Monday, May 28, 2012

Laowai stepowy, Rozdział II



Rozdział II, w którym...

Piątek, tygodnia koniec i początek • koncepcje i antykoncepcje, czyli my a rynek pracy w Hohhocie • po co normalnie, skoro można nienormalnie, czyli my a rynek nieruchomości w Hohhocie • ucieczka w chorobę jako skuteczna strategia rozwiązywania problemów i radzenia sobie ze stresem • nowy, większy granat • tajny załącznik

Hohhot, noc z piątku, 17 lutego na piątek, 18 lutego 2012, pół do pierwszej

Piątek. Dzień, w którym zwykłem w ciągu kilku ostatnich miesięcy wyciągać z lodówki zimnego bintanga, czasem ankera, wsuwać do kieszeni paczkę zielonych lucków i zapalniczkę, smarować się kremem odstraszającym, ponoć, komary i zasiadać na patio. Co mnie do diabła podkusiło, żeby wymienić to na kulenie się na kanapie w kurtce i chuchanie w zdrętwiałe palce... Przygoda? Ładna mi przygoda...

Żarty żartami, ale sytuacja przedstawia się dość słabo. Przez dobrych kilka godzin, od samego rana, rozkminialiśmy ją dziś z Jilly. Pierwsza z dzisiejszych koncepcji zakładała, że ja pracuję dla Na He Ya, biorąc na siebie wszelkie związane z tym ryzyko, ale i wyższa pensję, Renata pracuje dla Jilly za mniej, ale w komfortowej atmosferze. Zaczęliśmy już nawet szukać mieszkania na necie, housing allowance, który dostawalibyśmy od obu szkół, pokrywałby większość czynszu. Śmieszna rzecz swoją drogą, dygresyjka, strona z ogłoszeniami nie jest zaopatrzona w zdjęcia. Są adresy, metraże, rok produkcji budynków, liczba pokojów, wysokość czynszu, stan – jest wszystko. Poza zdjęciami. Zrozumiałe, że jak się mieszkanie kupuje, zdjęcia są mało istotne, wręcz nieistotne. I tak trzeba się liczyć z remontem, a przynajmniej rearanżacją. Tu jednak chodzi o wynajem, czyli o wprowadzenie się i mieszkanie po najmniejszej linii oporu. Mieszkanie w tym, co jest. Nawet obecność czajnika i kilku garnków, o krzesłach czy sofie nie wspominając, ma znaczenie. Druga sprawa: wygląda na to, że zwyczajowo czynsz uiszcza się tu z góry przynajmniej za pół roku. A najchętniej za rok. Dziwacznie. FIY, koledzy i koleżanki siedzący w temacie nieruchomości, miesięczny czynsz za wynajem mieszkania pięćdziesięcio-sześćdziesięciometrowego kształtuje się w Hohhocie w okolicach 600-700 złotych plus opłaty licznikowe. Jeśli macie klientów kupujących zainteresowanych stolicą Mongolii Wewnętrznej, metr kwadratowy można mieć za około trzech, góra czterech tysięcy złotych. Wracając do tematu pracy – i kończąc tym samym temat poszukiwania mieszkania – Panu Cao, niedorobionemu Mao, nie spodobał się pomysł, żebym pracował dla niego tylko ja. Niech sczeźnie. A więc Renata u Jilly, a dla mnie szukamy dalej.

Druga koncepcja, nowy pomysł niewiarygodnie, jak na chińskie realia, kreatywnej Jilly (‘Sorry, I have a suggestion here’ jest jej klasycznym tekstem) to posada na uniwersytecie. Ładny wpis w cv, siedemnaście czterdziestominutowych lekcji tygodniowo... Tylko pensja słaba, 5000 yuanów miesięcznie. Na razie odpuszczamy.

Trzecia, aktualna koncepcja, stawiamy na Richarda. Wszystkie Ryśki to zacne chłopy, nawet jeśli zdradzają Klan. Pensja stosunkowo niska, za to zajęcia tylko w weekendy, co zostawiałoby mi tydzień szkolny do zagospodarowania. Mógłbym wtedy choćby pracować na pół etatu dla szkoły Jilly, co już dawałoby mi konkretne pieniądze. Umówiliśmy się na spotkanie na poniedziałek rano.

