Rozdział I, w którym...
Cool Air • szepty i krzyki w Zielonym
Mieście • nec temere nec timide • dlaczego zmiany najczęściej są na gorsze • Mały
Sternik Cao i złoty wiek groteski • apartament F10066, czyli pierwszy przyjazny
dom • wiary, wiary!
Hohhot, noc z czwartku, 16 lutego na piątek,
17 lutego 2012, jedenasta
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhO750bI6Bb5sSONvul6HPLCvZ2qyq1k2YNrulkCS4Y0iP0MisfnstlAkR3zZZCiuptJtVTMi_zKUwMdZkYM4j6mGPOGL1azPUJ9kS0CfCz0Vw4qr_LWWA2V0H9P22KybFr1vT448NyDm8/s320/DSCN2362.JPG)
Literally cool. Tak Josée,
Kanadyjka nota bene, podsumowała nasz pomysł wyjazdu do chińskiej Mongolii w
środku zimy. Błyskotliwie, nie powiem, i całkiem trafnie, trudno ukryć.
Istotnie, jest chłodno, nawet bardzo chłodno. Bez przesady, dwadzieścia dwa
stopnie poniżej zera w nocy i cztery po tej samej stronie termometru w dzień
nie bolą. Szczególnie jeśli ktoś bardzo lubi myśleć o Polsce jako o kraju
leżącym w Europie Północnej. I jeśli komuś suche zimne powietrze kojarzy się
przyjemnie z imprezami sylwestrowymi. Ale trzeba przyznać, spalenie całego
davidoffa bez przełożenia go do drugiej ręki i schowania tej pierwszej, prawie
już bezwładnej, do kieszeni wymaga sporej dozy samozaparcia.
No tak, rękawiczek jeszcze
się nie dorobiliśmy. Pakując się przed wyjazdem do Indonezji – i mając na
uwadze wieczne problemy z limitem kilogramów przy check-inach – założyliśmy,
że nie będziemy potrzebowali niczego cieplejszego niż lekkie softshelle. Jedyną
parę butów, którą ze sobą miałem, miałem na nogach. A i tę trudno właściwie
uznać za parę butów z prawdziwego zdarzenia. Gumowe podróbki crocsów, i to
dziurawe. Ale po cóż nam ubrania na rajskiej Jawie? Rodzice na szczęście, jak
to rodzice, przy okazji tradycyjnych odwiedzin przywieźli nam po kurtce,
Oliverowi dostała się nawet czapka, dzięki czemu podczas przesiadki w Pekinie mogliśmy
wesoło śmiać się pierwszemu mrozowi w twarz. Trolololo. I dmuchać mu w ową
kłębami pary, których tej zimy – czy też, na półkuli południowej, tego lata –
miało nie być...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEghOLKNnDFSD2LJiVNM3vu8n3ICn3ZEvspCeuPF49Vw3Zodgbny0NKr7u0OGQYsBYyipzIco4jVBUbb7uotqRRpFbiP_QOYY6X19Zw71VZP5Ga296eDYj_kIh4Gch83RP770cB9YM52RrE/s320/DSCN2365.JPG)
Kiedy bez mała pięć lat
temu po raz pierwszy zaprzedałem duszę Chinom, pytano mnie, czy to prawda, że
Chińczycy, zamiast rozmawiać ze sobą, krzyczą. Nie, niczego takiego na południu
nie zaobserwowałem, choć przecież byłem wtedy znacznie bardziej wyczulony na
wszystko, co inne niż w Europie. Nie ten adres po prostu, okazuje się. Dwa
tysiące kilometrów na północ od Kantonu sprawy mają się, jak następuje. Naszą
uwagę zwraca dwoje ludzi, płeć bez znaczenia, pod tym względem panuje
równouprawnienie, którzy ewidentnie na siebie wrzucają. Wokół jest głośno, ale
ich złowróżbne wykrzykniki wzbijają się ponad standardową wrzawę. Obracamy się
nieznacznie w ich kierunku, wszak coś się kroi. Wszystko wskazuje na to, że
pójdzie przynajmniej na pięści, jeśli nie na noże. Stoją blisko siebie,
ciskające błyskami oczy utkwione w oczach, głowy trzęsą się groźnie. Szermierka
na krzyki. Patrzymy, mizantropijnie kibicujemy rozlewowi krwi, ale coś jest nie
halo. Po pierwsze nie ma eskalacji. Natężenie hałasu nie wzrasta, nie przybywa
śliny w kącikach ust, trup nijak nie chce się ścielić. Po drugie, ze
zdziwieniem, i nie bez zawodu, dostrzegamy ciepłe uśmiechy, które wykwitają na
płaskich twarzach pomiędzy jednym a drugim krzykiem. Zawodnicy wsiadają razem
do autobusu, gdzie, wszystko na to wskazuje, kontynuują przyjacielską pogawędkę.
