Wednesday, July 11, 2012

Laowai stepowy, Rozdział VIII

w którym...

Gorączka poniedziałkowej nocy • demon barbers of Hohhot • świętych obcowanie, grobów zamiatanie • wiosenne rżnięcie, wiosenny zombie dance, wiosenny Patyczkowy Zakątek i wiosenny bilard dla ubogich • o paradoksach chińskiej atrakcyjności • zagadka zaczeskowej decepcji • nowy stary Kevin • w gościnie na uniwersytecie


Hohhot, noc z poniedziałku, 2 kwietnia na wtorek, 3 kwietnia 2012, za kwadrans druga

A ja się czuję, jakby była sobotnia noc. Nie, nie mam gorączki. Po prostu mam wolne. Tak jest, rząd chiński zauważył najwyraźniej, że już nie wyrabiam i oznajmił mi, za pośrednictwem drogiej Jilly, że czas odpocząć. Jakby bowiem nie liczyć, w środę wypada sto czwarty dzień od przesilenia zimowego, co oznacza jedno: Qingming Jie. Co oznacza mniej więcej tyle, co Dzień Zamiatania Grobów. A co oznacza wolna środa? Długi weekend, ma się rozumieć! Przecież ludzie musza na groby dojechać, zbondować się z krewniakami przy okrągłym stole jedzenia i wódeczce. Niech mają poniedziałek i wtorek, a co, znajcie pana. Ale zaraz, zreflektować się musiał rząd, dać ludziom pięć dni wolnego? Żeby się rozleniwili? Rozbestwili, dostawszy palec zapragnęli ręki? Jeszcze by zaczęli, gdzieś w okolicy czwartego dnia picia, filozofować o polityce, i byłby kłopot. Niech więc mają ten poniedziałek i wtorek, słowo się rzekło, ale niech to odrobią w sobotę i niedzielę! Pan dał, pan zabrał.

I takim to sposobem właśnie mam dziś pierwszy dzień wolnego po przepracowaniu siedmiu dni wypełnionych trzydziestoma sześcioma lekcjami.

Aż sobie z tego wszystkiego pozwoliłem na fryzjera. Albo inaczej, odważyłem się pójść do fryzjera. Nawet w Kantonie, gdzie oznaczone wiecznie się obracającymi spiralnie pomalowanymi tłokami salony pełne były przegięcie wychudzonych emoboyów, czyli profesjonalistów, obawy mnie nie opuszczały. W Hohhocie tym bardziej strach powierzyć swoją cenną, bądź co bądź, głowę któremuś z golibrodów. Starszych, w których menu znajdują się najwyraźniej dwie, może trzy standardowe chińskie fryzury, odrzuciłem na wstępie. Stylówy młodszych świadczą wprawdzie niewątpliwie o zamiłowaniu do eksperymentów, jednak niemała część eksperymentów owych przynosi efekty tyleż zaskakujące, co opłakane. Na wszelki wypadek zostałem więc przy swoim naturalnym kolorze, poprosiłem tylko o podcięcie końcówek, z czym na szczęście snadnie poradził sobie mój stylista. Renata poszła o krok dalej, postanowiła przyciemnić sobie swój platynowy blond do blondu złotego. Przez cały wieczór zastanawialiśmy się, czy wyszło trochę jakby zielonkawo, czy to tylko kwestia światła. Po pierwszym myciu orzekliśmy jednak, że jeśli nawet zaaplikowany kolor miał na etykietce w chińskich znaczkach napisane „Mars Attacks!”, „Wodnik Szuwarek”, albo „Plants vs. Zombies” to już zszedł. Zostało, wedle życzenia, wschodnioeuropejskie złoto miodu i pszenicy.  

Ale wróćmy do Qingming Jie. Tradycja oddawania w czasie tego święta czci przodkom zadekretowana przez cesarza Xuanzonga z dynastii Tang w VIII wieku naszej ery. Xuanzong zauważył mianowicie, że jego poddani nazbyt się rozmiłowali w kosztownych i czasochłonnych obrzędach śmierci. Zarządził więc, że koniec tego dobrego i marsz do roboty, a celebrować nieboszczyków można raz do roku, w czasie Qingming właśnie. Raz a porządnie. Proste. Nie to co u nas, co i rusz nowe bzdurne święto, Trzech Króli czy innej Matki Boskiej Sejmowej.

Sam czas obchodów Qingming też nie wziął się, oczywiście, z niczego. Z początku wiązał się, podobnie jak inne wielkanocopodobne festiwale, z równonocą wiosenną, czasem budzenia się do życia przyrody. Jakieś trzysta lat temu natomiast obchody związano dodatkowo z Dniem Hanshi, co znaczy mniej więcej tyle co Dzień Zimnego Jedzenia. Legenda o wypadającym jutro Dniu Zimnego Jedzenia jest na tyle krwista, że pozwolę sobie ją przytoczyć.

   Był więc sobie dawno dawno temu, konkretnie w VII wieku przed Chrystusem, Jie Zitui. Jie Zitui był wiernym sługą i przyjacielem niejakiego Ji Chong’er, który miał w przyszłości zostać księciem Jin. Zanim jednak Chong’er został księciem Jin, przez prawie dwadzieścia lat przebywał na wygnaniu. Takie czasy. Jie Zitui w każdym razie dzielnie towarzyszył swojemu panu i ponad wszelką wątpliwość udowodnił mu tak swą wierność, jak i dzielność. Razu pewnego mianowicie, kiedy towarzystwo porządnie przymierało głodem, przygotował dla niego smakowitą mięsną zupkę. Chong’erowi aż się uszy trzęsły, taka była dobra. Najadłszy się jednak i zasiliwszy tym samym szare komórki, zaczął się zastanawiać skąd też Jie Zitui wytrzasnął mięsko. Prostak Chong’er najwyraźniej nie czytywał Rolanda Topora, gdyby czytywał, to by nie pytał głupio. Wiadomo, że mięsko było z nogi Jie Zitui... Przyszły władca był poruszony do głębi. Obiecał sobie, że sowicie wynagrodzi swego sługę. Ten jednak, dopomógłszy wreszcie panu w dojściu do władzy, złożył swój urząd i zaszył się w lesie ze swoją matką. Słowo władcy jest jednak słowem władcy, skoro się rzekło, nie było od niego ucieczki ni odwołania. Chong’er, książę Jin próbował więc znaleźć Jie Zitui w lesie, ten jednak zaszył się w nim najwyraźniej zbyt dobrze. Na swoją zgubę, jak się okazało. Za namową genialnych doradców Chong’er postanowił bowiem podpalić las, chcąc tym samym zmusić Jie Zitui opuszczenia go i odebrania należnych honorów. Zwęglonych zwłok wiernego sługi nigdy nie odnaleziono, poruszony natomiast po raz wtóry do głębi Chong’er zarządził, że przez trzy dni nikomu nie wolno rozpalać ognia. Wszyscy więc przez trzy dni jedli zimny bufet, co tak się widać spodobało, że zrobiono to tradycją.

Jak więc, drżycie zapewne z niecierpliwości, obchodzi się Qingming Jie? Zajrzyjmy do źródeł antropologicznych. Wspomniałem już, że generalnie chodzi o oddawanie czci przodkom, zmarłym przodkom. Zamiata się więc groby i składa na nich ofiary z jedzenia i napojów. Popularne jest też palenie na nich papierowych reprezentacji dóbr doczesnych, między innymi banknotów. Nie prawdziwych oczywiście, tego już byłoby za wiele. Na wsiach ponoć mocuje się nad bramami i drzwiami gałązki wierzby, które odstraszać mają złe duchy włóczące się tego dnia po świecie. Fascynujące jak głęboko tkwi w ludziach, ludziach znakomitej większości kultur, zaznaczmy, lęk przed powracającymi trupami. Każdy ma w szafie swojego trupa, jak to się mówi, każdy najwidoczniej ma na sumieniu coś, co napawa go lękiem przed zemstą zza grobu. Lękiem zapisanym w jungowskiej nieświadomości zbiorowej, lękiem, w którym freudowsko dostrzec można ślad bliskiemu ojcobójstwa przejęciu władzy po Kronosie przez Dzeusa...

Wikipedia wikipedią, tanatopsychologia tanatopsychologią, a życie życiem jednak. Jak zatem celebrują swoich zmarłych i nastanie wiosny prawdziwi współcześni Chińczycy? Zapytajmy ich samych, wszak mamy ich pod ręką bez mała półtora miliarda. Weźmy choćby Amber, na co dzień asystentkę Renaty, w poniedziałkowe popołudnia – moją.
- Amber, jak będziesz obchodzić nadchodzący Qingming Jie?
- Pojdę na zakupy, a poza tym będę spać.
- (Lol...) Dziękuję, w imieniu swoim i moich czytelników, za ten pouczający wywód. Udanych zatem zakupów i kolorowych snów...

