Monday, May 28, 2012

Laowai stepowy, Rozdział II



Rozdział II, w którym...

Piątek, tygodnia koniec i początek • koncepcje i antykoncepcje, czyli my a rynek pracy w Hohhocie • po co normalnie, skoro można nienormalnie, czyli my a rynek nieruchomości w Hohhocie • ucieczka w chorobę jako skuteczna strategia rozwiązywania problemów i radzenia sobie ze stresem • nowy, większy granat • tajny załącznik

Hohhot, noc z piątku, 17 lutego na piątek, 18 lutego 2012, pół do pierwszej

Piątek. Dzień, w którym zwykłem w ciągu kilku ostatnich miesięcy wyciągać z lodówki zimnego bintanga, czasem ankera, wsuwać do kieszeni paczkę zielonych lucków i zapalniczkę, smarować się kremem odstraszającym, ponoć, komary i zasiadać na patio. Co mnie do diabła podkusiło, żeby wymienić to na kulenie się na kanapie w kurtce i chuchanie w zdrętwiałe palce... Przygoda? Ładna mi przygoda...

Żarty żartami, ale sytuacja przedstawia się dość słabo. Przez dobrych kilka godzin, od samego rana, rozkminialiśmy ją dziś z Jilly. Pierwsza z dzisiejszych koncepcji zakładała, że ja pracuję dla Na He Ya, biorąc na siebie wszelkie związane z tym ryzyko, ale i wyższa pensję, Renata pracuje dla Jilly za mniej, ale w komfortowej atmosferze. Zaczęliśmy już nawet szukać mieszkania na necie, housing allowance, który dostawalibyśmy od obu szkół, pokrywałby większość czynszu. Śmieszna rzecz swoją drogą, dygresyjka, strona z ogłoszeniami nie jest zaopatrzona w zdjęcia. Są adresy, metraże, rok produkcji budynków, liczba pokojów, wysokość czynszu, stan – jest wszystko. Poza zdjęciami. Zrozumiałe, że jak się mieszkanie kupuje, zdjęcia są mało istotne, wręcz nieistotne. I tak trzeba się liczyć z remontem, a przynajmniej rearanżacją. Tu jednak chodzi o wynajem, czyli o wprowadzenie się i mieszkanie po najmniejszej linii oporu. Mieszkanie w tym, co jest. Nawet obecność czajnika i kilku garnków, o krzesłach czy sofie nie wspominając, ma znaczenie. Druga sprawa: wygląda na to, że zwyczajowo czynsz uiszcza się tu z góry przynajmniej za pół roku. A najchętniej za rok. Dziwacznie. FIY, koledzy i koleżanki siedzący w temacie nieruchomości, miesięczny czynsz za wynajem mieszkania pięćdziesięcio-sześćdziesięciometrowego kształtuje się w Hohhocie w okolicach 600-700 złotych plus opłaty licznikowe. Jeśli macie klientów kupujących zainteresowanych stolicą Mongolii Wewnętrznej, metr kwadratowy można mieć za około trzech, góra czterech tysięcy złotych. Wracając do tematu pracy – i kończąc tym samym temat poszukiwania mieszkania – Panu Cao, niedorobionemu Mao, nie spodobał się pomysł, żebym pracował dla niego tylko ja. Niech sczeźnie. A więc Renata u Jilly, a dla mnie szukamy dalej.

Druga koncepcja, nowy pomysł niewiarygodnie, jak na chińskie realia, kreatywnej Jilly (‘Sorry, I have a suggestion here’ jest jej klasycznym tekstem) to posada na uniwersytecie. Ładny wpis w cv, siedemnaście czterdziestominutowych lekcji tygodniowo... Tylko pensja słaba, 5000 yuanów miesięcznie. Na razie odpuszczamy.