Nad większością powyższego jobsearchu, homesearchu i meaningoflifesearchu pracowałem z Jilly. Renatę od rana bolała głowa, przespała prawie całe przedpołudnie. Paradoksalnie, to dzięki genialnej niedyspozycji mojej małżonki coś się konkretnie ruszyło. Konkretnie dyrektorkę, informowaną najwyraźniej na bieżąco o marnych postępach prac, ruszyło chyba poczucie winy. Przyjechała do nas około trzeciej i zaproponowała, żebyśmy przenieśli się na razie do drugiego, większego mieszkania, żeby się wreszcie rozpakować i odpocząć porządnie. Nie ma problemu, bo lokum stoi puste, nauczyciel, który docelowo ma w nim mieszkać, przylatuje na początku marca. Bombowo.

Brzmiało bombowo. Wyszło jak zwykle. Granat. Tak określało się w Home Brokerze mieszkanie, które nadaje się jedynie do tego, żeby wrzucić do niego granat i wszystko zrobić od nowa. Ze wszystkich sił starałem się nie dać tego po sobie poznać, wyrządzono nam przecież naprawdę ogromną uprzejmość. Ze szkołą Jilly i jej dyrektorki nie wiąże nas przecież żadna, nawet ustna umowa, a dostajemy na dwa tygodnie miejsce do spania za darmo.

Ale granat to, jakby nie było, granat. Parter marnego bloku przy jakiejś zapadłej bocznej uliczce. Zakratowane okna. Brudne, szczęście w nieszczęściu, przynajmniej nikt nie będzie w stanie zaglądać przez nie do naszej sypialni. Zresztą i tak, odrobina miłosierdzia, nie ma w niej światła. Jest za to syf. Nie tylko w naszej, w obu. I w salonie. I w kuchni. Na brudnych półkach i w szafkach pełno śmieci po poprzednim lokatorze, najwyraźniej jakimś lekomanie i kolekcjonerze damskich butów. I namiętnym palaczu, dedukuję na podstawie petów pod łóżkiem i w łazience. No właśnie, łazienka. Ożeż w mordę, wiele rzeczy widziałem jeżdżąc po świecie oraz pracując w nieruchomościach, ale ta deska klozetowa to plugawa groza wyniesiona do rangi sztuki. Że jest pożółkła i popękana to jedno. Ale dlaczego, o bogowie, jest miękka? W jakim celu pokryto ją jakimś sztucznym tworzywem skóropodobnym? Żeby bakterie miały wygodniej? Korzyść jest taka – język korzyści ze szkolenia sprzedażowego się przypomina – że w kontekście klozetu odpadające kafelki przymocowane do ściany taśmą klejącą oraz szlam na posadzce i gołych rurach usianych rdzewiejącymi zaworami nie rażą tak bardzo. Główny zbiornik szlamu zasilany jest przy każdym odkręceniu wody w umywalce, bo nie ma rury, która odprowadzała by ją do odpływu. Poza tym w żadnej z dwóch sypialni nie ma łóżkowych materaców, są płyty wiórowe. A kran w kuchni cieknie, do tego rury jęczą potępieńczo. 

Ach, byłbym zapomniał, jest zimno. Niby stara mądrość ludowa głosi, że jak jest zima, to jest zimno, ale zarówno w hotelu, jak i w pierwszym mieszkaniu zimno nie było, czyli nie jest to jakaś dogmatyczna właściwość tutejszych budynków.

Trochę, tyle, ile się dało w ciągu jednego popołudnia, ogaręliśmy ten burdel. W dwóch kursach dyrektorskim volkswagenem oprócz swoich bagaży przywieźliśmy też pościel z małego mieszkania, więc przetrwamy noc, ale jutro czeka nas konkretne sprzątanie. I niewiele powodów do radości z przeprowadzki do Chin.

Tajny załącznik do protokołu z dzisiejszych obrad to moja własna, czwarta koncepcja. Po pierwsze, zdobyć dostęp do internetu. Rzecz wcale, okazuje się, niełatwa. Jilly przywiozła dziś przenośny modem ze sobą, ale żeby dostać coś takiego, trzeba najpierw, jak sądzę, znaleźć jakiś salon China Mobile, China Unicom albo czegoś w tym stylu, dogadać się z pracownikami, pewnie podpisać umowę na jakiś abonament. Zatem kawiarenka? Oczywiście, jestem pewien, że w mieście funkcjonuje niejedna, ale pamiętajmy, w jakich temperaturach przebiegałyby poszukiwania. Hohhot nie nadaje się do eksploracji w lutym... Tak więc zdobyć dostęp. Jakoś. Jakkolwiek. Po drugie, przejrzeć oferty z Chin, skoro już tu jesteśmy i mamy wizy, i wybrać cokolwiek, co wydaje się pewne i gdzie dobrze płacą. Po trzecie, spakować się i wyjechać. Wydostać się.

