Wednesday, February 24, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 41

Noc z czwartku, 18 lutego na piątek 19 lutego 2010, jedenasta

Nie zapeszyłem, udało się. Dane mi dziś było po raz pierwszy skosztować strawy dla ducha, o której ostrożnie wspomniałem w zeszłym tygodniu. Nie, nie nawróciłem się na islam. Na nic się nie nawróciłem, wszak nie pisałbym wtedy o rozwoju duchowym, ale o utracie punktów poczytalności. Rozpocząłem miast tego naukę gry na skrzypcach. A tak.

Werner Herzog powiedział ponoć, że oddałby dziesięć lat życia za umiejętność gry na jakimś instrumencie. Usłyszawszy o tym i rozważywszy sprawę uznałem, że transakcja taka byłaby całkiem kusząca. Średnia długość życia mężczyzn w krajach rozwiniętych to około siedemdziesięciu pięciu lat. Wartość ta ciągle rośnie, wedle optymistycznych, z pewnego punktu widzenia, danych przytaczanych przez Michella Vovelle w nowym wydaniu ‘Śmierci w cywilizacji Zachodu’, każdego roku zyskujemy nawet trymestr życia. W tym kontekście dziesięć lat to cena zdecydowanie niewygórowana. Żyć krócej, wypełniając egzystencjalną pustkę muzyką… Czegóż chcieć więcej?

Nieczęsto myślę o sobie w ten sposób, ale – statystycznie rzecz ujmując – nie jestem jeszcze, w przeciwieństwie do Herzoga, stary. W każdym razie nie tak stary, by uciekać się do szemranych paktów z diabłem. Tego pogodnego odkrycia dokonałem rozmawiając z Elsy, jedną z nauczycielek NSA. Miejscowa Ormianka i skrzypaczka była autentycznie zaskoczona faktem, że pochodzę z kraju Chopina, a moja muzyczna edukacja kończy się na marzeniach o fortepianie i gitarze basowej. I skrzypcach. Tak, naoglądałem się ‘La Violon rouge’, naczytałem się Sherlocka Holmesa. Tuż przed wyjazdem do Syrii, wybraliśmy się z Renatą na spacer po Starówce. Kiedy urzeczeni staliśmy pod Zieloną bramą słuchając grającego tam skrzypka, z trudem powstrzymywałem łzy. Co nad wyraz rzadko mi się zdarza.

Podjęcie decyzji nie zajęło mi wiele czasu. Następnego dnia zapytałem Elsy, czy nie zechciałaby zostać moją pierwszą nauczycielką. Tydzień później wracałem do domu dumnie dzierżąc futerał ze skrzypcami i smyczkiem. Dzięki pośrednictwu Ormianki za dwa tysiące lir nabyłem używany instrument od nauczyciela muzyki.

Wreszcie doczekałem się pierwszych zajęć. Skrzypce przez całą lekcję leżały w futerale, w ruch za to poszedł długopis, na którym uczyłem się prawidłowego trzymania smyczka. Kciuk i środkowy palec, następnie palec wskazujący i serdeczny, mały od góry. Jakbyś trzymał kubek. Rozluźnij dłoń. Żadnego zbędnego napięcia mięśni. Teraz dwoma palcami, teraz trzema. Wierzch dłoni do góry, teraz w dół, jeszcze raz. Jeszcze raz. Ćwicz to przez kolejny tydzień…

Ostatnio moi uczniowie z klasy czwartej na koniec zajęć zaprezentowali skecz, w którym sparodiowali mój sposób prowadzenia lekcji Science. Przerażająco celnie, musze dodać. Uwadze ich nie uszło nawet, że podczas gdy wspólnie czytamy teksty z podręcznika, w lewej ręce trzymam książkę a prawą podrzucam sobie marker. Do głowy by mi nie przyszło, że ktoś zwróci uwagę na ten szczegół, robiłem to na poły świadomie... Kiedy dziś rozprawialiśmy o ekosystemie rafy koralowej, Nour zapytał, czemu tak dziwnie trzymam nieodłączny pisak. Faktycznie, ćwiczyłem układ palców na smyczku… Uśmiechnąłem się i wyznałem prawdę. A on się uśmiechnął i powiedział, że tak właśnie myślał. Też gra.

Szczerze mówiąc, dość sceptycznie oceniam swój talent i szanse powodzenia podjętej próby. Może przygoda ze skrzypcami na kilku lekcjach się skończy. Ale jeśli dożyję wieku Wernera Herzoga wciąż nie umiejąc grać, będę miał przynajmniej świadomość, że dałem sobie szansę. No i zawsze zostaje przecież pakt z diabłem.

Dzień faktycznej lutowej wypłaty przypadł dokładnie na ustalony – odwieczną, lecz rzadko respektowaną ustną umową z Mazenem – piętnasty dzień miesiąca. W szkole wciąż jeszcze jednak pobrzmiewają echa wypłaty poprzedniej. Nasze forejnerskie opóźnienia, spowodowane niezawodnym paydayitis Bushry, to opóźnienia śmieszne w stosunku do tych, które, chcąc nie chcąc, akceptują lokalni nauczyciele.