Mit potwierdzony. Zakłady diabli biorą.
Ta malownicza ekspresyjność
stoi w miłej sprzeczności ze stosunkiem krajowców do nas, laowaiów.
Zauważyliśmy to już na pekińskim lotnisku, ale wiadomo: lotnisko jest zawsze
trochę inną, dotkniętą globalizacją, bajką. Pierwsze kroki w Hohhocie
potwierdziły jednak nasze nieśmiało rozbudzone nadzieje. Ludzie nie zwracają na
nas uwagi. Albo raczej: zdają się nie zwracać na nas uwagi. Dotąd nie
widzieliśmy w mieście innych białych, nie mówiąc już o dzieciach, więc
zoologiczną atrakcją na pewno jesteśmy. Żadne jednak „misterrr”, żadne
„hello-how-are-you”, żadne „where-you-go” nie są w nas ciskane. Rzesze
Indonezyjczyków, a tym bardziej Syryjczyków, byłyby zapewne wstrząśnięte tym,
jak bardzo cenimy sobie taką pełną rezerwy gościnność...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEght8BPfRgB7o0f-mpCuAtna0navAR5UYFP8txM2wJNKFJ5U-VnlXx2S1_Syb4YHBRby4a8QxNtyXf_l17dKVCHDUgNWZ3VxuCPRw874LJPRhPRPH1cMFV8LqFanhX2b56g7MnIlpwCeHQ/s320/DSCN2366.JPG)
Nazwa Hohhot
znaczy ponoć „Zielone Miasto”. Może dawniej było zielone. Może wiosną będzie
zielone. Teraz jest brązowo-bure. I trudno uwierzyć, że kiedyś było lub będzie
inaczej. A może zawsze było brązowo-bure, tylko uznano, poniekąd słusznie, że
nazwa „Brązowo-bure Miasto” byłaby piarową porażką? Paradoksalnie jednak, stolicy
Mongolii Wewnętrznej – a zarazem, ponoć, nabiałowej stolicy Chin – w brązie i
burości jest do twarzy. Dlaczego właściwie nie w bieli, przy dwóch krzyżykach
poniżej zera? – ciśnie się pewno niektórym na usta. Istotnie, w Polsce,
przynajmniej jeśli wyjechać za miasto, zestawienie takiej temperatury i
wszechobecnej do znudzenia bieli wydaje się być bardziej na miejscu. Pamiętajmy
jednak, że Mongolia to obszar klimatu kontynentalnego. Ciśnienie jest wysokie,
powietrze – suche jak wiór, pada więc nad wyraz rzadko. Według Jilly śnieg
widziano tu ostatnio dwa lata temu. Ma to swoje zalety. Po pierwsze, przez te
parę godzin od świtu do zmierzchu jest słonecznie, więc jednak zawsze jakoś
weselej. Po drugie, jest wprawdzie zimno, owszem, ale na sposób przewidywalny,
prostolinijny, uczciwy, rzec by można. Nie na sposób tak podstępnie i złośliwie
przenikliwy jak w wilgotnym Gdańsku, gdzie od minus trzech do plus trzech
odechciewa się wychodzić z domu, jeśli nie w ogóle żyć.