I pocośmy rzucali ciepłe posady w Kanaan Global School? Pocośmy wyjeżdżaliśmy z Indonezji? Nie sądziłem, że tak szybko i tak mocno za tym wszystkim zatęsknię...

   
Klasyk na dziś:

The fact nobody’s walked out, it’s a testimony to what dudes will endure for a piece of ass. If there  was a free, hot piece of snatch waiting on top of Mount Everest or on the moon, we’d have a high-speed elevator already built. Commuter space flights every ten minutes.

Chuck Palahniuk, Snuff

Saturday, May 19, 2012

Laowai stepowy, Rozdział I

 

Rozdział I, w którym...


Cool Air • szepty i krzyki w Zielonym Mieście • nec temere nec timide • dlaczego zmiany najczęściej są na gorsze • Mały Sternik Cao i złoty wiek groteski • apartament F10066, czyli pierwszy przyjazny dom • wiary, wiary!


Hohhot, noc z czwartku, 16 lutego na piątek, 17 lutego 2012, jedenasta


Literally cool. Tak Josée, Kanadyjka nota bene, podsumowała nasz pomysł wyjazdu do chińskiej Mongolii w środku zimy. Błyskotliwie, nie powiem, i całkiem trafnie, trudno ukryć. Istotnie, jest chłodno, nawet bardzo chłodno. Bez przesady, dwadzieścia dwa stopnie poniżej zera w nocy i cztery po tej samej stronie termometru w dzień nie bolą. Szczególnie jeśli ktoś bardzo lubi myśleć o Polsce jako o kraju leżącym w Europie Północnej. I jeśli komuś suche zimne powietrze kojarzy się przyjemnie z imprezami sylwestrowymi. Ale trzeba przyznać, spalenie całego davidoffa bez przełożenia go do drugiej ręki i schowania tej pierwszej, prawie już bezwładnej, do kieszeni wymaga sporej dozy samozaparcia.


No tak, rękawiczek jeszcze się nie dorobiliśmy. Pakując się przed wyjazdem do Indonezji – i mając na uwadze wieczne problemy z limitem kilogramów przy check-inach – założyliśmy, że nie będziemy potrzebowali niczego cieplejszego niż lekkie softshelle. Jedyną parę butów, którą ze sobą miałem, miałem na nogach. A i tę trudno właściwie uznać za parę butów z prawdziwego zdarzenia. Gumowe podróbki crocsów, i to dziurawe. Ale po cóż nam ubrania na rajskiej Jawie? Rodzice na szczęście, jak to rodzice, przy okazji tradycyjnych odwiedzin przywieźli nam po kurtce, Oliverowi dostała się nawet czapka, dzięki czemu podczas przesiadki w Pekinie mogliśmy wesoło śmiać się pierwszemu mrozowi w twarz. Trolololo. I dmuchać mu w ową kłębami pary, których tej zimy – czy też, na półkuli południowej, tego lata – miało nie być...


Kiedy bez mała pięć lat temu po raz pierwszy zaprzedałem duszę Chinom, pytano mnie, czy to prawda, że Chińczycy, zamiast rozmawiać ze sobą, krzyczą. Nie, niczego takiego na południu nie zaobserwowałem, choć przecież byłem wtedy znacznie bardziej wyczulony na wszystko, co inne niż w Europie. Nie ten adres po prostu, okazuje się. Dwa tysiące kilometrów na północ od Kantonu sprawy mają się, jak następuje. Naszą uwagę zwraca dwoje ludzi, płeć bez znaczenia, pod tym względem panuje równouprawnienie, którzy ewidentnie na siebie wrzucają. Wokół jest głośno, ale ich złowróżbne wykrzykniki wzbijają się ponad standardową wrzawę. Obracamy się nieznacznie w ich kierunku, wszak coś się kroi. Wszystko wskazuje na to, że pójdzie przynajmniej na pięści, jeśli nie na noże. Stoją blisko siebie, ciskające błyskami oczy utkwione w oczach, głowy trzęsą się groźnie. Szermierka na krzyki. Patrzymy, mizantropijnie kibicujemy rozlewowi krwi, ale coś jest nie halo. Po pierwsze nie ma eskalacji. Natężenie hałasu nie wzrasta, nie przybywa śliny w kącikach ust, trup nijak nie chce się ścielić. Po drugie, ze zdziwieniem, i nie bez zawodu, dostrzegamy ciepłe uśmiechy, które wykwitają na płaskich twarzach pomiędzy jednym a drugim krzykiem. Zawodnicy wsiadają razem do autobusu, gdzie, wszystko na to wskazuje, kontynuują przyjacielską pogawędkę. Mit potwierdzony. Zakłady diabli biorą.  