Piękna historia Qingming powstać musiała nie tylko dawno temu, ale i z dala od północnych rubieży Państwa Środka, z których niniejszym Was pozdrawiam, moi drodzy. Zielono bowiem w Mongolii Wewnętrznej za Chiny nie jest, na pierwsze pąki i kwiaty będziemy musieli jeszcze poczekać, dobre dwa tygodnie, jak sądzę. Ciepło jednak istotnie się w ostatnich dniach zrobiło. Temperatury w ciągu dnia sięgają niekiedy jakichś trzynastu stopni, kurtki więc i rękawiczki na dobre już chyba trafiły do szaf. Porwany tym z dawna oczekiwanym i niejednokrotnie już przedwcześnie zapowiadanym powiewem wiosny prowadziłem wczoraj i przedwczoraj zajęcia na dworze w t-shircie. Wywołało to pewne poruszenie wśród chińskich przedszkolanek, choć generalnie muszę po raz kolejny z szacunkiem pokiwać głową nad twardością Chińczyków z północy. Podczas największych mrozów nawet przedkładają oni styl nad komfort, a z nadejściem wiosny zrzucają wierzchnie warstwy odzienia nie mniej entuzjastycznie niż ja. Patrząc na dziewczęta przechadzające się po okolicach uniwersytetu, z onieśmieleniem myślę o tym, jak będą się nosić, kiedy temperatura wzrośnie o kolejne dziesięć stopni...
 
Ale nie tylko przecież lekkością niewieściej garderoby wiosna w Mongolii stoi. Spójrzmy!

Oto babuleńki i dziaduniowie obudzili się z zimowego snu i wylegli na ulice, zaludnili parki. Co też na ulicach i w parkach porabiają? Dwie rzeczy. Jedna – grają w karty. Rozsiadają się kilkuosobowymi grupkami przed sklepikami na rozkładanych krzesełkach wokół odwróconego do góry nogami kartonu albo na kamiennych stołkach wokół kamiennego stolika, który specjalnie dla nich w parku postawiono. I, jak to się dziwnie mówi, rżną, popijając przy tym powoli przyniesioną ze sobą w plastykowych butelkach wodę lub herbatę. Uprzyjemniając sobie i skracając czas pozostały im na tym nędznym padole paleniem podłych papierosów. Druga, gimnastykują się. Wiem, że się gimnastykują, bo widywałem ich regularnie w podobnych okolicznościach w Kantonie. Gdyby nie ta wskazówka, mógłbym nie skojarzyć, że to, co robią tutaj, w parkach hohhotańskich, to gimnastyka. Wtedy tam ćwiczyli w grupach, synchronicznie, ćwiczyli coś, co przypominało połączenie tańca i walki, często używali krótkich mieczy przystrojonych wstążkami. Teraz tu ćwiczą w pojedynkę, nawet jeśli jest ich cała gromada. Ćwiczenia polegają na tym, że chodzi się bardzo powoli i niezbyt dziarsko na sztywnych nogach, rytmicznie postukując się anemicznie zaciśniętą pięścią po mięśniach. Stuk – stuk po przedramieniu, stuk – stuk po udzie, stuk – stuk po piersi. Można też wymachiwać rękami, byle nie za energicznie. Do ćwiczeń używa się niekiedy przyrządów, w które wyposażone są place zabaw. Można na przykład ocierać się plecami o słupki, drążki, drzewa w czymś, co przywodzi na myśl przysiady. Albo schwycić jakąś drabinkę i, zastygłszy w bezruchu, rozdziawić szczerzące się resztkami krzywych psujących się zębów usta i patrzeć tępo w dal.

Oto zabiło wreszcie żywiej serce ulicy uniwersyteckiej. Na jednym z zapadłych podwórek pojawiło się kilka straganów z przekąskami. Ustawiono je wokół niewielkiego placyku tak, że tworzą przytulny i całkiem urokliwy zakątek. Zakątek, który z miejsca nazwaliśmy Patyczkowym Zakątkiem, a to z uwagi na najpopularniejszą tutejszą przekąskę, której można w nim, na świeżym powietrzu, skosztować. Kolejna wariacja na temat sławnego mongolskiego kociołka. Poszczególne specjały – kawałki różnych gatunków tofu i grzybów, rybnych lub mięsnych (o tyle o ile) kulek, kotlecików, pakiecików, węzełków makaronu – ponabijane na długie, bambusowe patyczki leżą sobie w płytkich metalowych kuwetach, zanurzone w powolutku się gotującej kąpieli z aromatycznego wywaru. Kuwet są dwa rodzaje, nietrudno odgadnąć, łagodna i ostra. Wystarczy tylko podejść do straganu, by odziana w fartuch pani wystrzeliła w nas dłonią uzbrojoną w talerzyk. Talerzyk jest sprytnie owinięty plastykową torebką. W ten sposób, po zmianie torebki, może z powodzeniem służyć kolejnym klientom, zmywać wszak na miejscu nie bardzo jest jak. Dobra, możnaby w stojącej wodzie plastykowej miednicy, jak w Indonezji, ale najwyraźniej ten ekologiczny patent nie zyskał tutaj uznania. Po odebraniu talerzyka nic już nie stoi na przeszkodzie między nami a patyczkami. Częstować się można czym się chce i jak długo się chce. Najadłszy się, lub podjadłszy sobie, zwraca się po prostu talerzyk z patyczkami pani, która wprawnie je rachuje. Płaci się wystandaryzowane 0,7 yuana od sztuki, najeść się można sztukami mniej więcej dwudziestoma, czyli za jakieś 7 złotych.

Ale patyczki sprawdzają się raczej jako przystawka. Na przykład do makaronu, który smażony jest na straganie obok. System ten sam, co w naszych nudlowniach. Do pudełka wrzuca się paczuszki z ulubionymi składnikami i przekazuje je kucharzom. Ci wysypują wszystko, w odpowiedniej kolejności, na rozgrzaną blachę polaną olejem i smażą. Po chwili dosypują wybranych przypraw i smażą dalej. Po kolejnej chwili nakładają gotowe danie do wyłożonej plastykową torbą miski lub pakują je na wynos. Koszt uzależniony jest oczywiście od ilości i rodzaju składników, waha się jednak w rozsądnych granicach 10-15 yuanów.

Jest jeszcze budka z sushi. Zachwycać to sushi nie zachwyca, ani różnorodnością ani jakością, ale za 7 yuanów można mieć 13-14 solidnych kawałków, co czyni je niezłą opcją na zakąskę do wieczornego filmu.


Ale – ale! Zanim jeszcze powędruje się do domu na film, można w Patyczkowym Zakątku zrelaksować się grając w bilard! Pewnego pięknego dnia przyjechały zaopatrzone w koła stoły, na których wytarte zielone płócienne blaty wysypano poobijane bile. O murek oparto zużyte kije, pod łuzy podwieszono kostki niebieskiej kredy, w pobliżu zasiadł wiekowy manager wiecznie ćmiący podłe papierosy. Bilard cieszy się dość dużą popularnością, ale zwykle co najmniej jeden stół jest wolny, z czego korzystam właściwie podczas każdej wizyty w Patyczkowym Zakątku. Żadnych formalności nie ma, wystarczy chwycić kij i już. Kiedy wszystkie bile znajdą się w łuzach, w mgnieniu oka pojawia się szef i na nowo ustawia je w pozycji startowej. Jedna gra, ile by nie trwała, kosztuje yuana.
 
Jeszcze odkrycie tygodnia, a może i miesiąca - jia bin. Siedzę sobie z Oliverem w jednej z naszych nudlowni i czekam, aż zawołają, że nasze numery są hao la. Przyglądam się uczniom którejś z pobliskich szkół, po piętnaście lat może, którzy już się swoimi nudlami delektują. Mało tego, delektują się jeszcze, zauważam, zimnym browarem, wyjątkowo jakoś apetycznie wyglądającym. Dziwi mnie nieco, że tak łoją cały czas mundurki szkolne na sobie mając, do tego w porze lunchu. Co kraj, to obyczaj, myślę. Ale dochodzę zarazem do wniosku, że ja się jeszcze na tyle nie zintegrowałem, żeby iść na lekcje z jakimikolwiek promilami. Temat powraca jednak wieczorem, w innej restauracyjce. Widzę całe rzędy sympatycznie wyglądających dużych, ok. 0,6 litra, zielonych butelek, pytam ile to piwo kosztuje, dowiaduję się, że 2,5 yuana. Przez dwa dzielimy, żeby otrzymać złotówki, przypomnę, zatem 1,25 zł. Dalejże więc, lej, karczmarzu, za wszystkie czasy. Dostaję butelkę i przezroczysty plastykowy kubek. Nalewam i już się czuję jak na jakimś koncercie. Pociągam łyk – i w śmiech. Butelka jak od piwa, kolor piwa, bąbluje jak piwo, ale za Chiny piwem to nie jest. Smakuje trochę jak oranżada, słodko i orzeźwiająco. Dobrze smakuje.