„Ja to bym się
nie odważył/a!” – to zdanie pada praktycznie zawsze, kiedy rozmawiamy z kimś o
naszej pracy. Wielkie aj-waj! Co za różnica w gruncie rzeczy, czy wsiada się w
samolot do Londynu czy do Hongkongu, Damaszku albo Jakarty? Ot, trochę dłuższy
lot. I tak jest się na miejscu szybciej niż gdyby jechać w Bieszczady pociągiem
z Gdańska. Dobrze, przyznaję, na podróżnego wkraczającego w nie zawsze gościnne
progi mniej lub bardziej rozwijających się krajów czekają zwykle mniej lub
bardziej groźne pułapki. Szczególnie na tego, który wygląda na ofiarę a do tego
stara się być dla wszystkich miłym. Pamiętam, jak po raz pierwszy wysiadłem z
autobusu w Guangzhou i spokojnie tłumaczyłem zgrai taksówkarzy, że dziękuję
bardzo, ale nie potrzebuję taksówki, bo przyjedzie po mnie znajoma... Ale tak
naprawdę największa komplikacja, której należy się obawiać to zostanie
wystawionym do wiatru przez pracodawcę. Nigdy nie wierzyłem w kontrakty, które
podpisuje się ze szkołami drogą skanowo-mailową. Oczywiście, lepsze to niż nic.
W jakiś sposób określa to warunki współpracy. Ale prawda jest taka, że jeśli
przedstawiciel chińskiej na przykład szkoły nie pojawi się na lotnisku, żeby
cię odebrać, prawdopodobnie nigdy jej nie znajdziesz. Jak? W dziesięcio- czy
dwudziestomilionowym mieście? Iść do sądu z kontraktem i próbować dojść swoich
praw? Powodzenia, chętnie poczytałbym bloga na ten temat. Nie wierzę więc w
kontrakty. Wierzę w intuicję. Żaden magiczny szósty zmysł, po prostu
holistyczna do poziomu nieświadomości analiza. Strony internetowej danej
placówki, opinii na forach, ale przede wszystkim korespondencji oraz rozmów
telefonicznych i skajpowych. Kluczowe nie jest oczywiście to, co piszą i co
mówią, ale jak piszą i jak mówią.
Jak dotąd
intuicja i iście policyjne portretowanie nas nie zawodziło. Przed pierwszą
podróżą do Chin wszystko wydawało się w porządku i było w porządku. Przed wyjazdem
do Syrii doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że z niesłownością Mazena
będą kłopoty, uznaliśmy jednak, że ostatecznie wyjdziemy na swoje. Było
dokładnie tak, nagminnie spóźniał się z pensją, wizami i usuwaniem usterek w
domu, koniec końców jednak całe wynagrodzenie, łącznie z bonusami, do nas
trafiło. Dobra, nie zapacił mi obiecanych stu dolców za trenowanie drużyny
piłki nożnej, ale pal to licho w kontekście wszystkich naszych
petrooszczędności. Kanaan Global School. Czuliśmy, że możemy im zaufać, choć
mogą być kłopoty z naszymi wizami. Takoż się stało, właśnie z uwagi na wizy
zaczęliśmy się rozglądać za kolejną przygodą, ale rozstanie ze szkołą było
wzorowe. Prawdę mówiąc odeszliśmy na znacznie lepszych warunkach niż
planowaliśmy...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh0G6ZlE3oKARfYdkYCkzP457aB3H3NGsmRMnFqizE3d0_Jah6JZO-tFZmaQDibKgIgv6w8pdVAqF65wWg_wvVpV7t3nG_jog4X8YWEVpuqLpg9OaY8rWbNKaKwWCTorrO6eKibCDe1q88/s320/DSCN2368.JPG)
Hohhot. Na He
Ya Bilingual School, w której imieniu występuje Jilly. Jilly sprawia wrażenie
zrównoważonej, odpowiedzialnej i jak najbardziej godnej zaufania. Na maile
odpowiada szybko, rzeczowo ustosunkowując się w nich do wszystkich poruszanych
przez nas kwestii. Cnota wbrew pozorom wcale nieczęsta. Jest do dyspozycji na
skypie, kiedy zaczyna nam się spieszyć. Załatwia zaproszenie, które umożliwia
nam skorzystanie z prostszej ścieżki uzyskiwania wizy. Żadnych zastrzeżeń. No,
jedno „ale”, które zapala nam w głowach pomarańczowe lampki. Jilly nie pracuje
dla Na He Ya. Po prostu sama nie mogąc nas zatrudnić, poleca nas tej szkole,
biorąc na siebie pośrednictwo.