Ta malownicza ekspresyjność stoi w miłej sprzeczności ze stosunkiem krajowców do nas, laowaiów. Zauważyliśmy to już na pekińskim lotnisku, ale wiadomo: lotnisko jest zawsze trochę inną, dotkniętą globalizacją, bajką. Pierwsze kroki w Hohhocie potwierdziły jednak nasze nieśmiało rozbudzone nadzieje. Ludzie nie zwracają na nas uwagi. Albo raczej: zdają się nie zwracać na nas uwagi. Dotąd nie widzieliśmy w mieście innych białych, nie mówiąc już o dzieciach, więc zoologiczną atrakcją na pewno jesteśmy. Żadne jednak „misterrr”, żadne „hello-how-are-you”, żadne „where-you-go” nie są w nas ciskane. Rzesze Indonezyjczyków, a tym bardziej Syryjczyków, byłyby zapewne wstrząśnięte tym, jak bardzo cenimy sobie taką pełną rezerwy gościnność...     


Nazwa Hohhot znaczy ponoć „Zielone Miasto”. Może dawniej było zielone. Może wiosną będzie zielone. Teraz jest brązowo-bure. I trudno uwierzyć, że kiedyś było lub będzie inaczej. A może zawsze było brązowo-bure, tylko uznano, poniekąd słusznie, że nazwa „Brązowo-bure Miasto” byłaby piarową porażką? Paradoksalnie jednak, stolicy Mongolii Wewnętrznej – a zarazem, ponoć, nabiałowej stolicy Chin – w brązie i burości jest do twarzy. Dlaczego właściwie nie w bieli, przy dwóch krzyżykach poniżej zera? – ciśnie się pewno niektórym na usta. Istotnie, w Polsce, przynajmniej jeśli wyjechać za miasto, zestawienie takiej temperatury i wszechobecnej do znudzenia bieli wydaje się być bardziej na miejscu. Pamiętajmy jednak, że Mongolia to obszar klimatu kontynentalnego. Ciśnienie jest wysokie, powietrze – suche jak wiór, pada więc nad wyraz rzadko. Według Jilly śnieg widziano tu ostatnio dwa lata temu. Ma to swoje zalety. Po pierwsze, przez te parę godzin od świtu do zmierzchu jest słonecznie, więc jednak zawsze jakoś weselej. Po drugie, jest wprawdzie zimno, owszem, ale na sposób przewidywalny, prostolinijny, uczciwy, rzec by można. Nie na sposób tak podstępnie i złośliwie przenikliwy jak w wilgotnym Gdańsku, gdzie od minus trzech do plus trzech odechciewa się wychodzić z domu, jeśli nie w ogóle żyć.   


„Ja to bym się nie odważył/a!” – to zdanie pada praktycznie zawsze, kiedy rozmawiamy z kimś o naszej pracy. Wielkie aj-waj! Co za różnica w gruncie rzeczy, czy wsiada się w samolot do Londynu czy do Hongkongu, Damaszku albo Jakarty? Ot, trochę dłuższy lot. I tak jest się na miejscu szybciej niż gdyby jechać w Bieszczady pociągiem z Gdańska. Dobrze, przyznaję, na podróżnego wkraczającego w nie zawsze gościnne progi mniej lub bardziej rozwijających się krajów czekają zwykle mniej lub bardziej groźne pułapki. Szczególnie na tego, który wygląda na ofiarę a do tego stara się być dla wszystkich miłym. Pamiętam, jak po raz pierwszy wysiadłem z autobusu w Guangzhou i spokojnie tłumaczyłem zgrai taksówkarzy, że dziękuję bardzo, ale nie potrzebuję taksówki, bo przyjedzie po mnie znajoma... Ale tak naprawdę największa komplikacja, której należy się obawiać to zostanie wystawionym do wiatru przez pracodawcę. Nigdy nie wierzyłem w kontrakty, które podpisuje się ze szkołami drogą skanowo-mailową. Oczywiście, lepsze to niż nic. W jakiś sposób określa to warunki współpracy. Ale prawda jest taka, że jeśli przedstawiciel chińskiej na przykład szkoły nie pojawi się na lotnisku, żeby cię odebrać, prawdopodobnie nigdy jej nie znajdziesz. Jak? W dziesięcio- czy dwudziestomilionowym mieście? Iść do sądu z kontraktem i próbować dojść swoich praw? Powodzenia, chętnie poczytałbym bloga na ten temat. Nie wierzę więc w kontrakty. Wierzę w intuicję. Żaden magiczny szósty zmysł, po prostu holistyczna do poziomu nieświadomości analiza. Strony internetowej danej placówki, opinii na forach, ale przede wszystkim korespondencji oraz rozmów telefonicznych i skajpowych. Kluczowe nie jest oczywiście to, co piszą i co mówią, ale jak piszą i jak mówią.    


