Monday, October 16, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział VI

Hostal El Tayaba, Trinidad, sobota, 22 lipca 2017, pół godziny do północy

Hola Trinidad! Na dachowym tarasie El Tayaba.
Wyjątkowo długi i wyżymający był to dzień. Czasem słońce, czasem deszcz, trochę zachwytu, trochę doła – aż nie wiem od czego zacząć. Może więc staroszkolnie zacznę od  początku.

Wstaliśmy mniej więcej wpół do szóstej, żeby na spokojnie się dopakować, dziarsko zacisnąć paski plecaków – dwie z trzech walizek zostały na szczęście w Havanie u Vicky – pożegnać się z jedną z naszych gospodyń, która już była na nogach i na szóstą czterdzieści być na głównym skwerze Viñales przy ulicy Salvador Cisnero, przed biurem Infotur, gdzie podjechać miał autokar kompanii przewozowej Transtur. Szliśmy w całkowitej jeszcze ciemności, w nie mniej całkowitej ciemności doszliśmy na plac, gdzie – ku mojej wielkiej uldze, bo nie byłem pewien, czy przy zakupie biletów dobrze zajarzyłem miejsce odjazdu – stało już co najmniej kilkanaścioro innych podróżnych. I z tuzin psów, które co i rusz warcząc na siebie groźnie, łącząc się w spontaniczne sojusze i pogryzając wzajemnie, przeganiały się z jednej strony jezdni na drugą, walcząc najwyraźniej o terytorium i dostęp do nie wiadomo czego. Głupie zwierzęta. Jak ludzie po prostu.

Liczyłem trochę na to, że wraz z pęcznieniem grupy podróżnych, która wkrótce osiągnęła dobre pięćdziesiąt osób, wokół zespawnują się okoliczni handlarze kawy i bocadito jamon y queso, kanapek z szynką i serem. Do wzięcia było wszak, w kontekście pozamykanych kafejek i jadłodajni, spokojnie kilkadziesiąt kuków. Niestety, najwyraźniej na Kubie o siódmej rano kapitalizm jeszcze śpi.

Autokar podjechał z grubsza o czasie – i wysypał z siebie ze dwudziestu robotników objuczonych torbami narzędzi i dziecięcymi plecaczkami – pewnie wypakowanymi kanapkami, może nawet i termosami kawy. Po czym kierowca bez słowa zamknął drzwi i gdzieś sobie poszedł. Po kilkunastu długich minutach, w ciągu których wielokrotnie zmieniały się sojusze i fronty psich wojen, podjechał drugi autokar Transturu – ten właściwy, okazało się. Zanim bagaże do Cienfuegos i bagaże do Trinidadu znalazły się w odpowiednich lukach a pasażerowie na swoich miejscach, mieliśmy z pół godziny opóźnienia. Zanim ruszyliśmy, kolejne kilkanaście minut, niczym w Archiwum X, wsiorbała amba.

Potem szło całkiem nieźle, aż do dziesięciominutowego postoju w przydrożnym zajeździe, który od biedy mógł wystarczyć na fajkę i siusiu, ale nijak na zakup kawy i kanapek. Może to i lepiej, biorąc pod uwagę ich wyśrubowane pod turystów ceny. Pozostało nam pogryzanie nabytych wczoraj przezornie sucharów.