Lampki, na
które przymknęliśmy oko, powinny były zapalić się na czerwono.
Dzień
wczorajszy. Zgodnie z ustaleniami Jilly odbiera nas z lotniska. Towarzyszy jej
okołosześćdziesięcioletni łysiejący Chińczyk o zapuchniętej i nieco obwisłej
twarzy. Twarzy jakby zdjętej z Mao Zedonga, mógłby śmiało robić za sobowtóra
albo grać w ekranizacji przygód Wielkiego Sternika. Władczo powiewa czarnym
płaszczem, uścisk dłoni ma jednak miękki i zwiędły. Typ partyjnego działacza –
„działacz”, zawsze śmieszyło mnie to absurdalne słowo – który jest twardy w
stosunku do podwładnych i uległy w stosunku do zwierzchników. Na pierwszy rzut
oka widać, że nie bardzo wie, czy powinien się z nami obchodzić jak z tymi
pierwszymi czy drugimi. Pan Cao, dyrektor Na He Ya.
W samochodzie
się zaczyna. Jako że Cao, jak to działacz, nie mówi po angielsku, mówi Jilly. Zmieszana,
oświadcza, że przed chwilą się dowiedziała o pewnych zmianach. Pięknie.
Dlaczego słysząc „zmiany” już wiemy, że nie będzie to niespodziewana podwyżka,
tylko jakiś problem? Otóż pryncypał nie był pewny, czy na pewno przyjedziemy,
więc na wszelki wypadek nie przygotował dla nas mieszkania. Mamy się zatrzymać
w hotelu. Trudno, niech będzie. Oczywiście zapłaci za hotel? Nie zapłaci. No
dobra, obawy obawami a różnice kulturowe różnicami, ale to chyba wszędzie na
świecie gruby nietakt... Jakby nie było, jesteśmy jego gośćmi. Prosimy o przekazanie,
że nie podoba nam się taki obrót spraw, ale z braku wyjścia możemy poczekać na
mieszkanie do jutra. Do Małego Sternika chyba dochodzi, że trochę głupio
wyszło, bo kiedy dojeżdżamy na miejsce, zaprasza nas na kolację. Wyjątkowo
słabo dyplomatycznie rozegrane. Gdyby pieniądze, które przeznaczył na kolację,
wydał na hotel, nie byłoby sprawy, a tak, mimo pysznego jedzenia i tego, że odprowadził
nas aż pod drzwi marketu, niesmak pozostał.
Nie, nie mogę
tak tego zostawić, no nie byłbym przecież sobą, gdybym prostackim „pyszne
jedzenie” podsumował naszą pierwsza kolację w Mongolii... Króciutko. Podstawę
posiłku stanowiła słodkawa mdła zupa z czerwonej fasoli, której pełną miseczkę
przed każdym postawiono. Dobrze się z nią komponowały gotowane na parze ryżowe
bułeczki z mieloną wołowiną o nieco bardziej wyrazistym smaku. Wypełnione nimi
okrągłe bambusowe naczynia dosłownie piętrzyły się na połączonych barowych
stolikach, przy których zasiedliśmy. Pojawiły się na nich również małe
talerzyki z kiszonymi warzywami, niektóre z nich przyjemnie ostro przyprawione.