Jak dotąd intuicja i iście policyjne portretowanie nas nie zawodziło. Przed pierwszą podróżą do Chin wszystko wydawało się w porządku i było w porządku. Przed wyjazdem do Syrii doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że z niesłownością Mazena będą kłopoty, uznaliśmy jednak, że ostatecznie wyjdziemy na swoje. Było dokładnie tak, nagminnie spóźniał się z pensją, wizami i usuwaniem usterek w domu, koniec końców jednak całe wynagrodzenie, łącznie z bonusami, do nas trafiło. Dobra, nie zapacił mi obiecanych stu dolców za trenowanie drużyny piłki nożnej, ale pal to licho w kontekście wszystkich naszych petrooszczędności. Kanaan Global School. Czuliśmy, że możemy im zaufać, choć mogą być kłopoty z naszymi wizami. Takoż się stało, właśnie z uwagi na wizy zaczęliśmy się rozglądać za kolejną przygodą, ale rozstanie ze szkołą było wzorowe. Prawdę mówiąc odeszliśmy na znacznie lepszych warunkach niż planowaliśmy...


Hohhot. Na He Ya Bilingual School, w której imieniu występuje Jilly. Jilly sprawia wrażenie zrównoważonej, odpowiedzialnej i jak najbardziej godnej zaufania. Na maile odpowiada szybko, rzeczowo ustosunkowując się w nich do wszystkich poruszanych przez nas kwestii. Cnota wbrew pozorom wcale nieczęsta. Jest do dyspozycji na skypie, kiedy zaczyna nam się spieszyć. Załatwia zaproszenie, które umożliwia nam skorzystanie z prostszej ścieżki uzyskiwania wizy. Żadnych zastrzeżeń. No, jedno „ale”, które zapala nam w głowach pomarańczowe lampki. Jilly nie pracuje dla Na He Ya. Po prostu sama nie mogąc nas zatrudnić, poleca nas tej szkole, biorąc na siebie pośrednictwo.


Lampki, na które przymknęliśmy oko, powinny były zapalić się na czerwono.


Dzień wczorajszy. Zgodnie z ustaleniami Jilly odbiera nas z lotniska. Towarzyszy jej okołosześćdziesięcioletni łysiejący Chińczyk o zapuchniętej i nieco obwisłej twarzy. Twarzy jakby zdjętej z Mao Zedonga, mógłby śmiało robić za sobowtóra albo grać w ekranizacji przygód Wielkiego Sternika. Władczo powiewa czarnym płaszczem, uścisk dłoni ma jednak miękki i zwiędły. Typ partyjnego działacza – „działacz”, zawsze śmieszyło mnie to absurdalne słowo – który jest twardy w stosunku do podwładnych i uległy w stosunku do zwierzchników. Na pierwszy rzut oka widać, że nie bardzo wie, czy powinien się z nami obchodzić jak z tymi pierwszymi czy drugimi. Pan Cao, dyrektor Na He Ya.