Dalej znów szło nieźle: przespaliśmy ze dwie godziny do następnego postoju, w kolejnym zajeździe. Wchodzimy – a tam bufet. Prawie nie ma obsługi, nigdzie żadnych cen. Ludzie więc chwytają talerzyki i ustawiają się w kolejce. Pierwsza zaspana myśl: „w sumie zdarza się, w Tajlandii też był bufet w cenie biletu – no naprawdę bardzo sympatycznie.” A zaraz potem druga: „Czekajcie, stop – to pułapka!” Renata, zakładając, że współpasażerowie mogą wiedzieć o czymś, o czym my nie zostaliśmy poinformowani, zwróciła się do przysadzistego pana w średnim wieku, Duńczyka chyba, który z talerzykiem pełnym spaghetti już zasiadał przy stole, z pytaniem: „Przepraszam, na jakiej zasadzie działa ten bufet, czy on jest wliczony w cenę biletu?” „Nie wiem. Ale jestem głodny.” Dopiero po dłuższej chwili na sali zjawił się, rozpływając w uśmiechach sprzedawcy odkurzaczy, manager. Otóż, zasko –zasko, bufet nie był wliczony w cenę. Kosztował 10 pesos convertibles od osoby. Co, w gruncie rzeczy, nie jest wygórowaną ceną za bufet, o ile nie składa się on z kurczaka, ryby, jeszcze jednego trudnego do zidentyfikowania rodzaju mięsa, ryżu, czarnej fasoli, rozgotowanego spaghetti z ketchupem oraz ograniczonego bukietu tych samych warzyw i owoców – wśród których nie ma pomidora – które dodawane są do każdego posiłku na Kubie. Innymi słowy, z grubsza standardowy posiłek, który powinien kosztować maksymalnie 4 pesos, tyle że się go sobie samodzielnie nakłada. Trochę zniesmaczeni a trochę ucieszeni, że nie weszliśmy w klimat jedzenia-bez-płacenia ze Spirited Away i nie zostaliśmy w związku z tym zamienieni w świnie, zasiedliśmy sobie na zewnątrz z nabytymi wczoraj przezornie sucharami – oraz puszką konserwowego miksu cebulki, oliwek i ogórków. I kubańską czekoladą na deser.

Trzeba przyznać, że ciągnącą się wzdłuż wyspy drogą szybkiego ruchu Autopista Nacional podróżuje się zaskakująco wygodnie – i zaskakująco przyjemnie dla oka. Tak jak, wnioskując na razie na podstawie Havany i Viñales (oraz, wybiegnę trochę w przód – Trinidadu), obszary zurbanizowane są w dużej mierze zaniedbane i mocno zaśmiecone, tak tereny niezamieszkane wydają się być właściwie nieskażone. Albo rząd jest w stanie ogarnąć sprzątanie poboczy, albo ludzie nie wyrzucają przez okna samochodów puszek i plastykowych butelek. Sam nie wiem, co jest bardziej, albo raczej mniej, prawdopodobne, fakt jednak faktem: jest nieskalanie właściwie czysto.

Trinidad, do którego wjechaliśmy na godzinnej mniej więcej kumulacji spóźnienia, robi niesamowite wrażenie. Wydaje się, jakby miasto, które trzy lata temu obchodziło swoje 500-lecie, od dobrych paru wieków niewiele się zmieniło. Pastelowe fronty w większości parterowych kolonialnych rezydencji, uroczo toporne czerwone dachówki, nierówne brukowane uliczki – i górujące nad nimi niewielkie kościoły. Bajka. Nie dziwi zupełnie, że UNESCO postanowiło całość zabudowy starej części miasta wciągnąć na swoją listę światowego dziedzictwa. Dziwi tylko to, w jaki sposób ludzie funkcjonują na co dzień na tym bruku: chodzi się po nim, jak po górskim szlaku, walizki nie dało rady ciągnąć, dziecięcych wózków też pewnie się nie da, lekko nawet zniedołężniałych starców pewnie albo trzyma się w domach, albo zrzuca z jakiegoś urwiska, żeby oszczędzić im frustrujących spacerów. Ale zdjęcia wychodzą piękne.

Największe jednak, naprawdę bardzo wielkie zasko-wow, wiąże się z tym, że – zupełnie jak w Damaszku – sąsiadujące ze sobą rezydencje z zewnątrz wyglądają malowniczo, ale raczej skromnie. Dopiero wszedłszy do środka, zbiera się szczękę z podłogi. Nie sposób po prostu uwierzyć, że ot takie sobie domeczki kryją wewnątrz tak wielkie powierzchnie i takie wysokości pomieszczeń. Że pokoje o pałacowych gabarytach otaczają dziedziniec, czy patio, z którego jeszcze wąskie schodki prowadzą na taras – a potem na kolejny, jeszcze wyżej położony taras. Mariaż tej przestrzeni i ciężkiego, kolonialnego umeblowania: muzealnej klasy łóż, szaf, komód i toaletek, emanuje rozmachem i bezcenną odrobiną eleganckiej niedbałości. Jeśli dodać do tego, zdobiące nasz Hostal El Tayaba, niezliczone obrazy, żyrandole, bibeloty i wysokie na dwie Renaty dwuskrzydłowe drzwi, nie sposób doprawdy uwierzyć, że cenę noclegu dla trzech osób ustaliliśmy – telefonicznie z Viñales – na 30 pesos convertibles. A jednak. Tyle że – co śmiertelnie poważnym tonem wyjaśniła Iris, nasza gospodyni – w ewentualnych rozmowach z innymi gośćmi mamy trzymać język za zębami, bo oni płacą więcej. Biorąc pod uwagę, że mieszkamy w jednym z najbardziej urzekających pokojów, w jakim zdarzyło mi się mieszkać – fair enough.   
 