Słabe wieści z innego frontu, kończy mi się dezodorant... Śmiejcie się, śmiejcie, ile ów trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto wiadomo. Cóż za paradoks! Taka mnogość sklepów, taki wybór wszystkiego – prawie wszystkiego, jak się okazuje – i żeby nie było dezodorantów? Nie zdziwiłbym się, gdyby nie było ich w wiejskich sklepikach, nie dziwię sie nawet przesadnie, że nie ma ich w zwykłych wielobranżowych na dzielni. Ale żeby, na przykład, Watsons, położony tak bardzo w centrum, że bardziej już się nie da, nie miał ich w swoim asortymencie! Szczyt wszystkiego! A żeby było jeszcze weselej – im okrutniej, tym weselej – na regale, na którym zwykle znajdują się dziesiątki dezodorantów wszelkiej maści – w sprayu, w kulce, w sztyfcie, w kremie, wziąłbym cokolwiek bez grymaszenia – stoją dziesiątki innych, znacznie bardziej, wydawałoby się, niszowych kosmetyków. Żeby nie być gołosłownym, wynotowałem sobie skrzętnie, czego też Chińczycy używają. Proszę bardzo. Zacznę on nowego akapitu. Kto wierzy na słowo, może go śmiało pominąć.

Oil control moisturizing gel, oil control facial gel, icy oil control foaming wash, anti-acne oil control face wash, oil control deep cleansing facial scrub, charcoal deep cleansing face wash, smooth daily scrub, hydrating face wash, hydrating creamy wash, hydrating facial toner, hydrating facial mask, hydrating facial cream, water tank lotion, multi protecting cream, power-up face wash, Q-10 lifting face cream, skin replenisher, moisture veil. I, oczywiście, whitening cream. Żeby jeden...

Cristiano Ronaldo stanąwszy przed tym regałem niechybnie by się popłakał. Dlaczego? Może ze wstydu, że używa tylko dwóch trzecich z tych kosmetyków, może z zazdrości, że regały w Madrycie nie są tak dobrze zaopatrzone, może z dumy, że tylu Chińczyków stawia go sobie za wzór – nieważne, tak czy inaczej popłakałby się na bank. W końcu to Cristiano Ronaldo.

A ja wkrótce zostanę bez dezodorantu. Nie odmówię sobie za to wtrącenia zagwozdki, która męczy mnie w związku z kremami wybielającymi. Zdumiewa mnie – i nieco przeraża – to iście ludzkie fiksowanie się na jakimś poślednim aspekcie wyglądu, drobiazgu, który urasta do rangi wyznacznika tożsamości. Jakimi pokrętnymi drogami podąża myśl kogoś, kto nie używa dezodorantu, nie myje zębów, komu nieobcy jest chiński zwyczaj charkania i spluwania na chodnik, komu brzuch wylewa się ze spodni i spod koszuli, a kto zarazem dwa razy dziennie wklepuje w swoje obleśne oblicze krem rozjaśniający! Co sprawia, że można być tak zapatrzonym w jedną – często wyimaginowaną – wadę, będąc jednocześnie tak ślepym na wszystkie pozostałe, często bardziej znaczące? Jaki diabeł tkwi w różnicy między autopercepcją jegomościa, który patrzy w lustro i widzi ciemną skórę a percepcją tych, którzy patrzą na niego i widzą śmierdzącego, charkającego grubasa... Swoją drogą, jakże to – na swój przewrotny, złośliwy sposób – zabawne! Typ może się miesiącami rozjaśniać, żeby wreszcie zebrać się w sobie i zaprosić na randkę koleżankę z pracy, a ona spławi go, bo jest gruby...
 
Albo łysy. Boże, ależ ludzie mają nasrane z tym łysieniem! Szczególnie chyba tutaj, w Chinach, popłynę więc za myślami, choć fragment o kosmetykach, który w zamyśle miał mieć charakter krótkiej anegdotki, rozrasta się na kolejny akapit. Widziałem więc ostatnio gościa po przeszczepie włosów. Świeżo po przeszczepie włosów. Długa, gruba blizna z tyłu mózgoczaszki, kępki milimetrowych włosków wystające nienaturalnie ze szczytu pagórka błyszczącej łysiny. Wiadomo, urosną i będzie to jakośtam wyglądało. Rzecz jednak w tym, że gość wyglądał mniej więcej tak, jak skonstruowany przeze mnie powyżej entuzjasta kremów rozjaśniających. Nowe włosy, w odbiorze społecznym, ani go będą grzać, ani ziębić. Pewnie zboostują mu nieco samoocenę i pewność siebie, ale dałoby się to załatwić bez skalpela i kilku tysięcy yuanów.

Ale to jeszcze nic. Przyjrzyjmy się na koniec żałosnej kulminacji zaburzeń autopercepcji, zaburzeń tak swoją drogą popularnych, że uznać je chyba należy nie za patologię, ale za ponurą normę. Przyjrzyjmy się fenomenowi zaczeski. Że zaczeska wygląda megasłabo, znacznie słabiej niż łysina na najmniej kształtnej czaszce, możemy się chyba wszyscy, gwoli wstępu, zgodzić. Darujmy już sobie mechanizm, spróbujmy pogrzebać w emocjach. Wyobraźmy sobie, co musi czuć mężczyzna, który codziennie staje przed lustrem, patrzy sobie w oczy, po czym delikatnie przeczesuje rzadkie włosy. Z niepokojem egzaminuje grzebień, oceniając, czy wypadło ich więcej niż zwykle. Wyobraźmy sobie, co rozgrywa się w jego duszy, kiedy po umyciu włosów po jednej stronie nagiej błyszczącej czaszki zwisa mu prawie do ramienia zapuszczane od miesięcy pasmo. Cenne resztki dziedzictwa, które, kiedy już ociekną, zostaną troskliwie osuszone miękkim ręcznikiem, a następnie jak najrówniej, jak najsprawiedliwiej przeprowadzone na drugą stronę głowy. Powoli, czule, z wprawą. Kiedy każdy włosek znajdzie się na swoim miejscu, mężczyzna znów spojrzy sobie w oczy. Co wtedy poczuje? Czy spojrzy już na inną osobę, całkiem jeszcze młodą i „atrakcyjną”? Czy rzuci sobie „nieźle się trzymasz, mój drogi”, uśmiechając się łobuzersko? Co się dzieje z tym fascynującym, powtarzanym codziennie rano – i, w mniejszych dawkach, później, w zaciszu toalety – kłamstwem układania zaczeski? Na ile, w myśl koncepcji Goebbelsa (Goblinsa, he, he), staje się ono prawdą? Co się dzieje z tą emocjonalną bombą? Brrr, aż ciarki przechodzą...

Anonsowane ostatnio spotkanie w sprawie dodatkowej pracy z Kevinem Liu doszło do skutku, choć przebiegło zgoła inaczej, niż to sobie zaplanowaliśmy. Miało być tak: spotykamy się, z uśmiechem opowiadamy o swoim doświadczeniu, Kevin się zachwyca i od następnej soboty mamy dodatkowe zajęcia i dodatkowe yuany do skromnej pensji. Komplikacje pojawiły się już przy punkcie pierwszym. Owszem, spotkaliśmy się, tylko okazało się, że tego pana chyba już skądś znamy. Znamy go mianowicie z Na He Ya Bilingual School, szkoły pana Cao, której daliśmy kosza. Jest tam bodajże jakimś supervisorem nauczycieli angielskiego. Problem w tym, że nie byłem pewien, czy to na pewno on, widzieliśmy się przecież tylko raz, miesiąc wcześniej, i to w przelocie – rozmawialiśmy może ze dwie minuty. A teraz umówił się z nami jako właściciel szkoły Newman English... Postanowiłem więc udawać Greka. Nie żebym miał zaraz doprowadzić Kevina do bankructwa, po prostu rozmawiałem z nim, jak gdyby nigdy nic. On z nami też, choć jeśli naprawdę był gościem z Na He Ya, musiał nas poznać, w okolicy nie ma tak wielu laowaiów z dziećmi, jakby się mogło wydawać. Wyszło więc trochę awkward – awkward – awkward. Rozstaliśmy się zapewniając się nawzajem, że będziemy w kontakcie na początku tygodnia. Po dziś dzień Kevin Liu nie dał znaku życia. Moja koncepcja jest taka: gość pewnie dostał od Małego Sternika Cao misję pozyskania nowych, mniej wymagających nauczycieli. Dał ogłoszenie. Dostał od nas maila. Wprawdzie pisaliśmy, że szukamy pracy part-time, ale wydedukował sobie, że jak już się z nami spotka i zaproponuje 8000 miesięcznie, damy się kupić. A potem nas zobaczył, lampka zaświeciła i z wielkiego planu został tylko mały plan – jak najszybciej wziąć nogi za pas.  

Jest jeszcze sympatyczna Cuilan Liu z Inner Mongolia Agricultural University. Spotkaliśmy się z nią parę dni po powyższym niewypale w jej gabinecie na terenie kampusu, położonego zresztą bardzo blisko naszego domu. Sącząc z papierowych kubeczków tradycyjny napój, którym podejmowani są w Chinach goście, gorącą wodę z dystrybutora, rozmawialiśmy o współpracy. Możliwe, że od połowy kwietnia  będą potrzebowali wykładowców na warsztaty dla nauczycieli. Byłoby pięknie, co z tego wyniknie – zobaczymy.

