Friday, February 19, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 40

Noc z piątku, 12 lutego na sobotę, 13 lutego 2010, dochodzi północ

W marcu jak w garncu, mawia się na dalekiej północy. Jako że u nas, w klimacie śródziemnomorskim, sprawy mają się nieco inaczej, powiedzmy: w lutym jak w garncu. Ledwie dwadzieścia cztery godziny temu narzekałem na aurę – dziś mamy piękny ciepły wieczór, którym, zabrawszy ze sobą komputer, znów delektuję się w ogrodzie (określenie nieco na wyrost, ale brzmi tak dobrze). I oczywiście roję sobie – powstrzymać się wręcz nie mogę – że od teraz już będzie ciepło i, jak to się mówi, ładnie. Głupi ten homo sapiens, nie ma co. Wznosząc się na wyżyny swojej samoświadomości pokornie odkrywa swoją głupotę, i dalej jest tak głupi, jak przedtem. Ot i dramat istoty ludzkiej!

Zanim podzielę się sprawami, które w ostatnim czasie wypełniły mój notatnik, kilka słów na temat mrożącego krew w żyłach spektaklu, jakiego świadkami byliśmy dziś wieczorem, wracając spacerem z kawiarenki internetowej. Kilkakrotnie już w różnych rejonach Aleppo – raczej tych pięknych, młodych i bogatych w rodzaju Al Mogambo – natykaliśmy się na grupki zbuntowanych chłopców na rowerach do jazdy wyczynowej lub rolkach. Chłopcy tacy mają lat około siedemnastu i są chudzi. Podkreślają to nosząc rurki i czarne bluzy z kapturami. Generalnie źle im z oczu patrzy. To z pewnością oni, bo któż by inny, wypisują na murach farbami w sprayu ‘Metallica’, ‘Korn’, ‘Psycho’, ‘Evil’ i ‘666’. Podsumowując – zdrowa młodzież. Pytanie tylko, skąd się taka wzięła na tej szerokości geograficznej.

No ale się wzięła i spotyka się, w weekendy najczęściej, żeby sobie razem dekadencko poigrać ze śmiercią. Poigrać, piszę, bo w tym wieku człowiek nie wierzy w swoją śmiertelność. Bardzo to pomocne, kiedy lawiruje się na rolkach między samochodami na rondzie przed centrum handlowym. Miło i emocjonująco jest na nich patrzeć. Czego jak czego, ale umiejętności (i szaleńczej odwagi) nie można im odmówić. Bez przesady jednak, dotychczas jakoś nie miałem zamiaru uwieczniać ich w niniejszym pamiętniczku.

Więc postarali się bardziej. Zamiast na rondzie, pojawili się dziś na głównej ulicy w Al Shahba. Gdyby ktoś namalował na niej pasy, wyszło by pewnie po dwa – trzy w każdą stronę. Taka Grunwaldzka powiedzmy. Ale pasów nie ma, bo i tak każdy jeździ, jak chce (i jak mu silnik i klakson pozwalają). O sławnym miejscowym szacunku dla ograniczeń prędkości nie muszę chyba wspominać. Z początku, kiedy się zbliżaliśmy, zblazowani rolkarze jeździli sobie od niechcenia to w jedną, to w drugą stronę. Na rozgrzewkę niejako. Naraz jeden z nich chwycił się błotnika przejeżdżającego samochodu, który zwolnił na skrzyżowaniu i pojechał z nim ze trzydzieści metrów. Po chwili to samo zrobił drugi i trzeci. I kolejny, w parze z kolegą. Coraz śmielej, coraz dłużej i dalej. Klaksony zatrąbiły żywiej niż zwykle. Czyżby kierowcy się przejęli?

Pozwólcie, że raz jeszcze podkreślę powagę sytuacji. Było ciemno. Jakość tutejszych nawierzchni dróg ma się tak do jakości polskich, jak polskich do niemieckich. Wybój na wyboju, a tam, gdzie nie ma wyboju, jest dziura. Śmiałkowie uczepieni samochodów nie widzieli przecież praktycznie niczego przed sobą, za sobą tym bardziej. Powszechnie tu respektowane zasady ruchu drogowego streścić można w jednej banalnej zasadzie – nie ma żadnych zasad. Innymi słowy – jeden fałszywy ruch, jeden nieudany manewr, jedna nierówność drogi dostrzeżona o moment za późno… Dotychczas nawet na tutejszych motocyklistów i rowerzystów patrzyłem z mieszaniną lęku i podziwu. Ale ci dzisiejsi rolkarze… Niesamowite po prostu. Za takie popisy powinni kasować tysiące dolarów w MTV. A oni robili to dla frajdy. Dla ‘pure egoistic pleasure’, jak określić mógłby to Remek, mój roommate, co-teacher i niezrównany towarzysz z berlitzowego obozu. Fascynujące.

