Tuesday, November 21, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział XI



Hostal Rio, Matanzas, wtorek, 1 sierpnia 2017, dziesiąta



Bystry Czytelnik, mający w pamięci poprzedni rozdział, już na podstawie powyższego adresu logowania swojego skromnego narratora dedukuje jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Słusznie, Watsonie – ale nie uprzedzajmy faktów: pozwólmy się naszej podróży rozwijać własnym tempem, w rytmie krzywej Gaussa, będącej jednym ze sponsorów dzisiejszego odcinka.


Zgodnie z planem – w podróżnym słowniku Renaty i jej kompanii nie ma takiego terminu jak „zaspanie” – nieznacznie po szóstej kolejno wyskoczyliśmy ze swoich art-dekowych łóżek. Dokonawszy porannych ablucji, dopakowaliśmy się, omietliśmy czujnym wzrokiem pokój i rozliczyliśmy napoje z barku-lodówki, których zapas solidnie wczoraj uszczupliliśmy – po raz pierwszy podczas naszej podróży po Kubie piwo i miejscowa dietetyczna TuCola opatrzone były cenami sklepowymi zamiast dwukrotnie przebitych: łapka w górę dla Hostal Florida Center.


Santa Clara jeszcze spała, kiedy o siódmej z minutami ruszaliśmy w drogę. Spał i miejscowy duch kapitalizmu, w związku z czym spory kawałek uszliśmy na butach, zanim udało nam się złapać taksówkę. Tym razem nie konną, niestety – konie spały najwyraźniej razem ze swoimi anty-kapitalistycznymi woźnicami – ale Ladę. Nowa marka (po Fordzie i Chevrolecie z lat 50-tych i Moskiwczu z, bodajże, 70-tych) wpadła do poke-kolekcji.


Było dokładnie w pół do ósmej, kiedy stawiliśmy się  w biurze Viazul na dworcu. Wizyta nie trwała długo: „bus full,” oświadczył pan zza biureczka, krzyżując przedramiona. Ponoć na popołudniowy autobus, ten o 16.50, dałoby radę się załapać, ale ani nie chcieliśmy czekać na niego dziewięciu godzin ani, tym bardziej, lądować w Varadero po ósmej i po ciemku szukać noclegu. Z drugiej strony, równie niespieszno było nam do konfrontacji z taksówkowymi jineteros. Przez niezręcznie długi moment dreptaliśmy więc w miejscu pod drzwiami wyjściowymi biura, jak chrześcijanie przed wyjściem na arenę Koloseum. W końcu klamka została naciśnięta i zapadła.


Nie było tak źle. Pierwszy gangster, który do nas dopadł wydał się nam nawet sympatyczny. Do tego zamiast wystartować z pułapu 70 kuków od razu zaproponował 60 – po dwadzieścia na osobę, jak wyjaśnił. Pomarudziliśmy trochę i zaproponowaliśmy 50. Wtedy na arenę wkroczył ciemnoskóry gladiator-gigant, który po hiszpańsku poinstruował sympatycznego, że ma wziąć 55. Na tym też stanęło. Przez chwilę nie wiedzieliśmy, który właściwie z dwóch jineteros będzie naszym kierowcą – okazało się po chwili, że ten trzeci: gładko ogolony zakapior w czapeczce wpierdolce z przepitymi, ale dobrotliwymi w gruncie rzeczy oczami Roberta Więckiewicza.


„Clásico – air conditioning,” śmiejąc się nerwowo zagaił Więckiewicz prowadząc nas do auta. Mianem clásico albo máquina określa się na Kubie amerykańskie, że tak polecę wyświechtanym związkiem frazeologicznym, krążowniki szos – sprowadzone na wyspę jeszcze przed rewolucją i amerykańskim embargo. Po pierwsze więc ucieszyłem się, że pojedziemy zabytkiem, po drugie – ucieszyłem się z tej heheszkowej próby przełamania lodów: jakąż inną mógł mieć klimę niż pootwierane okna? Już się w poprawiających się nastrojach nastawialiśmy na ten wiatr we włosach i rozległe kanapy, kiedy okazało się, że „mas dos personas” – jeszcze dwie osoby. Trochę w tym kontekście wyjaśniło się, czemu tak chętni do negocjacji ceny byli taksówkowi cwaniacy – mieli już nagraną na kurs dwójkę lokalsów. Z drugiej strony, gdybyśmy byli we trójkę, zapakowaliby nas do Łady albo Moskwicza, a jednak co Chevy to Chevy. We trójkę na tylnej kanapie było nam dość wygodnie – para Kubańczyków w średnim wieku zajęła razem z kierowcą przednią. Kiedy tylko ruszyliśmy, uświadomiłem sobie, że to, co odebrałem jako dobry żart, wcale żartem nie było: z dysz klimatyzacyjnych popłynęło powietrze tak mroźne, że zacząłem się zastanawiać, czy by po raz pierwszy od przyjazdu nie ubrać zapakowanej na przysłowiowy wszelki kurtki.


Duże samochody z dużymi silnikami w krajach, gdzie męskość należy udowadniać światu przy każdej nadarzającej się okazji, mają swoje plusy i minusy: z jednej strony jedzie się nimi szybko, bo mniejsze samochody zjeżdżają z drogi, kuląc się pod miotanymi na wszystkie strony przez omnipotentnego kierowcę trąbnięciami i przekleństwami. Z drugiej strony – ugrane w ten sposób minuty i punkty Edypa można łatwo stracić – na przykład wpadając przy wyprzedzaniu na jeszcze bardziej omnipotentną ciężarówkę jadącą z naprzeciwka.