Tak czy owak, nawet jeśli z dodatkowych zarobków nic nie wyjdzie, dramatu nie będzie. Mamy gdzie spać, mamy co jeść, odkładamy ponad połowę pensji, do tego bonus na koniec semestru powinien wystarczyć na bilety do Polski. Nie ma więc co narzekać, trzeba nałożyć na głowy kapelusze i, korzystając z nielicznych wolnych dni, zwiedzać. Jutro po raz pierwszy opuszczamy Hohhot. Spróbujemy rzucić okiem na stolicę z któregoś z majaczących na północy szczytów.

Klasyk na dziś:

Prawie piętnastominutowe kontemplowanie rzygowin, które dopiero co ze mnie wytrysnęły, nieuchronnie postawiło przede mną dzisiaj dość jednak aktualny problem: Czy rzygowiny mają charakterystyczne cechy narodowościowe? Porównywanie w myśli rzygowin gruzińskich, jakich eksplozję dopiero co miałem przyjemność przed chwilą kontemplować w metrze – i tych – obleśnie rozwalonych przede mną, całą swoją krzykliwą osobowością dumnie demonstrujących swoje  rosyjskie pochodzenie – nie dało żadnego pozytywnego rezultatu. A zresztą, chyba widać lekkie podobieństwo... I to prawdopodobieństwo raz jeszcze zasmuciło mnie z powodu stopniowego zanikania różnic narodowościowych... Ach, gdyby był Soso!

Wieniedikt Jerofiejew, Zapiski psychopaty


Monday, July 2, 2012

Laowai stepowy, Rozdział VII

w którym...

Idzie wiosna • bilans miesiąca • jak dobrze mieć asystentkę • znów na uczelni • strongmen i umysł zamknięty w kwiecie lotosu • o imionach Chińczyków słów kilka


Hohhot, noc z piątku, 16 marca na sobotę, 17 marca 2012, druga


Idzie wiosna. Idzie, melancholijnie powłócząc nogami. Brnie po kostki w ohydnej szarej brei. Jeszcze przed chwilą próbowała przeskakiwać między jedną a drugą wyspą nieco mniej mokrego chodnika, nieco płytszej mazi, próbowała unikać psich kup – paradoks Hohhotu, nie ma psów, są psie kupy – ale teraz to już nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia. W dłoni, która kiedyś była tak gładka, a teraz jest sucha, pomarszczona i szorstka, ściska parasol. Garbi się, kuli, osłaniając się przed zacinającym z każdej strony śniegiem z deszczem. Jeszcze przed chwilą miotała godnymi swojej świeżej wiosennej kreatywności przekleństwami. Teraz tylko zaciska zęby. Do bólu. Nie miało być brei. Gdańskiej brei. Miał być cały rok lata. Później plany się zmieniły, ale nadal nie miało być brei. Miał być mróz i słońce.  

           Czasem jest słonecznie. Robi się wtedy nawet ciepło, breja szybko zmienia się w mokre plamy, które w ciągu paru godzin znikają prawie zupełnie. Autobusy, samochody, elektryczne skutery i rowery przyspieszają, jezdnie się odkorkowują. Na chodnikach znów widać psie kupy. Znów widać zielonkawą plwocinę, którą każdy szanujący się Chińczyk wyrzuca z siebie regularnie, charcząc przy tym, jakby przedzierzgał się w Mistera Hyde’a. Albo jakby wydostawał się niego obcy. Znów jest co omijać, spacer nabiera sensu.

A czasem, jak wiatr zawieje od Gobi, myśli się tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w domu i wypłukać usta z piasku.

Dziś minął miesiąc od naszego przyjazdu do Mongolii Wewnętrznej. Sytuacja jest opanowana, jest co Harbinem opijać. Mamy mieszkanie. Mamy pracę. Sporo pracy, wychodzi koło dwudziestu – dwudziestu pięciu lekcji tygodniowo. W środę dostaliśmy pierwszą wypłatę, przed czasem, warto odnotować. Za pół marca i dodatkowo za zajęcia lutowe. Kokosów nie ma, ale w kontekście kosztów życia, istotnie odłożymy chyba więcej, niż odłożylibyśmy w nieco lepiej płatnej Indonezji. 

Mimo że mamy całkiem zacną kuchnię, łatwiej i przyjemniej, a może nawet i taniej, jest jeść na mieście. Niemała w tym zasługa mojej wspaniałej asystentki, Virginii. Virginia skoro już o niej mowa, jest Mongołką. Mongołowie, skoro już o nich mowa, są mniejszością nie tylko w Chinach, ale i w samej Mongolii Wewnętrznej. Rząd dba o to, by Chińczycy Han byli odpowiednio licznie reprezentowani w regionach autonomicznych. Tak czy inaczej, więcej jest Mongołów w chińskiej Mongolii Wewnętrznej niż w samej Mongolii. Virginia jest świetną asystentką, która robi dokładnie to, czego od asystentki oczekuję, czyli dyscyplinuje dzieci. To mój problem właśnie, dyscyplina. Jako nauczyciel angielskiego jestem przesympatyczny. Potrafię być, gdy sytuacja tego wymaga, groźnym, złośliwym, nauczyłem się nawet podnosić głos, doprawdy rozwijam się aktorsko w tym zawodzie, ale po każdej takiej akcji, kiedy przełączam się z trybu „nadzorca” na tryb „nauczyciel”, staję się na powrót przesympatyczny. I efekt oczywiście diabli biorą. Virginia, tak samo jak Ormianka Tamar, moja ulubiona asystentka z Syrii i numer jeden w klasyfikacji wszechczasów, doskonale przejmuje obowiązki mojego nadzorczego wcielenia, dzięki czemu ja pozostaję koherentny i nie wzbudzam w dzieciach dysonansu. 

Koniec wielowymiarowej dygresji. Wracamy do jedzenia na mieście i zasług Virginii w tym temacie. Odwiedziliśmy więc dnia pewnego z ową Virginią campus jej byłej uczelni, Inner Mongolian Normal University (na razie nie było mi niestety dane odwiedzić znacznie zapewne ciekawszego Inner Mongolian Abnormal University). Wybraliśmy się tam, żeby zapisać się na siłownię i, w miarę możliwości, jogę, ale o tym za chwilę. Zmierzając bowiem w kierunku obiektów sportowych zatrzymaliśmy się na chwilę przy imponującym gmachu mieszczącym, jak wyjaśniła Virginia, stołówkę. Stołówka – wiadomo – brzmi zachęcająco. Niestety, nie jest to stołówka dla wszystkich. Nie da rady po prostu tam wejść, sypnąć yuanami i korzystać z życia. Trzeba mieć kartę, z kartą udać się do kasy na którymśtam piętrze w jakichśtam godzinach, dziewczyna nie pamiętała dokładnie, i wpłacić na nią pieniążki. Z tak przedpłaconym prepaidem dopiero można sobie poużywać. Tego się dowiedziawszy, chcieliśmy już machnąć ręką i zapomnieć o sprawie, co zrobić, skoro cenny kawałek plastyku jedynie studentom i kadrze wydaje się. Virginia oświadczyła jednak, że chyba ma jeszcze swoją starą kartę i postara się ją przynieść. Parę dni później dotrzymała słowa. Mieliśmy pewne wątpliwości, czy uda nam się wyjść zwycięsko z potyczki z uczelniano-gastronomiczną biurokracją, niepotrzebnie jednak, daliśmy radę za pierwszym podejściem. I otworzyły się przed nami wrota sezamu. 

Na stołówkę składają się dwie ogromniaste połączone ze sobą hale falujące morzem stolików i krzesełek. Wzdłuż brzegów hal ciągną się lady pełne stalowych pojemników z jedzeniem. Za ladami ciągną się rzędy pań i panów odzianych w zielonkawe fartuchy i czepki. Robi się to tak. Przy wejściu należy poczęstować się metalową tacą z tłoczonymi komorami na różne dania i parą pomarańczowych plastykowych pałeczek ze stojaka. Stojak, ciekawostka, zaopatrzony jest w fioletowe, a może ultrafioletowe, lampki. Czy zabijają one bakterie i wirusy – nie wiem, na pewno fajnie wyglądają. Zaopatrzywszy się w każdym razie w taki niezbędnik rusza się na obchód. Hale należy obejść dwa razy. Za pierwszym razem robi się rozpoznanie, szuka inspiracji. Większość dań dostępnych jest codziennie, czasem jednak pojawiają się nowości, a czasem coś się kończy, wiadomo. No i organizm ma okazję, żeby uruchomić intuicję i dać nam znać, czego potrzebuje. Za drugim razem wskazuje się miejscowej pani Gieni albo miejscowemu panu Wiesiowi na co ma się ochotę, po czym przykłada się kartę do czytnika. Pani Gienia albo pan Wiesiu wstukują odpowiednią ilość yuanów w maszynę, która momentalnie ściąga je z karty, po czym nakładają na tacę dwie chochle wybranego specjału. Proste. 

