Monday, October 30, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział VIII



Hostal Villa Sonia, La Boca, środa, 26 lipca 2017, kwadrans do dziesiątej

„Dziś sam jestem dziadkiem. Więc cóż mógłbym dać mojemu wnuczkowi, jeśli nie moje Werther’s Original? On także jest kimś wyjątkowym.” – jak to, mniej więcej, głosiła kluczowa kwestia reklamy cukierków Werther’s Original. Pewnie niemieckich, bo jakaż inna nacja nazwałaby karmelki imieniem samobójcy-niedorajdy? [Pozdrowienia dla grupy jugend z sąsiedniego stolika naszego urzekającego hostalowego patio.] Na obecnym etapie życia, tylko niekiedy czuję się jak dziadek, ale śmiało mogę pokusić się o parafrazę: „cóż mógłbym dać mojemu synowi, jeśli nie moje teksty sprzed lat?” Syn zrywający boki przy lekturze mojej literatury: kolejna po poprzednim rozdziale bezcenność nie do opłacenia MasterCardem.  

Oliver – wyjaśnię enigmatyczne intro – odcięty w swoim kolejnym trzecim świecie od Internetu i telefonu,  poniekąd z wyboru (bo jednak da się wystać karty ETECSA w komunistycznych kolejkach, półtora peso convertible za godzinę nie jest stawką z kosmosu a sieć zdaje się działać szybciej na jego telefonie niż na moim netbooku) piękną nostalgię sobie zaktywizował. W związku z czym, między trylogią Metro 2033, Wiedźminem a Cyklem Kruka (modern fantasy autorstwa Maggie Stiefvater) sięgnął najpierw po moje zapiski z Birmy, potem z Indonezji, by wreszcie dobrnąć do Mongolii Wewnętrznej. Chyba już na etapie pisania „Laowaia Stepowego” miałem poczucie, że to jedne z ciekawszych moich tekstów. Raz, że miałem wtedy dużo czasu na czytanie i dużą potrzebę ucieczki w intelektualizm, dwa, że Chiny i ich mieszkańcy są wyjątkowo wdzięcznym budulcem narracji naładowanej wybuchową mieszanką fascynacji, wkurwu, mizantripijnego rozczarowania kondycją ludzką i czarnego śmieszkowania. Najpierw, słysząc co i rusz rechotanie z kąta pokoju, gdzie stoi dostawka Olivera, zacząłem dopytywać, co też za ostre jak brzytwa sformułowania tak go rozbawiły, potem zacząłem zaglądać mu przez ramię, wreszcie czytać razem z nim. Obczajcie taki oto – odgrzany, ale jakże wciąż krwisty – kotlet:


Słodkie dzieciaczki w McD. Sama radość.
Siedzę w kącie i oto, co widzę. Ocenzuruje się później. Przy stoliku obok, ze dwa metry od mojego kąta, siedzą sobie jakieś dwie dziunie. Standardowe miejscowe pasztety, jak to w makdonaldzie. Klasa niby-średnia. Sukienki ze średniej półki, włosy jakośtam zrobione, wyskoczyły sobie na babskie ploteczki do McD, obleśni mężusiowie na państwowych posadkach zarabiają, to się panie wożą. Jedna ma na kolanach bachora. Jakiś rok, potrafi łazić na dwóch nogach. Nagle, słyszę, cola się komuś wylała i cieknie na podłogę. Taka jest pierwsza myśl, która odrywa mnie klawiatury. Patrzę spode łba. Żadna cola. Bachor szcza na podłogę. Nie że mu pieluszka przeciekła, nie że sobie odbiegł, zdjął gacie i leje dla draki. Nie. Matka odpięła mu klapę w spodniach, takie klapy to tutejszy modowy standard, i konkretnie go, cały czas trzymając na kolanach, nie ogarniam, kurwa, wysadza na podłogę! Po czym dalej wpierdala jebanego hamburgersa. Cała zadowolona, chciałem napisać, ale nie, żadnej tu rekacji emocjonalnej nie ma, po prostu zrobiła najnormalniejszą rzecz na świecie, pierdolonym mimochodem. I wpierdala, pasie się dalej, jej kumpela też wpierdala, jakby nigdy nic, i dziecko wpierdala, aż mu się wywalony na wierzch chuj trzęsie, a wszystko to w absurdalnej kałuży szczochów, która ogólnie się rozszerza w moim kierunku.   

To w chińskim McD można palić? Nie, nie można - ale klient nasz pan.
Wyszły. Przyszła pracowniczka makdonalda z mopem. Mina trochę zrezygnowana, ale na zasadzie, że nic niezwykłego nie zaszło, że tak już ten świat wygląda i tyle, taki jej los. They are born, they live miserable lives, they die. Porozcierała mocz po całej podłodze i poszła. Koniec historii.

