Monday, September 25, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział III




Restaurante Dos Hermanos, Havana, 15 lipca, kwadrans po dziewiątej


Więc z tym sensem życia to jest tak...
Moje dzisiejsze restaurante, będące idealną mieszanką lokalnego, podłego klimatu i przykurzonego kolonialnego blichtru, szczyci się tym, że pili tu między innymi Federico Garcia Lorca, Errol Flynn, Marlon Brando oraz, last but zdecydowanie not least, Ernest Hemingway. Biorąc pod uwagę, że lokal nie jest przesadnie duży, ma jakieś 9 stolików po 4 krzesła każdy plus miejsca przy barze, jest realna szansa, że siedzę na miejscu, gdzie siedział i pił swoje daiquiri Hemingway. W tym kontekście aż dziwi, że cervezas nacionales, lokalne piwa, w tym Bucanero fuerte o atrakcyjnej mocy 5,4 %, kosztują tylko 2 kuki. Za małą botelia 350 ml wprawdzie, ale to skaza ciążąca na całym kubańskim rynku piwnym. Taki klimat.


Lokalne śniadanko w tanim a przyjaznym paladarze...
Nie o tym dziś jednak. Dziś, po pierwszych wrażeniach cenowych i psychoanalityczno-filozoficznych rozważaniach, nadeszła pora na przygodę!


...i lokalna kawusia za 13 groszy.
Zaczęło się od rozważań na temat wizji naszego pobytu na Kubie. Carlo z Hostelu Mango, który nie miał dla nas miejsca u siebie, ale zaproponował nam wynajęcie mieszkania u swojej sąsiadki Vicky i ogólne wsparcie informacyjne, usłyszawszy o naszym pomyśle podróży do Santiago de Cuba, jakieś 800 km na wschód od Havany, oświadczył, że wolałby iść tam na piechotę niż przez co najmniej 15 godzin tłuc się tam pociągiem. Jako alternatywę polecił nam autobusy Viazul, jakieś 53 kuki za osobę, lub camiones: ciężarówki zamienione na autobusy, za jakieś 16 kuków za osobę. Druga opcja zabrzmiała ciekawie i kusząco, w związku z czym następnego dnia skierowaliśmy swe przypalane karaibskim słońcem kroki na zaznaczony przez Carlo na mapce dworzec.


Capitol. 4000 golda na turę.
Szybko jakoś znajdują nas te przygody: ledwie dwie doby od przyjazdu minęły, kiedy w drodze do tajemniczego dworca ciężarówek w dosłownie zalewającym czoło pocie poczułem, że mi coś jakby do oka wpadło. Potarłem, potarłem, jak lampę Aladyna, i poszedłem dalej. Ciężarówki okazały się mieć mnóstwo uroku – toporne machiny z lat 60-tych z zamontowanymi fotelami i wyciętymi maleńkimi okienkami, przypominającymi nieco po tych zabiegach amerykańskie autobusy szkolne. Razem z Renatą uznaliśmy jednak, że klimatu wystarczyłoby nam na jakieś trzy do pięciu godzin jazdy – pozostałe dziesięć do dwunastu byłoby torturą. Oliver jeszcze dobitniej rozwiał nasze wizje wzięcia udziału w Carnaval de Santiago de Cuba, oświadczając, że tyle godzin to on niczym nie będzie jechał i koniec.


Chińczyków w Havanie właściwie nie ma, ale China Town - owszem.
Temat Santiago de Cuba umarł zatem, temat natomiast lewego oka rozkręcił się w wieczorem, kiedy postanowiłem, po raz pierwszy chyba w życiu, skorzystać z aplikowanego przez Renatę wyciągu ze świetlika i bławatka – a potem w nocy, kiedy, znów po raz pierwszy chyba w życiu, budząc się co chwila z uneasy dreams, sam aplikowałem sobie krople, mając wrażenie, że jakieś monstrualne ziarnko piasku albo inny niezidentyfikowany obiekt pod powieką przy każdym ruchu gałki ocznej tak na jawie, jaki i podczas fazy REM, orze mi rogówkę.


