Friday, February 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 39

Noc z czwartku, 11 lutego na piątek 12, lutego 2010, pół do jedenastej

W głowie mi się poprzewracało. Dzień w dzień, prawie że, kładę się spać między dziesiątą a jedenastą. Wstaję, jak Bozia zwykła przykazywać ludziom w moim wieku, o siódmej. Przychodzi weekend, a ja w okolicach północy, zamiast starym dobrym zwyczajem zasiadać do komputera, myślę o ciepłym łóżku. Starość? Może. A może pogoda. Nie może się zdecydować, czy ciągnąć jeszcze zimę, czy wystartować już z wiosną. Więc mamy ‘Przedwiośnie’. Kto czytał lub oglądał, ten wie, że to nic dobrego.

Czasem słońce. Karmiące nas nadzieją na rychłą poprawę sytuacji. Czasem deszcz. Który wylewa na nas kubeł zimnej wody, oznajmiając cynicznie, że za wcześnie witaliśmy się z gąską. Dziś, w związku z niesprzyjającą aurą, odwołano mi wycieczkę szkolną. Drugi raz w tym tygodniu. Mieliśmy mieć dwie lekcje, a potem zwiedzać jakiś stadion. Staję przed klasą, pytam czy jedziemy. Oni, że jasne. No to bombowo, zrobimy trochę gramatyki, poczytamy podręcznik do literatury i zaczynamy weekend. Wszyscy weseli i entuzjastycznie nastawieni. A tu Tamar podszeptuje mi, że zonk. Zygmunt Chajzer, postać Małej Fadii (superwajzorki, patrz PLJDH vol. 38) przybrawszy, zakpił z nas sobie perfidnie. Bo pogoda zła. I nagle z perspektywy dwóch lekcji i wycieczki zrobiło się pięć lekcji. A dla uczniów dziewięć. I prowadź tu teraz zajęcia… Z pustego i Salomon nie naleje – w takiej sytuacji i Cialdini nie nakłoniłby chyba dzieci do pracy.

Ale oto zdarzył się mały cud. By zyskać trochę na czasie i wymyślić jakiś fortel, zleciłem moim drogim czwartakom pracę indywidualną. Mieli dokończyć ćwiczenia z czasowników głównych i pomocniczych z podręcznika. Zwykle pracujemy razem, rozgrywamy konkursy, jest żywo i emocjonująco. Tym razem, i ta odmiana była chyba kluczem do niespodziewanego sukcesu, uczniowie zostali sam na sam ze sobą. Pierwsze osoby skończyły i, ku mojemu zaskoczeniu, poprosiły o dokładkę. Pozwoliłem im zrobić następny temat. I jeszcze następny. I zadania z zeszytu ćwiczeń. W którymś momencie świadomość – uzasadniona – tego, jak świetnie i szybko im idzie, zaczęła ich napędzać jeszcze bardziej. Nikt nawet nie zauważył, kiedy minęła pierwsza lekcja. Nikt nie przypomniał, że czas zabrać się za – ogólnie lubianą – książkę do literatury. Wszyscy, jak w transie, tłukli gramę. Kiedy pierwsze osoby (konkretnie Zawsze Pierwszy Abdul Latif) skończyły wszystko, co było do skończenia, przyszedł czas na zaserwowanie deseru. Dzieciaki zasłużyły na coś specjalnego.

Błyskawicznie skanowałem swój twardy dysk w poszukiwaniu jakiejś wyjątkowej gry, ale doszedłem do wniosku, że lepiej chyba będzie dać się ponieść fali pracy indywidualnej. Potrzebowałem jakiejś łamigłówki, takiej, którą rzucę ad lib, a która zabije czwartoklasistom ćwieka na co najmniej kilka minut. Olśnienie. Sudoku. Kilka kresek, kilka cyferek, a jakaż gimnastyka dla rozgrzanych już mózgów. Zacząłem od kwadratów cztery na cztery, żeby zapoznać uczniów z zasadami. Ci, którzy skończyli, przychodzili po większe i większe. Pod koniec lekcji najlepsi głowili się nad tabelkami dziewięć na dziewięć. Cóż, nauczyciele, nie znamy dnia ani godziny, kiedy przemówi przez nas Duch Święty i uratuje nam lekcje…

Cuda mają jednak to do siebie, że nie zdarzają się zbyt często. Nie dziwota więc, że wszyscy – znużeni pluchą i szarugą – chodzą jacyś mrukliwi. Nawet Georgianne wyznała mi ostatnio, że ludzie są obleśni i nienawidzi wszystkich. Niby żadne odkrycie, ale w ustach gorliwej chrześcijanki nabiera dość niebanalnego znaczenia.

Ale co też ma sobie myśleć człowiek, szczególnie obywatel ciepłej Kaliforni, ojczyzny naszej ciepłolubnej Amerykanki, kiedy arabską nocą patrzy w arabskie niebo, a to śmieje mu się w twarz sypiąc śniegiem? To nie metafora, śnieg był literalny i namacalny. Przynajmniej dopóty, dopóki wirował w powietrzu. W zetknięciu z ziemią momentalnie ukazywał swoje prawdziwe wodniste oblicze, stając się częścią ogólnej przedwiośnianej beznadziei. Tak czy inaczej, tubylcy nie posiadali się z radości. To właśnie ich krzyki, nawoływania i rękoustne odgłosy, które jednoznacznie kojarzą się z filmami o Indianach północnoamerykańskich (niektórym ewentualnie z ‘Twin Peaks. Ogniu Krocz Ze Mną’), wyciągnęły mnie na zewnątrz. A tam – prawdziwe święto. Gawiedź wyległa na balkony i na ulice. Wszyscy w nastroju podniosłym nieco, uroczystym, lecz jednocześnie niepohamowanie wesołym. Coś jakby Sylwester. Wszak padał śnieg.

