Thursday, April 26, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział XXVII



Rozdział XXVII, w którym...

A Day with Dayak • Durga powraca • co słychać w studio • (dź)jaram się, czyli koszta i benefita bólu • ostatni wieczór z Ankerem – farewell to Indonesia

Jakarta, noc ze soboty, 11 lutego na niedzielę , 12 lutego 2012, pół do pierwszej
                 

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

           Dwa kawałki drewna uderzają o siebie rytmicznie, sucho. Po jednej stronie, tej zakończonej igłą, leży czyjeś ciało. Po drugiej stronie, tej wprawiającej kawałki drewna w ruch, siedzi drobny mężczyzna. Jest nagi. Prawie nagi. Ma na sobie przepaskę biodrową i czapkę, zrobioną z koralików i zwieńczoną ogromnymi piórami. Większość jego ciała pokrywają tatuaże. Można by pomyśleć, że na imprezę A Day with Dayak zaproszono jakiegoś borneańskiego szamana, gdyby nie czarne gumowe rękawiczki i okrągłe profesorskie okulary, przez które mężczyzna uważnie obserwuje powstający na leżącym przed nim ciele rysunek. Czarna gwiazda z wpisaną w nią spiralą. Igła porusza się szybko, kawałki drewna trzepoczą niczym skrzydła motyla. Moment przerwy, drugi mężczyzna, równie drobny, równie półnagi i równie szczodrze pokryty tatuażami ściera krew z powstającego na ciele rysunku. Ten zamiast czapki ma na głowie melonik. Z mniejszymi piórami. Asystent. Skin stretcher. Wokół maty, na której leży ciało, leżą małpie czaszki. Między czaszkami kłębi się tłum gapiów. Wśród nich ja. Tak właśnie poznałem Durgę.
           
            Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

       Trudno mówić o Durdze nie słysząc w tle charakterystycznego dźwięku kołaczących o siebie drewnianych pałek. Pałki są długie na jakieś czterdzieści centymetrów. Jedna z nich, ktorą Durga trzyma w lewej ręce, zakończona jest igłą. W prawej ręce trzyma drugą, którą uderza w tę pierwszą, wprowadzając tusz w warstwę skóry właściwej. Uprawiając prawie tak starą jak ludzkość sztukę tatuażu. Sztukę, która jeszcze kilkadziesiat lat temu w swoim lokalnie zróżnicowanym i – prawie że – pierwotnym wydaniu kultywowana była w większości dzisiejszej Indonezji, od Wysp Mentawai, przez Borneo, Sulawesi, Nusa Tenggara, wyspy Nias, aż po Papuę.

Durga, czyli właściwie Aman Durga Sipatiti, urodził się i wychował w Jakarcie. Po studiach na wydziale sztuki uniwersytetu w Yogyakarcie, przez pięć lat mieszkał i pracował w Niemczech, głównie w Berlinie, choć zahaczył i o Bawarię. Stamtąd udał się do Los Angeles, gdzie terminował u jednego z największych mistrzów tatuażu tradycyjnego, Su’a Sulu’ape FreeWinda w kultowym Black Wave Studio. Wiele nauczył się też ponoć od innej sławy – Seymoura Kahiliaulani Kaniho-Lindsey’a, który w owym czasie w owym studio również tworzył.

W 2008 Durga wrócił do Jakarty, gdzie od tego czasu praktykuje, nie rezygnując przy tym jednak z regularnego pojawiania się na największych światowych imprezach spod znaku igły i tuszu. Oraz, z racji unikalności swojej specjalizacji i niewątpliwego talentu, z pojawiania się w branżowych periodykach. Warto – i, dla uzupełnienia obrazu, należy – wspomnieć jeszcze, że twórcza aktywność Durgi ma i swoje niekomercyjne oblicze. Indonezyjski mistrz kilka lat temu przedsięwziął wciąż trwający projekt Mentawai Tattoo Revival. Celem jego jest ożywienie tradycji tatuażu, która wśród licznych społeczności krajowców dawniej powszechnie ją kultywujących, jest, z wielu powodów, na wymarciu. W ramach MTR Durga regularnie odwiedza między innymi wyspę Siberut w archipelagu Mentawai – nieopodal zachodnich brzegów Sumatry – gdzie nieodpłatnie, i masowo, tatuuje tubylców, jednocześnie ucząc się i szukając inspiracji w kontakcie z plemiennymi starszymi, którzy pamiętają jeszcze dawne wytatuowane czasy.

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

Po raz drugi spotkałem Durgę trzy tygodnie temu w jego studio przy Jalan Cikini Raya. Tak jak ludzie z medycznym wyrokiem śmierci próbują odhaczyć jak najwięcej punktów na swojej Bucket List, tak ja, wiedząc, że został mi miesiąc do wyjazdu z Indonezji, zabrałem się za wykorzystywanie możliwości, które mogą nie nadarzyć się przez dobre kilka lat. Albo nigdy. Wypad na Bali i możliwość zjechania piekielnej rajskiej wyspy w jadowitej recenzji sobie odpuściłem. Miałem cztery dni wolnego z okazji Chińskiego Nowego Roku, ale wolałem się lenić, niż cierpieć w imię niezbyt gratyfikującej sztuki reportażu. Zgłębienia tematu hand-tapping tattoo nie mogłem sobie jednak darować. Przed wyprawą do studia nie wiedziałem jeszcze, czy chcę zrobić sobie tę krzywdę czy nie. Wcześniejsza wymiana maili z Durgą zaowocowała jeszcze jedną opcją. Że będę chciał, ale nie będzie mnie na to stać. Okrągły milion rupii – zgodnie z aktualnym kursem: 350 zeta – za godzinę... Wyjaśnienie, że to cena dla wszystkich: brązowych, białych, żółtych, zielonych, czarnych i niebieskich, bez względu na to, czy są tubylcami, obcokrajowcami czy przybyszami z kosmosu, było marnym pocieszeniem. Postanowiłem jednak pojechać do studia i ewentualnie martwić się później. No i wpadłem.