Kuchnia chińska w wersji "sam nigdy nie probówałem  i nie mam składników, ale ugotuję!"
Obudziłem się rano z lewym okiem przekrwionym i małym jak po dobrej bójce w barze i niecodziennie odpowiedzialną myślą, że przyszła kryska na matyska i będę musiał zgłosić się do lekarza na jakieś cięcie powieki i wydobywanie spod niej nie wiadomo czego. Trochę uspokoiła mnie Vicky, która o umówionej dziesiątej rano przyszła posprzątać nam mieszkanie. „How are you?”, przywitała mnie jedną z niewielu angielskich fraz ze swego słownika. „”I’m fine,” odpowiedziałem z odruchowym stoicyzmem. „Actually, so so…” dodałem bardziej zgodnie z rzeczywistością i depresyjnym wschodnioeuropejskim rysem osobowościowym, wskazując na to, co jeszcze kilkanaście godzin wcześniej było moim okiem. „Aaa, you go Clinica Internacional Cira Garcia. I call Carlo,” skonstatowała spokojnie. “Ambiente, wash hands,” kontynuowała przejmując mój stoicyzm ale zachowując swoją afro-kubańską mimikę i gestykulację, “Cubanos two eses, you only one eye – okay!” Jakoś mi się udzielił jej spokój. Wtedy chyba właśnie uświadomiłem sobie, że, skoro wystarczył jej rzut oka, by mnie zdiagnozować, to najpewniej nie jakiś tajemniczy okruszek mnie męczy, tylko zapalenie spojówek. Zapytałem więc chytrze, czy nie dałoby się zamiast do clinica pójść do zwykłej farmacia, ale okazało się, że nie ma bata. Za to da się zorganizować zaprzyjaźnioną taksówkę, która do dość odległej dzielnicy Miramar zawiezie nas za rozsądne 5 kuków.


Bo ropa vieja była za słona.
Kiedy usłyszawszy klakson pod oknami wyjrzałem na zewnątrz, okazało się, że zapalenie spojówek w casa particular Vicky wiąże się ze zniżką na, w realiach turystycznych wartą jakieś 30 kuków za godzinę, przejażdżkę żywcem wyjętym z lat 50-tych Fordem. Zaimportowany przed rewolucją krążownik szos zawiózł nas pod same drzwi izby przyjęć Clinica Internacional Cira Garcia.


Apteka.
Dalszą część przygody streścić można w dwóch godzinach w poczekalni, dziesięciu minutach rozmowy z doktorem Hernandezem, który w oczy mi specjalnie nie zajrzał, za to zapytał mnie, odnosząc się do moich czaszkowych bransoletek, czy jestem wyznawcą Kali. Oraz rachunkiem na 25 kuków za konsultację i 15 za cloranfenicol i loratadynę. Czy Axa Assistance, w której wykupiliśmy obowiązkowe na Kubie ubezpieczenie obejmujące koszta leczenia, zwróci mi moje kuki, dowiemy się za jakiś miesiąc, kiedy wrócę do świata telefonów i internetu.


Taxi classico.
Na razie infekcja rozwija się w kierunku symetrii i prawego oka. Jeśli antybiotyk nie zdusi jej w zarodku, jutro obudzę się z dwoma przekrwionymi oczami rodowitego Kubańczyka.
Clinica Internacional Cira Garcia.


Skoro już byliśmy w Miramar, szkoda było nie wpaść w drodze powrotnej na Plaza de la Revolución i nie rzucić okiem na mural Che...

... oraz na Monumento a José Martí.
Było już cuba libre - tym razem pozeruję z mojito.




Santeria czy inne voodoo: grunt, że pośród ofiar jest butelka piwa Presidente.


Liga piłkarska ma posezonową przerwę, ale na ulicach gra toczy się dalej.


Taxi classico z zewnątrz tym razem.

I standardowo urocza uliczka naszej dzielni - Habana Vieja.

Mimo że na Kubie trwa pora deszczowa, pierwsza ulewa spadła około piątego dnia naszego pobytu w Havanie. Za to jak już spadła - spadła z rozmachem i przytupem.


Po szklanie i na rusztowanie, jak to się mówi. Zwróćcie uwagę, jak pięknie z pijanym rusztowaniem komponuje się pan niosący kratę piwa Presidente.

Lokalna lemoniada: 5 pesos nacionales (80 groszy) za półlitrową butelkę. Wychodzi taniej niż woda mineralna.

Kolejny Maluszek się przyczaił pod classico.

Taki oto lunch poskładali rodzice swemu pierworodnemu...
...który w tym czasie przesypiał upał w upale.
Wasz skromny narrator truje się lokalnymi cygarami podczas pracy nad kolejnym tekstem.




P.S. Czuję się w obowiązku dopowiedzieć, że Axa Assistance generalnie nie nawaliła: dostałem zwrot kosztów wizyty w klinice i leków. Nie dostałem zwrotu kosztów dojazdu do kliniki, albowiem nie dostarczyłem dowodu na poniesione w związku z przejazdem taksówką koszta. Kajam się: faktycznie, nie poprosiłem kierowcy o fakturę. My bad... :/

Sunday, September 17, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział II



Bar Victoria, Havana, piątek, 14 lipca (trzeci dzień na Kubie), kwadrans po drugiej po południu

My kinda place.
Knajpa w sąsiedztwie, odpowiednio podła jak na me gusta, znaleziona. Lokalne piwo Presidente za 30 pesos nacional (poniżej 4 zł) zamówione. Papierosy marki Popular – legitimo tabaco Cubano – przetestowane (solidnie kopią w płuca). Prośba o popielniczkę po hiszpańsku („la cenicera, por favor”) nauczona. Achievement unlocked.


