Friday, March 30, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział XXV (cz.1;)


Rozdział XXV, w którym...

Cień góry Ognia • stylistyczny powrót do przeszłości • lotniskowa familiada • wózeczki i pani ze śmiesznym głosem, czyli najlepszy bihun w mieście • Jakarta – literally – off the beaten track • krakowiaczki dwa jakartańskie Chinatown po raz drugi, lepszy • bilard absolutny • ciocia Madzia • woń Stasiun Senen • Piżama Party i Tania Książka Z Drugiej Ręki Party w Plaza Indonesia

Kaliurang, noc ze środy, 1 lutego na czwartek, 2 lutego 2012, jedenasta

Cień Góry Ognia znów kładzie się cieniem na moją altankę w ogrodzie Hotelu Vogels. Niedosłownie, wioska kryje się przecież przed Merapi za górą, dzięki czemu w razie erupcji nie grozi jej raczej nic gorszego niż utonięcie w wulkanicznym popiele i pyle. No i jest noc. Krzyż Południa jeśli gdzieś świeci, to świeci za chmurami, podobnie jak księżyc. Właściwie niedosłownie też żaden cień się tu nie kładzie, tak mi się jakoś po prostu otwierające zdanie ułożyło. Ale i tak jest klawo. Klawo na tyle, że zamiast wypocząć przed kolejną ekspedycją – briefing z Christianem Awuyem za pięć godzin – postanowiłem skreślić parę słów na temat ostatnich kilku dni ponownego odkrywania, w towarzystwie rodziców i siostrzyczki, uroków Jawy. Wyśpię się, jak to się mówi, po śmierci. Albo, bardziej banalnie – ogólna banalność zdaje się dziś wyjątkowo wyłazić z tekstu jak słoma z butów - w autobusie.

Poniższe zestawienie uroków Indonezji, miejscami niewątpliwie wątpliwych, a doświadczanych tym razem w rodzinnym gronie, ma niekiedy charakter na tyle wybiórczy, że daruję sobie układanie ich w jakieś epickie ciągi myślowe. Niech się stanie pamiętniczek. Swoją drogą, czytałem ostatnio swoje pamiętniczkowe teksty z Chin sprzed pięciu lat. Bożesztymój. Jak wyście mogli to czytać? A niektórzy nawet to chwalili... Shame on you... Ale co tam, ten jeden raz wróćmy do korzeni...     

Piątek, 27 stycznia. Trzeba by rodzinę odebrać z lotniska. Zarząd lotniska Soekarno-Hatta postarał się o to, by spotkanie po miesiącach rozłąki uczynić momentem doniosłym i wyjątkowym. Jakże by to było, gdyby Wasz narrator siedział sobie po prostu po turecku przy barierkach dla odbierających i czytał „Idiotę”, co jakiś czas tylko podnosząc wzrok, by sprawdzić, czy wreszcie idą? Gdzie tu miejsce na ekscytowanie się przyjazdem rodziny, na denerwowanie się ciągle powiększającym się opóźnieniem lotu, kiedy ważą się losy księcia Myszkina? Jakże to tak?  No więc siedział tak sobie przez czas jakiś Wasz uniżony, w pewnym jednak momencie dokonał interesującego a wielce ważkiego spostrzeżenia. Liczba przyjezdnych jakoś nijak nie chciała mu się zgodzić z liczbą lotów na tablicy. Podróżnych było jakby za mało. Poszedł zatem po rozum do głowy i wrócił – oto jak rozwija lektura Dostojewskiego – z wnioskiem następującym. Albo w tunelu  zagnieździł się ludojad (siła 4) i zjada średnio połowę pasażerów każdego lotu, albo z hali D2 jednego z największych lotnisk w regionie jest więcej niż jedno wyjście. Brzytwa Ockhama, dedukcja, jak zwał tak zwał, druga hipoteza zdawała się mieć większą wartość eksplanacyjną. I okazała się prawdziwa. Wychodząc z hali przylotów można przy standach kompani taksówkowych pójść w lewo albo w prawo. Barierki dla odbierających rozstawiono przy obu wyjściach, na tyle jednak daleko od rozstajów, że spoglądanie na  owe znad e-booka mogło okazać się niewystarczające, by wypatrzyć odpowiednich bule. Więc – dziękuję, zarządzie lotniska – zamiast tracić czas na lekturę, mogłem, stojąc przy barierce i wypatrując  sobie oczy, doświadczyć całej feerii emocji, z denerwowaniem się opóźnieniem i ekscytacją przyjazdem rodziny na czele. Emocje, jak to emocje, na kimś trzeba odreagować. A na kim odreagowuje się je lepiej, niż na najbliższych? Za – niezasłużoną – karę rodzice pierwszą kolację w Indonezji zjedli w wózeczkowej jadłodajni na naszej ulicy. Na zwiedzenie Jawy mają dwa tygodnie, niech więc obcują z prawdziwą Wyspą Wulkanów od pierwszego dnia. Zatrucie pokarmowe lepiej mieć z głowy w pierwszych dniach. To jednak żartobliwie – hi hi xd – powiedziawszy, dodam, że z powyższych wózeczków wywodzi się najlepszy nasi goreng i jeden z dwóch najlepszych bihunów, jakie przez te pięć miesięcy jadłem.

Sobota, 28 stycznia. Zastanawiacie się niechybnie, gdzie w takim razie można zjeść drugi z dwóch najlepszych bihunów – makaronów ryżowych, przypomnę nowicjuszom i nieuważnym – w mieście. Odpowiedź na to pytanie przynosi oto sobotnie śniadanie. W restauracyjce, którą zwiemy między sobą „U Pani ze Śmiesznym Głosem”. Niestety nie ma w tym żadnej anegdotki. Właścicielka, skądinąd przesympatyczna, ma śmieszny, wysoki głos i robi drugi najlepszy bihun w mieście. Jej potentactwo wynika w moim odczuciu z podawania do indonezyjskiego klasyka, oprócz nieodzownego sosu kecap asin, peklowanych siekanych papryczek. Lekko kwasowych i zabójczo ostrych.
         