Przeczuwałem to chyba już przekraczając próg i zamykając za sobą ciężkie drewniane drzwi, nad którymi, na złotawych łańcuchach, kołysał się szyld. Pełen vintage. Wchodziłem po stromych skrzypiących cichutko schodach powoli, jakby dając sobie jeszcze czas na wycofanie się. Jednocześnie, oglądając dziesiątki czarno-białych fotografii porozwieszanych na ścianach w kolorze zgniłej zieleni – takiej, jaką nie do końca udało mi się osiągnąć w naszej kuchni – coraz bardziej dawałem się pochłonąć unikalnej atmosferze studio. Jeśli traficie w miejsce tak czyste i zadbane w realiach indonezyjskich – już samo w sobie jest to niesamowite. Jeśli do tego urządzono je z takim smakiem, taką niedbałą elegancją, prawdopodobnie to nie dzieje się naprawdę. Nie dzieje się to na Jawie, że tak powiem. Polecam się uszczypnąć. Jakbyśmy się jednak u Durgi nie szczypali, na piętrze mieści się niewielki przedpokój zamieniony w muzeum pełne wymyślnych instrumentów do tatuowania. Z przedpokoju wchodzi się do jasnego, przestronnego studio. Studio dzieli się na część zabiegową – czy też może, bardziej romantycznie: ceremonialną – i gabinet. Gabinet z prawdziwego zdarzenia, z masywnymi biurkami, fotelami i stolikami, na ktorych, w przysłowiowym artystycznym nieładzie, porozrzucane są rysunki, projekty oraz stosy albumów i książek. Jeszcze więcej książek, w tym mnóstwo poświęconych anatomii, historii i antropologii, spoczywa na półkach zajmującej całą ścianę biblioteczki oraz mniejszych witrynek. Gdzie nie stoją książki, tam swoje miejsce znalazły najróżniejsze i najdziwaczniejsze bibeloty. Tradycyjne sztylety, rogi, biżuteria, elementy ubioru. I maski, które, w towarzystwie kilimów i kolejnych kilku dziesiątek fotografii, zdobią ściany. Znad tego wszystkiego, z właściwym sobie filozoficznym dystansem, spoglądają na gości małpie czaszki.

Z lekkich, pachnących kłębów dymu tytoniowego i muzyki Edith Piaf, nieco mistycznie, choć bez cienia pretensjonalności, wyłania się drobna postać Durgi. Znad delikatnych drucianych okularów spogląda nie tylko oddany sztuce tatuażu artysta, ale też, a może przede wszystkim, badacz.

Cóż więcej rzec, po pół godzinie rozmowy nie pozostawało mi nic innego, jak ustalić, że wytapowanie interesującego mnie wzoru – nad którym mieliśmy jeszcze debatować i dopracowywać go mailowo, zajmie do pięciu godzin. Czyli pochłonie połowę mojej miesięcznej pensji.

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.
       
       Nadszeszła pora, by doświadczyć pradawnego dźwięku na własnej skórze. Ostatnia podróż do centrum zestawem taksówki, dwóch autobusów transjakarty i kolejnej taksówki jakoś nie wprowadziła mnie w sentymentalny nastrój. Tak czy owak, pierwsza po południu. Durga i jego asystent już na mnie czekali. Zaczęliśmy od golenia i odręcznego rysunku czerwonym mazakiem na przedramieniu. Akwatyczne spirale, intrygujące oczka, tak jak chciałem. Kilka korekt szczegółów, wreszcie test lustra. Jest dobrze, przy wykręcaniu ręki na wszystkie strony wzór wygląda dobrze. Zatem ostateczna decyzja: zostajemy przy przedramieniu. Piszczel innym razem. Mała dygresja na temat lusta. Lustro znajduje się w najczystszej chyba łazience, z jaką przyszło mi obcować w Indonezji. W ogóle część zabiegowa studia wycisnęłaby z agentów sanepidu łzy szczęścia. Albo raczej jęk zawodu. Tak jak w Polsce, wszystko prawie, łacznie z lampami i pojemnikami z preparatami odkażajacymi, owinięte jest folią. Durga do drewnianych pałek montuje taśmą jednorazowe igły, dokładnie takie same, jak do maszynek. Siódemki i jedenastki w tym przypadku. Tusz też jest ten sam. Tradycyjny, roślinny, byłby mniej trwały, tatuaż szybciej traciłby kolor, zacierałby się kształt. To tak gwoli uspokojenia najbliższych, którzy łapią się teraz za głowę i robią zakłady, czy dostanę aidsa, czy żółtaczki. Ostatni papieros i na matę.

Pozycja mało wygodna, na brzuchu z wygiętą do tyłu ręką, ale cóż, sam chciałem. Asystent odkaża, wazelinuje, wreszcie napina skórę. Chwila prawdy. Durga mówił, że ból przy tradycyjnym tatuowaniu jest inny niż przy klasycznej maszynce. Jeszcze chwila. Jest dobrze. Nie boli. Albo raczej boli, ale jednak w znajomy, przyjemny sposób. Przez jakiś czas leżę wsłuchując się w stukot pałek i kojącą muzykę, później rozważam zaśnięcie, wreszcie proszę Renatę – miło, że chciała mi towarzyszyć – o Wprost.

Często bywa tak, że ból na początku jest nikły, wzrasta jednak wraz z kolejnymi wkłuciami igły w dane miejsce. Skóra po kontakcie z igłą nieco puchnie, naturalna reakcja organizmu, ale cienie trzeba zrobić. Jeżdżenie igłą po podrażnionym miejscu bywa nieprzyjemne. Tym razem nic takiego nie ma miejsca. Na miłej lekturze schodzi mi pierwsza godzina czy półtorej. Do studia wchodzą znajomi Durgi. Tatuaże, dredy. Utwierdzam się w przekonaniu, że tutejszym mężczyźnom zdecydowanie najlepiej jest w długich włosach. Robimy przerwę. Znajomi przynieśli nowy szyld. Na papierosie Durga zjeżdża ich, że logo miało być brązowe, a nie szare. Mają poprawić.

Wracamy na górę. Durga podaje mi kubek nalanego z kanistra wina palmowego (jeden z niewielu nieowiniętych folią przedmiotów), którym obaj z asystentem się raczą, przepijając je importowanym piwem San Miguel. Śmiesznie. Ale cóż, jeśli chodzi o nich, dopóki spiralne linie są równiutkie, nie mam nic przeciwko. Jeśli chodzi o mnie, zawsze mi się wydawało, że przy sensownych ilościach trunku to rozrzedzenie krwi to bujda. Wino jest wyśmienite, gęstawe i słodkie, przypomina mi moje domowe wino z Polski.  Na matę.  

Po trzeciej godzinie i pod koniec Wprost Durga oświadcza, że mamy za sobą około dziewięćdziesięciu procent zabawy. No proszę, a ja nawet nie zdążyłem odpalić sobie w słuchawkach Fragile’a, którego specjalnie na tę okazję przygotowałem... Mój telefon w jakiś magiczny sposób przy odtwarzaniu wyświetla teksty utwórów, takiegoż to odkrycia podczas owych przygotowań dokonałem! No nic. Jeszcze odrobina rytmicznego stukotu, iście tybetańskie dorabianie źrenic i gotowe. Świeży czarny wzór wygląda jeszcze lepiej niż czerwony szkic. Jestem w pełni zadowolony. Sprawnie poszło, nastawiłem się na te pięć godzin i pięć baniek, a tu miła niespodzianka – trzy i pół godziny i tyleż milionów rupii. A taka frajda. Ech, żebym się tak dobrze bawił u mojej dentystki...
  