Nie zabrakło wreszcie sporych salaterek z, o ile można je tak określić, daniami
głównymi. Między innymi przypominającym kantoński chaomian makaronem z
kurczakiem, przyprawionym sosem sojowym, i pokrajanymi w talarki ziemniakami w
smacznym zawiesistym sosie. Tak przekąskami, jak i daniami głównymi wszyscy
częstowali się oczywiście ze wspólnych naczyń, nakładając je pałeczkami albo,
jak wypada, najpierw na swoje talerzyki, albo, idąc za przykładem gospodarzy,
wprost do ust.
Hotel swoją
drogą kosztował nas 50 zeta. O czym wspominam po pierwsze po to, by podkreślić
o jak relatywnie małą sumę poszło, a po drugie, by wrócić na chwilę do
meldowania w recepcji. Otóż pracowniczce hotelu z jakiegoś niejasnego powodu
nie odpowiadał mój paszport. Swoim dowodem osobistym poratować nas musiała
Jilly. Czyżby podejmowanie obcokrajowców wiązało się dla hoteli z jakimiś
komplikacjami, z dodatkową papierkową robotą, może tylko niektóre hotele mają
prawo gościć zagranicznych gości? Dziwne. Strach w takim razie pomyśleć jak
mogłoby wyglądać samodzielne poszukiwanie noclegu przy naszej ilości bagażu i
obecnych warunkach termicznych, przy których czas komfortu dla spaceru wynosi
około pięciu minut.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj4q0r6T7NjGAtDU5FJdO5x3AiDKpdVgeCE0vCHhW2aqp804tWjRcb10Kp5Zsum5zSFzOfc2p6MjQ0Oh_9-o0fA6w3FNUHXbNpLNu8UX5WgMGmzMmnQhRcZyzVOlwwcD84GCquGlqgYSDw/s320/DSCN2371.JPG)
Dzień
dzisiejszy. Umówiliśmy się z Jilly, że odbierze nas o 9.30 i razem pójdziemy
obejrzeć apartament. Apartament, kolejne wiecznie śmieszne słowo. Pan Cao już
na nas czeka przy szkolnej bramie. Całkiem jest, jak na chińskie standardy,
wylewny przy powitaniu. Oprowadza nas po raczej mało efektownym terenie szkoły,
zachęca, żeby zajrzeć do zupełnie nieefektownych, by nie powiedzieć:
zrujnowanych, klas. Następnie pokazuje nam całkiem ciekawy mur, na którym w
formie płaskorzeźb przedstawiono wielkich naukowców. Dyrektor najwyraźniej
szuka jakiejś podobizny... Jest! Kopernik! To ci dopiero, miło z jego strony,
że skojarzył. I Maria Skłodowska-Curie też jest, całkiem liczna reprezentacja!
Wreszcie kierujemy się do służbowego mieszkania Cao będącego jednocześnie
biurem, gdzie dostajemy herbatę. Piękny kontrast: na ścianie wisi
pięćdziesięciocalowa plazma, na stole leży taca z nadgniłymi owocami. Dobra,
jeśli to jest standard dyrektorski, to co zastaniemy w naszym apartamencie?
Zaiste,
zastajemy ogólną słabość. I kucharza z dziewczyną, którzy z pewnym zdziwieniem
witają w progu cały orszak wizytacyjny. Mam wrażenie, że nie poinformowano ich,
że trójka laowai ma dziś zająć ich gniazdko... Nie ma jednak obawy, apartament
okazuje się być malutką kawalerką z jednym łóżkiem. Nie wiem, jak nas tam sobie
wyobrażał dyrektor, ale źle sobie wyobrażał. Po powrocie do biura prosimy
biedną Jilly o przekazanie panu Cao, że pomysł z dostawieniem łóżka w
przedpokoju jest niedorzeczny. Renata, która, muszę nadmienić, świetnie sobie w
tych niedorzecznych negocjacjach radzi, rozpisuje dyrektorowi na kartce
kluczowe kwestie. Na wszelki wypadek, skoro już wszystko zaczyna śmierdzieć,
umieszczamy na niej pensję i liczbę godzin, zaznaczamy również, że potrzebujemy
mieszkania z dwoma sypialniami. Pensja i godziny klepnięte, jest też i większe
mieszkanie, chociaż, jak słyszymy, jest trochę brudne. To nowina, czyli to
pierwsze było czyste? Dobra, w drogę.