To nas tym razem nie spotkało, co bystry Czytelnik pewnie też już wydedukował; męskość jednak naszego kierowcy zderzyła się z ojcowską figurą policjanta z drogówki, który, mniej więcej w połowie drogi, na granicy prowincji Villa Clara i Matanzas, zatrzymał nas na kontrolę. Szybko skonstatowaliśmy, że coś jest nie tak: wił się nasz biedny Więckiewicz, czerwienił, machał rękami, klarował – na ponurym mundurowym nie robiło to żadnego wrażenia. Zabrał cały zestaw dokumentów z saszetki Roberta, po czym kazał mu stanąć pod budką, do której następnie sam wszedł, bu spojrzeć na nieszczęśnika jeszcze bardziej z góry – i przez dodające mu urzędowej powagi okienko. Wszelkie próby gestykulacji i krzyczenia z dołu, choć trwały dobre kilka minut, musiały spełznąć na niczym. Kierowca wrócił do samochodu z, dosłownie, kwitkiem – i stekiem przekleństw.


Długo i głośno odreagowywał tę porażkę, znajdując w Kubańczykach dzielących z nim przednią kanapę wdzięczną publikę. Mówił na tyle szybko i chaotycznie, że mogę jedynie zaryzykować interpretację – coś nie grało chyba z jakimś podpisem, na licencji lub dacie przeglądu technicznego. 


Tak czy owak, choć żal mi się zrobiło posmutniałego w swojej złości kierowcy – i mam wielką nadzieję, że ten mandat nie kosztował go lwiej części z zarobionych na nas 55 kuków – poczułem przede wszystkim pewną ulgę, że nie musimy w szczerym polu wysiadać i łapać, stopa albo wracać do Santa Clara.


Po drodze Więckiewicz poprawił sobie trochę samoocenę zatrzymując się na skrzyżowaniu, wysiadając i wyzywając od icho de puta i czegoś jeszcze, czego nie zrozumiałem, kierowcę autobusu miejskiego, który nie ustąpił nam pierwszeństwa. Kiedy około w pół do jedenastej zatrzymaliśmy się przy Parque Central w Varadero, był już całkiem spokojny – nawet pożegnaliśmy się dość wylewnie.


Po czym, spaliwszy zasłużonego mentolowego Populara Fresco, ruszyliśmy przed siebie. Trochę rozglądając się za casa, trochę za śniadaniem i kawą. Śniadanie znaleźliśmy dość szybko, nareszcie odwiedzając lokal jedynej chyba kubańskiej fastfoodowej sieciówki – El Rapido, słynącej z opieszałej obsługi. Ceny hamburgerów i pizzy były tylko odrobinę wygórowane, co, w kontekście obaw o najgorszego sortu kurortowość Varadero, odczytaliśmy jako dobry znak. Niestety, wszystko popsuła pani zza kontuaru z kawą, która, potrząsając kilogramową torbą kawy, oświadczyła, że kawy nie ma.


Posiliwszy się więc, ale nie zintoksykowawszy kofeiną, zebraliśmy bagaże i poszliśmy – by paręset metrów dalej spróbować szczęścia w sympatycznie wyglądającej cafeterii, która napisami i apetycznymi obrazkami na szybach zachęcała do wstąpienia na śniadanie. Korzystając z tego, że Oliver, który hamburgerów i pizzy ma już od paru dni dość, więc w El Rapido nie jadł z nami, jeszcze studiował śniadaniowe menu pod kątem zestawów śniadaniowych, poprosiłem o kawę. „No tienne. Machine broken,” usłyszałem w odpowiedzi. Bez sensu to Varadero.


Bez sensu było też, uznaliśmy szybko, przeczesywać miasteczko w poszukiwaniu casa w samo najsłoneczniejsze najgorętsze południe z bagażami. W myśl systemu opisywanego kilka rozdziałów temu, wytypowaliśmy Olivera do zostania w bazie – ja z Renatą ruszyliśmy w teren. Postanowiliśmy iść razem, żeby na bieżąco konsultować postępy. Które, szybko się okazało, były nikłe. Zeszliśmy kilka sympatycznych, zacisznych, naszpikowanych kwaterami uliczek: gdzie nie wstąpiliśmy – ocupado. W jednym miejscu kazali nam poczekać, bo ktoś decyzyjny rozmawiał akurat przez telefon, ale kiedy rozglądając się po podwórku zobaczyliśmy samowyskubaną papugę w za małej klatce, uznaliśmy, że klimat tak czy owak nam nie odpowiada i zmyliśmy się. W innym miejscu mignęła nam tabliczka vacante, ale kiedy po kilku minutach tam zaszliśmy, okazało się, że już ocupado. ‘We arrived just a few minutes ago’ oświadczył ze śmiechem jakiś buc, świeżo upieczony lokator – niech go łóżkowe pluskwy pogryzą.


Po mniej więcej godzinie i kilkunastu porażkach Renata uznała, że ma dość i że nigdy-przenigdy niczego nie znajdziemy i że przyjdzie nam żreć gruz i zginąć marnie. Najwyraźniej nadszedł czas na powrót do bazy i wymianę zawodnika. W drodze powrotnej spróbowałem jeszcze szczęścia przy głównej drodze: señora sama miała ocupado, ale widząc moją desperację, kazała mi poczekać i obdzwoniła ziomków. Któryś miał pokój nieopodal. W międzyczasie, czekając na mnie, Renata musiała wyglądać tak smutno, że jakiś zamiatacz ulic o wrażliwym sercu wręczył jej kwiatek, który teraz zdobił jej kapelusz. Natura ludzka potrafi jednak czasem zaskoczyć i napełnić ostrożnym optymizmem. Señora poprowadziła nas, w każdym razie, w pobliże bazy, gdzie nadal stacjonował Oliver – miejsce wyjątkowo szczęśliwe, plaża o rzut kamieniem. Sam dom też wyglądał niczego sobie: trochę odrapany, ale o pięknych proporcjach i piękną dachówką kryty. Już się cieszyłem nieśmiało. Nasza propozycja mieszkaniowa okazała się jednak znajdować w wyjątkowo mało klimatycznym budyneczku na tyłach właściwego domu, droga do niego prowadziła przez wąskie zagracone podwórko i takież schody a sam pokój nie miał okien i był generalnie klaustrofobiczny i odpychający. Dla świętego spokoju, żeby wreszcie gdzieś się rozpakować i ewakuować jutro, wzięlibyśmy go, ale 35 kuków wyśpiewane przez gospodarza zamknęło negocjacje. Już lepiej żreć gruz i żeby nie było niczego.