Ogladałem kiedyś jakiś film dokumentalny o tradycyjnych tatuażach. Ale takich tradycyjnych tradycyjnych, wioska z chatkami krytymi liśćmi palmowymi, dwa dziadki z pałkami tatuowały przy ognisku jakiegoś długowłosego młodzieńca. Wyglądał mi na Indianina, ale wtedy się jeszcze za bardzo nie znałem. Jak skończyli dziaranie uda, młodzieniec wskoczył na nieosiodłanego konia i pomknął na nim wzdłuż plaży, powiewając włosami. Zafrapowało mnie to, pamiętam, bo przecież bakterie, wirusy i tak dalej, świadomość ich istnienia wykazywana przez zachodnie dzieci jest zdumiewająca. Więc tradycja tradycją, ale spodziewałem się dziś jakiegoś standardowego opatrunku. Niekoniecznie, okazuje się. Durga tłumaczy, że tatuaże tradycyjne goją się szybciej niż te maszynkowe i zwykle po prostu zostawia je, jak są. Można przez parę dni smarować je bepanthenem, jak się chce. Dopiero kiedy wyjaśniłem, że będziemy wracać do domu tłoczną transjakartą, zostałem standardowo posmarowany, owinięty folią i zaklejony plastrem. Muszę jednak przyznać, że coś jest na rzeczy. Po pierwsze skóra po tatuowaniu praktycznie nie była opuchnięta. Po drugie, zdjąwszy zaraz po powrocie opatrunek zauważyłem nie bez zdziwienia, że przedramię nie jest ani trochę obolałe a z tatuażu nic się nie sączy, jak to zwykle było. Nic tylko wskoczyć na rumaka, na oklep, i pomknąć w stronę zachodzącego słońca...   

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

Ciągle pobrzmiewa mi w głowie. Po raz ostatni spędzam dziś wieczór na moim patio. Patrzę tak na ten nowy dziarski nabytek na ciele i... czuję niedosyt. Jakby tak pociągnąć te spirale na resztę przedramienia... Jakby dodać jeszcze parę par hattifnacich oczek... Indonezja nie rzuciła mnie na kolana, ale nie ma bata, muszę tu wrócić. Choćby dla odrobiny rozkosznego bólu u Durgi. I kilku ulubionych jadłodajni. I, jakże by inaczej, do funeralnego raju Tana Toraja... Jakieś zacne towarzystwo się pisze?

Ostatni Anker za wasze zdrowie wychylony. Następny toast – Tsingdao, Harbinem albo innym, mongolskim, cudem świata – w Hohhocie. Aye!





Wednesday, April 18, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział XXV, (cz.2)

Rozdział XXV, w którym...

Winko winko winko • welcome to Yogyakarta, Indonesia, the town of becaks • pęknij z przejedzenia za jedyne 6,5 PLN • przeklęci przewodnicy • na urodzinach u księżniczki • powrót Pana Czapeczki • pięciogwiazdkowa sjesta na zastygłej lawie • słodki koszmar Parangtritis po raz drugi • deszczowy wieczór z jazzem i Ronaldem Mc Donaldem • pięć żon sułtana Hamengkubuwono IX • sorri miss, welcome back to Jakarta

Hohhot, noc z soboty, 17 marca na niedzielę, 18 marca 2012 (Dzień Świętego Patryka), dochodzi północ
Hohhot, noc z piątku, 6 kwietnia na sobotę, 7 kwietnia 2012, pół do pierwszej
Hohhot, noc z Wielkiej Soboty, 7 kwietnia, na Niedzielę Wielkanocną, 8 kwietnia 2012, za dziesięć druga
Hohhot, 12 kwietnia 2012, pięć minut po południu, pięć minut po podwójnym cheesie w zestawie
Hohhot, noc z soboty, 14 kwietnia na niedzielę, 15 kwietnia 2012, jakoś koło trzeciej

Poniedziałek, 30 stycznia. Jedziemy dalej po prawdziwej Indonezji. Prawdziwym pociągiem, klasa bisnis, która, jak już pisałem przy okazji podróży z Surabayi do Semarang, choć w sumie znośna, znajduje się na antypodach klasy business w wydaniu samolotowym. Syf jest przeokrutny, na podłodze walają się resztki jedzenia i tony najbardziej wymyślnych śmieci. Siedzenia, które podczas podróży trzygodzinnej dawały radę, podczas podróży całonocnej dawały, dla odmiany, się we znaki. Moim  starym plecom. Elementy szkieletu wbijały się we mnie na tyle zajadle, że zacząłem z zazdrością zerkać na sptrytnych współpasażerów, którzy wykosztowali się na kuszetki. Kuszetki dostęne są w dwóch wersjach. Wersja standard kosztuje 5000 rupii i składa się z folii, którą rozkłada się na lepkiej od wylanych napojów podłodze. I w kimono. Wersja ekonomi, zwana również intelectual lub insomniac, to świeża gazeta za 2000 rupii. Działa podobnie, tyle że jest mniej odporna na wilgoć. Za to jeśli ktoś poczuje potrzebę dokulturalnienia się lub po prostu ma kłopoty z zasnięciem, może sobie poczytać. Miejscowi podróżnicy, prawdziwi wyjadacze, rozkładają swoje kuszetki między dwoma oparciami siedzeń w ten sposób, że z improwizowanego szałasu wystają im tylko bose stopy. Chroni ich to nie tylko przed ewentualnym przeciekającym dachem, ale i przed tłumami wszelkiej maści sprzedawców, którzy wsiadają do pociągu na każdej praktycznie stacji, po czym przemierzają kolejne wagony, gromkimi okrzykami zachwalając swoje dobra. Oferują zarówno przekąski, takie jak gotowana kukurydza czy orzeszki ziemne, jak i napoje. ‘Kopi, kopi kopi’, ‘milo, milo, milo’, ‘kola, kola, kola’ – nie sposób umrzeć tu z pragnienia. Niestety ‘winko, winko, winko’, choć okrzyk wcale mi się nie przyśnił, Ania też go słyszała, okazało się nie mieć nic wspólnego z winkiem... Dobra wiadomość dla przeciwników zabójczego dymu tytoniowego: większość pasażerów pali swoje kreteki w przejściach między wagonami.