W samochodzie się zaczyna. Jako że Cao, jak to działacz, nie mówi po angielsku, mówi Jilly. Zmieszana, oświadcza, że przed chwilą się dowiedziała o pewnych zmianach. Pięknie. Dlaczego słysząc „zmiany” już wiemy, że nie będzie to niespodziewana podwyżka, tylko jakiś problem? Otóż pryncypał nie był pewny, czy na pewno przyjedziemy, więc na wszelki wypadek nie przygotował dla nas mieszkania. Mamy się zatrzymać w hotelu. Trudno, niech będzie. Oczywiście zapłaci za hotel? Nie zapłaci. No dobra, obawy obawami a różnice kulturowe różnicami, ale to chyba wszędzie na świecie gruby nietakt... Jakby nie było, jesteśmy jego gośćmi. Prosimy o przekazanie, że nie podoba nam się taki obrót spraw, ale z braku wyjścia możemy poczekać na mieszkanie do jutra. Do Małego Sternika chyba dochodzi, że trochę głupio wyszło, bo kiedy dojeżdżamy na miejsce, zaprasza nas na kolację. Wyjątkowo słabo dyplomatycznie rozegrane. Gdyby pieniądze, które przeznaczył na kolację, wydał na hotel, nie byłoby sprawy, a tak, mimo pysznego jedzenia i tego, że odprowadził nas aż pod drzwi marketu, niesmak pozostał.


Nie, nie mogę tak tego zostawić, no nie byłbym przecież sobą, gdybym prostackim „pyszne jedzenie” podsumował naszą pierwsza kolację w Mongolii... Króciutko. Podstawę posiłku stanowiła słodkawa mdła zupa z czerwonej fasoli, której pełną miseczkę przed każdym postawiono. Dobrze się z nią komponowały gotowane na parze ryżowe bułeczki z mieloną wołowiną o nieco bardziej wyrazistym smaku. Wypełnione nimi okrągłe bambusowe naczynia dosłownie piętrzyły się na połączonych barowych stolikach, przy których zasiedliśmy. Pojawiły się na nich również małe talerzyki z kiszonymi warzywami, niektóre z nich przyjemnie ostro przyprawione. Nie zabrakło wreszcie sporych salaterek z, o ile można je tak określić, daniami głównymi. Między innymi przypominającym kantoński chaomian makaronem z kurczakiem, przyprawionym sosem sojowym, i pokrajanymi w talarki ziemniakami w smacznym zawiesistym sosie. Tak przekąskami, jak i daniami głównymi wszyscy częstowali się oczywiście ze wspólnych naczyń, nakładając je pałeczkami albo, jak wypada, najpierw na swoje talerzyki, albo, idąc za przykładem gospodarzy, wprost do ust.     


Hotel swoją drogą kosztował nas 50 zeta. O czym wspominam po pierwsze po to, by podkreślić o jak relatywnie małą sumę poszło, a po drugie, by wrócić na chwilę do meldowania w recepcji. Otóż pracowniczce hotelu z jakiegoś niejasnego powodu nie odpowiadał mój paszport. Swoim dowodem osobistym poratować nas musiała Jilly. Czyżby podejmowanie obcokrajowców wiązało się dla hoteli z jakimiś komplikacjami, z dodatkową papierkową robotą, może tylko niektóre hotele mają prawo gościć zagranicznych gości? Dziwne. Strach w takim razie pomyśleć jak mogłoby wyglądać samodzielne poszukiwanie noclegu przy naszej ilości bagażu i obecnych warunkach termicznych, przy których czas komfortu dla spaceru wynosi około pięciu minut.      


Dzień dzisiejszy. Umówiliśmy się z Jilly, że odbierze nas o 9.30 i razem pójdziemy obejrzeć apartament. Apartament, kolejne wiecznie śmieszne słowo. Pan Cao już na nas czeka przy szkolnej bramie. Całkiem jest, jak na chińskie standardy, wylewny przy powitaniu. Oprowadza nas po raczej mało efektownym terenie szkoły, zachęca, żeby zajrzeć do zupełnie nieefektownych, by nie powiedzieć: zrujnowanych, klas. Następnie pokazuje nam całkiem ciekawy mur, na którym w formie płaskorzeźb przedstawiono wielkich naukowców. Dyrektor najwyraźniej szuka jakiejś podobizny... Jest! Kopernik! To ci dopiero, miło z jego strony, że skojarzył. I Maria Skłodowska-Curie też jest, całkiem liczna reprezentacja! Wreszcie kierujemy się do służbowego mieszkania Cao będącego jednocześnie biurem, gdzie dostajemy herbatę. Piękny kontrast: na ścianie wisi pięćdziesięciocalowa plazma, na stole leży taca z nadgniłymi owocami. Dobra, jeśli to jest standard dyrektorski, to co zastaniemy w naszym apartamencie?