Wróciliśmy do śniadaniowni, wypiłem dwie TuCole, wymieniłem Renatę na świeżego i obiecującego Olivera, spaliłem Populara, ruszyliśmy. W kolejnych uliczkach wyszło niestety z grubsza podobnie, casas były jak mężczyźni po trzydziestce – albo ocupado, albo coś z nimi nie tak. Ale jednak przede wszystkim ocupado. Po trzech kwadransach eksploracji mniej więcej, zaszliśmy do biura turystycznego Paradiso. W sumie głównie po to – nastał już ten etap – żeby zeksplorować opcje wydostania się z tego cholernego Varadero i znalezienia się w Matanzas, naszym kolejnym przystanku w niespiesznej drodze powrotnej do Havany. Pani okazała się być – może przez to, że siedziała sobie za biurkiem w cieniu zamiast bawić się w domokrążców pod zenitem, jak my – nieco bardziej optymistycznie nastawiona do perspektyw naszego pobytu w najbardziej wypromowanym kurorcie Kuby. Wyciągnęła notes, długopis i chwyciła za telefon. Wykonała tych telefonów z kilkanaście chyba, przyznając wreszcie, że faktycznie wszystko wydaje się być ocupado.


Przeszliśmy do rzeczy. Pani wyjaśniła nam, gdzie jest dworzec autobusowy, z którego, jeśli z autobusem się nie poszczęści, możemy złapać taksówkę. „Jest jeszcze jedna opcja,” zagaiła z wyzywającym uśmiechem, „możecie na jeden dzień stać się takimi jak my Kubańczykami. Chcecie usłyszeć, co to za opcja?” Po takim wstępie – pewnie, że chcieliśmy: kto by nie chciał na jeden dzień stać się Kubańczykiem. „No więc idziecie tam. [Wskazała na południe.] Do głównej drogi. [Autopista Sur.] Stajecie na rogu: będą tam inni ludzie, więc będziecie wiedzieli gdzie macie stać – i pokazujecie tak. [Tu wykonała gest łapania stopa.] Nie w tę stronę, tylko w tę – tam jest Matanzas.” Gwoli wyjaśnienia, pani nie była aż tak pozytywnie odjechana, by proponować nam łapanie klasycznego stopa zza lady biura turystycznego. W sposób przez nią opisany łapie się nie tyle prywatne samochody, co raczej długodystansowe camiones, ciężarówki, o których wspominałem jeszcze z Havany, albo lokalne autobusy. Jest to więc raczej tutejsza unikalna forma transportu publicznego niż przygodowego podróżowania na własną rękę.


Tak czy owak, choć pracował we mnie ten szelmowski błysk w oku pani z Paradiso, po powrocie do śniadaniowi raczej bez wiary przedstawiłem nieco już zmartwychwstałej Renacie tę opcję, skłaniając się raczej ku bożemu autobusowi. Już mieliśmy ruszać na położony kilkanaście przecznic dalej dworzec, kiedy dla odmiany padł Oliver. Albo mu omlet zaszkodził, albo już wcześniej nosił w sobie bakcyla zatrucia pokarmowego. Na szczęście kilkanaście minut dwubiegunowej toaletowej reanimacji jako tako postawiło go na nogi. Na tyle, że mogliśmy trochę zdystansować się od całej tej sytuacji rozważając ją w kategoriach nie dopustu bożego a wspomnianej wcześniej krzywej Gaussa.


Tak to bowiem wygląda, że jak się w jakimś okresie czasu organizuje sto, dajmy na to, noclegów – czy to bukując, czy szukając na miejscu – to kilka wyjdzie genialnych, kilka gównianych, kilkanaście niezłych, kilkanaście słabych – a reszta będzie gdzieś pomiędzy. Można z doświadczeniem trochę tę krzywą optymalizować, ale cała zabawa nadal pozostaje grą. W którą po prostu dziś w Varadero przegraliśmy.


Na dworcu, gdzie dotarliśmy kilka minut przed trzecią, mieliśmy nieco więcej szczęścia: dowiedzieliśmy się, że najbliższy Viazul do Matanzas odjeżdża o czwartej i są na niego miejsca. 6 kuków od osoby. Coś wreszcie ugrawszy, postanowiliśmy złapać tę pozytywną falę i dać sobie kwadrans szansy na znalezienie szybszej i wygodniejszej (bo dojeżdżającej do centrum a nie na rogatki) opcji taksówkowej. Renatę i Olivera zostawiwszy w poczekalni i narzuciwszy na ramię plecak, co by wyglądać bardziej kusząco dla taksówkarzy, ruszyłem na łowy, w których to ofiara miała stać się myśliwym.