           Obcowania z tru Indonezją ciąg dalszy. Jeszcze zanim nasza pierwsza wycieczka dotarła do miejsca, skąd zwykle łapiemy taksówki, musieliśmy wszyscy przecisnąć się przez dziurę w parkanie i przesadzić płotek. Zwykle otwartą bramę zamknęli jacyś bezczelnicy, zapewne chcąc nie dopuścić do powiększania się i pogłębiania miejscowej rozległej kałuży. Ach ta pora deszczowa, rok w rok przychodzi tak niespodziewanie! Nadzwyczajne środki proces erozji drogi w pewnym stopniu zatrzymały, jednak go nie cofnęły. Trzeba się było przez błocko przeprawić. Bilans: jedna para butów do wyrzucenia – wytłumaczcie osiemnastoletniej siostrze, że delikatne balerinki ma zostawić w Gdańsku – i wszystkie nóżki konkretnie uwalane. Chrzest, jak to się mówi. A jaki tubylcy mieli ubaw patrząc na całą gromadkę doprowadzającą się do prządku za pomocą wilgotnych chusteczek higienicznych... Mnie, choć sam za chusteczki podziękowałem, było mniej do śmiechu. Budowana przez pięć miesięcy dzielnicowa reputacja zasymilowanego bule musiała pójść w diabły...

Jakartę, choć jest obrzydliwie ogromnym  dziesięciomilionowym miastem, zwiedzić można w stopniu satysfakcjonującym w ciągu dwóch dni i tyle właśnie czasu, przed wyjazdem do Yogyakarty, postanowiłem na to poświęcić. Plan na dzień pierwszy: Kota. Nadgryziona – a nawet przeżuta – zębem czasu stara dzielnica holenderska spodobała się rodzinie, owszem, choć odniosłem wrażenie, że by w pełni docenić jej urok, należy jednak, dla odpowiedniego kontarstu, spędzić trochę czasu w nudniejszych częściach stolicy. W ramach przygotowania do dalszej eksploracji kultury jawajskiej, wstąpiliśmy do muzeum lalek, które było zamknięte, kiedy byliśmy tu poprzednio. Całkiem interesujący przybytek. Wejście za 65 groszy, a kolekcja wayang kulit, lalek skórzanych, i wayang golek, drewnianych, nad wyraz bogata. Prócz tradycyjnych wayangów, w urządzonym w zabytkowym budynku muzeum dom znalazły takie dziwy jak lalki współczesne i – niechybnie jakiś dar pieczętujący przyjaźń polsko-indonezyjską – dwie lalki krakowskie, na ludowo.

Khalas, pierwsza. Te trzy godziny trzeba by się jednak przespać. Ciąg dalszy, jak mnie Królowa z Parangtritis nie wciągnie w odmęty Oceanu Indyjskiego, jutro.

Jakarta, noc z piątku, 10 lutego na sobotę, 11 lutego 2012, jedenasta
          
          Możecie, a właściwie, co tu ukrywać, możemy, odetchnąć z ulgą. Nic prócz przemożnej chęci skonfrontowania się z niewiarygodnie potężnymi falami – bies przewrotności? – nie wciągnęło mnie w odmęty Oceanu Indyjskiego. Kto inny za to wciągnął mnie w co innego, przez co zaległości w sprawozdaniu z wycieczki rozrosły się brzydko, ale o tym w swoim czasie.

           Na razie wróćmy do Jakrty i do soboty 28 stycznia. Nacieszywszy się spacerem po Kota, skierowaliśmy kroki na południe, gdzie rozciąga się uważana za chińską dzielnica Glodok. Tylko raz odwiedziliśmy ją, na samym początku pobytu w Indonezji, z Renatą i Oliverem. Z okazji ramadanu jakartańskie Chinatown świeciło wtedy pustkami i kłódkami, ktore na długie miesiące zniechęciły nas do powrotu w tę okolicę. Jakiż niewybaczalny błąd! Niniejszym grubym jak przysłowiowa ryba markerem dopisuję Glodok do listy jakartańskich must-see. Znaczy jeśli ktoś już musi coś zobaczyć w stolicy, niech zobaczy to. Uroczej atmosferze Glodok bliżej niż do atmosfery samych Chin jest do atmosfery rozrzuconych tak po Indonezji, jak i po reszcie świata chińskich enklaw. Wszystko tu jest jak gdyby na modłę chińską przerysowane. Pobrzmiewającej echem Nowego Smoczego Roku czerwieni lampionów jest więcej niż w ich ojczyźnie, więcej jest także pachnących tajemniczymi mieszankami ziół chińskich aptek oraz sklepów z chińskimi artykułami najpierwszej potrzeby – porcelaną, kadzidłami, figurkami Buddy, czerwonymi kopertami, złotymi kotkami machającymi łapką na szczęście, powykręcanymi korzeniami żeńszenia i wszystkim innym, czego dusza chińskiego emigranta łaknie, a czego język emigranta europejskiego nie jest w stanie opisać.

           Wąska uliczka Jalan Sembilan to wieczny festiwal chińskości. W Lonely Planet ktoś rozpływał się nad charakterystycznie wygiętymi dachami krytymi czerwoną dachówką i rostawionym w ich cieniu nad otwartym kanałem ściekowym straganem oferującym zgłodniałym przechodniom obdarte ze skóry żaby. Byłem, widziałem, potwierdzam. Stragan stoi najwyraźniej wciąż w tym samym miejscu, bo jeden chyba tylko budynek spełnia architektoniczno-kolorystyczne wymogi zawarte w opisie. Jalan Sembilan sprawia wrażenie portalu prowadzącego do innego świata, każdy krok oddala od Indonzeji a przybliża do bajkowej wersji Państwa Środka. Kulminacją owego wrażenia jest Jin De Yuan, buddyjska świątynia, która stoi tu, na prawo od straganu z żabami, od połowy XVII wieku. Przez niesamowicie zatłoczony dziedziniec tonący w kłębach dymu z kadzideł, których całe pęki umieszczane są przez odwiedzających w żeliwnym korycie wypełnionym popiołem, wchodzi się do głównego budynku. Wewnątrz uwagę przykuwają, prócz typowych ogromnych posągów i rozłożonych przed nimi darów, wielkie świece, z których każda ma dobre półtora metra wysokości i trzydzieści centymetrów średnicy. Jest ich co najmniej kilkadziesiąt. Ustawione jedna obok drugiej, zajmują większość Jin De Yuan, wypełniając ją niesamowitym zapachem i chybotliwym blaskiem. Trzepie po zmysłach.   
                
              Zanim wróciliśmy do naszej części miasta na kolację w Pizzy Hut, wstąpiliśmy na kawę do Starbucksa. Cała moja siostra, jedzie na koniec świata, żeby biesiadować w międzynarodowych chainach. I kupić tanie conversy... Dowcip obrazkowy. Siedzimy sobie na miękkich sofach w powyższym Starbucksie, w milczeniu kontemplując względną ciszę oraz zapach świeżo mielonej kawy i dumając nad zaletami klimatyzacji. Nagle, znad beżowo-zielonego kubka, mama dzieli się swoim podsumowaniem dnia: „Dzięki Wam poznajemy prawdziwą Indonezję”. Bezcenne. Powinni z tego zrobić hasło reklamowe: „Starbucks Jakarta. Smak prawdziwej Indonezji”.  