Wtorek, 31 stycznia. Całkiem sprawnie przemknęliśmy się przez komitet powitalny ustawiony wzdłuż alejki prowadzącej z dworca na Jalan Malioboro.  ‘becak, becak, mister’ co i rusz padało gdzieś z mroku nocy, ale szybko zostawało za naszymi plecami. Jeden tylko z kierowców  wbił nas na moment w ziemię swoim oryginalnym tekstem: ‘Welcome to Yogyakarta, Indonesia.’ Chwila na uniesienie brwi i ‘Specially for you, there is a becak!’ No proszę, jak sprzedażowo!

Niesamowicie wygląda Jalan Malioboro o pątej nad ranem. Latarnie wciąż świeciły, nad pustymi straganami krążyły nietoperze. Główna ulica Dżogdży, za dnia zatłoczona i gwarna, wciąż pogrążona była we śnie. Dosłownie. Kierowcy becaków, czasem wygodnie rozparci, czasem zwinięci w kłębek w swoich pojazdach, zażywali odpoczynku przed kolejnym dniem pracy. KFC na szczęście było otwarte, McDonald’s też. Zjedliśmy śniadanie i pomaszerowaliśmy do zaprzyjaźnionego Losmen Tiffa. Drewniene wrota były już otwarte, bez problemu dostaliśmy dwie dwójki, Oliwer znów przeszedł w gratisie.

Szczęście nowicjuszy sprzyjało mojej rodzinie – a i ja się w nim, korzystając z okazji, wypławiłem – pierwszego dnia w Yogyakarcie. Na początek trafiliśmy na najtańszy bufet ‘eat as much as you can’, na jakim w życiu byłem. Bezkonkurencyjne sześć pięćdziesiąt złotego od osoby. Asortyment bez szału, lokalne standardy, ale miejsce czyste i całkiem przyjemne. Niech to, niechby serwowali ryż z karaluchami, makaron ze szczurzym mięsem i sałatkę z kurzu – w tej cenie i tak byłoby warto! Ale co tam bufet, skoro zaraz po nim trafiliśmy na urodzinowy festyn prawdziwej księżniczki, córki sułtana Hamengkubuwono X! Brzmi bardziej bajkowo, jak to z księżniczkowymi sprawami bywa, niż było w rzeczywistości. Stragany pod kratonem dudniły wcale nie tradycyjną jarmarczną muzyką, która perfekcyjnie współgrała z odpustowym asortymentem. Za to deathmatch na bumping carach okazał się nieziemski. Dużo miejsca na wzięcie rozpędu i zacne prędkości równa się potężne zderzenia. Nie to, co jakieś popłuczyny w działach rozrywki jakartańskich centrów handlowych.

Do samego pałacu tego dnia nie wchodziliśmy, chcąc odwiedzić go w sobotę rano i zobaczyć przedstawienie wayang kulit. Wybraliśmy się za to do Zamku Na Wodzie, który podczas poprzedniej wizyty w mieście sułtanów jakoś nam umknął. Przekleństwem Zamku na Wodzie są przewodnicy. Moja koncepcja jest taka, że to właśnie przez nich czwarty sułtan przeniósł rezydencję w nowe miejsce. Najpierw pokonać trzeba tych samozwańczych, grasujących w odległości kilometra mniej więcej od dawnej siedziby, którzy przyklejali się do nas co i rusz nie tyle oferując, co narzucając nam swoje usługi. O pieniądzach nie było mowy, ale uprzejmość i chęć pomocy z daleka śmierdziała interesownością. Kiedy wreszcie trafiliśmy do bram zamku, przyszło nam zmierzyć się z przewodnikami-strażnikami autoryzowanymi. Plus ich jest taki, że na wstępie zaznaczają, że wchodzą w cenę biletu. Minus – nie da rady z nich zrezygnować. Próbowaliśmy, wierzcie mi, rozdzielaliśmy się nawet złośliwie, ale gość był nie do zdarcia, a zamek jest na tyle niewielki, że zgubić się go nie dało. W końcu daliśmy za wygraną, Oliver tylko do końca wzbraniał się przed słuchaniem nieszczęsnego natręta, nawet patrzeć na niego się nie godził, wybiegając kilkadziesiąt merów do przodu lub zostając w tyle. A zamek ujdzie, choć jest w stanie raczej opłakanym, nie wiem na co idą pieniądze z biletów wstępu do tej topowej lokacji turystycznej Yogyakarty, ale raczej nie na renowację. Surowe mury, dwa brudnawe baseny, jeden dla mężczyzn, drugi dla kobiet, zagrzybione szatnie. No i wieża, z której okna wychodzącego na basen żeński pierwszych trzech sułtanów oddawało się rozkoszom wojeryzmu. Przyjemne wrażenie robi podziemny meczet i krążące wokół niego tunele.

Właściwie mieliśmy się już kierować do hotelu, kiedy na naszej drodze stanął kolejny nieznajomy. Nie wiem co sprawiło, że daliśmy mu się poprowadzić w okolice Kratonu, miał najwyraźniej rzadki dar wyglądania na krajowca szczerego i bezinteresownego. I asa w rękawie. Turniej łuczniczy zorganizowany na cześć księżniczki jubilatki. Dzis i tylko dziś. I za darmo. Niech się dzieje, co chce, postanowiliśmy i podążyliśmy za wąsatym jegomościem lat około pięćdziesięciu. Jegomościem, który okazł się, jeśli mu wierzyć, muzykiem gamelanu. Nie jakimś tam sobie nowym nabytkiem sułtanskiej orkiestry ale muzykiem z rodu muzyków. Rodu, który służy ponoć rodzinie sułtana od roku 1682, co oznaczałoby, że historia jego sięga jeszcze czasów sprzed podziału królestwa Mataram na sułtanat Yogyakarty i Surakarty. Nie byle co, przyznać trzeba. Korzystając z okazji, tym bardziej niecodziennej, że muzyk mówił po angielsku całkiem sprawnie, zasypałem nowego znajomego górą pytań. Dowiedziałem się między innymi, że mały chłopiec, który podczas naszej ostatniej wizyty w Kratonie przechadzał sięmiędzy muzykami robiąc furorę wśród widzów, ma być w przyszłości dalangiem, czyli głównym lalkarzem, mistrzem ceremonii wayang kulit.