 
 

Wszechświat jednak upomniał się o swój balans, kiedy zaczęliśmy myśleć o zasłużonej kolacji. Okazało się, że lokatorzy zajmujący przed nami nasz pokój zostawili walizki na recepcji i gdzieś sobie niefrasobliwie poszli – musieliśmy w związku z tym poczekać na klucze. Czekaliśmy dobrą godzinę, po czym postanowiliśmy pójść do Iris, która mieszka nie w hostal, tylko kilka domów dalej i wymyślić jakieś rozwiązanie zastępcze: bo pokój mogliśmy zostawić otwarty, ale by po powrocie dostać się do samego domu, potrzebowaliśmy klucza do drzwi, wrót właściwie, wejściowych. Jak na złość, zapasowy klucz do pokoju znalazł się dość szybko, ten do wrót natomiast najpierw nie chciał się znaleźć a potem okazało się, że jest przypięty na kółku z innym kluczem. Niby żaden problem – wystarczyło odpiąć właściwy klucz z kółka, doczepić go do kółka z kluczem do naszego pokoju i nara. Tyle że klucz znalazł ojciec Iris, który, w związku z jakąś chorobą, mięśnie jednego ramienia ma zanikłe i zupełnie zwiotczałe. I jak to w tego rodzajach czarnych komediach bywa, koniecznie chciał samodzielnie nieszczęsny klucz odpiąć. Próbował rozgiąć kółko o ostrą krawędź zamka drzwi, potem poszedł do pobliskiej Taberna La Botija – pewnie po jakiś nóż. Korciło mnie, żeby odpiąć ten klucz to za niego, ale nie chciałem tak go dewaluować ostentacyjnie. Wreszcie, wróciwszy z tawerny z niczym, zostawił klucz na kółku kucharce i gdzieś zniknął. Tego mi było trzeba – kucharkę mogłem bezpiecznie wyręczyć.

I wszystko pewnie byłoby pięknie, gdyby nie to, że w międzyczasie zaczęło padać. Niby taki tęczowy deszcz: tu kapie, tu słońce, dancing in the rain. Wzięliśmy z narnijnej szafy parasole, skoro już tam były i ruszyliśmy w drogę. Nie przeszliśmy pięciuset metrów, kiedy niebo pociemniało, zaczęło grzmieć a tęczowy deszcz przedzierżgnął się w godną karaibskiej pory deszczowej ulewę. I tak dobre pół godziny kuliliśmy się pod parasolami i jakimś wątłym daszkiem, na przemian śmiejąc się ze swojego położenia i – przypomnę, że od rana byliśmy na sucharach i puszce konserwowych zakąsek – podkurwiając. I obserwując miejscowe dziewczęta, które, jak w jakimś soft porno, kąpią się w biczach wodnych spływających z dachów. Obserwując, jak brukowane uliczki zmieniają się w potoki deszczówki. A potem obserwując, jak potoki deszczówki zmieniają się w potoki śmieci…


Z początku zaciekawiło nas to, że spływający brukiem deszcz tak zgrabnie zbiera puszki, butelki i kalosze. Potem, kiedy z nurtem zaczęły spływać worki śmieci, coś nam przestało grać. Sprawa wyjaśniła się, kiedy z bocznej uliczki nadeszło dwóch młodzieńców – z workami. Wtedy coś mi zaczęło świtać. I fatycznie: hyc – i zawartość worków wylądowała w głównym potoku, by po chwili zniknąć z pola widzenia. Co z oczu, to z serca, jak to mówią – choć mam wrażenie, że mieszkańcy niżej położonych dzielnic mogą nie być zachwyceni tym genialnym w swej prostocie rozwiązaniem problemu utylizacji odpadów.