  Ach, jak przyjemnie mieć wreszcie kogoś, kto nie tylko chętnie zejdzie na patio, by nieco uszczuplić potężną dostawę wódki z ojczyzny, ale jeszcze nalega, żeby wyjśc na miasto! Moja meimei! Clubbingowi w centrum daliśmy spokój. Autobusy nie jeżdżą po dziewiątej wieczorem, trzeba by albo wracać nad ranem horrendalnie przy takiej odległości drogą taksówką, albo nocować na mieście. Szczęście nam jednak dopisywało – parę dni wcześniej nie dalej jak dwadzieścia minut spaceru od Palm Mansion, w pobliżu szkoły, otworzono klub bilardowy. Tam też postanowiliśmy się zabawić. Po drodze wstąpiliśmy do Pizzy Hut po siatkę z zakupami z Glodok, którąśmy tam przez nieuwagę zostawili. Szczęście dopisywało nam podwójnie, okazuje się, zguba czekała na nas, bezpiecznie odłożona za kontuarem. Przybywszy do klubu, upewniliśmy się, że dostaniemy stół (ledwie 20 000 za godzinę, tyle co butelka piwa w markecie) i, dowiedziawszy się, że mamy jeszcze mnóstwo czasu do zamknięcia, przeprosiliśmy na chwilę, wymawiając się jakąś bzdurną wymówką. Na pobliskim krawężniku rozpiliśmy większość butelki absoluta, po czym, w jeszcze lepszych humorach, wróciliśmy i zabraliśmy się do gry. Klub zrobił na nas jak najlepsze wrażenie. Atmosfera może nie tak stylowo kameralna jak we wrzeszczańskim Jokerze, ale palić, naturalnie, można. Piwo przydrogie, ale po biforku wciąż trochę absoluta wesoło chlupotało we flaszce, nie trzeba więc było dużo go kupować. Zwyciężczynią konkursu na odkrycie wieczora została miła pani, która po każdej partii (każdorazowo przeze mnie wygrywanej, nadmienię nieskromnie, choć nie bez pewnej dozy autentycznego zdziwienia) pojawiała się znikąd, by poustawiać nam bile. Drugie miejsce przypadło gościowi ze stołu obok, który do gry używał tylko jednej ręki.    

Niedziela, 29 stycznia. Kolejnym punktem do odhaczenia na skrupulatnie przez nas przygotowanej liście kulinarnych doznań, których rodzina chcąc nie chcąc musiała doznać, była restauracyjka Mei Mei. Zwana przez nas „U Cioci Madzi” z uwagi na podobieństwo jednej z prowadzących ją sióstr do jednej z renatowych cioć. „U Cioci Madzi” mieści się paręset metrów od naszej szkoły i stało się w związku z tym, i w związku z szerokim a zróżnicowanym asortymentem dań, naszą drugą stołówką. Mei Mei ma jeszcze jedną, typowo stołówkową, zaletę. Nie trzeba tu czekać na zamówiony posiłek. Tuż przy wejściu znajduje się gablota z kilkunastoma oferowanymi daniami. Nad smakowicie wyglądającymi kuwetami nieustannie obracają się szmaciane wiatraczki, które odstraszają muchy. Smakołyki chroni również firanka, którą jedna z sióstr, na przykład ta najmłodsza, w koszulce z nadrukiem ‘status update: single’ odgarnia i, chwyciwszy za głęboki talerz, rzuca klientowi pytające spojrzenie. W standardzie na talerzyk nakładana jest najpierw solidna porcja ryżu, następnie wskazane przez gościa specjały. Rządzą, w mojej opinii: smażone bakłażany, smażone talarki ziemniaków, ziemniaki krojone w kostkę i smażone z ostrą papryką, świeżo prażone orzeszki ziemne, fasolka szparagowa zasmażana z jajkiem, jajka na twardo w ostrym sosie, krewetki w warzywach, kurczak z pieczarkami, kurczak w słodkim sosie oraz w pikantnym sosie kokosowym, kilka rodzajów tofu i, przede wszystkim, ryby smażone w warzywach lub gęstej paście na bazie mleka kokosowego. Rewelacja. A najbardziej rewelacyjne jest to, że porcje są maleńkie, można więc śmiało zamówić sześć – siedem potraw i za tak zróżnicowany lunch zapłacić około sześciu – siedmiu złotych, razem z kufelkiem zimnej herbaty. Minus jest tylko jeden. Wszystko nakładane jest, na modłę indonezyjską, na jeden talerz, więc składniki się ze sobą mieszają, sosy zlewają w jedno, chaos, galimatias, Sodoma i Gomora. Jakoś do mnie nie trafia miejscowa filozofia, że wszystko i tak przecież trafia do jednego żołądka.

Przy okazji wizyty, nie ostatniej, nadmienię, u Cioci Madzi, rodzina moja miała okazję doświadczyć prawdziwej kapitalizmem nieskażonej miejscowej uprzejmości. Po drodze, mało uczęszczanej przez taksówki, na pokład swojego suva zabrał nas jakiś miejscowy młodzian. Zdarza się, istotnie, nierzadko nawet.