Ale turniej... Oto, jak to wyglądało. Pod daszkiem długiego pawilonu siedziało sobie mniej więcej czterdzieścioro łuczników odzianych w różnokolorowe batikowe szaty. Łuczników i łuczniczek właściwie, kobiety stanowiły dobrą jedną czwartą grupy. Siedziało więc sobie mniej więcej czterdzieścioro łuczników i łuczniczek. Siedziało sobie po turecku. Siedziało bokiem do trzech wbitych w ziemię w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków od pawilonu palików o średnicy kilkunastu centymetrów. Siedziało i wyglądało na niewiarygodnie zrelaksowanych. Między seriami gawędzono ze sobą i popijano herbatę z kufelków. I palono, jakże by inaczej. Każda seria składała się z trzech strzałów, które wszyscy oddawali w tym samym czasie. Czasu było dość, mierzono z długich łuków dokładnie, niespiesznie, odłożywszy na chwilę papierosy na prowizoryczne popielniczki. Gdy rozlegał się sygnał kończący serię, na plac wbiegały dzieci. Śmiejąc się i pokrzykując zbierały oznaczone strzały z rozciągniętych kilka metrów za palikami ekranów i przynosiły je właścicielom. W każdej serii trafić w ktoryś z palików udawało się dwóm – trzem osobom. Nie wiem, ile było serii. Kiedy przyszliśmy, turniej trwał już w najlepsze. Kiedy, napatrzywszy się do syta, postanowiliśmy wracać, nic nie zapowiadało jego zakończenia. Puchary jednak czekały na rozłożonym pod daszkiem stoliku, nie strzelano więc, jak sądzę, dla przysłowieowego picu.

Jeszcze bardziej interesujące od samego strzelania było łucznicze towarzystwo. Każdy miał naturalnie swoich faworytów. Mnie najbardziej przypadł do gustu żylasty jegomość lat mniej więcej sześćdziesięciu odziany w czarny batik w biało-pomarańczowe kwiaty. Wygrał mnie nonszalancją, z jaką napinał łuk i wypuszczał strzałę za strzałą oraz kamienną twarzą tonącą w kłębach goździkowego dymu. Oliver kibicował chwatowi ćmiącemu cygaro. Ale nie oszukujmy się, oczy wszystkich zwrócone były na młodą, może dwudziestoletnią, łuczniczkę niesamowitej urody.

Zachwycała sama już postawa dziewczyny. Siedziała wyprostowana, dostojnie, ale w żadnym razie nie sztywno. Jej elegancja wydawała się nie, jak często bywa, wyuczona, ale zupełnie naturalna, jakby wrodzona. Biała bluzka i bordowa spódnica w geometryczne batikowe wzory skromnie, ale dobitnie podkreślały młodzieńczy wdzięk jej sylwetki. By wygodniej trzymać łuk, dziewczyna podwinęła obszerny lewy rękaw białej tuniki, odsłaniając odziane w czerń zgrabne ramię. Długie wiotkie palce prawej ręki, ktorymi napinała cięciwę, pooblepiane miała plastrami. Ta niedbała, przyziemna asymetria tym bardziej dodawała jej uroku. Wysoko upięte błyszczące czarne włosy, których pojedyncze kosmyki niesfornie opadały na długą szyję, podkreślały idealny kształt głowy. Po takim wstępie aż strach było spojrzeć na twarz tajemniczej nimfy, kiedy odwróciła się w stronę publiczności, oddawszy ostatni strzał w serii. Lepiej niekiedy zadowolić się niedopowiedzeniem, zawód mógł być nad wyraz bolesny. Tymczasem jej oblicze o złotych proporcjach i delikatnych rysach okazało się być zwieńczeniem doskonałej całości, na widok której każdy szanujący się rzeźbiarz grecki musiałby się rozpłakać. Drobne, pełne usta, wąski nos, wspaniale zarysowane policzki, rozumne czoło. Wreszcie perfekcyjnie ukształtowane brwi, spod których niewinnie, choć bez niepotrzebnej nieśmiałości, z ciekawością zerkały na świat duże migdałowe oczy. Ciemne błyszczące oczy okolone gęstymi jedwabistymi rzęsami, w których wielu się niechybnie utopiło i wielu jeszcze utopi...   

Dobra, dość taniego młodzieńczego sentymentalizmu. Podsumowując w każdym razie, gdyby okazało się, że była to sama księżniczka, która postanowiła ku radości poddanych zstąpić z sułtańskiego piedestału i wziąć udział w swoim urodzinowym turnieju, nie byłbym w najmniejszym stopniu zaskoczony.     
Jakby wrażeń tego dnia było mało, podczas wieczornych zakupów na Jalan Malioboro, gdzie zabrałem rodziców, żeby nakupowali sobie pamiątek, spotkaliśmy nie kogo innego jak Pana Czapeczkę. Tak jest, Pana Czapeczkę, który wystąpił już w rozdziale XV, we własnej osobie. Przestrzegałem przecież, podałem rysopis, podałem instrukcję postępowania na wypadek wpadnięcia na: nie zagadywać, nie odpowiadać, przyspieszyć kroku. Ale mama, jak to mama, zawsze musi być mądrzejsza, jakby mało miała straganów, na których można kupić torbę. To miała za swoje, przegonił ją nasz znajomek ze swoją karteczką do gryzmolenia kosmicznych cen przez pół Malioboro. Strach pomyśleć, jakby się to skończyło, gdyby po jakimś czasie mama nie chwyciła się genialnego w swej prostocie pomysłu. ‘Ok, tomorrow’, powiedziała. Nie uwierzyłbym, gdybym – z bezpiecznej odległości – nie zobaczył, podziałało.   

Długi dzień zakończyliśmy bintangami w przytulnym Bed Resto. Tym razem muzyki polskiej nie było, ale czipsy dostaliśmy. Zdrowie Księżniczki!

Środa, 1 lutego. Tubylcy się nie znają. Tę zasadę trzeba sobie po prostu wbić do głowy. Jedziemy busikiem miejskim, kierowca pyta, dokąd się wybieramy. Do Kaliurang. Checmy złapać angkot do Kaliurang. Wysiądźcie tutaj, mówi po jakimś czasie. I dodaje, że jakiś typ z żoną pokażą nam, gdzie dokładnie czekać i machać. Dochodzimy do głównej ulicy, typ oświadcza, że to tu. Stoimy moment, ale coś mi nie gra. Wyciągam mój bezcenny kompas. No tak, czekamy po złej stronie ulicy. Kaliurang jest dokładnie w przeciwną stronę. Żenada.
Hostel Vogels stoi na szczęście gdzie stał i jak stał. Tylko pająki zniknęły z drzew w ogrodzie. Jest i moja altanka. Spędziliśmy w niej resztę dnia na objadaniu się pysznościami hotelowej kuchni (tylko po raz pierwszy wypróbowany pecel – indonezyjski klasyk, ryż z warzywami w sosie z orzeszków ziemnych – wypadł mdło), spaniu, piciu bintanga i wreszcie oglądaniu Black Books z Anią. To właśnie moja siostra: do tańca i do różańca normalnie.
Czwartek, 2 lutego. Mocno się zastanawiałem, czy warto po raz drugi zapisać się na wulkaniczną ekspedycję, czy lepiej zaoszczędzić pięćdziesiąt pięć zeta i wyspać się wreszcie porządnie. Do wstania przed czwartą przekonał mnie fakt, że tym razem grupę prowadzić miał Christian Awuy. Legenda to legenda w końcu. Wziąłem więc marker i machnąłem swoje imię na tablicy.