Trzecia, aktualna koncepcja, stawiamy na Richarda. Wszystkie Ryśki to zacne chłopy, nawet jeśli zdradzają Klan. Pensja stosunkowo niska, za to zajęcia tylko w weekendy, co zostawiałoby mi tydzień szkolny do zagospodarowania. Mógłbym wtedy choćby pracować na pół etatu dla szkoły Jilly, co już dawałoby mi konkretne pieniądze. Umówiliśmy się na spotkanie na poniedziałek rano.

Nad większością powyższego jobsearchu, homesearchu i meaningoflifesearchu pracowałem z Jilly. Renatę od rana bolała głowa, przespała prawie całe przedpołudnie. Paradoksalnie, to dzięki genialnej niedyspozycji mojej małżonki coś się konkretnie ruszyło. Konkretnie dyrektorkę, informowaną najwyraźniej na bieżąco o marnych postępach prac, ruszyło chyba poczucie winy. Przyjechała do nas około trzeciej i zaproponowała, żebyśmy przenieśli się na razie do drugiego, większego mieszkania, żeby się wreszcie rozpakować i odpocząć porządnie. Nie ma problemu, bo lokum stoi puste, nauczyciel, który docelowo ma w nim mieszkać, przylatuje na początku marca. Bombowo.

Brzmiało bombowo. Wyszło jak zwykle. Granat. Tak określało się w Home Brokerze mieszkanie, które nadaje się jedynie do tego, żeby wrzucić do niego granat i wszystko zrobić od nowa. Ze wszystkich sił starałem się nie dać tego po sobie poznać, wyrządzono nam przecież naprawdę ogromną uprzejmość. Ze szkołą Jilly i jej dyrektorki nie wiąże nas przecież żadna, nawet ustna umowa, a dostajemy na dwa tygodnie miejsce do spania za darmo.

Ale granat to, jakby nie było, granat. Parter marnego bloku przy jakiejś zapadłej bocznej uliczce. Zakratowane okna. Brudne, szczęście w nieszczęściu, przynajmniej nikt nie będzie w stanie zaglądać przez nie do naszej sypialni. Zresztą i tak, odrobina miłosierdzia, nie ma w niej światła. Jest za to syf. Nie tylko w naszej, w obu. I w salonie. I w kuchni. Na brudnych półkach i w szafkach pełno śmieci po poprzednim lokatorze, najwyraźniej jakimś lekomanie i kolekcjonerze damskich butów. I namiętnym palaczu, dedukuję na podstawie petów pod łóżkiem i w łazience. No właśnie, łazienka. Ożeż w mordę, wiele rzeczy widziałem jeżdżąc po świecie oraz pracując w nieruchomościach, ale ta deska klozetowa to plugawa groza wyniesiona do rangi sztuki. Że jest pożółkła i popękana to jedno. Ale dlaczego, o bogowie, jest miękka? W jakim celu pokryto ją jakimś sztucznym tworzywem skóropodobnym? Żeby bakterie miały wygodniej? Korzyść jest taka – język korzyści ze szkolenia sprzedażowego się przypomina – że w kontekście klozetu odpadające kafelki przymocowane do ściany taśmą klejącą oraz szlam na posadzce i gołych rurach usianych rdzewiejącymi zaworami nie rażą tak bardzo. Główny zbiornik szlamu zasilany jest przy każdym odkręceniu wody w umywalce, bo nie ma rury, która odprowadzała by ją do odpływu. Poza tym w żadnej z dwóch sypialni nie ma łóżkowych materaców, są płyty wiórowe. A kran w kuchni cieknie, do tego rury jęczą potępieńczo. 

Ach, byłbym zapomniał, jest zimno. Niby stara mądrość ludowa głosi, że jak jest zima, to jest zimno, ale zarówno w hotelu, jak i w pierwszym mieszkaniu zimno nie było, czyli nie jest to jakaś dogmatyczna właściwość tutejszych budynków.