Zaiste, zastajemy ogólną słabość. I kucharza z dziewczyną, którzy z pewnym zdziwieniem witają w progu cały orszak wizytacyjny. Mam wrażenie, że nie poinformowano ich, że trójka laowai ma dziś zająć ich gniazdko... Nie ma jednak obawy, apartament okazuje się być malutką kawalerką z jednym łóżkiem. Nie wiem, jak nas tam sobie wyobrażał dyrektor, ale źle sobie wyobrażał. Po powrocie do biura prosimy biedną Jilly o przekazanie panu Cao, że pomysł z dostawieniem łóżka w przedpokoju jest niedorzeczny. Renata, która, muszę nadmienić, świetnie sobie w tych niedorzecznych negocjacjach radzi, rozpisuje dyrektorowi na kartce kluczowe kwestie. Na wszelki wypadek, skoro już wszystko zaczyna śmierdzieć, umieszczamy na niej pensję i liczbę godzin, zaznaczamy również, że potrzebujemy mieszkania z dwoma sypialniami. Pensja i godziny klepnięte, jest też i większe mieszkanie, chociaż, jak słyszymy, jest trochę brudne. To nowina, czyli to pierwsze było czyste? Dobra, w drogę.


Jeśli pierwszy „apartament” był żartem nieco suchym, drugi jest żartem w swojej groteskowości genialnym. To nie tyle mieszkanie, co dwusalowe dormitorium dla uczniów! Dwie sypialnie są faktycznie pokaźnych rozmiarów, w każdej z nich znajduje się po osiem bodajże łóżek piętrowych ze stęchłymi materacami. Wypas, moglibyśmy każdego dnia miesiąca spać na innym posłaniu! No i z pewnością nie zabrakłoby miejsca, gdyby znajomi postanowili nas odwiedzić! A jakby się wszyscy napili piwa i musieli do toalety? Nic prostszego! Są w niej trzy muszle klozetowe. I nikt nie będzie narzekał, że ktoś nie opuścił po sobie deski sedesowej... bo na żadnym z nich nie ma deski sedesowej! Dobre, co? Trochę mniej dobry, a wręcz nieco przerażający, jest brak prysznica...


I jeszcze ten napis w przedpokoju: „Speak English Please!”. Szkoła bilingualna made in China...


Postawiliśmy sprawę jasno. Albo pan Cao organizuje normalne mieszkanie albo się żegnamy. I razem z Jilly wróciliśmy do hotelu. Tu Jilly błysnęła tym, czym już podczas kontaktu mailowego i skajpowego zaskarbiła sobie naszą sympatię. Spokojnie i rzeczowo wypunktowała opcje, jakie mamy.


1.   wynająć mieszkanie na własną rękę i pracować dla Na He Ya, gdzie pensja nawet po odjęciu kosztów będzie, na hohhotańskie warunki, nie do przebicia;


2.   pracować dla godnej zaufania szkoły Richarda, jej znajomego, gdzie jednak pensja jest sporo niższa;


3.    (opcja ta pojawiła się po szybkiej rozmowie telefonicznej, którą Jilly odbyła ze swoją szefową) pracować dla szkoły Jilly, gdzie pensja jest niezła, choć niższa niż w opcji 1., a wsparcie, jak już wiemy, niezrównane; tyle że moglibyśmy zacząć dopiero od początku marca, a w pełnym wymiarze dopiero od początku kwietnia; oczywiście mieszkać w przysługującym nauczycielom apartamencie, ponoć znacznie lepszym niż zaprezentowane nam rano, moglibyśmy od razu, ale biznesplan wyjazdu trochę by się posypał;


Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że właściwie nie wiemy, totalnie nie mamy bladego pojęcia, jaki w tym wszystkim interes ma sama Jilly! Dlaczego nam pomaga? Dlaczego, zanim tak naprawdę podjęliśmy kuszącą bezpieczeństwem decyzję o pracy dla niej, zabrała nas do jednego z nauczycielskich mieszkań?