Kiedy w oszołomieniu zbieraliśmy szczęki z ziemi, młodzieńcy postanowili spuentować spektakl, zaserwować nam ‘prestiż’, nawiązując do rewelacyjnego filmu z Hugh Jackmanem i Christianem Balem w rolach iluzjonistów. Wszystko trwało ułamek sekundy. Zjechali się w jedno miejsce, jeden z nich złapał się auta, drugi błyskawicznie złapał kolegę, trzeci tego drugiego, czwarty na doczepkę. Przy wtórze zdenerwowanego – a może i radosnego, cholera wie – klaksonu, cała ciuchcia odjechała w siną dal…

Tyle dziś. A dawno temu, będzie jakieś dwa tygodnie… Tak, pisałem właśnie wtedy notkę na temat marnego syryjskiego wina i trzęsienia ziemi na Haiti. Czyli trzy tygodnie. Dopiłem więc wino i przeniosłem się z komputerem do środka. Nie chciało mi się jeszcze spać, więc odpaliłem fifę 2010. Chciałem pognębić Turcję (reprezentacji Syrii nie ma, a zawsze jakoś najlepiej mi się odreagowuje rzeczywistość na lokalnych drużynach, ileż to czasu i yuanów straciłem w kawiarence w Kantonie łojąc Chiny…). Wspaniała akcja, strzał, bramka i… komputer się zawiesił. Shit happens. Strzelenie bramki Turcji Niemcami to niewielki wyczyn, da się powtórzyć, nie raz. Zresetowałem, włączyłem na nowo. Plik config.sys nie został odnaleziony. Ups. Się popsuło się. Renata będzie zła. Cóż było począć, postanowiłem iść spać w nadziei, że plik nazajutrz się znajdzie.

Nie znalazł się oczywiście. Zrobiliśmy sondę wśród znajomych, okazało się, że Gillian dysponuje płytą instalacyjną do Windowsa XP. Nie polskiego oczywiście, ale postanowiliśmy spróbować. Ze skutkiem, jakiego można się było po nas spodziewać, znaczy żadnym. Następnego dnia zabraliśmy komputer do szkoły i poprosiliśmy o pomoc naszych speców od IT. Pani spec zbadała sprzęt i orzekła, że może nam zainstalować windowsa od nowa, ale z danymi z dysku c: najprawdopodobniej możemy się pożegnać.

Wtedy dotarła do nas powaga sytuacji. Zdjęcia z Syrii. Z Polski trochę też. Należycie skatalogowane skany dokumentów. Sejwy. Muzyka. Mnóstwo plików tekstowych, w tym niniejszy blog. Oczywiście lwia część z tego do odzyskania, ale jakim nakładem pracy. To tak, jakby rozdzielić między kilkudziesięciu krewnych i znajomych księgozbiór, i chcieć z powrotem złożyć go do kupy. Teoretycznie jest to możliwe, ale warto przy tym pamiętać nie tylko o tym, kto jest aktualnie w posiadaniu danego tytułu. Rzecz przede wszystkim w tym, by wiedzieć, co się miało. A to zwykle wychodzi na jaw w momencie, kiedy potrzebujemy danej pozycji tu i teraz. Innymi słowy, wiele rzeczy przepadłoby bezpowrotnie.

Takie rzeczy się zdarzają, zauważą co rozsądniejsi czytelnicy. Czy nie po to ludzkość wymyśliła płyty do nagrywania i pamięć przenośną? Liczne kopie zapasowe gwarancją bezpieczeństwa danych na dysku. Cóż mogę rzec? Mądry Polak po szkodzie... Zresztą Polacy czy nie, jak już odkrywczo nadmieniłem w pierwszym dzisiejszym akapicie, ludzie są głupi. A mnie nic co ludzkie nie jest obce...

Skoro już zabrałem się do opracowania portretu psychologicznego współczesnego człowieka, pozwolę sobie zapytać: co robi człowiek, któremu nie podoba się diagnoza lekarza? Faza pierwsza: zaprzeczanie. Szukamy innego lekarza. Wyjaśniając toporną metaforę – innego speca od IT. Mahmud. Popatrzył, poklikał, poprosił o pomoc w angielskim. Zmierzył się z komendami w DOSie, których nie pamiętał wcale dużo lepiej niż ja. W końcu orzekł, że musi przynieść z domu jakieś płyty, ale że mamy się nie martwić.