Cena jednej porcji jednego z dziesiątek dań kształtuje się od 1,25 zł do 3,5 zł. Generalnie najtańsze są dania z ziemniaków, papryki i pomidorów, w środku stawki plasują się dania z jaj, tofu i droższych warzyw, na przykład fasolki szparagowej czy bakłażana, najwięcej zapłacić trzeba za dania zawierające mięso. Jedna porcja w zestawie z ryżem (15 gr) śmiało wystarcza na mniejszy apetyt. Ale że wszystko jest takie tanie i smaczne – a specyfika kuchni mocno podkręca metabolizm – nigdy właściwie nie poprzestajemy na okazyjnym standardzie. Cóż więc jeszcze wrzucić można na tacę? Grube plastry tofu w pikantnym sosie po 70 gr, ryby – oczywiście całe, z głowami, również w ostrym sosie – po 2,5 zł, solidne kawałki kurczaka po 2 zł, kawałki pizzy – słodkawej miejscowej pizzy – po 1,25 zł, nadziewane mięsem lub warzywami ryżowe bułeczki i spore pierożki po 30 gr, hotdogi – miejscowa parówka podejrzanie zalatująca cynamonem w miejscowej ryżowej bułce – po 70 gr. To naturalnie tylko przykłady. Do tego zamówić można jedną z kilku zup po 30 gr za porcję. I napoje, soft drinki po 75 gr, mleko sojowe i pochodne od 45 do 90 groszy. I coś na deser, na przykład lody w wykręconych miejscowych smakach, polecam taro i hamimelon, po 75 gr za gałkę. Stołówka, jak widać, raczej nie pozwala się sobą znudzić...

          Do budynku mieszczącego siłownię również, kontynuując urwany wątek, dotarliśmy w końcu. Virginia zagadała do brzuchatego komendanta melanżu – i chiński szewc bez butów chodzi – i wywiedziała się o ofertę. Przyzwoicie. Nie zastanawiając się długo zdecydowałem się na karnet całoroczny za 175 złotych, który uprawnia mnie do korzystania z siłowni od poniedziałku do piątku od rana do wieczora oraz do udziału w dowolnych zajęciach. W godzinach popołudniowo-wieczornych jest joga, pilates, aerobic, taniec brzucha i jakiś taniec tradycyjny. Nie udało się wynegocjować żadnej zniżki za to, że będę korzystać z tych wszystkich dobrodziejstw tylko przez niecałe pół roku, ugraliśmy za to bezpłatny wstęp dla Olivera. Rozsądny deal.

Siłownia, którą obejrzałem sobie oczywiście dokładnie przed opłaceniem abonamentu, jest w porządku. Znacznie większa niż ta w Indonezji, nawet pobiegać wokół niej da radę. Cześć cardio jest w słabym stanie, a większość działających bieżni jest zawsze zajęta, ale ja i tak omijam ją raczej szerokim łukiem. Biegać czy jeździć na rowerze, to mogę po lesie, po parku albo nad morzem, a nie jak jakiś chomik, po taśmie. Reszta sprzętu daje radę, jest wszystko, co trzeba na wszystko, co trzeba. Ależ walnąłem bogaty opis w tym ostatnim zdaniu, szkoda gadać, może ciekawiej będzie o samych abonentach.

Są do bani. Bałaganią strasznie, odkładanie hantli na stojak zdecydowanie nie należy tu do dobrego obyczaju, nie mówiąc już o odkładaniu ich na miejsce, tak, żeby leżały od najlżejszych do najcięższych. Skakanek też zawsze trzeba szukać po całej sali. 

Największa gęstość zaludnienia jest niezmiennie przy lustrach. Miejscowi Pudzianowie wagi chicken wing stawiają na rozwój harmonijny, nie mniej ważne niż budowanie muskulatury jest dla nich budowanie pewności siebie i boostowanie samooceny. Często nawet ważniejsze, wydaje się, większość z Conan-wannabies bowiem lwią część swojego treningu spędza na wpatrywaniu się we wspomniane lustra. Prężą bicepsy, gładzą się po brzuchach, poprawiają włosy, pocierają pryszcze, patrzą sobie głęboko w oczy. Czasem groźnie, czasem czule. Zawsze żenująco.

Są i tacy, którzy zamiast pakować w ciało lub w ducha, stawiają na rozwijanie się towarzysko. Jeden koleżka wyciska na klatę, jeden udziela mu wskazówek, dwóch asekuruje sztangę, kolejnych dwóch kibicuje. Bywa, nawet nierzadko, że któryś z takich socjoentuzjastów pojawi się na siłowni sam. Bez obawy, trening nie jest to dla niego stracony, gdzieżby. Zasiada sobie po prostu taki as polsatu na którymś z urządzeń do ćwiczeń i śle esemesy.

Najgorsze są jednak, nie mam wątpliwości, wszelkiej maści rzężenia, pohukiwania postękiwania, odgłosy które urastają tu do rangi cholernej sztuki. Mam w związku z tym takie przesłanie dla użytkowników siłowni. Moi drodzy, jeśli odgłosy, które towarzyszą waszym ćwiczeniom świadczą o tym, że trening może się zaraz skończyć urządzeniem nowej toalety na środku sali, odejmijcie sobie do diabła dziesięć czy piętnaście kilo! Uwierzcie, oralna defekacja nie jest ani trochę twardzielskia...

Joga jest mocno taka sobie. Zajęcia odbywają się w środy, piątki i niedziele o 19.30 w dużej sali gimnastycznej na piętrze. Oprócz mnie i Olivera uczęszcza na nie jakieś pięćdziesiąt niewiast. Parę w wieku, który z grzeczności można określić jako średni, większość jednak to studentki. Parę najwyraźniej zbyt często stołuje się w fastfoodach, większość jednak to doskonałe przykłady tego, jak kuchnia orientalna w naturalny sposób kształtuje zgrabne sylwetki. Doprawdy, dziwię się, że miejscowi młodzieńcy nie kwapią się, żeby dołączyć do grupy... Może to kwestia samej jogi w wersji chińskiej, którą z zajęć na zajęcia coraz trudniej zdzierżyć. Pół biedy jeszcze, że prowadząca ma głos jak z jakiejś dobranocki – przesłodzenie kojący, usypiający wręcz. Cała bieda, że za głosem idzie monotonia ćwiczeń. W Indonezji po paru minutach power jogi pot lał się z nas strumieniami. Tutaj po paru minutach niemrawo przechodzimy z pierwszej pozycji do drugiej. Z większą werwą ludzie przewracają się z boku na bok o czwartej nad ranem. W Indonezji po godzinnych zajęciach czułem się naładowany energią jak królik Duracell, stawy miałem porozciągane jak ludzik G.J. Joe. Tutaj po godzinie cieszę się, że wreszcie koniec. I wcale nie dziwię się Oliverowi, który zrzędzi niemiłosiernie na ten slow motion. Próbuję sobie wmówić, że taki charakter ćwiczeń pozwala na doprowadzenie poszczególnych pozycji do perfekcji. Że pozwala to na pomedytowanie nad oddechem i takie tam. Prawda jest jednak taka, że efekt na koniec zajęć jest marny, powoli więc tracę zapał.  

No, tyle. Gdybyśmy jeszcze, ostatnie słowo podsumowania miesiąca, mieli parę lekcji i paręset yuanów tygodniowo więcej, byłoby wręcz bombowo. Może coś się urodzi z jutrzejszego spotkania z Kevinem Liu. 

Virginia, Kevin, wcześniej Jilly – ci, którzy nie czytali pierwszego chińskiego Laowaia mogą się zastanawiać, skąd tyle zachodnich imion w Państwie Środka. Otóż, za przeproszeniem, z dupy. To nie tyle imiona, co ksywki, ksywki w żadnym razie nie oficjalne. Każdy Chińczyk po prostu, który wchodzi w kontakt z laowaiami, wybiera sobie laowaiskie imię. Dla obopólnej wygody. Powtórzyć standardowe chińskie ming zi składające się z trzech – czterech sylab nie jest trudno, ale zapamiętanie go wykracza już poza możliwości przeciętnego zjadacza bigmaków. Ruan Yue Ming, Tang Guo Hao, Cai Jiao Yi, Kao Ci Fa, Cao Mei San – z niczym się to to nie kojarzy, tony wariują, jeden wielki kerfuffle. Dzięki natomiast przybranym mianom zamiast pana Cao Mei San mamy, na przykład, pana Petera Cao. Od razu lepiej. Tak jak lepiej było dla wszystkich nazywać Li Jun Fana Brucem Lee, Chan Kong Sanowi  też przedstawianie się jako Jacky Chan na dobre wyszło.

Jak to jednak w Chinach, nawet niegłupi pomysł zaraz musi sprzaśnieć, zchińszczyć się musi. Tak tu już jest i tyle. Zamiast więc wybierać typowe, sprawdzone, nie budzące kontrowersji imiona, wielu zachłyśniętych niespodziewanie nabytą wolnością obywateli Li, Yi, Liu, Chang, Zhang, i czego tylko dusza zapragnie, staje się indywidualistami na całego. Normalnie dzieci Hollywoodu. Ogranicza ich tylko wyobraźnia i zasób słownictwa. Ale że zasób słownictwa często kończy się na poziomie beginner, wolność wyraża się w takich imionach jak Vanilla, Apple, Doo-doo, Snail, Dragon, Dragonboat, Monkey, Crocodile, Banana czy Kitty (nosicielki tego imienia niezmiennie witam: „hello Kitty”). Albo Kid. I dostaję później esemesa o treści: „Hello, this is Kid from EIC...” i zastanawiam się, skąd jakiś dzieciak – bo przecież nie koziołek – ma mój numer i czemu pisze się wielką literą i bez odpowiedniego article... A może dziewczę się naoglądało Casablanki najnormalniej w świecie...
                 