Krzywa krzywą, ale to zdecydowanie nie był mój dzień. Jedyny taksówkarz przed wejściem do dworca, który się na mnie połasił, był zainteresowany kursem do Havany, ale do Matanzas już mniej. Zaproponował mi 40 kuków – dwukrotnie więcej, niż zakładałem, że 25 kilometrów do Matanzas powinno kosztować i nie był chętny do rozmów. Idąc w stronę głównej alei Varadero, ściągnąłem na siebie jeszcze jednego drapieżnika, ale i ten zaczął od 40. Wyjaśniłem, że mamy autobus za godzinę, więc nie mamy ciśnienia, ale gdyby chciał pojechać za 20, to chętnie. Już-już coś się zaczynało rozwijać: gość zadzwonił do kumpla. Kumpel jednak miał najwyraźniej lepsze rzeczy do roboty niż zgarnięcie średniej miesięcznej pensji w pół godziny. Może to jakaś ściema z tymi pensjami – albo taksówkarska duma może. Tak czy owak, doszedłem do głównej alei, przedreptałem z dziesięć minut w jedną i w drugą stronę wzdłuż krawężnika: nic. Wróciłem do dworca, z nutą zazdrości łowcy przygód rzuciłem okiem na grupkę tubylców łapiących ciężarówkowego stopa i zajrzałem jeszcze na drugą stronę budyneczku, gdzie stało parę żółtych taksówek miejskich. Grupka taksówkarskiego wsparcia niezbyt żywo się zainteresowała: „Trzydzieści”, rzucił któryś. „Dwadzieścia”, odparłem dziarsko. „Dwadzieścia pięć.” „Zaraz mam autobus, ale dwadzieścia mogę zapłacić.” „Ok.” Tym razem nie wspomniałem, że jest nas trójka, bo wtedy z automatu zaczyna się kalkulacja „po 10 na osobę”. W związku z tym miałem obawę, że może dojść do drugiej tury rozmów negocjacyjnych. Ale nie: kiedy poszedłem po Renatę, Olivera i ich bagaże, kierowca – oczywiście nie ten, z którym do tej pory rozmawiałem, nie wiem na jakiej zasadzie oni rozparcelowują między siebie kursy – pobiegł za mną i przy wszystkich sam powtórzył dotychczasowe ustalenia.


W ogóle bardzo mu się spieszyło: ledwie zatrzasnął bagażnik, już siedział w aucie i gotował się do startu. Ledwieśmy zamknęli drzwiczki, już pędził w stronę głównej alei. Może chciał nam z wyprzedzeniem zrekompensować to, że po chwili zboczył z drogi, żeby w jakimś domu przywitać się czule ze wszystkimi jego mieszkańcami, wdać się z każdym z nich w poklepującą po ramionach pogawędkę i wrócić z saszetką dokumentów. Może założył się, że zrobi trasę do Matanzas i z powrotem w rekordowym czasie. A może po prostu wiedział, że zaraz zacznie się masakryczna ulewa.


Padać zaczęło już kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, ale dopiero po kilku minutach, kiedy na dobre zaczęliśmy tracić z pola widzenia krawędzie szosy, taksówkarz włączył wycieraczki. Wiele to nie dało: między ich jednym a drugim leniwym machnięciem szyba na przerażająco długie sekundy zamieniała się w rozmazaną plamę wody. Niebo, wcześniej pocztówkowo niebieskie, teraz zlało się w jedną gęstą szarość z jezdnią, poboczem i skalistym wybrzeżem morza po prawej. Po lewej co i rusz wyłaniały się z mieszaniny mgły i wirującej w powietrzu morskiej wody szarpane wiatrem palmy. Sama jezdnia momentalnie zamieniła się w nieprzewidywalne rozlewisko, w związku z czym nasz wciąż pogodny kierowca zaczął jechać jej środkiem, trzymając kurs wobec przerywanej linii.


Jakby tego było mało, dotychczas odległe błyśnięcia i ostrzegawcze pomruki burzy przedzierzgnęły się w piekło. Nie było co liczyć sekund między błyskiem a trzaskiem: ogłuszające pioruny mieliśmy  tu i teraz. Nie rozdzierały one nieba wysoko nad nami, ale padały jak magiczne pociski przyzywane przez jakiegoś maga albo ciskane przez zagniewanych bogów pionowo w dół, w konkretne miejsca po obu stronach drogi, nawet kilkadziesiąt metrów od nas.


Zwyczajem marynarzy, którzy w krytycznej sytuacji śpiewem dodawali sobie odwagi, kierowca włączył radio – radio, które przez resztę podróży dobre kilkanaście razy wyłączał, żeby do kogoś zadzwonić albo odebrać telefon, jedną ręką pewnie kontrolując ster. Pirat z Karaibów na miarę naszych czasów.


Kiedy przed piątą dojechaliśmy do naszego docelowego Parque de la Libertad w Matanzas, ledwie już kropiło. Rozliczywszy się i podziękowawszy, wciąż lekko się trzęsąc, weszliśmy pod pierwszy z brzegu dach: do lobby Hotel Velasco. W środku akurat przyjmowano jakąś dużą wycieczkę, w związku z czym wmieszaliśmy Olivera i bagaże w tłum i z Renatą ruszyliśmy, chwiejnym krokiem, na kolejne dziś poszukiwanie noclegu.


Pobliski polecany przez Rough Guide Hostal Alma był ocupado, ale miła pani skierowała nas do zajmującego sąsiadujący z nim niebieski budynek Hostal Azul. I tam na dzisiejszą noc nie było miejsca, ale nim rozpoczęliśmy matanzasańską edycję martwienia się i panikowania , właściciel zaproponował nam pokój w prowadzonym przez jego rodziców Hostal Rio. „Also colonial house,” dodał, jakby przejrzał nasz system punktowania. Niby 30 kuków, ale, nie oszukujmy się, byliśmy pod ścianą. Jakiś mówiący nawet po angielsku jegomość zaprowadził nas na miejsce. Faktycznie, budynek pokolonialny: z gigantycznymi drzwiami i sufitami na pięciu metrach (nie przesadzam: nasze mieszkanie ma solidnie ponad 3 metry wysokości, więc mam porównanie). Przestronny pokój, dwa duże łóżka, klima i wiatrak, lodówka, wieszaki, czysta łazienka z porządnym prysznicem, ręczniki. [Jak zauważyłem później, w bonusie dostaliśmy jeszcze gniazdko na europejskie bolce o napięciu 220 V: dotąd nieliczne gniazdka, w które dało radę wetknąć nasze wtyczki, miały 110 V, co wystarczało na ładowanie komputera, ale maszynki do golenia już nie.] Niby patio trochę wąskie i antyków tyle, co przysłowiowy kot napłakał, ale po takim dniu – wyjebane. Przypieczętowaliśmy deal i wróciliśmy do Hotel Velasco po Olivera i bagaże.