Nazajutrz rano zostawiliśmy komputer w jego sali. W tym jest chyba pies pogrzebany. Żaden szanujący się komputerowiec nie załatwi sprawy od tak, przy właścicielu. Byłoby zbyt trywialnie – klik klik i po sprawie. Musi taki jegomość zostać sam na sam ze sprzętem, niczym jakiś szaman odprawiający sekretny rytuał w kłębach dymu wypełniających jego ponury szałas. Tylko bowiem pod takim warunkiem, po raz wtóry nawiązując do filmu Nolana, petent czekający na zewnątrz, poza strefą sacrum, obcować może ostatecznie z cudownym prestiżem.

Kiedy po lekcjach wszedłem do sali informatycznej, kłęby dymu wciąż unosiły się w powietrzu. Mahmud, strącając popiół z papierosa na dłoń (wszak to sala lekcyjna, popielniczek nie ma), oświadczył, że komputer będzie żył. Faktycznie, miał się znacznie lepiej. Od dawna nie widziana tapeta na pulpicie, nasze cenne katalogi… Uff. Byliśmy uratowani.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy po południu było udanie się do Al Jamilieh. Dzielnica ta, którą odwiedziliśmy po raz pierwszy, zgodnie z lokalnymi pogłoskami okazała się być zagłębiem wszelkich dóbr związanych z komputerami. Kilkadziesiąt sklepów i sklepików oferujących wszystko od podzespołów i akcesoriów po pełne zestawy komputerowe i płyty z oprogramowaniem, filmami i muzyką. Te ostatnie oczywiście śmiesznie tanie. Syryjczycy poszli po rozum do głowy i uznali, że zamiast walczyć z piractwem, lepiej je zalegalizować. A że prawa autorskie nie do nich należą… Cóż, życie.

Pomysł jednak jest swoją drogą niegłupi, nawet pod względem ekonomicznym. Weźmy przykładowego Zdzisia, który wydaje na płyty z muzyka, dajmy na to, 100 złotych rocznie. Co za różnica, czy kupi dwie płytki po 50 zeta czy dwadzieścia płytek po piątce? Zysk dla wydawcy będzie porównywalny, wszak wypalenie płytki to koszt taki, jak wyprodukowania paczki papierosów, czyli prawie żaden. A jak się Zdziś z muzyką danego zespołu zapozna, polubi, to wyda dodatkowe pieniążki na koncert. I na koszulkę może. I książkę. I wszyscy będą szczęśliwi – autor, wydawca i nabywca. I nikt nikogo nie będzie nazywał złodziejem. Ze mnie też jest taki leniwy Zdzisiek. Z pięcioma dyszkami niechętnie się rozstanę, ale za piątkę chętnie kupie płytkę, zamiast bawić się w ściąganie jej zawartości z internetu.

Jakby tego było mało, dorzucę w funkcji argumentu jeszcze jeden przejrzysty mechanizm. Zobaczyłem na półce jednego ze sklepów Al Jamilieh program do nauki języka arabskiego. Za pięćdziesiąt złotych bym go nie kupił, z internetu ściągać by mi się nie chciało. Ale za 75 lir (czyli wyżej omawiane pięć pln)… Szkoda nie wziąć. Więc kupiłem, choć nie planowałem, wydałem, napędziłem koniunkturę. Proste, prawda? Do domu wracaliśmy nie tylko z owym programem, ale i z odtwarzaczem mp3, który z myślą o siłowni sprawiła sobie Renata. I, ma się rozumieć, z pendrivem (pizdnikiem, jak mówią niektórzy…) o pojemności 16 giga, największym, jaki znaleźliśmy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Jakiś czas temu na korytarzu w naszej szkole pojawił się afisz. Duży, żółtozłoty i uśmiechający się dziesiątkami mniejszych i większych twarzy ludzi poprzebieranych za tygrysy. Wszystko to zwieńczone tajemniczymi znakami alfabetu armeńskiego i niewiele mniej tajemniczymi napisami arabskimi (to znaczy przeczytać jestem w stanie, zrozumieć - niekoniecznie). Plakat wykonano na szczęście poprawnie – nawet analfabeta taki jak ja wraz domyślić się był w stanie, że chodzi o pokaz tańca. Zaczęliśmy się z Renatą zastanawiać, czy warto nabyć wycenione na 250 lir bilety. A tu miła niespodzianka – wspólne wyjście na występ zorganizowała szkoła!