          Omawiane zjawisko z godną odnotowania autoironią pokazane zostało w jakimś hongkongskim bodajże filmie, który widziałem za poprzedniej chińskiej kadencji, a którego tytuł przez pięć lat zdążył ze mnie ulecieć. Nieważne. Ważne, że dwójka młodych i ładnych głównych bohaterów zapoznaje się ze sobą:
- My name is Chris.
- Is it short from Christopher?
- No, it’s from Christmas...
True story...


Klasyk na dziś:

JAK PŁAKAĆ Instrukcja
Nie bacząc na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania, pod czym należy rozumieć podchlipywanie ani nie wywołujące większego poruszenia, ani nie będące afrontem dla uśmiechu przez swą równoległość i tępe podobieństwo. Zwykłe, przeciętne chlipanie polega na ogólnym skurczu twarzy i dźwięku, któremu towarzyszą łzy i smarki, te ostatnie dopiero pod koniec, bowiem płacz kończy się, kiedy energicznie wysi±kać nos.
Aby płakać, skieruj wyobraźnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie uda, ponieważ nabrałeś zwyczaju wierzenia w świat zewnętrzny, pomyśl o kaczce, którą oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cieśninie Magellana, do których nie wpływa nigdy nikt.
Przechodząc do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz obiema rękami, dłonie do wewnątrz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw kurteczki, najlepiej w rogu pokoju. Średni czas trwania płaczu – trzy minuty.

Julio Cortázar, Opowieść o kronopiach i famach



Sunday, June 24, 2012

Laowai stepowy, Rozdział VI


Rozdział VI, w którym...

Chińska myśl szkoleniowa • chińska myśl biesiadna • dżuma • zima nie zaskakuje drogowców • blues for the red sun • chińska koncepcja segregacji i utylizacji odpadów na przykładzie pewnego podwórka w stolicy Mongolii Wewnętrznej • dzielnica porządnych ludzi • dobrodziejstwa uniwersyteckiej infrastruktury • nałogów ciąg dalszy


Hohhot, noc z niedzieli, 4 marca na poniedziałek, 5 marca 2012, dziewiąta
    
           
Dzisiejsza konferencja organizowana przez nasze Sunny English na kolana nas nie rzuciła ani po kątach nie porozrzucała, jak to konferencja. Pokazowa lekcja, choć z pewnością przemyślana i solidnie przetrenowana, była mocno monotematyczna. W gruncie rzeczy przez dobre pół godziny dzieci nauczyły się dwóch rzeczy. „Muffin” i „muffin man”. Za to prędko ich nie zapomną, piosenka niechybnie kotłowała im się po głowach do wieczora, a kto wie, czy muffin man nie został tej nocy bohaterem kilku konkretnie wykręconych koszmarów.
                
       Po lekcji w światła rzutnika wkroczył tajwański nauczycielski celebryta. Piszę tajwański, bo powiedziano mi, że tajwański. Gdyby nie to, w pierwszej chwili gotów byłbym się założyć, że to Filipińczyk. Zasadniczo kiedy widzimy niskiego drobnego jegomościa będącego tak wyrazistą fuzją przerysowanego gejowskiego looku i wypisanego dumnie w wielkim krzyżu dyndającym na szyi chrześcijaństwa, zwykle okazuje się być Filipińczykiem. Gość w każdym razie, przyznaję, nie był zły. Po angielsku nie wymiatał, ale nadrabiał mimiką, gestykulacją i ogólną pozytywną energią. Trochę nawet przeszkadzał w czytaniu.

Po tajwańskim belfrze nastąpiła jakaś miejscowa metodyczka. Ta już mówiła wyłącznie po chińsku. O czym? Nie mam pojęcia, sądząc po intonacji – recytowała książkę telefoniczną. Sądząc po czasie przemówienia – od deski do deski. A potem zapakowano nas do samochodów i powieziono w nieznane. Do jakiejś hotelowej restauracji. Rezygnuję dziś, za trzy akapity wyjaśnię czemu, z opisywania miliarda dań, które składały się na uroczysty lunch. Poprzestanę na dwóch spostrzeżeniach.

Raz. Chińczycy z północy niby piją niemało, ale natury oszukać nie sposób. Po pierwszej toastowej lampce wina parę miejscowych nauczycielek, w tym Amber, asystentka Renaty, poczerwieniało na twarzach, jakby sie dusiły. Nie jakieś tam rumieńce czy inne kolorki, wyglądały, jakby im miały głowy pęknąć! Niby śmiesznie, ale gdybym był z nimi sam, gdyby nie cała reszta  wrednie podśmiechująca się z towarzyszek, dzwoniłbym na pogotowie.

Dwa. Scenka rodzajowa, idealna ilustracja do hasła „biesiadowanie w Chinach” na wiki. Od półtorej godziny siedzimy w bez mała trzydzieści osób przy dwóch okrągłych stołach, na których obrotowych środkowych blatach pojawiają się coraz to nowe dania. Magia dalekowschodniej kuchni działa, jemy właściwie bez przerwy nie czując się wcale a wcale ociężale ni sennie. Ale wiadomo, mimo wszystko kreska na pasku najedzenia dochodzi do końca, powoli mamy dość. Wtedy znad karty dań i entego papierosa odzywa się mąż dyrektorki: „to co zamówimy jako danie główne?”

Udało się tym razem. Dwóch IT speców od siedmiu boleści po raz trzeci, do którego sztuka, nas nawiedziło, podłączyli co mieli podłączyć. Mamy internet. Jaram się. Do tego moja zdolna małżonka zhakowała fejsa i blogspota. Back to the future.

Dziś to ja obudziłem się ze spuchniętym gardłem. I katarem. Moim typowym katarem, który będzie mnie trzymał do wtorku wieczorem. Potworna jest ta świadomość, że dziś jest słabo, a jutro będzie jeszcze słabiej. Będę sobie ścierał i ścierał, niczym nieudany rysunek, coraz bardziej czerwony nos i nic się na to poradzić nie da. Wyrok bez możliwości odwołania. Życie. Za to świat już nie boli tak bardzo. „A nie mówiłem?” – Camus tryumfalnie uśmiecha się zza grobu... 


Hohhot, noc z poniedziałku, 5 marca, na wtorek, 6 marca 2012, kwadrans do północy


W nocy znów padał śnieg. Tym razem zrobiło się biało. Podwórko zrobiło się białe, chodniki zrobiły się białe, jezdnie zrobiły się białe. A potem śnieg się stopił. A potem znów zamarzł i zrobiło się lodowisko.

Miasta znają dwa sposoby walki z objawami zimy, tłumaczył mi kiedyś doradca finansowy, który wcześniej pracował w gdańskiej Zieleni Miejskiej. Dwa sposoby, jeden gorszy od drugiego. Można, na modłę skandynawską, posypywać śnieg żwirem. Wtedy kierowcy narzekają, że żwir pryskający spod kół innych samochodów rysuje lakier ich samochodów. Można, zgodnie z aktualną modą polską, wysypywać na ulice tony soli. Wtedy narzekają piesi, bo ohydna śnieżna breja niszczy im buty i pogłębia zimową depresję. Ludzie zawsze będą narzekać, tak już mają.

A skoro tak... Może warto pochylić się nad sposobem hohhotańskim? Polega on na tym, że nie robi się nic. Jezdnie są oblodzone, w związku z czym tak autobusy, jak i taksówki poruszają się jak muchy w smole. Tworzą się korki. Niezawodna z natury Renata zawiodła, spóźniła się na swoje lekcje czterdzieści minut. Moja asystentka zaś spadła po drodze do przedszkola z motoroweru i spóźniła się dziesięć minut. Powody do narzekania więc są, ale, jak już ustaliliśmy, ludzie zawsze będą narzekać, a przynajmniej koszta tego sposobu są żadne. I o ile ekologiczniej!