Co tam bigmaki, jak można przyjść z własną wałóweczką!
A ja pędzę na ostatnią, popołudniową lekcję. Mam nadzieję, że kilkusetmetrowa droga upłynie bez kolejnych triggerów, bo czuję, jak we mnie wzbiera Michael Douglas z „Upadku”.

Po pięciu latach, przez które kurz gromadził się na plikach z kolejnymi rozdziałami – w dużej mierze, niestety, niedokończonymi – i na mojej pamięci, trochę mam wrażenie, jakbym odkrywał jakiegoś nowego autora. I myślę sobie, płacząc trochę ze śmiechu a trochę z nostalgii – i reflektując przy tym, że gruby narcyzm się tu włącza – że bez kitu zostałbym wielkim fanem. Propsuję, łapka w górę – powinien książkę wydać. Więcej, taki podmiot liryczny został tu wykreowany, że chciałbym by taki, jak on. Dziwaczne to.

Ten klient kulturalnie wyszedł zajarać do kibelka.
Wręcz jakiś kryzys mi się zainicjował. Piękna Kuba, drineczki na rumie i cygara, oraz okazjonalne błahe problemy w rodzaju zapalenia spojówek i obolałych od siodła guzów kulszowych. Gdzież te emocje targające duszą, gdzież to zadziwienie światem, gdzież ten werteryzm? Chyba się potrzebuję zregresować porządnie...

Monday, October 23, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział VII

Hostal El Tayaba, Trinidad,  poniedziałek, 24 lipca 2017, jedenasta


Dziś sam rozkładam się na naszym pogrążonym w półmroku patio, przecierając cenną chusteczką higieniczną stół i krzesło po wieczornym deszczu. Oliver, który ostatnio chętnie mi towarzyszy – na razie z grzecznymi napojami bezalkoholowymi, nawet cygara ledwie spróbował na plantacji tytoniu, ale może za jakiś czas napiszemy razem jakąś knajpianą opowieść – dogorywa teraz w pokoju ze swoją mamą: oboje spaleni słońcem. Mnie też uda palą, jakby skóra miała zaraz na nich pęknąć. Reszta ciała jakoś daje radę, chociaż wrażenie jest takie, jakbym był wszędzie, mniej lub bardziej, świeżo wytatuowany.



Dzisiejsza eskapada rowerowa do Boca i Playa Ancon, która tak nam dała w skórę, okazała się być najdłuższą z dotychczasowych. Zrobiliśmy łącznie mało oszałamiające 18 kilometrów, ale biorąc pod uwagę nieco bardziej, i dosłownie, oszałamiające temperaturę i lampę z nieba, poczucie wampirycznego wyssania jest całkiem nie od czapy.





 







































































W kontekście rozważań na temat szukania lub bukowania noclegów z Rozdziału IV: dziś zastosowaliśmy rozwiązanie z zupełnie innej beczki. Planując luźno ostatnią noc pobytu w Trinidadzie na jutro, wykorzystaliśmy dzisiejszy wypad nad morze, by niby z wyprzedzeniem, ale jednak na miejscu poszukać odpowiedniej casa na kolejne dwie – trzy noce. Z jednej więc strony mogliśmy rozejrzeć się wstępnie po okolicy, rozeznać w cenach i wybrać miejsce odpowiednio piękne i zaopatrzone w tonący w kwiatach ogród, mnóstwo zakamarków do pisania oraz hamaki. Z drugiej – kolejne trzy noce mamy zaplanowane i możemy pobyć w tu i teraz, zamiast zastanawiać się czy i co znajdziemy jadąc do Boca pojutrze. Do tego zaliczyliśmy po drodze pluskanie w Morzu Karaibskim, w związku z czym oglądanie Piratów z Karaibów nigdy już nie będzie takie same. Swoją drogą, to najpewniej właśnie pluskanie w samo południe tak nas zmacerowało. Jadąc na rowerze, cały czas miałem na sobie plecak a plecy mam zjarane podobnie jak resztę, więc to musiało być to.