Spod Cioci Madzi taksówkę złapać jest znacznie łatwiej, tuż obok jest postój. Wprawdzie zażywający przerwy kierowcy niezbyt ochoczo odrywają się od kart, ale jakiś zainteresowany kilkoma tysiącami rupii prawie zawsze się znajdzie. Oliver, nieco niedysponowany tego dnia a oszczędzany na ekspedycję do Yogyakarty, został w domu, więc zabraliśmy się do Pesakih jedną taksówką. W piątkę ujdzie, sześciu pasażerów taksiarze biorą bardzo niechętnie. I kolejna podróż do centrum transjakartą, niech rodzina zobaczy, jak tu cierpimy. Mała przerwa w beztroskim sightseeingu, wszak nazajutrz w drogę ruszyć czas, a bilety wciąż nie nabyte. Pociągiem pierwszej klasy, eksekutiv, do kulturalnej stolicy Indonezji, odchodzącym ze Stasiun Gambir, już jechaliśmy. Tym razem postanowiliśmy więc przetestować – na nieszczęsnej familii mojej – klasę biznis, opcję tańszą i mogącą potencjalnie dostarczyć wrażeń, o których można by wnukom, a może nawet prawnukom, opowiadać. Zatem Stasiun Senen. Żeby dostać się do Senen z centrum, trzeba przesiąść się w Harmoni na kolejny autobus, a następnie zażyć jeszcze mniej więcej kwadransa spaceru, którego największą atrakcją jest przekraczanie kilkupasmowej jezdni. Po co komu sygnalizacja świetlna... Duszna woń moczu polanego obficie środkiem dezynfekującym oznacza, że jest się już prawie na miejscu. Potem trzeba się kierować przyjaznym pokrzykiwaniem krajowców: ‘sexi’, ‘sexi’. Dalej przemykamy pospiesznie ciasnym przejściem, w którym gnieżdżą się chodnikowi handlarze kart do telefonów i innych dziwacznych bezużyteczności. Wreszcie przecinamy bulwar małej gastronomii, polecam bakwan, i już. Stoimy przed budynkiem dworca, przed którym w oczekiwaniu na pociąg, albo po prostu dla przyjemności, biwakuje chyba pół miasta. Kolejki do kas, w których bilety kupuje się z wyprzedzeniem nie są na szczęście specjalnie oblegane. A bilety istotnie są tanie, mniej więcej dwa razy tańsze niż na pierwszą klasę. Zdecydowaliśmy, poświęcając tym samym oglądanie widoków, zaoszczędzić jeszcze na jednym noclegu i pojechać nocnym. Wyjazd o dziewiątej, przyjazd koło piątej – szóstej. Może być wesoło.

A im wciąż mało. Ania uparła się, żeby powłóczyć się jeszcze, skoro możemy już do centrum Jakarty nie wrócić, po Plaza Indonesia, najbardziej luksusowej galerii handlowej w stolicy. Wspominałem o niej już wcześniej i niewiele mam do dodania. Zastanawiam się tylko, z czego utrzymują się wszystkie te butiki wielkich marek, bo kupujących jakoś nie widać. Nie żeby ludzi nie było, przeciwnie, rodzinny spacer po Plaza Indonesia pełni tu podobną rolę jak wizyta w lodziarni po kościółku w Polsce. Tyle że w Polsce wizyta w lodziarni zwykle kończy się nabyciem lodów. Miejscowi filozofowie głoszą natomiast, że nie o kupienie czegoś chodzi, ale o kupowanie. Gdzieś się trzeba po prostu pokazać z żoną, gromadą rozwrzeszczanych dzieci i – oczywiście – nianią. Nianie, symbol pewnego statusu społecznego, są zwykle Indonezyjkami. Żeby więc uniknąć nieporozumień, żeby nikt nie pomyślał, że to córka czy żona, ubiera się je w specjalne uniformy. Uniformy te wyglądają jak piżamy. Uszyte są z cienkiego, słabej jakości materiału, krój mają zwiewny i tuszujący wszelkie ewentualne zalety estetyczne niani, najpopularniejsze barwy to blady róż i takiż błękit. Właściwie, powiedzmy sobie szczerze, są to piżamy i tyle.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy, zbierając się już do wyjścia z tego nieszczęsnego przybytku, trafiliśmy na urządzony tego dnia na parterze jarmark taniej książki z drugiej ręki. Doprawdy, czytanie czegokolwiek plasuje się raczej w bliskich okolicach szarego końca listy sposobów spędzania wolnego czasu przez przeciętnego Indonezyjczyka (na pierwszej pozycji jest, idę o zakład, spanie). A tu nie tylko książki, ale jeszcze książki w ogromnej większości anglojęzyczne! I naprawdę tanie, za 10 000 można było sobie wybrać pięć sztuk. A z nami rodzice, którzy obiecali nam jedną walizkę ze swojego limitu bagażu na transport części naszych rzeczy do Polski... Mimo że toczyliśmy zacięty bój ze swymi żądzami, torba na zakupy szybko się wypełniła. Ja nabyłem ładne wydania Poe’go i Maughama,  zbiór limeryków, Kamasutrę na jakiś prezent dla Renaty oraz Agatę Christie, Conana i opowiadania Puszkina w retoldzie dla Olivera. Moja małżonka dorzuciła do tego samolubnie dwa razy tyle kryminałów... Podsumowując, spędzenie czasem niedzieli w Plaza Indonesia nie musi być wcale takie głupie.

Tuesday, March 13, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział XXIII

Rozdział XXIII, w którym...

Pożegnanie z Ludźmi Ze Wzgórz i Krainą Śmierci • jak wydostać się z Sulawesi • minusy dodatnie azjatyckiego rasizmu • Jawa budzi nas ze snu • w niebezpieczeństwie – romans socjologiczny • spaleni słońcem

Jakarta, noc z piątku, 6 stycznia na sobotę, 7 stycznia 2012, pół do dwunastej
Jakarta, noc z pątku, 20 stycznia, na sobotę, 21 stycznia 2012, pół do jedenastej
Jakarta, noc z soboty, 21 stycznia, na niedzielę, 22 stycznia 2012 (wigilia Chińskiego Nowego Roku), za kwadrans jedenasta

Po dziewiętnastu dniach wolno obracająca się wskazówka naszej podróży po Indonezji zatoczyła pełne koło, na powrót przywodząc nas do Jakarty, a mnie na moje nocne patio. Koło okazało się może nie tak okazałe, jak w pierwotnych śmialych zamierzeniach, niemniej jednak satysfakcjonujące. Zanim pozwolę sobie na krótkie podsumowanie wakacji, na miejscu wydaje się skreślenie paru słów na temat ich ostatniej prostej.

Żal było nam opuszczać Tana Toraja, Krainę Ludzi Ze Wzgórz. Przez te kilka dni dostosowaliśmy swój rytm do spokojnego bicia serca i równego oddechu Rantepao, do piania kogutów o świcie, pogodnych poranków, idealnych na wędrówki po funeralnej okolicy, głównego posiłku dnia w Saruran, które stało się naszą stołówką, do deszczowych popołudni, podczas ktorych relaksowalismy się w pokoju przy brytyjskich serialach, wreszcie do chłodnawych wieczorów na hotelowym ganku... Przykro było burzyć w sobie tę przyjemną harmonię, trzeba nam było jednak znów ruszać w drogę.


Kolejna doba w podróży. Nocny autobus z Rantepao do Makassaru mknął z górki znacznie szybciej niż się na nią wspinął kilka dni wcześniej. Do głównego portu na Sulawesi wjechaliśmy w związku z tym o dobre dwie godziny wyprzedzając rozkład. Na jakieś osiem godzin przed odlotem do Surabayi. Mieliśmy więc czas na jeszcze jeden długi spacer po mieście, śniadanie i pomartwienie się tym, że tu utkniemy.