Jeśli pierwszy
„apartament” był żartem nieco suchym, drugi jest żartem w swojej groteskowości
genialnym. To nie tyle mieszkanie, co dwusalowe dormitorium dla uczniów! Dwie
sypialnie są faktycznie pokaźnych rozmiarów, w każdej z nich znajduje się po
osiem bodajże łóżek piętrowych ze stęchłymi materacami. Wypas, moglibyśmy
każdego dnia miesiąca spać na innym posłaniu! No i z pewnością nie zabrakłoby
miejsca, gdyby znajomi postanowili nas odwiedzić! A jakby się wszyscy napili
piwa i musieli do toalety? Nic prostszego! Są w niej trzy muszle klozetowe. I
nikt nie będzie narzekał, że ktoś nie opuścił po sobie deski sedesowej... bo na
żadnym z nich nie ma deski sedesowej! Dobre, co? Trochę mniej dobry, a wręcz
nieco przerażający, jest brak prysznica...
I jeszcze ten
napis w przedpokoju: „Speak English Please!”. Szkoła bilingualna made in
China...
Postawiliśmy
sprawę jasno. Albo pan Cao organizuje normalne mieszkanie albo się żegnamy. I
razem z Jilly wróciliśmy do hotelu. Tu Jilly błysnęła tym, czym już podczas
kontaktu mailowego i skajpowego zaskarbiła sobie naszą sympatię. Spokojnie i
rzeczowo wypunktowała opcje, jakie mamy.
1. wynająć mieszkanie na własną rękę i pracować dla
Na He Ya, gdzie pensja nawet po odjęciu kosztów będzie, na hohhotańskie
warunki, nie do przebicia;
2. pracować dla godnej zaufania szkoły Richarda, jej
znajomego, gdzie jednak pensja jest sporo niższa;
3. (opcja ta pojawiła się po szybkiej rozmowie
telefonicznej, którą Jilly odbyła ze swoją szefową) pracować dla szkoły Jilly,
gdzie pensja jest niezła, choć niższa niż w opcji 1., a wsparcie, jak już
wiemy, niezrównane; tyle że moglibyśmy zacząć dopiero od początku marca, a w
pełnym wymiarze dopiero od początku kwietnia; oczywiście mieszkać w
przysługującym nauczycielom apartamencie, ponoć znacznie lepszym niż
zaprezentowane nam rano, moglibyśmy od razu, ale biznesplan wyjazdu trochę by się
posypał;
Najdziwniejsze
w tym wszystkim jest to, że właściwie nie wiemy, totalnie nie mamy bladego
pojęcia, jaki w tym wszystkim interes ma sama Jilly! Dlaczego nam pomaga? Dlaczego,
zanim tak naprawdę podjęliśmy kuszącą bezpieczeństwem decyzję o pracy dla niej,
zabrała nas do jednego z nauczycielskich mieszkań?