Model rozwoju dziecka według Melanie Klein, jednej z matek założycielek psychoanalizy, zakłada, w uproszczeniu, że pierwotnym lękiem noworodka jest lęk anihilacyjny: głęboki, daleki od możliwości zwerbalizowania lęk przed unicestwieniem. Lęk ten w drodze projekcji dziecięcych agresywnych popędów przyjmuje charakter paranoidalny, prześladowczy. Zrozumienie poczucia zagrożenia, które w pierwszych tygodniach życia na swój pierwotny sposób odczuwa dziecko wymaga, zgodzicie się pewnie, dużej elastyczności myślenia i intuicji, wymaga czasu i swego rodzaju oswojenia z tematem. Albo swego rodzaju regresji, powtórnego intensywnego przeżycia podobnej sytuacji – na przykład sytuacji… podróży do zupełnie nowego miejsca, w pewnym sensie nowego świata.


Jeszcze zanim zacząłem przyglądać się temu fenomenowi z perspektywy psychoanalitycznej, zauważyłem, że to przyjście na nowy świat: szczególnie moment wyjścia z lotniska i pierwszego zetknięcia z tłumem natrętnych taksówkarzy „taxi-mister-where-you-go” a potem wyjścia z autobusu czy taksówki i pierwszego zetknięcia z wszelkiej maści miejskimi naganiaczami „hotel-mister-very-cheap-good-price-where-you-go” są momentami o wyjątkowej, symbolicznej wręcz intensywności. Są momentami bliskiej przeżyciom noworodka bezbronności wobec natłoku bodźców – i momentami, w których poczucie prześladowczego zagrożenia, wrogości obiektów świata zewnętrznego, sięga ich pierwotnych podstaw.


Nadmorski Malecón z Ladą i amerykańskimi taksówkami.
Pamiętam, jak wysiadłszy z taksówki w Pahar Ganj w Delhi, z nieszczęsną walizką w ręku – plecak to jeszcze pół biedy, walizka: najgorzej – ruszyłem na poszukiwanie taniego noclegu. Pamiętam labirynt ciasnych, ciemnych, dusznych, oplecionych pajęczynami kabli zaułków – i tubylców: prawie wyłącznie mężczyzn, siedzących na stopniach szemranych sklepików, straganików, świątynek, bezczynnie podpierających zagrzybiałe ściany, złowrogo spode łba łypiących… Pamiętam wreszcie same hostele: równie ciasne, ciemne i duszne – równie złowrogie. Jakby każdy z nich prowadzony był przez miejscowego Sweeney Todda przerabiającego zbłąkanych podróżnych na curry. Niesamowite, jak silne było paranoiczne wrażenie, że uwaga wszystkich koncentruje się na mnie i że każda rozmowa w najlepszym razie jest komentarzem mojej nieuprawnionej obecności na ich dzielni, ingerencji w ich świat – w najgorszym: knutą spojrzeniami i półsłówkami intrygą okradzenia mnie ze wszystkiego i wrzucenia moich zwłok do pobliskiego rynsztoka.


Malecón raz jeszcze.
Regresja do kleinowskiej pozycji paranoidalno-schizoidalnej zeszła ze mnie po długiej drzemce w pozamykanym od wewnątrz, zabarykadowanym prawie, pokoiku bez okna, który, swoją drogą, podczas negocjacji cenowych próbowano mi sprzedać jako pokój VIP. Kiedy wyszedłem z hotelu, by poszukać jakiejś jadłodajni, nikt już nie wydawał się zwracać na mnie specjalnej uwagi. Nawigacja w gąszczu uliczek okazała się nie przekraczać moich ograniczonych w tym temacie zdolności a mnogość uroczych tanich restauracyjek i straganików zalała mnie dla odmiany uczuciem bliskim zakochaniu. Albo syndromowi sztokholmskiemu; tak czy owak, rok później lądując na lotnisku Indiry Gandhi, tym razem z Renatą, i łąpiąc taksówkę do miasta, nie miałem wątpliwości, że zatrzymam się właśnie w Pahar Ganj.