Po pierwsze, dlaczego Surabaya. Otóż okazało się, niestety, że najbliższy prom na Flores, jedną z ciekawszych wysp Nusa Tenggara, na której plażach myślałem odpocząć na koniec podróży, odchodził z Makassaru dopiero 4 stycznia. Za późno, bylibyśmy na miejscu dopiero nazajutrz, 5 stycznia, a przecież już cztery dni później, w poniedziałek, startuje szkoła, co wypada uczcić pojawieniem się w jej progach. Z samolotu na Flores zrezygnowac musieliśmy ze względu na zaporową cenę, chyba około tysiąca złotych za naszą grupę. Więc plan B, wcześniejszy powrót na Jawę. Surabaya była najbliżej, poza tym mieliśmy się tam spotkać z Ferą, naszą niedoszłą pracodawczynią, która wciąż mogła mieć dla nas propozycję zatrudnienia konkurencyjną wobec KGS. Opcję opuszczenia naszej szkoły ciągle bowiem bierzemy pod uwagę.

Po drugie, dlaczego mielibyśmy tu utknąć. Otóż za bilety na loty większości miejscowych linii lotniczych nie da rady zapłacić europejskimi kartami kredytowymi. Trzeba dać zarobić agentom. Ci w Yogyakarcie życzyli sobie za dokonanie rezerwacji i wydrukowanie e-ticketów rozsądne 3 złote od głowy, w Jakarcie – akceptowalne 10. Niesympatyczny monopolista w Rantepao chciał 30, co już uznaliśmy za gruby nietakt. Jeszcze żeby buc znalazł jakieś tanie połączenie, ale nie, ledwo dało mu się wytłumaczyć, że nie chcemy Lion Aira, tylko znacznie tańsze Merpati. Z łachy kazał swojej pracowniczce sprawdzić jeszcze raz. Znaleźli, a jakże, to samo, co my znaleźliśmy pół godziny wczesniej  hotelu, ale z prowki zejść nie chcieli. Postanowiliśmy więc, o ile to tylko możliwe, wysłać ich do diabła. Uderzyliśmy w tym celu do miłej pani z biura informacji turystycznej i naświetliliśmy jej sytuację. Są bilety, są pieniądze, potrzebujemy tylko kogoś, kto mógłby wziąć od nas gotówkę i zapłacić za nie swoją kartą. Zgodziła się pomóc. Nie wiedząc biedna, co ją czeka. Gdybyśmy my wiedzieli, też dalibyśmy jej i sobie spokój i, zacisnąwszy zęby, zapłacili chamowi z agencji. Na początek internet działał jak po grudzie. Potem okazało się, że strona internetowa Merpati dopuszcza rezerwację biletów tylko dla pasażerów będących obywatelami pięciu krajów, wśród których Polska, a to niespodzianka, nie figurowała. Pisząc „pasażerów” mam na myśli pasażerów, nie osobę, na którą ma być dokonana rezerwacja, żeby to było jasne. Zdecydowaliśmy się zanaczyć opcję „Indonesian”, co stało się pierwszym powodem do zamartwiania sie lotem. Kiedy w końcu doczłapaliśmy się do płacenia, wyszło na jaw, że uczynna pani doktor, bo takim znaczącym tytułem się legitymowała, nie ma karty kredytowej, ma debetową... Cóż, nie każdy pracował przez rok obok finansowych wyjadaczy Home Brokera, nie dla każdego różnica jest oczywista... Pozostała nam tylko dziwaczna nieco możliwość zapłacenia za bilety w bankomacie... Musieliśmy poczekać na syna naszej zbawicielki, który był z babcią w szpitalu. W końcu się pojawił i razem pospieszyliśmy do ATM-u. Standardowa kolejka, standardowo tubylcy zamulają przy maszynach. Nasze polskie staruszki to przy nich hakerzy klasy światowej, pomarszczone paluszki relatywnie śmigają po ekranie dotykowym... Postaliśmy więc sobie, nawet zakupy zdążyliśmy zrobić w pobliskim sklepie, bo Oliver już się słaniał na nogach z głodu. Wreszcie przyszła nasza kolej. Postępując zgodnie z wytycznymi ze strony interentowej syn opłacił bilety, dostaliśmy paragonik. Wróciliśmy do biura informacji turystycznej, oddaliśmy pieniądze i poprosiliśmy o wydrukowanie biletów. Niestety, mail od Merpati nie nadzszedł, Nie nadszedł też następnego dnia, ani następnego, ani jeszcze następnego, kiedy już zbieraliśmy się do odjazdu. Syn wprawdzie mówił, że bukował już w ten sposób loty, że wystarczy zgłosić się do check-inu z paragonem, ale wiadomo, że miejscowi mają tendencję do nieznania się na takich rzeczach. Wianuszek polskich bursztynów tak czy inaczej trafił w zdziwione dłonie naszej dobrodziejki, ale cośmy się strachu najedli, to nasze.   

Trzy autobusy po śniadaniu byliśmy na lotnisku. Kurs na biuro Merpati. Jak nad wyraz często bywa, martwiliśmy się na próżno. Pani, bez zrzędzenia, i bez dodatkowych opłat, wydrukowała nam bilety i po sprawie. Czas do boardingu upłynął nam szybko przy Kevinie Samym w Domu. Święta z Culkinem to nie tylko polska specyfika, okazuje się...