W czwartkowe przedpołudnie załadowano nas do autobusów i gdzieś powieziono. Dotarłszy na miejsce, pod sąsiadująca z kościołem szkołę armeńską, doszedłem do wniosku, że jesteśmy w centrum. W związku z tym pozwoliłem sobie na małą dygresję. Innymi słowy, odłączyłem się od tłumu uczniów i nauczycieli i złapałem taksówkę. Po co? Nie, nie żeby wpaść do jakiejś jadłodajni na falafel, choć i to przeszło mi przez myśl. Powodem mojego wymknięcia się były zaburzenia pamięci. Od dwóch dni miałem dostarczyć Jonowi kilka identyfikatorów sportowych zawodników z mojej drużyny piłki nożnej, którzy z nim zaczynają właśnie sezon koszykówki. Cóż, jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach, jak to mówią. Albo w taksówce. Dojechałem do domu, wziąłem dokumenty i wróciłem w okolice meczetu Atawhid. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Poszukując drogi do szkoły, odkryłem armeńską restaurację (nie wstąpiłem, rzuciłem tylko okiem), do której wrócimy przy okazji.

Kiedy dotarłem na miejsce i wślizgnąłem się na salę, było niesamowicie ciemno. Najwidoczniej jakaś przerwa między tańcami. Po omacku zająłem fotel, licząc, że trafiłem we właściwe miejsce o właściwym czasie. Chyba tak, z ogólnego rozgardiaszu wyłowiłem, zdaje się, krzyki moich uczniów. Nagle rozbłysły światła. Tak, to moi uczniowie. Wykorzystałem sytuację i zacząłem skradać się do przodu. Po chwili siedziałem wygodnie w pierwszym rzędzie i podziwiałem grupę zabawnie ubranych mężczyzn skaczących zgrabnie wokół jakiejś odzianej w suknię białogłowy. Po nich na scenę wyszła półnaga tancerka. Drugie pół okryte było strzępkami błyszczącego złotymi cekinami materiału. Później były dziewczynki w różu. Następnie grupa wyginających się bezwstydnie kobiet i mężczyzn w srebrnych obcisłych lateksowych kostiumach. Trochę, w zestawieniu z muzyką, klimat lat osiemdziesiątych. Zastanawiam się, co też działo się podczas ich występu w głowach skromnych muzułmańskich dziesięciolatków, których nawet okładka Spidermana przyprawia o zmieszanie, jeśli nie palpitacje. Ach, ci Ormianie – zepsuci chrześcijanie… Po nich na scenę wpadło kilka par dziewczynek i odtańczyło czaczę. Połowa ubrana była klasycznie, połowa oddała się crossdressingowi i wystąpiła w rolach chłopców. Pewnie płeć męska w zespole jest w deficycie… Wreszcie, po kilku jeszcze występach, w świetle reflektorów i pod czujnym okiem z zaciekawieniem zerkającego z portretu prezydenta, na parkiet wskoczyły tygrysy. A może pantery. Panterki. Cały chyba zespół, którego członków oglądaliśmy do tej pory, odziano w plamisto-cętkowane kostiumy o szerokich rękawach i dzwonowatych nogawkach. Były bębny, szaleńczo szybkie tempo, energetyzujący rytm i brazylijska żywiołowość. Zupełnie karnawałowo.

Podsumowując, dzieci były nudne, za to na dorosłych patrzyłem z przyjemnością. Z pewnością mogło być bardziej profesjonalnie. Wiele do życzenia pozostawiały kostiumy. Tancerze i tancerki nie zawsze byli w stanie podołać choreografii. Ale nie było źle. Przede wszystkim miło było posłuchać muzyki – nierzucającej na kolana, ale przynajmniej różnej od wszechobecnej kiczowej i atonalnie zawodzącej muzyki arabskiej.

1 comment:

  1. Zdjecia

    1. Jeden z licznych przepieknych samochodow, ktore od tak sobie jezdza po Aleppo. Ten wypatrzylem szukajac szkoly, w ktorej odbywal sie pokaz tanca.

    2-5. Armenski dance show.

    Filmiki - wybaczcie jakosc, ale chcialem przetestowac mozliwosc zamieszczania ich. Tak czy inaczej, zobaczyc chyba warto.

    ReplyDelete