Rozdział II, w którym...
Piątek, tygodnia koniec i początek • koncepcje
i antykoncepcje, czyli my a rynek pracy w Hohhocie • po co normalnie, skoro
można nienormalnie, czyli my a rynek nieruchomości w Hohhocie • ucieczka w
chorobę jako skuteczna strategia rozwiązywania problemów i radzenia sobie ze stresem
• nowy, większy granat • tajny załącznik
Hohhot, noc z piątku, 17 lutego na piątek, 18
lutego 2012, pół do pierwszej
Piątek. Dzień,
w którym zwykłem w ciągu kilku ostatnich miesięcy wyciągać z lodówki zimnego
bintanga, czasem ankera, wsuwać do kieszeni paczkę zielonych lucków i
zapalniczkę, smarować się kremem odstraszającym, ponoć, komary i zasiadać na
patio. Co mnie do diabła podkusiło, żeby wymienić to na kulenie się na kanapie
w kurtce i chuchanie w zdrętwiałe palce... Przygoda? Ładna mi przygoda...
Żarty żartami,
ale sytuacja przedstawia się dość słabo. Przez dobrych kilka godzin, od samego
rana, rozkminialiśmy ją dziś z Jilly. Pierwsza z dzisiejszych koncepcji
zakładała, że ja pracuję dla Na He Ya, biorąc na siebie wszelkie związane z tym
ryzyko, ale i wyższa pensję, Renata pracuje dla Jilly za mniej, ale w
komfortowej atmosferze. Zaczęliśmy już nawet szukać mieszkania na necie,
housing allowance, który dostawalibyśmy od obu szkół, pokrywałby większość
czynszu. Śmieszna rzecz swoją drogą, dygresyjka, strona z ogłoszeniami nie jest
zaopatrzona w zdjęcia. Są adresy, metraże, rok produkcji budynków, liczba
pokojów, wysokość czynszu, stan – jest wszystko. Poza zdjęciami. Zrozumiałe, że
jak się mieszkanie kupuje, zdjęcia są mało istotne, wręcz nieistotne. I tak
trzeba się liczyć z remontem, a przynajmniej rearanżacją. Tu jednak chodzi o
wynajem, czyli o wprowadzenie się i mieszkanie po najmniejszej linii oporu.
Mieszkanie w tym, co jest. Nawet obecność czajnika i kilku garnków, o krzesłach
czy sofie nie wspominając, ma znaczenie. Druga sprawa: wygląda na to, że
zwyczajowo czynsz uiszcza się tu z góry przynajmniej za pół roku. A najchętniej
za rok. Dziwacznie. FIY, koledzy i koleżanki siedzący w temacie nieruchomości,
miesięczny czynsz za wynajem mieszkania pięćdziesięcio-sześćdziesięciometrowego
kształtuje się w Hohhocie w okolicach 600-700 złotych plus opłaty licznikowe.
Jeśli macie klientów kupujących zainteresowanych stolicą Mongolii Wewnętrznej,
metr kwadratowy można mieć za około trzech, góra czterech tysięcy złotych.
Wracając do tematu pracy – i kończąc tym samym temat poszukiwania mieszkania – Panu
Cao, niedorobionemu Mao, nie spodobał się pomysł, żebym pracował dla niego
tylko ja. Niech sczeźnie. A więc Renata u Jilly, a dla mnie szukamy dalej.
Druga
koncepcja, nowy pomysł niewiarygodnie, jak na chińskie realia, kreatywnej Jilly
(‘Sorry, I have a suggestion here’ jest jej klasycznym tekstem) to posada na
uniwersytecie. Ładny wpis w cv, siedemnaście czterdziestominutowych lekcji
tygodniowo... Tylko pensja słaba, 5000 yuanów miesięcznie. Na razie
odpuszczamy.