Tym razem ruszyliśmy z nieco większym wyprzedzeniem w stosunku do wschodu słońca, latarki przydały się więc na coś więcej niż robienie klimatu. Podczas pierwszego stromego podejścia w dżungli było naprawdę ciemno. Rześkie powietrze, tak jak ostatnio, wibrowało jazgotem ptactwa. Dzień był pochmurny, patrząc więc na zniszczone przez erupcję w 2010 roku wioski powoli wracające do życia nie zauważyliśmy nawet, kiedy zrobiło się zupełnie jasno. Właściwie, jak tłumaczył Christian, według zaleceń władz mieszkańcy nie powinni wracać, niebezpieczeństwo powtórnego wybuchu jest zbyt duże. Mają pozwolenie na przebywanie w swoich domach w ciągu dnia, noce powinni spędzać w mieszkaniach zastępczych. Ale od wieków zżyci z Górą Ognia ludzie wracają, nie bacząc na stopień ryzyka. Strażnicy posługują się czterostopniową skalą oceny aktywności wulkanu w kontekście zagrożenia, jakie erupcja może stanowić dla okolicznych mieszkańców. Od relatywnego braku zagrożenia, przez dwa stany gotowości po nakaz natychmiastowej ucieczki. 2 lutego 2012 roku obowiązywał drugi stopień. O ewentualnych zmianach zostalibyśmy w razie potrzeby powiadomieni przez krótkofalówkę.

Zadziwiające, jak wiele się tu zmieniło od października. Flora błyskawicznie powraca na wypalone lawą i popiołem stoki. Zasadzone póltora roku temu roku drzewa zdążyły już mocno odrosnąć od ziemi, a przez ostrą trawę, która ostatnio sięgała nam kolan, musieliśmy się z niemałym wysiłkiem przedzierać. Po naszym przewodniku w żadnym razie nie było widać zmęczenia. Christian Awuy ma sześćdziesiąt sześć lat i jest na Merapi mniej więcej pięć razy w tygodniu. Jako licencjonowany przewodnik i jako strażnik parku. Do jego obowiązków należy między innymi organizacja ewakuacji i dozór nad nią. Innymi słowy, kiedy wszyscy ci, którzy decydują się zostawić w wioskach dobytek swego życia i życie owo ratować ruszają w dół, on wspina się w górę. Jednym z sekretów żywotności Christiana jest, według niego samego, wulkanoterapia, której zażywa podczas każdego prawie spaceru po zastygłej lawie. Tym razem, oprócz istotnie nadzwyczaj przyjemnego chodzenia boso, spróbowaliśmy i odpoczynku na leżąco. „Jak w pięciogwiazdkowym hotelu”, przekonywał Christian, dodając jednocześnie, że nie mamy spać, tylko wsłuchiwać się w naturę, że ruszamy za kwadrans i wszyscy, którzy zasną, zostaną pozostawieni swojemu losowi. Potwierdzam część pierwszą, na gładkich ergonomicznych krągłościach wulkanu zalega się bosko. Części drugiej nie przetestowałem, obudziłem się w porę.    

Obserwacja zwierząt jest najwyraźniej obowiązkowym punktem każdej wycieczki na wulkan. Ostatnio Awuy syn pokazał nam małpy i gigantyczne pająki, tym razem w drodze powrotnej do Kaliurang odwiedziliśmy małe gospodarstwo. Oliver nakarmił kozy, widzieliśmy hodowlę ryb, ale nic nie mogło się równać z królikami. Królami właściwie. W życiu nie widziałem tak olbrzymich egzemplarzy. Wielkie puszyste kule z łbami jak arbuzy i uszami jak łopaty wiatraka. Nie wiem, ile mogły ważyć największe potwory, ale myślę, że dobre 15 kilo. Nasz niemały kot wyglądałby przy nich jak mysz...

Nie tracąc czasu, zaraz po powrocie do miasta złapaliśmy autobus do Parangtritis. Nic a nic się nie zmieniło w tej zagubionej w czasie wiosce. Nawet jasnowłosy Australijczyk  Brooke niezmiennie włóczy się trasą bardzo dobrze znaną od jednego baru do baru owinięty w swój saroeng, z dwoma krzyżykami dzwoniącymi mu na szyi. Lubi, jak dzwonią o siebie między piersiami dziewczyny, z którą się kocha, pisze w intro swojej książki “Sunmoon”. Brooke Guy Leben – Broke Gay Ladyboy, jak z właściwą sobie autoironią się określa – jest pisarzem. Przynajmnej odkąd, sam ranny w wybuchu bomby na Bali, przyczynił się do czyjejś śmierci, nieumyślnie wprowadzając w błąd lekarza. Zabił człowieka, jak sam mówi. I odkąd wdał się w burzliwy i pełen niewiarygodnych zbiegów okoliczności romans z pewną Indonezyjką. I odkąd, w ramach narzuconej sobie pokuty, wędrował pieszo po Borneo. Materiał więc niekiepski. Intro, które z Anią na miejscu przeczytaliśmy, jest nieco pretensjonalne, ale intrygujące zarazem. Zgrabne zaprzeczenie, skądinąd jak zwykle trafnych, słów Charlesa Bukowskiego: “In the old days writers’ lives were more interesting than their writing. Now-a-days neither the lives nor the writing is interesting”. Było w każdym razie o czym rozmawiać, przy kawie i papierosach, przez długie godziny, przez co moje własne pisanie tego wieczora poszło w diabły.

Piątek, 3 lutego. Przed wyjazdem z Paris, jak w skrócie określa się Parangtritis, zakosztowaliśmy raz jeszcze niesamowitych fal Oceanu Indyjskiego. Ich niewiarygodna siła pozwala pojąć z pozoru niewiarygodne opowieści o potędze morskiego żywiołu. Kto wziął śmierć mocarnego Elzewira Blocka z „Moonfleet”, który resztką sił wyrzucił swojego przybranego syna na płyciznę, po czym sam, prawie że z brzegu, został wciągnięty w morskie odmęty, za sytuację symboliczną, zrozumie swoją pomyłkę oddając się igraszkom z tutejszymi falami. Doznania z nawiązką rekompensują brudną szarość plażowego piasku i nieprzyjemną obecność w wodzie rybackich linek przyczepionych do przechadzających się brzegiem tubylców. Potencjalne złapanie się na któryś z ich haczyków przejmuje dreszczem, ale trudno mieć do nich pretensje, obowiązuje tu przecież zakaz kąpieli. Jak na złość. Gdyby, tak jak w Jeparze, można tu było wypożyczyć pontony czy kajaczki, zabawa byłaby bajeczna.

