z radości. To właśnie ich krzyki, nawoływania i rękoustne odgłosy, które jednoznacznie kojarzą się z filmami o Indianach północnoamerykańskich (niektórym ewentualnie z ‘Twin Peaks. Ogniu Krocz Ze Mną’), wyciągnęły mnie na zewnątrz. A tam – prawdziwe święto. Gawiedź wyległa na balkony i na ulice. Wszyscy w nastroju podniosłym nieco, uroczystym, lecz jednocześnie niepohamowanie wesołym. Coś jakby Sylwester. Wszak padał śnieg.

Ale tak jak z wesołego Sylwestra wynika w gruncie rzeczy tylko zmiana daty na bliższą dacie pogrzebu, tak z wesołego śniegu wynika dla Syryjczyka (szczególnie tego ubogiego, bo to jemu zawsze w oczy sypie) tylko kłopot. Albowiem ceny mazutu, używanego tu do ogrzewania domostw, są w tym roku wyjątkowo wysokie. Z faktem tym wiążą się, jak się okazuje, intrygujące nas od powrotu z Polski świątecznej monstrualne kolejki przed bankami. Ludność Halabu, głownie owinięta w biało-czerwone chusty biedota, tłoczy się nieprzerwanie przed tymi przybytkami. Sprawę wyjaśniły nam asystentki – to nie noworoczna promocja tanich kredytów, lecz rządowe dopłaty do opału dla najuboższych.

W Polsce tymczasem, jak doniosła mi jedna ze stałych korespondentek, przereklamowany efekt cieplarniany w odwrocie. Minus piętnaście w standardzie, a przy minus siedem nie warto nawet wkładać czapki, bo za ciepło. To dopiero duch północy, prawdziwie godny Skandynawii. Aż jestem dumny, co nieczęsto mi się zdarza, z moich krajan.

Nie bez kozery rozwodzę się dziś tak obszernie nad pogodą. Kozera polega na tym, że nie pisałem od dwóch tygodni już chyba, i – sam siebie przekonawszy własnym wywodem – niniejszym pogodzie właśnie przypisuję swoje lenistwo, niemoc i demotywację. Poza tym byłem chory. Przez pogodę oczywiście (albo niedosmażoną rybę spożytą w nowo przez nas odkrytym wyjątkowym, bo zorientowanym marynistycznie, fastfoodzie Captain). Całkiem się, jak wspomniałem, na ciele i umyśle rozregulowałem.

Ale to wyłożywszy, spieszę by nadmienić, że nieprzyzwoicie zamulając nocą, za dnia nadzwyczaj aktywnie wykorzystuję czas. Zamiast przedrzemywać wolne lekcje w pokoju nauczycielskim lub bibliotece, ślęczę nad arabskim. W nasze ręce wpadł interesujący 300-stronicowy podręcznik do dialektu syryjskiego. Nie planujemy co prawda wracać tu w przyszłym roku, ale zawsze to jakieś szlifowanie umysłu, a kto wie, co nam może kiedyś uratować marne żywoty gdzieś w świecie. Ciała natomiast szlifujemy trzy razy w tygodniu na siłowni, z satysfakcjonującymi całkiem rezultatami. Na tyle jesteśmy ze Spa Academy zadowoleni, że postanowiliśmy dziś wykupić promocyjny trzymiesięczny abonament. Inwestując w umysł i ciało, nie zapominam też w żadnym razie o duchu. Dziś tylko napomykam o tym z zagadkowym uśmiechem, nie chcąc zapeszać. Za tydzień odważniej uchylę rąbka tajemnicy, inshallah.

Banałem jest, co w niewielkim doprawdy stopniu niweluje działanie tego mechanizmu, że im bardziej odwleka się rozpoczęcie czynności, tym trudniej w końcu się do niej zabrać. Mocne postanowienie pisania postanowiłem więc wesprzeć dziś własnoręcznie przyrządzoną kawą. Wypytałem wreszcie w szkole, jak się do owej zabrać – dotychczasowe samodzielne próby spełzły na mdłej zawiesinie, która jedynie zapachem kardamonu przypominała pożądany napój. Otóż nie jest to, jeśli posiąść cenne lokalne instrukcje, wcale a wcale trudne.

Podzielę się nawet wspaniałomyślnie, a co. Do tygielka wlewamy ilość wody odpowiadającą pojemności oczekiwanej liczby filiżaneczek. Stawiamy naczynie na palnik i doprowadzamy wodę do wrzenia. Zdejmujemy tygielek z ognia, wsypujemy do niego w przybliżeniu jedną górowatą łyżeczkę mielonej kawy na każdą filiżankę. Maleńką, pamiętajmy, na standardową szklankę wychodzi cztery łyżeczki! Na powrót stawiamy tygielek na palnik. Uwaga, wrzący płyn niechybnie spróbuje wykipieć (przekonałem się o tym już wcześniej, podczas samodzielnych eksperymentów). Kiedy tylko kawa zaczyna wędrować w górę naczynia, zdejmujemy ją z ognia. Kiedy opadnie, wraca nad płomień. I tak kilka razy. Powiedzmy, że trzy. Albo siedem. Musi być jakaś ładna liczba, najlepiej pierwsza. Gotowy napój rozlewamy do filiżaneczek, napełniając je do połowy. Kiedy każda jest już w połowie pełna, a w połowie pusta, dolewamy resztę. W ten sposób każdy dostanie po równo fusów. Zapalamy sziszę lub papierosa i już możemy raczyć się bliskowschodnią ahwe (autokorekta Worda zmienia mi to na Jahwe…). Na zdrowie.

Tyle gwoli wstępu. A że w literaturze zawsze ceniłem koncept i przewrotność, dziś na wstępie kończę. Do jutrzejszego wieczora.