Trzecia,
aktualna koncepcja, stawiamy na Richarda. Wszystkie Ryśki to zacne chłopy,
nawet jeśli zdradzają Klan. Pensja stosunkowo niska, za to zajęcia tylko w
weekendy, co zostawiałoby mi tydzień szkolny do zagospodarowania. Mógłbym wtedy
choćby pracować na pół etatu dla szkoły Jilly, co już dawałoby mi konkretne
pieniądze. Umówiliśmy się na spotkanie na poniedziałek rano.
Nad
większością powyższego jobsearchu, homesearchu i meaningoflifesearchu
pracowałem z Jilly. Renatę od rana bolała głowa, przespała prawie całe
przedpołudnie. Paradoksalnie, to dzięki genialnej niedyspozycji mojej małżonki
coś się konkretnie ruszyło. Konkretnie dyrektorkę, informowaną najwyraźniej na
bieżąco o marnych postępach prac, ruszyło chyba poczucie winy. Przyjechała do
nas około trzeciej i zaproponowała, żebyśmy przenieśli się na razie do
drugiego, większego mieszkania, żeby się wreszcie rozpakować i odpocząć
porządnie. Nie ma problemu, bo lokum stoi puste, nauczyciel, który docelowo ma
w nim mieszkać, przylatuje na początku marca. Bombowo.
Brzmiało
bombowo. Wyszło jak zwykle. Granat. Tak określało się w Home Brokerze mieszkanie,
które nadaje się jedynie do tego, żeby wrzucić do niego granat i wszystko
zrobić od nowa. Ze wszystkich sił starałem się nie dać tego po sobie poznać,
wyrządzono nam przecież naprawdę ogromną uprzejmość. Ze szkołą Jilly i jej
dyrektorki nie wiąże nas przecież żadna, nawet ustna umowa, a dostajemy na dwa
tygodnie miejsce do spania za darmo.
Ale granat to,
jakby nie było, granat. Parter marnego bloku przy jakiejś zapadłej bocznej
uliczce. Zakratowane okna. Brudne, szczęście w nieszczęściu, przynajmniej nikt
nie będzie w stanie zaglądać przez nie do naszej sypialni. Zresztą i tak,
odrobina miłosierdzia, nie ma w niej światła. Jest za to syf. Nie tylko w
naszej, w obu. I w salonie. I w kuchni. Na brudnych półkach i w szafkach pełno
śmieci po poprzednim lokatorze, najwyraźniej jakimś lekomanie i kolekcjonerze
damskich butów. I namiętnym palaczu, dedukuję na podstawie petów pod łóżkiem i
w łazience. No właśnie, łazienka. Ożeż w mordę, wiele rzeczy widziałem jeżdżąc
po świecie oraz pracując w nieruchomościach, ale ta deska klozetowa to plugawa
groza wyniesiona do rangi sztuki. Że jest pożółkła i popękana to jedno. Ale
dlaczego, o bogowie, jest miękka? W jakim celu pokryto ją jakimś sztucznym
tworzywem skóropodobnym? Żeby bakterie miały wygodniej? Korzyść jest taka –
język korzyści ze szkolenia sprzedażowego się przypomina – że w kontekście
klozetu odpadające kafelki przymocowane do ściany taśmą klejącą oraz szlam na
posadzce i gołych rurach usianych rdzewiejącymi zaworami nie rażą tak bardzo. Główny
zbiornik szlamu zasilany jest przy każdym odkręceniu wody w umywalce, bo nie ma
rury, która odprowadzała by ją do odpływu. Poza tym w żadnej z dwóch sypialni
nie ma łóżkowych materaców, są płyty wiórowe. A kran w kuchni cieknie, do tego
rury jęczą potępieńczo.
Ach, byłbym
zapomniał, jest zimno. Niby stara mądrość ludowa głosi, że jak jest zima, to
jest zimno, ale zarówno w hotelu, jak i w pierwszym mieszkaniu zimno nie było,
czyli nie jest to jakaś dogmatyczna właściwość tutejszych budynków.