      Tymczasowe nasze lokum, z którego pozdrawiam, usilnie usiłując się uśmiechnąć, mieści się na dziesiątym piętrze dwudziestopiętrowego molocha. Pewne pojęcie o ogromie owego molocha daje numeracja. Nasz korytarz, który zdaje się nie mieć końca, niknie tylko gdzieś w głębi budynku, oznaczony jest jako „10F”. Na drzwiach natomiast stoi 10066. Falowce wymiękają. Mieszkanie jest małe, ale, jak na chińskie warunki, czyste i przyjemne. Ma jakieś dwadzieścia metrów kwadratowych, ale przy tym, co ciekawe, dobre cztery metry wysokości, którą sensownie zagospodarowano antresolą mieszczącą część sypialną. Niepospolite zdolności architekta zwiodły najwyraźniej Jilly, która utrzymuje, że lokal ma metrów czterdzieści. Darowanemu koniowi nie zagląda się w metraż, oszczędziłem więc naszej dobrodziejce prawdy popartej historią mojej całkiem przyzwoitej kariery nieruchomościowej. Zresztą kto wie, może w zatłoczonych Chinach w metraż wlicza się na przykład kawałek widoku za oknem? To wiele by wyjaśniało, bo okno jest iście panoramiczne a widok tak rozległy, że się agorafobia uaktywnia. Okolica jest najwyraźniej nową częścią miasta, spomiędzy bowiem licznych inwestycji mieszkaniowych i zabudowań przemysłowych wyzierają całe połacia stonowanej burości, gdzieniegdzie porośniętej nawet wyłysiałymi na zimę drzewami. Dalej na północ jest, jeśli się nie mylę, strzeliste centrum miasta. A jeszcze dalej, dobrodzieju, to już tylko, jak okiem sięgnąć, góry i góry. Nad tym wszystkim natomiast prawdziwie lazurowa kopuła bezchmurnego nieba. Nie tak ogromnego i niebywale – jak by to powiedzieć? – przestrzennego, jak w Skandynawii, ale całkiem sporego.


Zimne krainy rodzą ludzi praktycznych. Taki oto banalny wniosek wysnułem po pierwszej dobie w Mongolii. Jeszcze przedwczoraj mogłem wyjść spod zimnego prysznica, nie martwiąc się o wycieranie się wrzucić na siebie cokolwiek, cokolwiek graniczącego z niczym, i już, na miasto. Tutaj samo wzięcie prysznica urasta do rangi wyprawy polarniczej, którą trzeba w najdrobniejszych szczegółach przemyśleć i zaplanować. A co dopiero wyjść Na Zewnątrz! Zapomnieć o kupieniu wody w sklepie na dole znaczy ponownie się ubrać we wszystkie dostępne warstwy, ponownie zjechać windą, są tylko dwie na te setki mieszkanek, ponownie przedrzeć się przez ciężką – autentycznie, dosłownie ciężką – bordową kotarę przy wyjściu z hallu, ktora tylko częściowo powstrzymuje mroźne hulanki wiatru wewnątrz, i kolejną, równie ciężką, wiszącą w wejściu sklepu. I jeszcze wrócić z powrotem. Odechciewa się pić.


W jednej z wind, żal byłoby nie pokazać Wam tego obrazka, wisi telefon. Plastykowy telefon, skrzyneczka ze słuchawką, kablem wgryziona w brudną ściankę. Tak surrealistycznie to wygląda, że aż się człowiek z niepokojem zastanawia, z kim, lub czym, można się za pomocą tego aparatu połączyć. Mnie od razu zagrali w głowie Depesze. Lift up the receiver, I’ll make you a believer... Kusi tak czasem, żeby podnieść słuchawkę i poprosić niebiosa o rozwiązanie paru błahych problemów, czyż nie? O pracę za 8000 yuanów miesięcznie mógłbym poprosić, na początek. Ależ żałosna jest nasza psychika! Dla 8000 yuanów miesięcznie, które przyniosą jej ulotny dobrostan, gotowa wpędzić nas w religię...


Pierwszy rozdział nowej opowieści wydaje się być doskonałą okazją, zupełnie jak Nowy Rok, by wprowadzić do naszej jednostronnej korespondencji nowy element. Element, który urozmaici ją, ubarwi, nada jej wręcz intelektualnego posmaku, który, być może, złudnym efektem aureoli opromieni w oczach szanownego Czytelnika resztę pośledniej jakości tekstu. „Jakie to głębokie...”, szepnie ów, unosząc szklące się oczy znad pożółkłych stronic i kierując wzrok gdzieś w dal. A i  samotnej, przepełnionej nostalgią duszy autora będzie, nie mniej złudną, pociechą, że oto podzielił się z kimś swoją najświeższą lekturą...  


Nie zwlekając więc ani chwili dłużej, przedstawiam Wam...


Klasyk na dziś:


Gdyby w mojej władzy było nie rodzić się, na pewno nie przyjąłbym istnienia na takich obraźliwych   warunkach. Ale w mojej władzy jest jeszcze umrzeć, chociaż właściwie zwracam to, co już zostało policzone. Niewielka to władza i niewielki bunt.


Fiodor Dostojewski, Idiota