Ale tak jak z wesołego Sylwestra wynika w gruncie rzeczy tylko zmiana daty na bliższą dacie pogrzebu, tak z wesołego śniegu wynika dla Syryjczyka (szczególnie tego ubogiego, bo to jemu zawsze w oczy sypie) tylko kłopot. Albowiem ceny mazutu, używanego tu do ogrzewania domostw, są w tym roku wyjątkowo wysokie. Z faktem tym wiążą się, jak się okazuje, intrygujące nas od powrotu z Polski świątecznej monstrualne kolejki przed bankami. Ludność Halabu, głownie owinięta w biało-czerwone chusty biedota, tłoczy się nieprzerwanie przed tymi przybytkami. Sprawę wyjaśniły nam asystentki – to nie noworoczna promocja tanich kredytów, lecz rządowe dopłaty do opału dla najuboższych.

W Polsce tymczasem, jak doniosła mi jedna ze stałych korespondentek, przereklamowany efekt cieplarniany w odwrocie. Minus piętnaście w standardzie, a przy minus siedem nie warto nawet wkładać czapki, bo za ciepło. To dopiero duch północy, prawdziwie godny Skandynawii. Aż jestem dumny, co nieczęsto mi się zdarza, z moich krajan.

Nie bez kozery rozwodzę się dziś tak obszernie nad pogodą. Kozera polega na tym, że nie pisałem od dwóch tygodni już chyba, i – sam siebie przekonawszy własnym wywodem – niniejszym pogodzie właśnie przypisuję swoje lenistwo, niemoc i demotywację. Poza tym byłem chory. Przez pogodę oczywiście (albo niedosmażoną rybę spożytą w nowo przez nas odkrytym wyjątkowym, bo zorientowanym marynistycznie, fastfoodzie Captain). Całkiem się, jak wspomniałem, na ciele i umyśle rozregulowałem.

Ale to wyłożywszy, spieszę by nadmienić, że nieprzyzwoicie zamulając nocą, za dnia nadzwyczaj aktywnie wykorzystuję czas. Zamiast przedrzemywać wolne lekcje w pokoju nauczycielskim lub bibliotece, ślęczę nad arabskim. W nasze ręce wpadł interesujący 300-stronicowy podręcznik do dialektu syryjskiego. Nie planujemy co prawda wracać tu w przyszłym roku, ale zawsze to jakieś szlifowanie umysłu, a kto wie, co nam może kiedyś uratować marne żywoty gdzieś w świecie. Ciała natomiast szlifujemy trzy razy w tygodniu na siłowni, z satysfakcjonującymi całkiem rezultatami. Na tyle jesteśmy ze Spa Academy zadowoleni, że postanowiliśmy dziś wykupić promocyjny trzymiesięczny abonament. Inwestując w umysł i ciało, nie zapominam też w żadnym razie o duchu. Dziś tylko napomykam o tym z zagadkowym uśmiechem, nie chcąc zapeszać. Za tydzień odważniej uchylę rąbka tajemnicy, inshallah.

Banałem jest, co w niewielkim doprawdy stopniu niweluje działanie tego mechanizmu, że im bardziej odwleka się rozpoczęcie czynności, tym trudniej w końcu się do niej zabrać. Mocne postanowienie pisania postanowiłem więc wesprzeć dziś własnoręcznie przyrządzoną kawą. Wypytałem wreszcie w szkole, jak się do owej zabrać – dotychczasowe samodzielne próby spełzły na mdłej zawiesinie, która jedynie zapachem kardamonu przypominała pożądany napój. Otóż nie jest to, jeśli posiąść cenne lokalne instrukcje, wcale a wcale trudne.

Podzielę się nawet wspaniałomyślnie, a co. Do tygielka wlewamy ilość wody odpowiadającą pojemności oczekiwanej liczby filiżaneczek. Stawiamy naczynie na palnik i doprowadzamy wodę do wrzenia. Zdejmujemy tygielek z ognia, wsypujemy do niego w przybliżeniu jedną górowatą łyżeczkę mielonej kawy na każdą filiżankę. Maleńką, pamiętajmy, na standardową szklankę wychodzi cztery łyżeczki! Na powrót stawiamy tygielek na palnik. Uwaga, wrzący płyn niechybnie spróbuje wykipieć (przekonałem się o tym już wcześniej, podczas samodzielnych eksperymentów). Kiedy tylko kawa zaczyna wędrować w górę naczynia, zdejmujemy ją z ognia. Kiedy opadnie, wraca nad płomień. I tak kilka razy. Powiedzmy, że trzy. Albo siedem. Musi być jakaś ładna liczba, najlepiej pierwsza. Gotowy napój rozlewamy do filiżaneczek, napełniając je do połowy. Kiedy każda jest już w połowie pełna, a w połowie pusta, dolewamy resztę. W ten sposób każdy dostanie po równo fusów. Zapalamy sziszę lub papierosa i już możemy raczyć się bliskowschodnią ahwe (autokorekta Worda zmienia mi to na Jahwe…). Na zdrowie.

Tyle gwoli wstępu. A że w literaturze zawsze ceniłem koncept i przewrotność, dziś na wstępie kończę. Do jutrzejszego wieczora.

2 comments:

  1. Zdjecia:

    1. Snieg pada!

    2. Jw.

    3. Lekcja biblioteczna

    4. Tylko dzis! Konto premium juz za 9,9 SP miesiecznie!

    5. Jw.

    ReplyDelete