Może jutro znajdziemy jakąś alternatywną opcję noclegową, o ile miasto okaże się przyjazne i postanowimy zostać – zawsze w sumie możemy zebrać manatki i po prostu złapać pociąg Hershey do Havany. Na razie jest dziwnie: kiedy po prysznicach i szybkiej przepierce wyszliśmy z Renatą – Oliver postanowił dokonywać żywota w pokoju – by w siąpiącym wciąż deszczu rozejrzeć się po okolicy i upolować kolację, ogarnęła nas aura przytłaczającego opustoszenia. Okiennice pozamykane, ludzi na progach brak, brak i paladarów z tanią kawą i kanapkami, przed którymi lokalna społeczność mogłaby się tłoczyć – a przecież mieszkamy w samym centrum stolicy, było nie było, prowincji. Może wszyscy wyjechali do Varadero i zajmują tamtejsze casas


Już się rozentuzjazmowaliśmy na widok upstrzonego chińskimi znaczkami szyldu Restaurante El Pekin, ale miejsce okazało się nieczynne. Promykiem nadziei rozświetliła za to nasze serca Le Fettuccine, urocza knajpeczka na trzy stoliki, gdzie własnoręcznie wyrabia się tytułowy makaron fettuccine: tasiemki, serwowany następnie po niecałe 3 kuki za porcję w kliku apetycznych opcjach. Renata zamówiła wersję z oliwą, czosnkiem i peperoncino, ja - niecodzienne zestawienie śmietanowego sosu curry i chorizo. Oraz prostokątną pizzę z cebulą i chorizo – może nie włoską, ale smaczną i pięknie podaną na drewnianej deseczce. Biorąc pod uwagę piwo za 1,25 kuka, już sięgaliśmy nieba – by spaść z łoskotem na ziemię, usłyszawszy, że… kawy nie ma, bo się, kurwa, maszyna zepsuła... No nie wierzę. Jakaś kawowa klątwa wyrosła na drugiego – po krzywej Gaussa – sponsora naszego dzisiejszego odcinka!


Już bym się zaczął poważnie obawiać, zerkając podejrzliwie na dziwną statuę zajmującą stolik na patio zaraz obok mojego, czy to aby nie jakaś tajemnicza santeria ze skrętem w stronę voodoo tu nie działa. Posąg, który w pierwszej chwili wziąłem za zwykłą ozdobę, przedstawia Murzynkę z przymkniętymi oczami w chuście na głowie, trzymającą na obfitym łonie tablicę z kwiatem o ośmiu płatkach. Ponieważ stolik Murzynki jest znacznie większy od mojego – na którym ledwie mieści się komputer, butelka Presidente i popielniczka – chciałem się nieśmiało przysiąść. Wtedy jednak dostrzegłem, że wokół niej rozłożone są muszle. Ani chybi jakiś domowy ołtarzyk. Już lepiej zostanę grzecznie pod ścianą na moim przymałym blacie. Dzień był wystarczająco długi i bez zemsty kultystów za zbezczeszczenie wizerunku ich obrzmiałej bogini matki.


„Już bym zaczął…” – napisałem, bo jednak ostatecznie dostałem swoją kawę. Wieczorem trafiliśmy na równie opustoszały, co reszta centrum deptak, gdzie wreszcie, badając jedną z bocznych uliczek, znaleźliśmy czynny paladar. I to jaki paladar! Niby tradycyjna dziura w ścianie i nieskomplikowane menu na tradycyjnych karteczkach wsuniętych w tablicę na okiennicy: kawa, lemoniada, pizza, kanapki. Ale w środku – kieliszki podwieszone pod sufitem i obsługa w eleganckich, relatywnie, fartuchach. A na zewnątrz – niby banalna oczywistość, ale, wierzcie lub nie, w tutejszych realiach urasta to do rangi rozwiązania, nomen-omen, rewolucyjnego: stylowe, jak na tutejsze standardy, ogrodowe stoliczki i krzesełka! Owszem, bywa, że na skrawku chodnika pod paladarem (mówimy o paladarzach podstawowych, nie zupełnie innej kategorii o ambicjach restauracyjnych) stoi plastykowy zydelek czy dwa, ale na tym koniec. Bywa, że można wejść do środka i w cieniu, choć raczej na stojąco lub w przykucu, wypić kawę lub smoothie, ale tego, co tutaj: ślepej brukowanej uliczki zastawionej stoliczkami i krzesełkami, jeszcze dotąd nie uświadczyliśmy. Niesamowite, swoją drogą, jak ta skądinąd zwyczajna, wręcz brzydka uliczka, którą ze ślepej pogrążonej w mroku strony zamyka jakaś buda czy kontener na śmieci, ożyła dzięki temu jasnemu okienku i przestrzeni do wypicia filiżanki espresso. Pewnym poetyckim wyjaśnieniem całego tego przedsięwzięcia jest nazwa zaułka: Calle de Los Artistas. Ulica Artystów. I wszystko jasne.

Monday, November 13, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział X



Restaurante SaboreArte, Santa Clara, poniedziałek, 31lipca 2017, kwadrans po ósmej

Pierwszy posiłek w Santa Clara.
Powiedzieć, że Santa Clara nas urzekła, byłoby pewną przesadą – choć Renata wyjątkowo dobrze się tu czuje, lekturę biografii Fidela Castro (w kubańskim hiszpańskim wymawianego bez „s”, mniej więcej jak „Katro”) przeplatając namiętnym przeciąganiem nas po muzeach Che, pomnikach Che, mauzoleach Che i pozostałościach pociągu, który Che dzielnie wykoleił. I piciem mango smoothie. Tu bez cienia wahania przyłączę się do fascynacji – a wręcz zaryzykuję skandaliczne stwierdzenie: nektaru bardziej olśniewającego od miejscowego rumu.