Ale nie stoczyłem bitwy z samym sobą, by zwycięsko zasiąść przy moim stoliku i nie stękam w duchu kierując się po kolejne piwo Presidente, by rozwodzić się nad karaibską opalenizną. O nie! Dzisiejszy wieczór bowiem przyćmił w moim – nieco może naiwnym, ale bardzo szczerym odczuciu – wydarzenia dzisiejszego dnia – i wydarzenia wielu innych wieczorów oraz dni. Otóż wybraliśmy się, odleżawszy wycieczkę, w siąpiącym deszczu do wypatrzonej wcześniej kubańsko-argentyńskiej restauracyjki Che Tango serwującej kurczaki z rusztu. Był to wyśmienity pomysł, ponieważ za 12 kuków napełniliśmy się po tchawice jakże cennymi na Kubie proteinami. Ale, uspokoję wielce szanownych Czytelników, dziś nie będzie o jedzeniu. Będzie o zespole, który w Che Tango grał. Trzech mężczyzn: dwie gitary plus bongosy, zaopatrzone dodatkowo w metalowe pudełko, w które perkusista, od czasu do czasu chwytając drewnianą pałkę, uderzał. Na razie pogodziłem się z tym, że na gitarze mogę trochę nie bez przyjemności pobrzdąkać, ale prawdziwa gra: współbrzmienie z innymi instrumentami i improwizacja, czucie tego instrumentu, jest dla mnie czarną magią. Swojej przyszłości w gitarze nie widzę w tej chwili, tak to roboczo ujmę. W instrumentach perkusyjnych natomiast całkiem się odnajduję, w dużej mierze dzięki Sławkowi „Rodriguezowi” Porębskiemu i Małgosi „La Aroma” Podjackiej, którym udało się rozkręcić w naszej szkole zespół bębniarski. 

Jadąc na Kubę, liczyłem trochę na szansę wzięcia udziału w jakichś warsztatach gry na kongach czy bongosach właśnie. W sumie w Viñales była okazja, ale trochę mnie cena przerosła i w końcu nic z tego nie wyszło. Więc, z braku laku, skoro miałem okazję chociaż popodpatrywać rodowitego profesjonalistę – siedziałem i podpatrywałem, wystukując sobie bezgłośnie rytm na blacie stołu. Co najwyraźniej, o zgrozo, nie umknęło uwadze lidera zespołu, gitarzysty. Skończywszy jeden z utworów, zwrócił się do mnie z propozycją, żebym do nich dołączył na kolejny kawałek.

Całym sobą, werbalnie i niewerbalnie, odmówiłem. Nic w mojej odpowiedzi nie mogło zdradzić tego, że dopiero co rozmarzałem się Renacie i Oliverowi, że fajnie być takim Rodriguezem, który mógłby w takiej randomowej kubańskiej (kubańsko-argentyńskiej właściwie) knajpce po prostu zagadać do gości z zespołu i pograć razem z nimi. Nic nie mogło mnie zdradzić, bo jedyne, co w tym momencie przeżywałem, to paniczny lęk – i złość na siebie, że bez sensu w ten blat pukałem i może niechcący nawiązałem jakiś kontakt wzrokowy, co sprowokowało cały ten galimatias. Ale gość nie ustępował. Ja też nie ustępowałem – zakładając, że on pewnie pomyślał, że ja gram na bongosach i naprawdę coś w temacie reprezentuję. Ale on jeszcze bardziej nie ustępował. Ja również: gdyby to była dżemba po prostu, albo jakikolwiek pojedynczy bęben, to jeszcze jeszcze, ale jedyne chwile w moim życiu, kiedy moje dłonie spoczęły na bongosach, miały miejsce w sklepach muzycznych. A on  dalej swoje. A ja moje.

Ostatecznie gość powiedział, w mieszance hiszpańskiego i angielskiego, coś, co zabrzmiało jak „spoko, to będzie prosty kawałek, pokażemy ci o co chodzi”. Co już zabrzmiało jak bardziej realistyczne oczekiwania, wobec których musiałem się złamać.

Rytm faktycznie nie był trudny. Grając go na blacie, lub dżembie, albo we własnej kuchni, mógłbym zagrać go znacznie pewniej a nawet pokusić się o jakieś elementy improwizacyjne. Stojąc pośród dwóch kubańskich gitarzystów, nogi miałem miękkie jak Taco Hemingway na swoim pierwszym Open’erze. Ale ręce jakoś dawały radę – na tyle, by złapać kluczowy wątek i nie gubić tempa. Oglądałem po powrocie filmik, którym niezawodna rodzina upamiętniła ten mój knajpiany debiut: całkiem to nawet ładnie wyszło, stwierdzam z ulgą.

https://www.facebook.com/michael.gluszek/videos/1472721536161342/


W Trinidadzie też mają warsztaty perkusyjne: na bank muszę się na nie wybrać zanim wyjedziemy. Ale choćbym nie wiem ile godzin lekcji sobie wykupił, za chwile takie jak te dzisiejszego wieczoru nie zapłaci się kartą MasterCard. Bezcenne. Kuba spełnia marzenia, bez kitu

Co też przypomina mi o tym, że jutro o wpół do dziesiątej rano podjeżdża po nas caballero ze swoimi caballos. Czeka nas kilka godzin w siodle w nie mniej bajecznej niż okolice Viñales scenerii Sierra Escambray. Czas się kłaść w związku z powyższym. Dobranoc, moi mili!



P.S. Kilka fotek z zapowiedzianej w tekście eskapady po Sierra Escambray.