Trochę, tyle, ile się dało w ciągu jednego popołudnia, ogaręliśmy ten burdel. W dwóch kursach dyrektorskim volkswagenem oprócz swoich bagaży przywieźliśmy też pościel z małego mieszkania, więc przetrwamy noc, ale jutro czeka nas konkretne sprzątanie. I niewiele powodów do radości z przeprowadzki do Chin.

Tajny załącznik do protokołu z dzisiejszych obrad to moja własna, czwarta koncepcja. Po pierwsze, zdobyć dostęp do internetu. Rzecz wcale, okazuje się, niełatwa. Jilly przywiozła dziś przenośny modem ze sobą, ale żeby dostać coś takiego, trzeba najpierw, jak sądzę, znaleźć jakiś salon China Mobile, China Unicom albo czegoś w tym stylu, dogadać się z pracownikami, pewnie podpisać umowę na jakiś abonament. Zatem kawiarenka? Oczywiście, jestem pewien, że w mieście funkcjonuje niejedna, ale pamiętajmy, w jakich temperaturach przebiegałyby poszukiwania. Hohhot nie nadaje się do eksploracji w lutym... Tak więc zdobyć dostęp. Jakoś. Jakkolwiek. Po drugie, przejrzeć oferty z Chin, skoro już tu jesteśmy i mamy wizy, i wybrać cokolwiek, co wydaje się pewne i gdzie dobrze płacą. Po trzecie, spakować się i wyjechać. Wydostać się.

I pocośmy rzucali ciepłe posady w Kanaan Global School? Pocośmy wyjeżdżaliśmy z Indonezji? Nie sądziłem, że tak szybko i tak mocno za tym wszystkim zatęsknię...

   
Klasyk na dziś:

The fact nobody’s walked out, it’s a testimony to what dudes will endure for a piece of ass. If there  was a free, hot piece of snatch waiting on top of Mount Everest or on the moon, we’d have a high-speed elevator already built. Commuter space flights every ten minutes.

Chuck Palahniuk, Snuff

3 comments:

  1. Te deski są bardzo popularne w niektórych częściach świata, zwłaszcza w Sowietach. Pierwszy raz zetknąłem się z nimi w Petersburgu, gdzie na lewo wynajmowaliśmy mieszkanie na trzy tygodnie. Pani, by nas zachęcić, pokazała, iż deska jest ciepła i przyjemna do siedzenia. Był gorący sierpień, człowiek się przylepiał. Początkowo chciało się tylko rzygać, bo w mieszkaniu było nas parę osób, potem już tylko zen.
    Za nic nie zgadniesz jaką mam w Gruzji... Myślę, że gdybyś tu przyjechał i zobaczył mieszkania, jakieś 90% trafiłoby do kategorii granat. I to rozpryskowy.

    ReplyDelete
  2. Cieszy mnie tylko jedno - to zapiski obrazujące stan rzeczy sprzed trymestru, trymestru grozy, jak sądzę, ale jednak już minionego.
    Są jednak stałe we wszechświecie - lepiej nie mówić o zarobkach na uniwersytetach, gdziekolwiek, kiedykolwiek, bo to ponure anegdoty...

    ReplyDelete
  3. Jakby na to nie patrzeć, lepsza chyba ta miękka deska - szczególnie nowa,ze Świętym Mikołajem - niż trzy kible bez żadnej deski w opcji Pan Cao, Mały Sternik i jego so-called Bilingual School... A gruzińskie toalety poznam jeszcze, mam nadzieję, jak budżetu stanie i jeśli się jakoś zgramy terminami.

    Bez obaw Julio, wyszliśmy jakoś na prostą, o czym, jeśli wola, przeczytasz w kolejnych rozdziałach. Do powrotu jeszcze tylko pięć tygodni pracy, 25 dni czyli. Damy radę.

    Wracamy, BTW, 16 lipca. W Gdańsku będziemy o 23.30. Czy oblewamy ten fakt od razu, czy nazajutrz - jeszcze do ustalenia.

    ReplyDelete