Mimo zimy, nasze dzisiejsze lekcje się odbyły. To pięknie, bo nauczyłem się czegoś bardzo ważnego o świecie. Tematem przewodnim było słowo ‘need’. Stojąc pod tablicą, na której chwilę wcześniej narysowałem słońce, zagaiłem: ‘I want to colour the sun. What colour do I need?’ To było pierwsze pytanie w tym ćwiczeniu, więc zacząłem od największego banału, chcąc uzyskać poprawną odpowiedź. A dzieci, jedno przez drugie, wykrzykują ‘red!’. ‘WTF?’, zadałem kolejne pytanie, na szczęście nie na głos. ‘WTF?’ – pytająco spojrzałem na Jilly, która asystowała mi podczas popołudniowych zajęć. Na co ona, nie bardzo chyba rozumiejąc, w czym problem, oświadczyła, że to przecież poprawna odpowiedź... No dobra, niech będzie, słońce istotnie bywa czerwone, uznajmy. Kolejna lekcja, to samo ćwiczenie. I te same entuzjastyczne okrzyki. ‘Red! red!’ Pamiętacie może ten zimnowojenny  żart o Rosjanach, co pomalowali Księżyc na czerwono? Chińczycy najwyraźniej poszli o krok dalej... A nawet dwa kroki. Nie dość, że zabrali się nie za skromny Księżyc, tylko od razu – konkretnie i bez kompleksów – za Słońce, to jeszcze cel osiągnęli bez zbędnego inwestowania w jakieś tam rakiety i szkolenia astronautów. Wszystko załatwili na miejscu propagandą. To trochę jak ten mag, który opracował nowatorską koncepcję czaru „niewidzialność” – zaklęcie sprowadzające ślepotę na wszystkie istoty w okolicy.

Wyprostowawszy elegancko sytuację mieszkaniową i zarobkową, mogliśmy wreszcie beztrosko poświęcić się zwiedzaniu miasta. W sobotę po raz kolejny przestudiowaliśmy nasz stary dobry przewodnik oraz mapę – jedną z nielicznych ruchomości poprzedniego ekscentrycznego lokatora, która nie trafiła do kosza. Za cel obraliśmy sobie dzielnicę muzułmańską.
           
        Ale-ale! Dygresja na temat kosza! Właściwie to do kosza nie trafiło nic, bo koszów na śmieci na naszym blokowisku nie ma. Ani kubłów, ani kontenerów, ani żadnych innych pojemników. Niestety, nie jest to skutkiem zaprzestania produkcji śmieci w Chinach. Nie, nie jest to również skutkiem osiągnięcia przez tutejsze gospodarstwa domowe stuprocentowego poziomu recyclingu odpadów. Po prostu śmieci zostawia się pod wiatą dla rowerów, tą samą, na której wciąż wiszą zeschłe pory. Pod wiatę codziennie podjeżdża rower z przyczepką. Z roweru zsiada dziadek i zabiera się za segregację odpadów. Selekcjonuje butelki, selekcjonuje puszki, selekcjonuje wszystko, co może dać mu premię na skupie. Reszta trafia na przyczepkę i jest gdzieś wywożona. System, wydawałoby się, mógłby się sprawdzać na wsi albo na osiedlach domków jednorodzinnych – których w Chinach, swoją drogą, jeszcze nie widziałem – a nie na naszym podwórku, gdzie w pojedynczym bloku jest około pięćdziesięciu mieszkań. O dziwo – sprawdza się. Poszczególne śmieci nie zalegają dłużej niż jeden dzień. Do tego wiadomo, że są segregowane, bo segregowanie ich leży nie tyle w obowiązku, co w najlepszym interesie dziadka. Zebrane przez niego butelki i puszki przekładają się na konkretne kilka jiao do pensji. Jeszcze jedna rzecz warta jest uwagi. Praktycznie nikt nie używa tu worków na śmieci. Ludzie oszczędzają i pakują śmieci do siatek. A ponieważ od 2008 roku siatek nie dostaje się z automatu do każdych zakupów, trzeba o nie albo ładnie poprosić, albo zapłacić, pakują swe śmieci porządnie. Z bólem muszę skonkludować, że system „dziadek na rowerku” sprawdza się lepiej niż system „kubeł i śmieciarka” na naszym podwórku w Gdańsku. Podwórku, które byłoby wręcz piękne, gdyby nie to, że przez większość czasu śmieci walają się po ziemi, a na moje prośby o zorganizowanie pojemników do segregacji odpadów panie z administracji kręcą tylko głowami i mówią, że jest za dużo wspólnot, za dużo firm, i generalnie nie da rady.

Koniec dygresji. Dojeżdżamy do Victory Mall, puszczamy się spacerem na zachód wzdłuż głównej ulicy, po dwudziestu minutach, wliczając w to zaglądanie do co ciekawszych sklepów, dochodzimy do dzielnicy muzułmańskiej. Nie da się przegapić. Nie tylko ze względu na, jak wszędzie absurdalnie wielki, gmach Holiday Inn stojący na jej granicy. Wszystko wokół po prostu nagle się zmienia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, że się tak, z braku bardziej kreatywnego porównania, wyrażę. Milkną sklepowe megafony. Architektura staje się mniej wybujała, mniej przytłaczająca. Uspokaja się, przysiada jakby leniwie na ziemi. Jednocześnie dachy rozkwitają bujnymi kopułami. Okna przestają skrzyć się lustrzanymi szybami, wydłużają się i nabierają zgrabnych orientalnych łuków. Przybywa zieleni. Tak zimnej zieleni drzew iglastych, jak i zieleni szyldów i ścian budynków. W przysłowiowym cieniu starego meczetu, wokół przyjemnie pachnących straganów z pieczywem i najróżniejszymi ciastkami krzątają się mężczyźni w białych toczkach i kobiety w chustach. Nie trzeba wielkiego obycia, by rozpoznać w nich przedstawicieli Hui, jednej z oklepanych pięćdziesięciu sześciu chińskich mniejszości. Jest coś niesamowitego w ogorzałych, rumianych twarzach, na swój sposób dostojnych. W lekko skośnych oczach, patrzących na świat z wrodzonym rozsądkiem i filozoficznym spokojem. W szczerej, skromnej, pełnej dystansu postawie. Coś, co sprawia, że Hui sprawiają wrażenie ludzi do głębi uczciwych, dobrych. Najbardziej niesamowite jest to, że właściwie nie ma od tego wrażenia wyjątków. Uczciwymi, dobrymi ludźmi wydają się wszyscy Hui, jakich widziałem.

Nawet jednak ten, co za nic ma intuicję, pierwsze wrażenia i inne gusła, którymi zajmuje się psychologia poznawcza, tak czy inaczej musi do wniosku, że Hui to ludzie porządni. Wystarczy, że wstąpi na obiad do jednej z prowadzonych przez nich restauracji. Restauracje Hui to jakiś ewenement. Z jednej strony są to biznesy wybitnie rodzinne. Kiedy do nich nie zajrzeć, wszyscy są na miejscu. Zobaczmy.

Dorastający chłopcy zagniatają ciasto na makaron. Zagniecione ciasto kroją w długie paski, którym następnie nadają sprężystości wielokrotnie rozciągając je i uderzając ich pękami o blat stołu. Odgłos głośnego klapania na bieżąco przygotowywanego makaronu o blat kuchenny towarzyszący posiłkowi jest bardzo charakterystyczny i bardzo przyjemny. Efekt natomiast powyższych zabiegów przechodzi wszelkie pojęcie. Lamian, bo tak się ów makaron nazywa, podaje się najczęściej – choć opcji jest w bród – z aromatycznym sosem pomidorowym pełnym drobno posiekanej baraniny, tofu, marchwi i papryki. Smak jego jest jednak tak niezrównany, że śmiało można go jeść jedynie z odrobiną tłuszczu i szczyptą kolendry. Do tego powinien być przechowywany w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w Sèvres jako wzorzec ‘al dente’.

Dziewczęta przyjmują zamówienia. Po przekazaniu ich do kuchni, przynoszą do stolika czarki i  dzbanek herbaty. Herbata jest taka, jak akurat się nawinie. W Hohhocie nawinęły się daktyle i jakieś czerwone owoce wielkości rodzynek. Moc herbaty jest zależna od tego, ile razy dana porcja herbaty, daktyli i czerwonych owoców była już zalewana. Temperatura jest zależna od tego, ile ostygłej herbaty było w dzbanku zanim uzupełniono go gorącą wodą. Jakby się jednak powyższe zmienne nie kształtowały o danej porze danego dnia, herbata zawsze jest smaczna. I zawsze jest za darmo. I do woli.

Starsze kobiety siekają warzywa lub nadziewają na patyczki kawałki mięsa. Lub, jeśli akurat nie ma niczego do posiekania i ponadziewania, plotkują sobie. Lub siedzą po prostu i kontemplują egzystencję. Wolno im, już się w życiu napracowały.

Starsi mężczyźni pełnią funkcje gospodarzy, których oczy wszystkich członków rodziny tuczą. Krzątają się, przechadzają, doglądają. Nie lenią się przy tym w żadnym razie, jak trzeba przytaszczyć ogromny czajnik sprzed wejścia, są do tego pierwsi. Podejrzewam, że mogą być również odpowiedzialni za organizowanie dostaw potrzebnych do przygotowywania dań surowców.  

Z jednej strony więc, powtórzmy, biznes rodzinny. Z drugiej strony wszystkie restauracje Hui są do siebie tak podobne, jakby działały na zasadach franczyzy, co jednak ze względów technicznych trudno sobie wyobrazić. W każdym razie... Zielony szyld, wspomniany już wiecznie bulgoczący na rozgrzanych kawałach jakiegoś materiału opałowego czajnik z wodą przed wejściem, sala podzielona szybą na część jadalną i część kuchenną, wreszcie menu ze zdjęciami dziesiątek dań na ścianie, takie samo tu, jak w naszej ulubionej restauracji w Guangzhou, dwa tysiące kilometrów stąd. Te same nazwy, te same zdjęcia. Aż się łezka w oku kręci, ot przywiązanie do marki...