Santa Clara, choć jest stolicą prowincji Villa Clara, ma aurę małego miasteczka. W pewnym sensie podobną do Trinidadu: tam perfekcyjnie wpisywali się w lokalny krajobraz miejscowi caballeros w słomianych kapeluszach i gumiakach lub kowbojkach, dumnie kłusujący wybrukowanymi uliczkami – tu perfekcyjnie normalne jest złapanie zamiast taksówki powozu lub tramwaiku konnego. A jednak jest inaczej – w dużej mierze chyba ze względu na architekturę: tam wciąż mocno sięgającą korzeniami początków kolonizacji wyspy i nieco późniejszych czasów rozkwitu plantacji trzciny cukrowej i tytoniu. Tu – jakby bardziej uformowaną ostatnimi dwoma burzliwymi stuleciami, w tym rewolucją, ze wszystkimi jej przedziwnymi konsekwencjami.

Fidel grzeje się w aurze El Che.
No i Trinidad był pełen turystów, czego produktem ubocznym było pewne podekscytowanie na pokaz i załamująca drożyzna. Tu turystów jest bardzo mało; większość najwyraźniej jest tu mniej lub bardziej przejazdem. Zamiast hajpa – jest chill; z odrobiną nudy pod tytułem „właściwie co tu robić?”. Poza, ma się rozumieć, nostalgicznymi spacerami śladami El Che – oraz próbami znalezienia świętego graala kuchni kubańskiej: czegoś, co – choć przecież doskonale po prawie trzech tygodniach na wyspie rozumiemy, że z pustego i Salomon nie naleje – wykraczać będzie poza smętne gusta kulinarne tubylców i jeszcze smętniejszy asortyment produktów dostępnych w sklepach i na bazarkach.
Tym oto caterpillarem El Che wykoleił burżuazyjny pociąg.













Pogrążeni w lekturze karty dań Casa del Gobernador.
Na razie, jak wszędzie, szału nie ma – ale tu przynajmniej pobiesiadać można wyjątkowo tanio. I to właściwie wszędzie. Podczas pierwszego spaceru trafiliśmy na przykład na Casa del Gobernador, Governor’s Residence. Nazwa, choć przywodzi na myśl billboardy nowobogackich osiedli w Azji Południowo-Wschodniej, nawiązuje bez specjalnego zadęcia do tego, że w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku w budynku rezydowali kolejni czterej gubernatorzy prowincji. Teraz, w pełnej rozmachu ocienionej przestrzeni dziedzińca, balkonów i sal, funkcjonuje restauracja. Na pierwszy intuicyjny rzut okaz – pięć gwiazdek i dania od piętnastu kuków w górę – ale dla draki postanowiliśmy przestudiować w skupieniu zaprezentowane nam uroczyście przez odźwiernego oprawne w sztuczną skórę menu. A tam ceny jak w kafeterii w Trinidadzie, dwa razy niższe niż w najmniej zachęcających paladarach! Zupy i startery koło kuka, dania od niecałych trzech, w największych porywach do sześciu – nie licząc zawsze drogiego homara. Piwo za prawie sklepowe półtora kuka. Wprawdzie w bliższym kontakcie z rezydencją, na przykład jej toaletą z muszlami pozbawionymi bestialsko desek klozetowych, o mydle nie wspominając, ilość gwiazdek dramatycznie spada, ale value for money i tak jest – i to w jakich zacnych murach! Jak się szybko okazało – taka jest właśnie cała Santa Clara.

Śniadanie godne El Che.
Tak się w tym luksusie rozsmakowaliśmy, że na trzecią noc – czemu w ogóle zostaliśmy na trzecią noc, wyjaśnię już za chwilę, stay tuned – postanowiliśmy zmienić hotel. W ostatnich poszukiwaniach noclegów z przewodnika Rough Guide, w Trinidadzie i Santa Clara właśnie, przyjąłem prosty system punktowania potencjalnych opcji: punkt za określenie „colonial house”, punkt za „antique furniture”, punkt za „patio” albo „sun terrace”. W przypadku równej ilości punktów, decydowała reszta opisu, na przykład że gospodarze są mili albo mówią po angielsku, że wycieczki organizują etc. W przypadku Trinidadu system zadziałał – trafiliśmy przepięknie do El Tayaba. W przypadku Santa Clara – zainterweniowała Renata… 

Oliver pochłania swoje dwie porcje jajecznicy.


W opisie Casa de Consuelo Ramoz y Nelson Turiño, mianowicie, napomknięto o plotce, że we wczesnych latach 60-tych zatrzymał się tam Che Guevara. Renata uznała, że to jest warte dodatkowe über-punkty, dzięki którym ta opcja w przedbiegach, mimo braku słów kluczy „colonial house” i „antique furniture” rozprawia się z pozostałymi. Cóż… źle nie trafiliśmy, ale od czasów, gdy, Ernesto (kubańska wymowa: „Erneto”) przeciągał się na naszym łóżku i sikał w naszej łazience, renowacji przesadnych w casa nie poczyniono. Czysto było, pościel poprana bonusowo: razem z kapami, gospodarze sympatyczni, pomocni, nawet patio, codziennie szorowane razem z ławkami, całkiem do rzeczy – ale jakoś tak wszystko trąciło stęchłą myszką… No nie zaiskrzyło po prostu – bywa.

Spacerując więc sobie po miasteczku, i chcąc nie chcąc zaglądając przez okna do tych wszystkich „colonial houses” z ich „antique furniture” i wypatrując ich skąpanych w zieleni „patios”, wstępowaliśmy do środka, żeby spytać o ceny i dostępność pokojów na dzisiejszą noc.