Nasza dzielnia i kolejny Maluszek.
Podobny schemat przeżywania lęku, choć w formie mniej intensywnej i przez to bardziej rozłożonej w czasie, przerobiłem obozując na Saharze w Maroko w towarzystwie kilkunastu Europejczyków i kilku miejscowych. Pierwszego dnia wszystkie kluczowe dokumenty i pieniądze nosiłem przy sobie; w miarę upływu czasu, pozbywałem się kolejnych brzemion, by mniej więcej trzeciego dnia mieć pod ręką tylko papierosy i zapalniczkę. Wolność.



Fiatów 125p jest w Havanie mniej niż Maluchów, ale i w tej postaci bratnia pomoc płynęła w latach 70-tych na Wyspę Rumu i Cygar.
Wracając powoli na Kubę: pewien poziom lęku anihilacyjnego, pomieszanego, niczym dobre mojito, z ekscytacją, zaktywizował mi się i w związku z naszą aktualną podróżą. Nie do końca byłem pewien, czy nasze na własną rękę, nieco szemranie załatwiane tarjetas del turistas służące za wizy zadowolą odprawę w Warszawie, miałem uzasadnione wątpliwości co do tego, czy będziemy mogli odprawić nasz bagaż od razu do Havany (w Moskwie nie moglibyśmy go odebrać bez wiz rosyjskich), wreszcie zawsze mogliśmy, teoretycznie, zostać odprawieni z kwitkiem przez celników kubańskich w związku z nie takim ubezpieczeniem czy za małą ilością waluty na osobę na dzień pobytu. O wypadkach autobusowych i lotniczych nie wspominając. Paranoiczne klimaty tradycyjnie odpaliły się delikatnie również w kontekście taksówkarza, który mógł się okazać naciągaczem lub seryjnym mordercą i Vicky, naszej gospodyni, która mogła się okazać kolejną inkarnacją Sweeney Todda przerabiającą zbłąkanych podróżnych na ropa vieja z ryżem i czarną fasolą. A jak nie Vicky, to czychający na samosięproszących o kłopoty turystów sąsiedzi łypiący zza przymkniętych okiennic.


Churros - kulinarne odkrycie i nowa miłość Renaty.
W całym tym natłoku bodźców i spirali lęków, najsensowniej – i najskuteczniej, chyba – po prostu zatrzymać się na chwilę, wyjść na próg klatki schodowej, przysiąść i zapalić papierosa. Ktoś przyjdzie się przywitać i zapytać skąd zacz, ktoś zakrzyknie powitanie z drugiej strony ulicy, ktoś coś powie po hiszpańsku – i pójdzie dalej. Okaże się nawet może, że starszy pan, który lekko podejrzanie zbiera się do podejścia, by w końcu zbliżyć się i zagadać, nie prosi o pesos, ani nawet o fajkę, tylko jest autentycznie ciekaw, kto też zatrzymał się w mieszkaniu pod mieszkaniem jego syna, z którym właśnie wczoraj rozmawiał o „Pianiście” Polańskiego. I że starszy ów pan, przepraszając za zajmowanie czasu, poleci pobliską kafeterię, gdzie można płacić pesos national, poleci obejrzenie posągu Chopina na Plaza de San Fransisco, poleci sobotni bezpłatny koncert w bazylice... 
     

Finansowi ninja znaleźli sposób na przyoszczędzenie na wodzie.
Wracając wreszcie do mojego Baru Victoria, miejsca, do którego z wielu względów, od sanitarnych po ogólnoklimatowe, turyści raczej nie wstępują (choć widząc mnie w środku, nawet się przez chwilę zastanawiają) – nie taki diabeł straszny. Żeby po raz pierwszy zasiąść do pisania, trzeba, jak w scenie z westernu, przebrnąć przez ciekawsko-wyczekujące spojrzenia stałych bywalców i próbę sił pierwszego zamawiania trunku przy brudnej ladzie. Potem wystarczy w gruncie rzeczy otulić się chmurą dymu Populara Rojo i razem z nią wtopić się w krajobraz.


Nie ma jak tanie mojitos w artystycznych dzielnicach.

Wtapiam się więc, i myślę tak sobie, że to przepracowywanie naturalnie uruchamiających się lęków i wypracowywanie poczucia bezpieczeństwa, oparte oczywiście o strukturę osobowości, jest w dużej mierze umiejętnością, którą można nabywać i rozwijać. I, myślę tak sobie, niekiepski jestem w tym „czuciu się jak w domu”. Może jakimś podróżniczym coachem powinienem zostać. I’ll drink to that.









W P.S.-ie jeszcze kilka fotek, co się nie zmieściły w tekście...


Sklepo-baro-niewiadomoco. Łapka w górę za nieturystyczny klimat.
Jak wyżej.
Piłka nożna nie jest na Kubie tak popularna jak baseball, ale emocje na Plaza Vieja są.
Szwalnia: tak sobie terkocze przy jednej z głównych turystycznych ulic.