Tymczasowe
nasze lokum, z którego pozdrawiam, usilnie usiłując się uśmiechnąć, mieści się
na dziesiątym piętrze dwudziestopiętrowego molocha. Pewne pojęcie o ogromie
owego molocha daje numeracja. Nasz korytarz, który zdaje się nie mieć końca,
niknie tylko gdzieś w głębi budynku, oznaczony jest jako „10F”. Na drzwiach
natomiast stoi 10066. Falowce wymiękają. Mieszkanie jest małe, ale, jak na
chińskie warunki, czyste i przyjemne. Ma jakieś dwadzieścia metrów
kwadratowych, ale przy tym, co ciekawe, dobre cztery metry wysokości, którą sensownie
zagospodarowano antresolą mieszczącą część sypialną. Niepospolite zdolności
architekta zwiodły najwyraźniej Jilly, która utrzymuje, że lokal ma metrów
czterdzieści. Darowanemu koniowi nie zagląda się w metraż, oszczędziłem więc
naszej dobrodziejce prawdy popartej historią mojej całkiem przyzwoitej kariery
nieruchomościowej. Zresztą kto wie, może w zatłoczonych Chinach w metraż wlicza
się na przykład kawałek widoku za oknem? To wiele by wyjaśniało, bo okno jest
iście panoramiczne a widok tak rozległy, że się agorafobia uaktywnia. Okolica
jest najwyraźniej nową częścią miasta, spomiędzy bowiem licznych inwestycji
mieszkaniowych i zabudowań przemysłowych wyzierają całe połacia stonowanej
burości, gdzieniegdzie porośniętej nawet wyłysiałymi na zimę drzewami. Dalej na
północ jest, jeśli się nie mylę, strzeliste centrum miasta. A jeszcze dalej,
dobrodzieju, to już tylko, jak okiem sięgnąć, góry i góry. Nad tym wszystkim natomiast
prawdziwie lazurowa kopuła bezchmurnego nieba. Nie tak ogromnego i niebywale –
jak by to powiedzieć? – przestrzennego, jak w Skandynawii, ale całkiem sporego.
Zimne krainy
rodzą ludzi praktycznych. Taki oto banalny wniosek wysnułem po pierwszej dobie
w Mongolii. Jeszcze przedwczoraj mogłem wyjść spod zimnego prysznica, nie
martwiąc się o wycieranie się wrzucić na siebie cokolwiek, cokolwiek
graniczącego z niczym, i już, na miasto. Tutaj samo wzięcie prysznica urasta do
rangi wyprawy polarniczej, którą trzeba w najdrobniejszych szczegółach
przemyśleć i zaplanować. A co dopiero wyjść Na Zewnątrz! Zapomnieć o kupieniu
wody w sklepie na dole znaczy ponownie się ubrać we wszystkie dostępne warstwy,
ponownie zjechać windą, są tylko dwie na te setki mieszkanek, ponownie
przedrzeć się przez ciężką – autentycznie, dosłownie ciężką – bordową kotarę przy
wyjściu z hallu, ktora tylko częściowo powstrzymuje mroźne hulanki wiatru
wewnątrz, i kolejną, równie ciężką, wiszącą w wejściu sklepu. I jeszcze wrócić
z powrotem. Odechciewa się pić.
W jednej z
wind, żal byłoby nie pokazać Wam tego obrazka, wisi telefon. Plastykowy
telefon, skrzyneczka ze słuchawką, kablem wgryziona w brudną ściankę. Tak
surrealistycznie to wygląda, że aż się człowiek z niepokojem zastanawia, z kim,
lub czym, można się za pomocą tego aparatu połączyć. Mnie od razu zagrali w głowie Depesze. Lift up
the receiver, I’ll make you a believer... Kusi tak czasem, żeby podnieść
słuchawkę i poprosić niebiosa o rozwiązanie paru błahych problemów, czyż nie? O pracę
za 8000 yuanów miesięcznie mógłbym poprosić, na początek. Ależ żałosna jest
nasza psychika! Dla 8000 yuanów miesięcznie, które przyniosą jej ulotny
dobrostan, gotowa wpędzić nas w religię...
Pierwszy
rozdział nowej opowieści wydaje się być doskonałą okazją, zupełnie jak Nowy
Rok, by wprowadzić do naszej jednostronnej korespondencji nowy element.