Indonezja jest rasistowska. Nie dziwota właściwie, wszak cały świat zdaje się być rasistowski. Indonezja jest jednak rasistowska na modłę azjatycką. W wersji południowo-wschodniej, naznaczonej rysem kolonializmu. Jest autorasistowska. Na poziomie nieświadomości zbiorowej indonezyjskie społeczeństwo nosi w sobie wyraźny kompleks niższości wobec białego człowieka. Ujawnia się on nieskrępowanie i w całej okazałości w obrębie najliczniejszej jego warstwy, Indonezyjczyków ubogich i niewykształconych. To oni właśnie przodują w gapieniu się na nas jak cielęta na malowane wrota i bezmyślnym wykrzykiwaniu ‘hello mister’, oni głównie chcą sobie z nami robić zdjęcia, im wreszcie - choć przyznam, że relatywnie rzadko – pojawiają się w oczach symbole dolarów. A nad głowami żaróweczki oznaczające genialny pomysł okantowania nas. Składając to wszystko do kupy, jesteśmy odbierani jako przedstawiciele zamożniejszego, lepszego świata, czyli jako ludzie ulepieni z lepszej gliny, jakkolwiek nieszczęśliwie by to nie brzmiało – lepsi. Nieco inaczej rzecz się ma z przedstawicielami klasy średniej. Tu kompleks ujawnia się pośrednio, w formie nieco zawoalowanej. Elitom nie wypada po prostu lgnąć do białych, zamisat tego starają się one, nieudolnie i powierzchownie, realizować stereotyp dobrobytu przypisywanego zachodniej klasie średniej. Począwszy od spędzania wolnego czasu na zakupach w odpowiednich centrach handlowych, przez zamiłowanie do wszelkich marek i produktów importowanych, po posyłanie dzieci na zagraniczne studia. Albo, na dobry start, do miejscowych  szkół, w których uczą expaci. Stąd banalna i smutna nieco prawda, która uderza nas, gdziekolwiek nie jedziemy uczyć. Wysokość naszych pensji co najwyżej połowicznie uzależniona jest od umiejętności i doświadczenia. Reszta to pożądana przez klientów szkół prezencja oparta na kolorze skóry.   

Dlaczego wspominam o tym w tym miejscu? Wsiadamy do samolotu, mościmy się w ciasnych siedzeniach klasy ekonomicznej. Nogi w tę, we w tę, próbuję ułożyć się do snu, kiedy podchodzi do nas jakiś ważniejszy steward. Tak mu przyszło do głowy, że nam tu niewygodnie, bo ze mnie taki duży mężczyzna, a w klasie biznes są miejsca, może byśmy się chcieli przesiąść... Niby sensowna propozycja, ale sami sobie odpowiedzcie na pytanie: jaka jest szansa, że zaproponowałby coś takiego pasażerom miejscowym, choćby nie wiem jak byli duzi?

W ten właśnie sposób – owszem, postanowiliśmy odpuścić sobie tym razem zmienianie świata – po raz pierwszy w życiu leciałem klasą biznes. Biorąc pod uwagę różnicę w cenie biletów – nasze kosztowały razem około 400 złotych, za biznesowe zapłacilibyśmy jakieś 900 – jeszcze długo pewnie takową nie polecę. Nie powiem, miejsce na nogi było. Dotychczas miałem tak wygodnie tylko w tanich liniach, kiedy udało mi się usiąść przy wyjściu ewakuacyjnym. Do tego stewardessy oszczędziły nam, upewniwszy się, że wiemy o co chodzi, pantomimicznej lekcji obsługi pasów i kamizelki ratunkowej.

Przypomnę jeszcze, że to nie pierwsza tego typu sytuacja podczas tej niedługiej stosunkowo podróży. Przecież wykupiwszy najtańsze, dziadowskie bilety na prom z Balikpapan do Makassaru, zamiast tłoczyć się w dusznej wspólnej sali, płynęliśmy sobie całkiem wygodnie w klimatyzowanym hallu kabin vipowskich. Dostaliśmy jeszcze kluczyk do osobnej łazienki, żebyśmy nie musieli za daleko chodzić. A kapitan przy każdej okazji zabawiał nas rozmową. Pachnie kolonializmem, nie da się zaprzeczyć... Niesamowite, jak to w ludziach siedzi...


Im wyżej się człowiek znajdzie, tym boleśniejszy jest upadek. Akurat w samolocie nie miałoby to wielkiego znaczenia, w obliczu katastrofy pasażerowie wszystich klas złączyliby się się w egalitarnym dans macabre. Ale samolot nie spadł. Wylądowaliśmy spokojnie i wtedy dopiero się zaczęło. Oczywiście, mimo deszczowej pogody, nie wzięliśmy taksówki do hotelu, pospieszyliśmy do autobusu. Właściwie autobus sam w sobie był jeszcze całkiem do rzeczy, ale niestety nie zawiózł nas nawet w pobliże centrum Surabayi. Wysiadkę ogłoszono na dworcu autobusowym na peryferiach miasta. Zapadł zmrok, wciąż padało. Żadnych sensownych oznaczeń, nie wiadomo, gdzie się kierować, wszędzie tylko autobusy i autobusy. I tłumy naganiaczy. ‘Mister where you want go? Denpasar, Bali, Denpasar? Misterrr!’ Klasyka... To jakiś koszmar z tym pieprzonym Bali... O ile oczywiście z jakichś tajemniczych powodów nie chce sie tam jechać. Bo jeśli się chce, nie ma niczego prostszego. W Indonezji wszystkie drogi prowadzą na tę „rajską” wyspę, cudzysłów sarkastyczny. Można sobie stanąć w miejscu i zapalić fajkę, nim się dojdzie do jednej trzeciej, już jest się eskortowanym do odpowiedniego autobusu. Gorzej z dostaniem się z dworca w Surabayi do śródmieścia Surabayi. W końcu jednak ktoś wskazał nam drogę. Nieoświetlony przystanek, stoi jakiś grat. Nie jesteśmy tu od wczoraj, byle co nas nie rusza, ale po przyzwoitych sieciach TransJakarta i TransJogja, surabayska sieć Damri wypada nad wyraz marnie. Brudny zatłoczony autobus pogrążony w nieprzyjemnym półmroku rozświetlanym zwisającymi z sufitu gołymi żarówkami. Ludzie ponurzy jak mieszkańcy Innsmouth. Renata bierze na kolana Olivera ustępując miejsca jakiemuś dziadkowi z wnuczką, a ten bez żenady wyciąga papierosa i zaczyna napełniać wnętrze kłębami goździkowego dymu. Niby niepowtarzalny lokalny klimat, fajnie, ale po dobie w drodze jakoś przestaje się to doceniać... Jechaliśmy tak przez dobre czterdzieści minut, na drugi koniec miasta, gdzie planowaliśmy znaleźć niedrogi hotel. Ulice spływały rzekami, pora deszczowa najwyraźniej zaskakuje indonezyjskich  drogowców tak, jak zima polskich... Wysiedliśmy przy jakiejś główniejszej ulicy tak zwanego Chinatown, plecaki na grzbiety i w drogę. Dzięki błogosławionemu wyczuciu Renaty, od razu obraliśmy właściwy kierunek i dość szybko, choć momentami brodząc po pół łydki w wodzie, dotarliśmy do Orchid Guest House, pierwszego z polecanych przez przewodnik hosteli. Sylwester, do diabła, nie ma co...
          