Trochę, tyle, ile się dało w ciągu jednego
popołudnia, ogaręliśmy ten burdel. W dwóch kursach dyrektorskim volkswagenem
oprócz swoich bagaży przywieźliśmy też pościel z małego mieszkania, więc
przetrwamy noc, ale jutro czeka nas konkretne sprzątanie. I niewiele powodów do
radości z przeprowadzki do Chin.
Tajny
załącznik do protokołu z dzisiejszych obrad to moja własna, czwarta koncepcja.
Po pierwsze, zdobyć dostęp do internetu. Rzecz wcale, okazuje się, niełatwa. Jilly
przywiozła dziś przenośny modem ze sobą, ale żeby dostać coś takiego, trzeba
najpierw, jak sądzę, znaleźć jakiś salon China Mobile, China Unicom albo czegoś
w tym stylu, dogadać się z pracownikami, pewnie podpisać umowę na jakiś
abonament. Zatem kawiarenka? Oczywiście, jestem pewien, że w mieście
funkcjonuje niejedna, ale pamiętajmy, w jakich temperaturach przebiegałyby
poszukiwania. Hohhot nie nadaje się do eksploracji w lutym... Tak więc zdobyć
dostęp. Jakoś. Jakkolwiek. Po drugie, przejrzeć oferty z Chin, skoro już tu
jesteśmy i mamy wizy, i wybrać cokolwiek, co wydaje się pewne i gdzie dobrze
płacą. Po trzecie, spakować się i wyjechać. Wydostać się.
I pocośmy
rzucali ciepłe posady w Kanaan Global School? Pocośmy wyjeżdżaliśmy z
Indonezji? Nie sądziłem, że tak szybko i tak mocno za tym wszystkim zatęsknię...
Klasyk na dziś:
The fact nobody’s walked out, it’s a testimony to what dudes will
endure for a piece of ass. If there was
a free, hot piece of snatch waiting on top of Mount Everest or on the moon,
we’d have a high-speed elevator already built. Commuter space flights every ten
minutes.
Chuck Palahniuk, Snuff
Te deski są bardzo popularne w niektórych częściach świata, zwłaszcza w Sowietach. Pierwszy raz zetknąłem się z nimi w Petersburgu, gdzie na lewo wynajmowaliśmy mieszkanie na trzy tygodnie. Pani, by nas zachęcić, pokazała, iż deska jest ciepła i przyjemna do siedzenia. Był gorący sierpień, człowiek się przylepiał. Początkowo chciało się tylko rzygać, bo w mieszkaniu było nas parę osób, potem już tylko zen.
ReplyDeleteZa nic nie zgadniesz jaką mam w Gruzji... Myślę, że gdybyś tu przyjechał i zobaczył mieszkania, jakieś 90% trafiłoby do kategorii granat. I to rozpryskowy.
Cieszy mnie tylko jedno - to zapiski obrazujące stan rzeczy sprzed trymestru, trymestru grozy, jak sądzę, ale jednak już minionego.
ReplyDeleteSą jednak stałe we wszechświecie - lepiej nie mówić o zarobkach na uniwersytetach, gdziekolwiek, kiedykolwiek, bo to ponure anegdoty...
Jakby na to nie patrzeć, lepsza chyba ta miękka deska - szczególnie nowa,ze Świętym Mikołajem - niż trzy kible bez żadnej deski w opcji Pan Cao, Mały Sternik i jego so-called Bilingual School... A gruzińskie toalety poznam jeszcze, mam nadzieję, jak budżetu stanie i jeśli się jakoś zgramy terminami.
ReplyDeleteBez obaw Julio, wyszliśmy jakoś na prostą, o czym, jeśli wola, przeczytasz w kolejnych rozdziałach. Do powrotu jeszcze tylko pięć tygodni pracy, 25 dni czyli. Damy radę.
Wracamy, BTW, 16 lipca. W Gdańsku będziemy o 23.30. Czy oblewamy ten fakt od razu, czy nazajutrz - jeszcze do ustalenia.