Kiedy minęło jakieś dziesięć dni od wyznaczonego terminu, ciała pedagogiczne mojej Tamar, jej siostry Sevan i kilku ich sojuszniczek wreszcie się zbuntowały się i podjęły strajk. Zamiast pojawić się na zajęciach, dzielne niewiasty zebrały się w głównym hallu szkoły i zażądały rzeczowej rozmowy z administracją. Pod nieobecność – lub niemoc – ojca dyrektora, sprawę w swoje ręce wzięła jego siostra Mona. Wyszła do zgromadzonych i w kilku ostrych słowach dała wyraz swemu świętemu oburzeniu. Że przecież one nie mają dzieci, więc gdzie im się u licha spieszy z wypłatą, biedny brat Mazen urabia się po łokcie, żeby nauczycielom żyło się lepiej, a te tutaj mają czelność narzekać. I w ogóle jak im się nie podoba, to niech spadają. Właściwie chyba to właśnie powinny uczynić po wysłuchaniu powyższego oświadczenia przedstawicielki klasy rządzącej.

Na szczęście dla mnie – choć, co oczywiste, kibicowałem rewolucji – wciąż mam asystentkę. Bunt został stłumiony. Ale szkoła przez długi czas miała o czym plotkować. Obozy rebeliantów i aparatczyków zarysowały się klarowniej niż dotychczas. Przyjemnie było spotykać się na przerwach ze strajkującymi, którzy przegrali bitwę, ale może nie wojnę i słuchać, co mają do powiedzenia. Pusta sala, Tamar i Sevan, nawet, ku memu zaskoczeniu, Nour, moja asystentka od klasy piątej – dumne, zdeterminowane, przekonane o swojej racji, gniewnie błyskające ciemnymi oczami. Prawdziwie strajkowy klimat. Ech, polskie pochodzenie znów daje o sobie znać…

Swoją drogą, dlaczego Mazen nie płaci na czas, pozostaje dla mnie fascynującą z perspektywy zawodowej zagadką. Ostatecznie, co wszyscy zgodnie przyznają, płaci zawsze. Dlaczego zwleka? Nie sądzę, by procent od kapitału przetrzymanego w banku kilka dni dłużej był wystarczającym powodem by psuć sobie relacje z pracownikami. I by psuć sobie humor przez kilka lub kilkanaście długich dni. Nie wydaje się, żeby naszemu dyrektorowi masochistyczną przyjemność dawały rozmowy z coraz bardziej gniewnymi pracownikami i opracowywanie sposobów unikania ich. Czy nie byłoby mu po prostu łatwiej trzymać się terminów i śmiało patrzeć w oczy podwładnym, miast zamykać się w biurze lub udawać, że się ich nie widzi? Najwidoczniej nie. Ot zagwozdka.

Na koniec, dla rozładowania atmosfery: anegdotka. Swoją drogą, jakie to zabawnie magiczne słowo. Autor zapowiada ‘anegdotkę’, czym od razu ściąga na ziemię, do literackiego tu i teraz, błądząca gdzieś uwagę czytelników. To jak ze słowem ‘seks’, o którym opowiadał nam dr Wiesław Baryła, na wykładzie z psychologii społecznej bodajże. Wykładowca mówi, że teraz będzie ‘o seksie’ i studenci momentalnie milkną i zastygają w oczekiwaniu. Właściwie niespecjalnie to odkrywcze, co biedniejsze portale informacyjne (lub czasopisma) dawno poznały się na banalnej zależności między częstotliwością występowania słowa ‘seks’ w tytułach a ilością kliknięć w artykuł (lub sprzedanych egzemplarzy gazety).

Ale nie o tym. Po napisaniu i opublikowaniu obszernego artykułu na temat mody syryjskiej (PLJDH vol. 35), przyszło mi do głowy, że mogłem – i powinienem był – uraczyć nielicznych, acz wiernych czytelników większą ilością arabskich terminów tyczących się ubioru. Tyle jest rodzajów hijabu, a ja – nie dość, że omówiłem je skrótowo – nie podałem nawet ich nazw. Z powyższą refleksją udałem się do Taymy, asystentki Renaty – muzułmanki, o czym wspominałem wcześniej. Ta wierzchnia chusta, którą nosisz, zagaiłem, to hijab, prawda? Tak. A jak nazywa się tę spodnią? Nijak, to po prostu chusta. No dobra, trochę zbiła mnie z tropu. Ale w zanadrzu miałem kolejne ważkie pytanie. A jeśli kobieta nosi czarny płaszcz i zakrywa twarz, jak to się nazywa? ‘Ninja’ – padła odpowiedź – albo ‘Zorro’. Stokrotne dzięki, czuję się teraz wyedukowany i międzykulturowo wzbogacony… Dalej już pozwoliłem sobie nie drążyć...

P.S. Powyższa Tayma, która ostatnimi czasy pojawiała się w szkole coraz rzadziej, postanowiła ostatecznie zrezygnować z pracy. Jeśli nie z lenistwa (mieszka z rodzicami, więc zarabiać nie musi), to z uwagi na atmosferę w szkole, będącą efektem opóźnień w wypłacie wynagrodzeń. Renata została bez asystentki. Cieszące się ogólnym szacunkiem nauczycieli (i mniejszym administracji) Tamar i Sevan mają jeszcze jedną siostrę, ale nie mają zamiaru pakować jej w Mazenowską kabałę. Za to Lina – ich psiapsiółka, sojuszniczka i asystentka Jima – ma psiapsiółkę, którą przyniesie w niedzielę i pokaże. Jeśli Panie przypadną sobie do gustu a Doktora Fadia nie będzie robić problemów, Renata znów będzie pracować w duecie.

1 comment:

  1. Fotki:

    1. Z serii tandetnych pytan do autora: 'Jaka ksiazke ostatnio przeczytales?'. Sluze zdjeciem... Aktualnie natomiast czytam sobie Machiavellego. Moze dowiem sie czegos cennego na temat utrzymywania dyscypliny w klasie...

    2. Nasz wesoly autobus szkolny, tylne siedzenie.

    ReplyDelete