          No właśnie, Sylwester. Gość zza kontuaru bez mrugnięcia okiem oświadczył, że z okazji wigilii Nowego Roku ceny są dziś specjalne. Możeny dostać dwójkę nie za standardowe 135 000 rupii, ale za jedyne 160 000! Cóż, liczyliśmy się z tym, w grucie rzeczy byliśmy przygotowani nawet na znacznie większe zdzierstwo. W obliczu późnej pory, niesprzyjającej ekplorowaniu okolicy aury oraz dostępności prysznica i internetu, zdecydowaliśmy się zostać. Umyliśmy się i przebraliśmy, to najważniejsze. Wyjście na kolację, o jakiejś imprezie nie wspominając, jakoś wcale a wcale nie wydawało nam się kuszące. Dla mnie nawet sama kolacja nie wydawała się kusząca. Czymś się chyba lekko strułem, stawiam na dziwacznie tłustą imbirową kawę, którą kupiłem na lotnisku w Makassarze, żeby uzyskać dostęp do wygodnego fotela i internetu. Dotychczas skręca mnie trochę, jak o niej myślę. Ale Olivera wypadało nakarmić. Próbowaliśmy, korzystając z uprzejmości recepcjonisty, zamówić coś z pizzy hut albo mcdonalda, ale było już najwyraźniej za późno. Faktycznie, dziewiąta. W związku z powyższym nasza impreza skończyła się na indonezyjskiej zupce chińskiej i oglądaniu Batmana w telewizji. Nie wiem, o której zasnęliśmy, ale na pewno nie doczekaliśmy do północy...

Nowy rok zaczął się dla mnie punktualnie o siódmej rano, kiedy to ktoś z obsługi zapukał do naszych drzwi z herbatą i ciastkami. Miło bardzo, że herbata i ciastka, ale żeby budzić ludzi o tak nieludzkiej porze, i to pierwszego stycznia! No panie Waldku! Dobijają czasem te różnice kulturowe... Szczęśliwie moje trzewia, które wczoraj wieczorem chybotały się na ostrzu noża, postanowiły wybaczyć mi ohydną kawę – po co ją piłem, skoro była ohydna, oto jest pytanie – i odpuścić mi rzyganie. To by dopiero był paradoks i chichot losu, przerzygać noworoczny ranek nie wziąwszy poprzedniego wieczora do ust alkoholu...

Nowy rok wstał, okazało się – kiedy wyszliśmy na zewnątrz, bo okna nie było na wyposażeniu pokoju – pogodny, nawet nazbyt pogodny. Po wczorajszej ulewie nie było śladu, słońce prażyło złośliwie. Połaziliśmy trochę po okolicy, ale bez wielkiego entuzjazmu. Trochę mamy już dość zwiedzania, to prawda. Poza tym wygląda na to, że prócz Yogyakarty nie ma w Indonezji miast zwiedzania wartych i tyle. Wszystkie są z grubsza na jedno kopyto, kopyto kulawego konia. Jak mawiała Triss Merigold, nieistotne, że chodziło jej o nagich mężczyzn: jeśli się widziało jednego, to widziało się wszystkie. Z dwóch dni, które spędziliśmy w Syrabayi, wspomnienia warta jest tylko jedna przygoda. Ale za to jaka...