Hostal Florida Center, Santa Clara, poniedziałek, 31 lipca 2017, w pół do jedenastej

My kinda place.
I dlatego właśnie siedzę sobie teraz na pustoszejącym powoli rozległym patio hotelu, który, gdyby nie był hotelem zamieniającym się wieczorem w restaurację z muzyką na żywo, mógłby z powodzeniem zarabiać na siebie jako muzeum. Szkoda o tej porze czasu na rozwodzenie się nad skrzypiącymi bujanymi fotelami z siedziskami z rafii, stojącymi zegarami, gigantycznymi garderobami z lustrami w sam raz dla Slendermana, radiami z lat 30-tych i niewiele młodszymi maszynami do pisania. Dość powiedzieć, że takiego art-deco, jakie prezentują łóżka w naszym pokoju, dawno nie widziałem: grube, spatynowane rury, jak z jakiegoś steam-punkowego laboratorium szalonego naukowca, i obowiązkowe, choć jakby z zupełnie innej bajki, muszelkowe ozdobniczki. W latach dwudziestych i trzydziestych to jednak mieli fantazję… Kosztuje nas ten luksus 35 kuków za noc, dyszkę więcej niż u Consuelo i Nelsona, ale jest to wyjątkowo dobrze i lekką ręką wydane 10 kuków.

Szalone art deco Hostalu Florida Center.
Tym bardziej, że muzyka na żywo tuż pod naszym wychodzącym na patio oknem też piechotą nie chodzi. Choć, musze przy tym przyznać, odrobinę niezręcznie było nam przeciskać się przez gitarzystę i obfitą śpiewaczkę, którzy akurat w naszych drzwiach, dosłownie, się rozstawili… Tym bardziej było niezręcznie, że w przeciwieństwie do trynidadzkich ciepłych i pogodnych raczej klimatów son czy trova, ten duet walił po uszach i sercach obuchem rozdzierającego smutku i jakiejś niezaspokojonej tęsknoty. Obfita pani nawet, gdy akurat nie śpiewała, taką miała głębię w oczach, że aż ciary szły.

Moja przepustka do godziny w świecie Internetu.
Ale dość w tym temacie – jako że jutro muszę wstać grubo przed siódmą, wrócę wreszcie do zasygnalizowanej wcześniej sprawy przedłużenia naszego pobytu w Santa Clara. Nie bez słuszności możnaby domniemywać, że zostaliśmy ze względu na tanie biesiadanie, ale tym razem to nie to. Zostaliśmy, bo w pewnym sensie zostaliśmy w Santa Clara, na własne w sumie życzenie, uwięzieni. I, co gorsza – trochę to śmieszne, ale i trochę straszne – w pewnym sensie wciąż uwięzieni jesteśmy. W złotej klatce, ale jednak...

Kiedy nam w sobotę, kilka godzin po przyjeździe do miasta, zaświtała myśl, że jest sobota, w związku czym biura sprzedające bilety autobusowe zamykają się wcześniej, było już za późno. Kupić zresztą jak kupić – nie było nawet jak dowiedzieć się, co stąd, gdzie i kiedy jeździ. Z początku nie panikowaliśmy, mając w perspektywie całą niedzielę na ogarnięcie tematu, ale kiedy i  w niedzielę biura Infotur i Cubanacan w centrum okazały się być nadal zamkniętymi na głucho – podobnie jak biuro Viazul na dworcu na obrzeżach miasta, zrobiło się nerwowo. Stanęliśmy właściwie przed wyborem: a) pojechania w poniedziałek, czyli dziś, rano z bagażami na dworzec Viazul i liczenia na to, że nam się poszczęści i po pierwsze coś gdzieś, najlepiej do Varadero, będzie odjeżdżać i że akurat będzie odjeżdżać wkrótce; b) wykosztowania się na taksówkę, czyli przepłacenia mniej więcej dwukrotnie; c) odpuszczenia sobie, przedłużenia pobytu o jedną noc i spokojniejszego kontynuowania researchu w ciągu dnia.

W obliczu rozleniwienia i ciągot do miejscowych kolonialnych hoteli, dość szybko przegłosowaliśmy ostatnią opcję. Stąd trzecia noc w Santa Clara i, pośrednio, moja dzisiejsza miejscówka.

Dzień dzisiejszy zaczęliśmy od przeprowadzki do Hostal Florida Center i próby posurfowania na fali lenistwa: poprosiliśmy właściciela o wywiedzenie się, ile kosztowałoby zorganizowanie miejsc na taxi collectivo na jutro. Pomijając nieco większy niż w autokarze ścisk, dzielona z innymi podróżnymi duża taksówka bywa na Kubie opcją zadziwiająco atrakcyjną: nie dość, że auto podjeżdża – przynajmniej w teorii – o umówionej godzinie w dowolne miejsce, czyli pod drzwi casa, koszt przejazdu collectivo może być niższy niż koszt biletu na autobus. Na przykład Transtur z Viñales do Trinidadu kosztował nas 37 pesos convertibles od osoby – collectivo proponowano nam za 35 pesos od osoby.  

Niestety, właściciel hostalu, wykonawszy jakiś telefon, zaproponował nam nie collectivo, ale prywatną taksówkę – za 70 pesos convertibles. Żadna łacha.

Skierowaliśmy w związku z tym kroki do biura Cubanacan, które generalnie sprzedaje bilety na Transtur. Transtur, wyjaśnię, tym się różni od Vizaul, że autobus, czy też autokar, nie odjeżdża z położonego tradycyjnie na wypizdowie dworca, tylko spod jakiegoś hotelu w centrum, czasem – w większym mieście, jak w Havanie na przykład – można sobie wybrać najdogodniejszy z kilku hotelowych przystanków startowych, które autokar po kolei objeżdża. Przy tej samej co w Viazul cenie biletów, oszczędza się więc fatygę i koszt dojazdu na dworzec. Kierowaliśmy jednak swe kroki do Cubanacan raczej pro forma: wedle wywieszonych na szybie godzin otwarcia, biuro miało rozpoczynać pracę o… 1.30. A jednak – było czynne. Pani po angielsku średnio ogarniała, ale udało jej się przekazać, że najbliższe wolne miejsca mają na… piątek. Bueno.