Trzymając się koncepcji podróży własnymi wypróbowanymi śladami, wysiedliśmy w okolicach Prawirotaman w południowej części miasta. Zanim trafiliśmy do Delta Homestay, gdzie zamierzaliśmy zatrzymać się na noc, na naszej drodze stanął należący do tych samych właścicieli Duta Hotel. Standard o oczko wyżej, jeszcze ładniejszy basen i bufet śniadaniowy, a cena prawie że taka sama, około sześćdziesięciu złotych za dwójkę. Nie zastanawiając się długo, zostaliśmy. I, zmywszy z siebie pospiesznie lepki osad oceanu, pospieszyliśmy zwiedzać.

Niestety, kiedy dotarliśmy wreszcie na ptasi rynek, większość sklepików i straganów już pozamykano. Pokręciliśmy się po pustych alejkach przyglądając się kolekcjonerskim gołębiom, owadom hodowanym prawdopodobnie z przeznaczeniem na karmę dla tych pierwszych i wielkiemu pytonowi, którego przeznaczenie pozostało dla nas złowieszczo niejasne. Wstąpiliśmy jeszcze na urządzony po drugiej stronie ulicy nudnawy rynek ogrodniczy, bo mamie zależało, po czym zaczęliśmy coraz poważniej myśleć o kolacji. Na początek zaproponowałem rodzinie zapoznanie się z  martabak, przysmakiem, który urzekł mnie w Jeparze. Sprzedaje się go z dużych wózków wyposażonych w dwa blaty. Na pierwszym przygotowuje się cieniutki delikatny placek i sieka składniki nadzienia. Na drugim, rozgrzanym i pokrytym tłuszczem, ów placek się smaży. Następnie wylewa się na niego nadzienie, zamyka z każdej strony jak kopertę i zasmaża z obu stron na złoty kolor. Podstawowa wersja nadziewana jest masą jajeczną z przypominającym szczypior zielskiem i drobinkami mięsa. Gotowe danie wygląda i smakuje mniej więcej jak wielka sajgonka z jajecznicą. Tanie, estetyczne, smaczne, sycące. A później niebo zasłały chmury tak czarne, że, ku rozpaczy Ani, postanowiliśmy odwołać obiecaną jej wycieczkę do makdonalda i wracać do hotelu. Zanim złapaliśmy taksówkę, chmury pękły, zalewając miasto strumieniami wody. Skrywszy się pod pierwszym napotkanym daszkiem, zaczęliśmy machać na taksówki. Udało się, o dziwo, choć taksówkę w tym rejonie Dżogdży niełatwo złapać nawet w słoneczny dzień. W przytulnym i suchym hotelu jednak powróciło widmo Ronalda McDonalda... Właśnie tego ponurego deszczowego wieczora zdecydowaliśmy, że nadszedł czas, by wypróbować makdonalda w dostawie... Gość w recepcji dysponował numeren telefonu. Pytam, czy mógłby zadzwonić i złożyć zamówienie. On na to pogodnie, że tu oto jest recepcyjny aparat i mogę sam zadzwonić. Ja na to, czy oni mówią po angielsku. On na to, że ‘maybe not’, co po indonezyjsku oznacza, że na pewno nie. Moje pytające spojrzenie nie wywołuje zamierzonego efektu. Podnoszę więc słuchawkę i dzwonię. Podwładny Ronalda nie mówi. Ale mówi jego koleżanka. Podwładnego, nie Ronalda, chociaż kto ich tam wie. I owszem, mogę złożyć zamówienie, tyle że relizacja potrwa do godziny, bo mają kolejkę a ulewa nie ułatwia dostawcom poruszania się po mieście. Spoko, do przyjęcia. Zamówienie zostało klepnięte i nim zdążliśmy powiedzieć Kuba Wróbel, zajadaliśmy się, ku uciesze Ani i Olivera, swojskim fastfoodem.

Za wieczorne alko postanowiliśmy tego dnia przepłacić, tak nas skusił jazz na żywo w pobliskiej knajpce Viavia. Warto było, jak bum cyk cyk. Miejscowy zespół grał wyjątkowo przyjemnie, szczególnie ładnie wyszedł im cover English Man In New York. Ale jeszcze przyjemniejszym okazał się sam lokal. Już sam oryginalny wystrój zachwycający malunkami trumien pozwolił mi na chwilę poczuć się na powrót częścią cywilizowanego świata. A do tego jeszcze ten prospołeczno-proekologiczny sznyt... Viavia wspiera lokalną społeczność promując wycieczki po mieście i okolicach organizowane przez małe miejscowe firmy, które starają się minimalizować niekorzystny wpływ turystyki na środowisko. Na przykład proponując zwiedzanie pieszo lub rowerem zamiast zwiedzania klasycznego, busikowego. Menu, ewenement w skali kraju, pełne jest interesujących i smakowicie opisanych opcji wegetariańskich i wegańskich. Do tego pod szyldem Viavia odbywają się kilka razy w tygodniu najróżniejsze odlotowe zajęcia, w tym joga. Najbardziej mnie jednak z tego wszystkiego urzekł abstrakcyjnie – w kontekście generalnej indonezyjskiej wbity w środowisko – ideologiczny wymiar pewnej informacji z karty dań i napojów. Żeby ograniczyć ilość śmieci, słomki do napojów podaje się tylko na wyraźne życzenie klienta.

Sobota, 4 lutego. Zanim, po sutym śniadaniu i kąpieli, obarczeni już bagażami, dotarliśmy do Kratonu, puppet show się skończył. Gamelan to nie orkiestra z Titnica, nie grają do końca. Zwiedzać na szczęście wciąż było można, zakrywszy więc, zgodnie z zaleceniem strażników, tatuaże i zdjąwszy kapelusze, podążyliśmy za sympatyczną przewodniczką, którą znów wliczono w cenę. Pisałem już o rezydencji sułtana, sypnę więc tylko garścią informacji i wrażeń nowych.