Dzielnica muzułmańska, poza przepysznym jedzeniem, oferuje mnóstwo nieco szemranych opcji alternatywnych dla absurdalnie drogich oryginalnych sklepów, o których pisałem w poprzednim rozdziale. Trafiliśmy podczas tego pierwszego spaceru na cały pasaż ze sklepikami wypełnionymi spodniami Levi’s, Lee, Burberry, Calvin Klein, Hermès, kurtkami Camel Active, butami Jeep i Columbia, torbami skórzanymi . Nawet parę rzeczy Jacka Wolfskina się zaplątało. Spodnie kosztują od 30 do 110 złotych, kurtki, buty i torby w okolicach 140 złotych. Trzeba jednak kupować uważnie. Część rzeczy wygląda, jakby zostały uczciwie wyniesione z fabryki tylnymi drzwiami, ewentualnie jakby spadły z ciężarówki. To samo, co w drogich sklepach, czasem nawet mają autentycznie wyglądające etykietki z kosmicznymi cenami w Hongkong dolarach. Sporo jest jednak mniej lub bardziej udanych podrób. Najłatwiej rozpoznać je po niewielkich błędach w napisach na naszywkach, wszywkach i metkach. Nie wiem, skąd to się bierze, ale jest to jakaś chińska przypadłość, na którą zwróciliśmy uwagę już podczas pierwszego pobytu w Państwie Środka. Często pomylone są podobne kształtem litery: „l” z „t” i „i”, „a” z „o”, „E” z „B” i „F”, często brakuje spacji lub spacji jest za dużo. Wygląda to trochę tak, jakby fałszywą metkę sporządzano na podstawie zdjęcia w bardzo słabej rozdzielczości i nie zainwestowano przy tym w zatrudnienie kogoś, kto cokolwiek klei po angielsku. Taka kurtka Jeep może więc być całkiem niezłej jakości i na pierwszy rzut oka nie różnić się od oryginału, ale stoi na niej „AMBRICAN LEGEND”. Nie żebym był wielkim wyznawcą markowych produktów, ale to już trochę bieda. Lepszy chyba ciuch ewidentnie niemarkowy niż nieudolnie markowy udający. Na własne potrzeby sformułowałem w każdym razie teorię, która zakłada, że jeśli na metce z instrukcjami prania jest bezbłędny napis po polsku, to wyrób można brać w ciemno. W zgodzie z ową teorią nabyłem sobie kurtkę przeciwdeszczową Jack Wolfskin, 110 zeta, pewno przyda się za parę miesięcy w Norwegii.

Mała anegdotka przypomniała mi się w związku z powyższym. Za poprzedniej chińskiej przygody trafiłem w ulubionym outlecie na gatki marki Cropp. Polskiej marki, z tego co wiem. Metka z instrukcjami prania była bezbłędna, nie ulega wątpliwości, że gatki były, jak to się mówi, oryginalne. Jedna rzecz się nie zgadzała: na metce stało, że wyprodukowano je w Polsce. Ponieważ zapłaciłem za nie pięć zeta, jest więcej niż pewne, że nie przyjechały one z Polski, tylko zostały wyprodukowane na miejscu, w Chinach. Metka najzwyczajniej w świecie wciskała byczą kupę. Niewesoła wiadomość dla idealistów, którzy próbują nie kupować produktów ‘made in China’...    
        
        Z uwagi na niezrównaną muzułmańską restaurację, pewno zostalibyśmy stałymi bywalcami dzielnicy Hui, gdyby niedzielny spacer nie przyniósł nam odkrycia podobnego skarbu prawie że na naszym własnym podwórku. Właściwie skarbu takiego samego, restauracja prowadzona przez rodzinę Hui co do joty zgadza się z poczynionym nieco wyżej generycznym opisem. Ma do tego bonus – dwie młode kelnerki, chyba bliźniaczki dwujajowe. Ich perlisty śmiech po prostu zwala z nóg, śmieją się głośno i pod byle pretekstem, śmieją się, jakby je ktoś łaskotał, śmieją się tak wesoło, tak beztrosko, jakby nigdy w życiu nie spotkało je nic niemiłego. Nic tylko nagrać komórką i ustawić sobie na budzik.

Jak to w resto Hui, dziewczęta są na posterunku praktycznie zawsze, jak zresztą cała sympatyczna rodzina. Najbardziej urzekające w tym familijnym biznesie jest to, że nikt nie robi niczego na odwal, nikt się nigdzie nie spieszy, nie patrzy na zegarek, licząc minuty do wyjścia. Tak jak dla mnie praca za granicą nie jest do końca pracą, bo w pewnym sensie jestem na wakacjach, tak dla nich praca nie jest do końca pracą, bo w pewnym sensie cały czas są w domu. To tutaj rozgrywa się ich życie, i wygląda na to, że są z tego życia bardzo zadowoleni. Działa na nas ta niesamowita atmosfera, przyciąga nas w nie mniejszym stopniu niż samo jedzenie. Dość powiedzieć, że odkąd trafiliśmy do restauracyjki z zielonym szyldem po raz pierwszy, jesteśmy w niej właściwie codziennie...

Powyższy skarb, jak się okazało, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, czy może wisienką na torcie. Tort przyjmuje formę długiej, szerokiej ulicy, miejscami nieformalnie zamienionej w deptak, zdobnej licznymi sklepikami oraz straganikami z nai cha i rozmaitymi przekąskami. Okazja do tortu jest taka, że w naszym najbliższym sąsiedztwie znajdują się trzy uniwersytety: Inner Mongolian University, Inner Mongolian Normal University i Inner Mongolian Agricultural University. To tu studenci obu uczelni robią zakupy, stołują się, spędzają wieczory. Aura nie pozwala na razie na eskalację studenckiej atmosfery na miarę olśniewającej Hamra, dzielnicy uniwersyteckiej w Bejrucie, ale tak czy inaczej przyjemnie po prostu tu być, nawet jeśli nie ma się niczego konkretnego do załatwienia.

Na koniec uzupełnię jeszcze sprawozdanie dla entuzjastów nałogów rozpoczęte w poprzednim rozdziale. Było o alkoholu, niech będzie i o papierosach. Jest tak sobie. Wybór mniejszy niż w Indonezji, która też przecież szybko przestała zachwycać, jak tylko się kreteki znudziły. Może inaczej, marek jest w bród, za ladą aż kolorowo, tylko praktycznie wszystko miejscowe, jakieś takie ciężkie i zupełnie niesmaczne. Najlżejsze i najznośniejsze papierosy, jakie znalazłem to Kenty o współczynnikach 4mg - 4mg - 0,4mg. A i tak smakują, jakby miały co najmniej dwa razy więcej. Ujdą też cienkie mentole Esse, jedyne mentole, jakie wpadły mi tu pod zapalniczkę oprócz zielonych Marlboro, które ktoś przywiózł Richardowi z Little London z Filipin. Generalnie bardzo słabo jest z markami zachodnimi. Są niby czerwone i złote Marlboro, ale nijak nie smakują jak Marlboro. Szkoda, bo w Guangzhou było wszystko – od pełnego asortymentu Davidoffów przez importowane cudeńka w rodzaju Pink Elephantów i Black Devilów, smaków więcej niż w dobrej lodziarni, po zgrabne cygaretki w pudełeczkach, które aż żal było wyrzucać. A tu taka posucha...

Cenowo jest w miarę. Paczka czegoś w miarę do zaakceptowania kosztuje od 5 do 7,5 zł. Jedno, co miłośników tytoniu w Hohhocie może naprawdę urzec to rekordy. Są jakieś magiczne fajencje po 200 yuanów (100 złotych) za paczkę, paczka swoją drogą jakoś wcale nie zwala z nóg, wygląda jak każda inna. Niestety nie było mi dane spróbować i sam na pewno w nie nie zainwestuję, może jeszcze mi się poszczęści i ktoś mnie poczęstuje, nie omieszkam podzielić się wrażeniami. Na drugim biegunie mamy najtańsze peciszcza, jakie kiedykolwiek widziałem... Uwaga: 1,25 zł za paczkę! Paczka niczego sobie, miękka, z rączymi mongolskimi konikami. Piszę „widziałem”, a nie „paliłem”, bo zapalić nie miałem jeszcze odwagi. Chciałbym jednak w miarę możliwości wrócić do Polski jakoś inaczej niż w trumnie. Ale bez obawy, nabędę karton przed wyjazdem, każdy chętny posmakuje.         



Klasyk na dziś:

Dla kogoś zamkniętego jak on w fortecy rzeczywistości pisanej te burzliwe zebrania, które zaczynały się w księgarni o szóstej po południu, a kończyły o świcie w burdelach, były objawieniem. Nigdy dotychczas nie przyszło mu na myśl, że literatura jest najlepszą zabawką, jaką wymyślono, żeby drwić z ludzi, tak jak to wykazał Alvaro pewnej pijackiej nocy.

Gabriel García Márquez, Sto lat samotności