                Krótka historia krótkiego, acz namietnego, romansu z Ferą i jej mężem. Grę wstępną rozpoczęliśmy już przez telefon. Wysłaliśmy Ferze esemesa, że jesteśmy in town i chętnie się spotkamy. Że czekamy w ustronnym Orchideowym Zajeździe przy ulicy Bongkaran w Chinatown. Na co błyskawicznie otrzymaliśmy odpowiedź. “Bądźcie ostrożni. Wybraliście niebyt bezpieczną część miasta.” Powiało grozą. Od razu słońce skryło się za chmurami a ludzie poczęli na nas patrzeć spode łbów. I zgrzytać zębami. O umówionej porze spotkania dostaliśmy widomość, że nasi oblubieńcy są w drodze. Po jakiejś godzinie do lobby, gdzie siedzieliśmy nad komputerem, pewnym krokiem wszedł niewysoki jegomość. Przedstawił się jako Daniel i, upewniwszy się, że my to my, przeszedł do rzeczy. „Dlaczego wybraliście taki hotel?”. Trochę nas skonsternowało to pytanie. Po pierwsze, skoro je zadał, to albo chciał nam złośliwie dać do zrozumienia, że on takiego syfu by nie zdzierżył, albo autentycznie się zatroskał, że rodzina bule się zagubiła i trafiła do totalnej speluny. Gwoli wyjaśnienia, hostel naprawdę był bardzo daleko od najgorszych, w jakich przyszło nam się zatrzymywać... Po drugie, pytanie nie zostało zadane szeptem dla nas tylko przeznaczonym. Zostało zadane tak, żeby recepcjonista na pewno usłyszał. „Był po drodze i był tani”, odparłem krótko, żeby zakończyć niefortunny czasoprzestrzennie temat. Kwestia pierwsza znalazła swoje wyjaśnienie w samochodzie, w którym poznaliśmy Ferę oraz Olivię, pięcioletnią córkę państwa Kwan, i drugą córkę, paromiesięczną,  o policzkach wielkich i nadętych jak u jakiejś postaci z kreskówki. „Jak to się stało, że trafiliście do takiej okolicy?”. Ton pytania i nuta autentycznego przerażenia w głosie pozwoliły nam wnioskować, że pytanie z lobby nie było przytykiem, ale wyrazem zdziwienia, że jeszcze żyjemy. Odpowiedzieliśmy, że przyjechaliśmy autobusem, i trochę z buta. „Dlaczego nie wzięliście taksówki?!” No i jak tu takiemu odpowiedzieć... Bo było blisko, więc się przeszliśmy? Lol? I wtedy zaczął się namiętny wykład. Że powinniśmy bardzo uważać. Na co? Na naciągaczy! Że mogą zauważyć, że nie jesteśmy miejscowi i sprzedać nam coś po zawyżonej cenie! O zgrozo, więc to o to chodziło! Tak, tak, coś może kosztować trzydzieści tysięcy, a oni powiedzą sto tysięcy, tacy tu są ludzie... Gdzie tam ludzie, to nie ludzie, to wilki! Bracie, czy myśmy się tu teleportowali z Tęczowej Krainy, czy do diabła mieszkamy w tej Indonezji od czterech miesięcy? Zresztą schowaj się z tą twoją Indonezją, Surabayą i jej „złymi” dzielnicami, pojedź sobie na Bliski Wschód, to zobaczysz, że indonezyjscy naciągacze to sympatyczne przedszkolaki. Tę część rozmowy oczywiście rozegrałem sobie w głowie, żeby nie wybijać Daniela z rytmu. Namiętny wykład trwał w najlepsze. Że to dzielnica biedoty i przestępców, godnej pogardy lower class. Że przedstawiciele upper class, do której jego rodzina najwyraźniej się zalicza, mają tu swoje interesy, centra handlowe na przykład, ale tu nie bywają, tylko robią na nich pieniądze. I że nie ma się co dziwić, że wczoraj nie chcieli nam dowieźć pizzy hut i macdonalda, po prostu dostawcy boją się tu jeździć wieczorami, bo niechybnie ktoś by ich napadł i zabrał wszystkie bigmaki... Ale spoko, on teraz zawiezie nas do najlepszej plaza w mieście. Faktycznie, mall nie był brzydki, ale bez przesady, mall jak mall. Daniel z widoczną radością zostawił samochód obsłudze valet parking, weszliśmy. „Czy macie ochotę na kawę?” „Nie bardzo, bo wczoraj na lotnisku...” „No to usiądźmy tutaj, w kawiarni”, uciął. No to usiedliśmy. Na szczęście mieli trochę rzeczy poza kawą, więc było nad czym rozmawiać. Biznesowo wyszło nie bardzo, szybko okazało się, że Kwanowie nie mają nam do zaproponowania niczego ciekawszego od tego, co mamy w KGS. Brnęliśmy więc w tragikomiczny romans, który przybierał coraz bardziej absurdalne oblicze. Opowiedzieliśmy trochę o naszej dotychczasowej podróży, widocznie intrygując naszych rozmówców nazwami miejscowości, o których albo nie słyszeli, albo słyszeli w takim świetle, że sami by się tam na pewno nie wybrali. Chcąc nieco zmienić kurs, zapytałem o plaże Jepary, na których planowaliśmy odpocząć przed powrotem do Jakarty. „Jepara? Lepiej jedźcie na Bali!” No nie, kolejny... Czy dla tubylców to naprawdę szczyt marzeń? Wyspa, na której na każdego z miliarda turystów przypada miliard naganiaczy? Najwyraźniej... Może wreszcie czują się zauważani i na pokrętny sposób poważani... Zeszło na podróżowanie pociągiem. Daniel i Fera. Daniel: „Tylko nie jedzćie klasą ekonomi. Drugą klasą tez nie. Tylko pierwszą.” Fera: „Ale przecież oni mówią, że pierwszą już jechali i chcą spróbować czegoś nowego!” Daniel: „No dobrze, w takim razie ewentualnie pojedźcie drugą...” Nie było sensu dalej tego ciągnąć, romantyczna przygoda w widoczny sposób się kończyła. Oświadczyliśmy, że powinniśmy już iść, bo chcemy jeszcze wpaść na dworzec i kupić bilety. Bynajmniej nie na Bali. Przy całej swej naiwności niebezpiecznie graniczącej z głupotą i wszechstronnym braku wyczucia, Kwanowie starali się dobrze odgrywać rolę gospodarzy. Zaproponowali, że zawiozą nas na stację. Romans odżył, zapłonął wręcz ogniem, kiedy przejeżdżaliśmy obok Marriottu. Stenogram z rozmowy między Danielem i jego córeczką Olivią: „Pamiętasz, jak nocowaliśmy w Marriocie?” „Taaak!” „Chciałabyś znowu nocować w Marriocie?” „Taaak!” „Dobrze, w wakacje zanocujemy w Marriocie” WTF? Nocowanie w pobliskim hotelu jako sposób na niezapomniane wakacje? Zrobiło się naprawdę gorąco... Ale szczytowanie dopiero się zaczynało. Poprosiliśmy o zawiezienie na Pasar Turi, tam według przewodnika można nabyć bilety do Semarang, skąd mieliśmy się dostać do Jepary. Po drodze Fera wytłumaczyła nam jednak, że owszem, była kiedyś w Pasar Turi. Ale ostatnio była w Gambol. I dworzec w Gambol jest o wiele ładniejszy. Więc tam nas zawiozą. Nam mowę odebrało, a ona jak pomyślała, tak zrobiła. Orgazm.
             
           Ostatecznie bilety nabyliśmy następnego ranka. Daliśmy szansę drugiej klasie, która różni się od pierwszej tym, że zamiast standardowej klimatyzacji są wiatraki. Pomysł okazał się być strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że zapłaciliśmy dwukrotnie mniej, niż za eksekutiv, to dzięki temu, że przedziały nie były klimatyzowane, można było uchylić okna. Naturalny nawiew, wspomagany przez wiatraki, dawał znacznie przyjemniejszy efekt niż sztuczna klima. Po podróży do Yogyakarty w hermetycznie zamkniętym przedziale przez cały wieczór chodziłem z dziwnie ciężką głową. Niechybnie objaw wywołany różnicą temperatur, może ciśnienia. Do Semarag dojechaliśmy na tyle rześcy, że zamiast szukać noclegu, postanowiliśmy nie czekając ani chwili złapać ostatni autobus do Jepary. Po kolejnych dwóch godzinach byliśmy u celu. Plus pół godziny walki z kierowcami becaków na drodze do hotelu Elim, ale i to, z rozpędu, przetrawliśmy nad wyraz gładko.


Jepara to niewielkie czterdziestotysięczne miasteczko znane z licznych warsztatów produkcji mebli i z faktu, że urodziła się tu i przez większość swojego krótkiego dwudziestoipięcioletniego życia mieszkała Raden Ayu Kartini, dziewiętnastowieczna oświecona niewiasta. Feministka, powiedzielibyśmy dziś. Nas jednak, przynajmniej tym razem, dom i muzeum Kartini interesowały w takim stopniu, jak jeparańskie meble, czyli bardzo nie za bardzo. Przyjechaliśmy tu na kilka dni totalnego lenistwa wyzutego z wszelkiej głębi i aktywności intelektualnej. Z pełną świadomością pozwoliliśmy dojść do głosu naszej nieświadomości, która, bombardowana od miesięcy hasłem „Bali”, kazała nam jeść tłuste frytki, pić koktaile owocowe z lodem i spędzać dnie na najlepszej ponoć plaży północnego wybrzeża Jawy. Było to, przyznaję nie bez odrobiny wstydu, to, czego nam było trzeba na koniec wakacji. Daliśmy się wprawdzie boleśnie zjarać niepozornemu, bo przychmurzonemu, słońcu podczas kajakowania w ciepłym jak zupa Morzu Jawajskim, ale i tak było klawo.