Jak wynika ze statystyk przedłożonych nam przez przewodniczkę, rodzina władców Yogyakarty kurczy się w tempie, które zafiksowani na chorym systemie emerytalnym politycy europejscy uznaliby za zastraszające. Poprzedni sułtan cieszył się pięcioma żonami i dwudziestką dwójką dzieci. Nieźle, choć jeszcze poprzedni ze swoim godnym pozazdroszczenia ośmiożonnym haremem spłodził potomków czterdziecioro jeden. Pozwolę sobie zauważyć, że w statystykach nie uwzględniono licznych sułtańskich konkubin i ich potomków... Mizernie przy tym wygląda bilans Hamengkubuwono X. Ledwie jedna żona i pięcioro dzieci. Do tego wszystkie to dziewczynki. Paniki wśród poddanych jednak nie ma. Jak stwierdziła przewodniczka, HBX jest po prostu nowoczesny. Nie tylko zresztą w wymiarze matrymonialnym, okazuje się. On to właśnie zrezygnował z wciąż stojącego na dziedzińcu rodowego powozu na rzecz mniej pretensjonalnego mercedesa... Dla zainteresowanych – następcą na sułtańskim  tronie po śmierci miłościwie obecnie panującego zostanie najprawdopodobniej sułtański brat, który przejdzie do historii jako – niespodzianki nie będzie – Hamengkubuwono XI.     

Zapał przewodniczki tak nam się udzielił, że wyjątkowo długo i dobrze bawiliśmy się w pałacowym muzeum. Niewspółmiernie do jakości eksponatów, trzeba szczerze powiedzieć, mam nadzieję, że sułtan tego nie przeczyta. Jedną z sal zastawiono na przykład darami od przedstawicieli najróżniejszych państw – darami cokolwiek lichymi, własciwie standardami ze sklepów  z pamiątkami. Stół, na blacie którego w roku 1949 podpisano ponoć deklarację niepodległości Indonezji jest natomiast bardzo podobny do stołu z naszej kuchni. Tylko ten nasz jest ładniej zdobiony i ma kompatybilny kredens. Krzesła nota bene też mamy w tym samym stylu co władcy Yogyakarty, choć przyznaję, że na tym polu przegrywamy, tym naszym zdecydowanie przydałaby się nowa rafia.

HBX alkoholu nie pija, ale jest, jak wspomniałem, nowoczesny i w związku z tym dla gości tolerancyjny. Dla gości odpowiedniego pokroju, do których się najwyraźniej nie zaliczamy, stwierdziliśmy ze smutkiem. Do sułtańskiej piwniczki z winem wejść nam się niestety nie udało...

Właściwie wstępnie planowaliśmy zostać w mieście do niedzieli, ale zwiedzanie ustąpić musiało miejsca polskiemu lenistwu i pijaństwu. Wykoncypowaliśmy sobie z Anią mianowicie, że jak wrócimy do stolicy w sobotę wieczorem, to zdążymy jeszcze zrobić powtórkę z zakrapianego bilarda. Od poniedziałku miałem przecież wrócić do szkoły i wstawania o 5.45. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Prosto z Kratonu – prawie prosto, zahaczyliśmy jeszcze o makdonald – pojechaliśmy na lotnisko. Ostatnio już wspominałem, że miejscowy port lotniczy stopniem zgiełku i syfu przypomina dworzec kolejowy. Nowa zabawna rzecz: podczas check-inu, ku naszemu zdziwieniu, nawet nie sprawdzono nam dokumentów...

Ale, co najważniejsze, obyło się bez przesadnych opóźnień. Dolecieliśmy, dojechaliśmy, zjedliśmy kolację w Waroeng Sarap, i, odświeżywszy się jeszcze, pognaliśmy na bilardzik. Znowu było byczo, znowu połoiłem moje szanowne towarzyszki. A w – długiej i krętej – drodze powrotnej, tak na podsumowanie wypadu do Dżogdży, ułożyliśmy dubstepowy kawałek o kulturalnej stolicy Indonezji. Niestety nie jestem w stanie przypomnieć sobie bitu. Ani tekstu. Pamiętam jednak, że przewijały się w nim słowa „mister ” i „becak”. A w refrenie było „Welcome to Yogyakarta, Indonesia”.  

Niedziela, 5 lutego – czwartek, 9 lutego. Niedzielę przeznaczyliśmy na dalszy ciąg lenienia się i małą wycieczkę do ostatniej wartej wspomnienia restauracyjki. Przy tej okazji, co tym bardziej chyba warte wspomnienia, trafiliśmy na taksiarza który nie chciał włączyć taksometru. To akurat, choć jest w Jakarcie nietypowe, nie jest jakimś ewenementem. Pierwszy raz w życiu natomiast negocjacja ceny w wykonaniu kierowcy brzmiała ‘it’s up to you’... Wykorzystać go nie wykorzystałem, ale jego szczwany plan chyba zwiódł... Jadłodajnia, w której zjedliśmy niedzielny lunch, szczyci się bogatym menu dań chińskich, wśród których króluje dim sum, drobne przekąski gotowane na parze na ustawianych piętrowo okrągłych bambusowych podstawkach. Szczególnie godne polecenia są w tej kategorii baozi, tutaj zwane bakpao, nadziewane wymyślnymi pastami ryżowe bułeczki. I delikatne pierożki z mąki ryżowej z krewetkami, ulubione danie Renaty. Oraz pierożki nadziewane siekaną kapustą w sosie octowo-sojowym z czosnkiem, imbirem i ostrymi papryczkami, danie, od którego ja zaczynam składanie zamówienia. Poza tym warto skosztować któregoś z  zalewanych aromatycznym bulionem makaronów z grzybami, owocami morza i plastrami boczku. Bardzo efektownie wygląda, a jeszcze lepiej smakuje, skwierczący półmisek z omletem i lekko podsmażonymi warzywami i grzybami w gęstym sosie. Po tym wszystkim nie sposób odmówić sobie kulki lub dwóch smażonych na głębokim oleju lodów w cieście... Tak, było pięknie...

Jeszcze rodzinny wypad do kawiarenki na wielki deathmatch kanterstajka – Ania i tata zaskakująco szybko odnaleźli się w brutalnym wirtualym świecie – i tyle. Niedziela, jak to niedziela, minęła jak z bicza strzelił. I do szkoły. W moim wieku, kto to widział...

Przez kolejne cztery dni, ostatnie dni przed powrotem do kraju, moja rodzina smakowała  zwykłe codzienne życie w stolicy Indonezji. Biedna mama, najpierw nie mogła uwierzyć, a potem nie mogła przeboleć, że naprawdę nie ma tu, poza tym, cośmy już widzieli podczas pierwszego weekendu, czego zwiedzać. Sorri miss. Welcome to Jakarta.

Do diabła, szósta... Świta... Spać czas. Thanks God It’s Sunday.