Element, który urozmaici ją, ubarwi, nada jej wręcz intelektualnego posmaku,
który, być może, złudnym efektem aureoli opromieni w oczach szanownego Czytelnika
resztę pośledniej jakości tekstu. „Jakie to głębokie...”, szepnie ów, unosząc
szklące się oczy znad pożółkłych stronic i kierując wzrok gdzieś w dal. A i samotnej, przepełnionej nostalgią duszy autora
będzie, nie mniej złudną, pociechą, że oto podzielił się z kimś swoją
najświeższą lekturą...
Nie zwlekając
więc ani chwili dłużej, przedstawiam Wam...
Klasyk na dziś:
Gdyby w mojej władzy było nie rodzić się, na pewno nie przyjąłbym
istnienia na takich obraźliwych
warunkach. Ale w mojej władzy jest jeszcze umrzeć, chociaż właściwie
zwracam to, co już zostało policzone. Niewielka to władza i niewielki bunt.
Fiodor Dostojewski, Idiota
Jeszcze chwilę temu chciałem i już mam! Mnie też taka natychmiastowa gratyfikacja mogłaby wpędzić w religię, ale na szczęście ten epizod udało mi się przerobić w życiu wcześnie i mam to z głowy. Postąpię więc humanistycznie, i wdzięcznością za bezzwłoczność postanawiam obdarzyć Ciebie bezpośrednio. Dziękuję! ^___^
ReplyDeleteDrogi M., że ja też pozwolę sobie zacytować innego klasyka, "żal byłoby nie pokazać Wam tego obrazka," napisał M., bynajmniej nie idiota, ale mimo to na napisaniu się skończyło. Ale może tylko tymczasowo?
Inne obrazki wprawdzie są, ale są tzw. nikczemnych rozmiarów. Wydaje się więc, że zmagania z blokadą jeszcze się nie skończyły, jeśli będziesz miał czas, przynajmniej ja, ale myślę, że nie tylko, będę wdzięczny za przelistowanie wersji reżyserskich. Widok z okna nawet nikczemny jednak robi wrażenie!
1. U mnie obrazki są, nie jakieś gigantyczne, ale widzę.
ReplyDelete2. Miałem podobne myśli kontraktowe, gdy tu podpisywałem: wszelakie kwestie sporne rozstrzygał będzie sąd gruziński. Ależ bym tam miał ubaw!
3. Jednak nie tak źle, miła pani Wam się trafiła, tyle opcji dała do wyboru. No i widok ładny w końcu macie. Chociaż trochę szkoda, że nie chcieliście pomieszkać z innymi ludźmi, pomyśl ile by z tego mogło być topowych historii ;)
Niestety, Umgenni, ostatecznie foty telefonu w windzie nie poczyniłem, w związku z czym musisz ów obrazek, o którym napomknąłem, potraktować jako figure of speech.
ReplyDeleteU mnie zdjęcia zajmują, po kliknięciu w nie, całe okno przeglądarki. Może Ty masz po prostu tak duży ekran, że wydają się małe? W każdym razie istotnie mogą być mniejsze niż kiedyś, bo zmniejszam je przed załadowaniem do jakichs 200kb, żeby było szybciej. Blogspota, tak jak fejsbuka, używam przez jakąś inną sprytną stronę, w związku z czym upload jest długi i bolesny, w zwiazku z czym na razie zostanie, jak jest.
Co do Twoich punktów 2. i 3., Juriuszu, to chyba klasyczny dylemat reportażu z podróży w dzisiejszych czasach. Tym ciekawszy masz materiał, im bardziej zrobisz sobie krzywdę... Daj się zabić w ostatnim rozdziale, najlepiej jakoś malowniczo, a czytelnicy oszaleją ;)
Już mi się udało odkryć sekret powiększenia zdjęć, nie wiedzieć czemu mogę to zrobić tylko poprzez kliknięcie na ostatni obrazek, ale jest dobrze. Jestem w pełni usatysfakcjonowany. :D
ReplyDeleteLaowai stepowy. Twoja satysfakcja jest naszą satysfakcją.
ReplyDelete