Standardowa miejska bryczka.
Lekko podpanikowani, złapaliśmy bryczkę na dworzec Viazul. Jeszcześmy dobrze nie wysiedli, o przejściu przez jezdnię nie wspominając, kiedy podbiegł do nas pierwszy jinetero, naganiacz, z propozycją przejazdu taksówką „Havana-Varadero-mañana”. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy pewnie w stronę dworca. Z kłębowiska taksówkowych gangsterów wyłonił się następny agent. Uznałem, że w sumie nie zaszkodzi dowiedzieć się, na czym wstępnie stoimy w kontekście przejazdu do Varadero, gdybyśmy już teraz mieli go zabukować na mañana. Okazało się, że stoimy na 15 kukach od osoby. Nienajgorzej na start. 

Przedpołudniowo opusztoszały rynek Santa Clara.
Dworcowe biuro Viazul było czynne – i przyozdobione długą kolejką. Nie do końca wiedzieliśmy, czy to za biletami ludzie tak stoją, czy do tak zwanego, nie wiadomo po co dokładnie wymyślonego, check-inu, ale postanowiliśmy tak czy owak spróbować szczęścia. Nie minęło pół godziny, kiedy przyszła nasza chwila prawdy. Zaczęło się zachęcająco: pani zza biurka, wysłuchawszy ze znudzoną miną naszych planów podróży do Varadero nazajutrz, nie popukała się w głowę i nie powiedziała, że jesteśmy loco, tylko podała nam notes i poleciła się w niego wpisać. Gdzieś w natłoku jej hiszpańskiego przemieszanego z angielskim, wyłapaliśmy jednak niepokojące wyrażenie „waiting list”. Wyglądało na to, że nie wiadomo, czy będą dla nas miejsca. Pani potwierdziła, że „not sure”. Poleciła nam zgłosić się na check-in o 7.30, na pół godziny przed odjazdem – wtedy ma się okazać co i jak. Na drugi, popołudniowy autobus też tylko lista kolejkowa była dostępna. Średnio nas zachwyciła rola pasażerów rezerwowych, więc – biorąc pod uwagę, że w sumie nigdzie nam się nie spieszy i moglibyśmy się jeszcze popławić w muzealnych luksusach Santa Clara – zapytaliśmy, na jaki dzień można kupić pewne bilety, zamiast zapisywać się na listę. „I don’t know!” wykrzyknęła pani z wyrzutem, rozkładając teatralnie ręce i ucinając tym samym dalsze rozmowy.

Wracając z dworca Viazul z podobnymi przemyśleniami, co żołnierze Napoleona z Moskwy, zajrzeliśmy jeszcze na lokalny dworzec Intermunicipal, gdzie również gromadzą się taksówkarze. Klimat był mniej gangsterski, ale zamiast collectivo, zaproponowano nam prywatną taksówę – 60 kuków. Jak coś, dyszka do przodu w stosunku do taksy z hotelu – i jakaś perspektywa negocjacji ceny.

Searching for the way out.
Na koniec jakże ekscytująco spędzonego przedpołudnia, pozostało nam odwiedzenie biura agencji Infotur. Infotur w Havanie organizuje collectivo w niezłych cenach i – o ile chce się w to wierzyć – z wypróbowanymi kierowcami. Było więc po co się fatygować, wydawało się. Infotur w Santa Clara, jak szybko skonstatowaliśmy, dysponuje miłą i całkiem sprawną w angielskim chica, organizowane jednak przez biuro taksówki zbiorowe opierają się, czego dziewczyna nawet nie kryła, na tych samych dworcowych jineteros z dworca, z którymi dopiero co rozmawialiśmy. Wykorzystując fakt, że wreszcie ktoś nas nie tylko rozumiał, ale i potrafił odpowiedzieć na pytanie pełnym zdaniem, postanowiliśmy jeszcze poprosić o naświetlenie fenomenu viazulowej waiting list. Dowiedzieliśmy się niewiele więcej, niż sami wykliniliśmy z kontekstu. Jedna koncepcja jest taka, że kto ma bilet, może go anulować lub się nie zgłosić i wtedy jego miejsce jest sprzedawane ponownie, druga – że pierwszeństwo sprzedaży biletów ma biuro na stacji początkowej, w tym przypadku w Santiago de Cuba, i dopiero kiedy autobus wystartuje stamtąd, informacja o ilości wolnych miejsc trafia do innych biur na trasie. W związku z tym, że jesteśmy na miejscach 3.,4. i 5. na liście rezerwowej, chica oceniła nasze szanse na 50 procent.

Podsumowując, jutro pobudka jakiś kwadrans po szóstej. Pakujemy się i ruszamy na dworzec. Trudno powiedzieć, czy o tej porze złapiemy jakąś bryczkę, czy przyjdzie nam te dwa kilosy zrobić z buta. Normalnie spoko, z nieszczęsną walizką – średnio. No ale jest to do przejścia. Około 7:30 przeżyjemy kolejną chwilę prawdy w biurze: będzie dla nas miejsce, lub trafimy w łapy jineteros. Jeśli uda nam się załapać na collectivo po 15 od osoby lub wynegocjować relatywnie dobrą stawkę, 50-60 kuków, za prywatną taksówkę, pojedziemy, jeśli nie – pomaszerujemy na Terminal de Autos de Alquiler przy dworcu Intermunicipal, gdzie jineteros są mniej natarczywi i może bardziej skłonni do negocjacji. Z drugiej strony, tam już będziemy pod ścianą, co negocjacjom nie sprzyja. Jeśli i to nie wyjdzie – biada nam.