Intensywność ulewy, w każdym razie, stopniowo malała, z pewnym opóźnieniem zaczęła maleć i rwącość potoków. Mogliśmy wreszcie wyjść spod daszku i, brodząc w pozostałościach oberwania chmury i akcji oczyszczania dziedzictwa UNESCO, ślizgając się na mokrym bruku i klnąc co i rusz na czym świat stoi, ruszyć w dalszą drogę.

Nasz łączny kubański budżet, pozwolę sobie na uzasadnioną chyba dygresję, roboczo zaplanowaliśmy na 40 pesos convertibles dziennie na noclegi i dłuższe przejazdy oraz 50 pesos convertibles na jedzenie, krótsze przejazdy i atrakcje. Żeby się w nim zmieścić, w Havanie, upraszczając, jedliśmy śniadania (kanapki, soki i kawa, czasem owoce) w skromnych paladares lub cafeteriach za góra 3 kuki (ok. 10 złotych) za trzy osoby, lunche w wykwintniejszych paladares (mięso, ryż, czarna fasola, smażone banany czy bataty, sałatki, lemoniada) za góra 8 kuków (ok. 26 zł) i kolacje w miejscach bardziej fancy (hummus, ersatz kuchni chińskiej i japońskiej, napoje, napiwek) w granicach 18 kuków (ok. 60 zł). Dziennie zamykaliśmy się w przejadaniu 29 kuków (ok. 96 zł).

W Viñales trudno było o skromne paladares. Podobne do havańskiego śniadanie w związku z tym kosztowało nas jakieś 7 kuków (ok. 23 zł), lunch jakieś 15 kuków (ok. 50 zł), kolacja – odpuściliśmy miejsca bardziej fancy, ale pozwalaliśmy sobie na fancy napoje – w okolicach 17 kuków (ok. 56 zł). Dziennie zamykaliśmy się w 39 kukach (ok. 129 zł).

Trinidad w związku z powyższym trochę nas wstępnie przeraził – i uczynił nasze poszukiwania kolacji długimi i mozolnymi. A w scenerii przegłodzenia, wciąż siąpiącego deszczu i mokrego bruku – konkretnie zdołował. Kiedy zaglądaliśmy, może nie zziębnięci, ale jednak przemoczeni, do lepiej wyglądających miejsc, menu witały nas cenami dań głównych w okolicach 10 kuków (co z napojami dałoby nam rachunek w okolicach 35 kuków). W miejscach wyglądających skromnie, było zaskakująco nielepiej – 6 kuków za danie (z napojami 22 kuki za trzy osoby) należało uznać za lokalne minimum. Biorąc pod uwagę, że zarezerwowaliśmy pobyt w El Tayaba na cztery noce, Trinidad albo by nas zagłodził, albo wykończył nasz budżet-plan. A przynajmniej – gdybyśmy postanowili żyć na kanapkach i lokalnej pizzy – zrujnował w miarę zbilansowaną dietę.

Szliśmy tak i szliśmy, droga dłużyła się jak po grzybach a jedyne trzy alternatywy na horyzoncie były albo zbyt ciemną nawet jak dla mnie spelunką, albo daniami z okienka, które jedlibyśmy na krawężniku (a jednak mieliśmy zjeść zasłużoną po podróży cywilizowaną kolację), albo powrotem na pizzę Taberna La Botija naprzeciwko naszego hostalu, gdzie pizza, jak wcześniej sprawdziliśmy, zaczyna się od 3,5 kuka i jest ponoć, według naszego przewodnika Rough Guides, najlepsza w mieście. Niegłupie niby wyjście, tyle że tawerna ta, w związku z rozsądnymi cenami i nietypowo atrakcyjną, funkową nieco, muzyką na żywo, jest na tyle popularna, że ciągnie się przed nią na oko godzinna kolejka. Masakryczna deprecha.

Dreszczem przebiegająca po plecach świątynia Yemalla (bogini afro-kubańskiej religii znanej jako Regla de Ocha lub Santería) zachęcająca do zaprzedania duszy w zamian za obietnicę znalezienia niedrogiego miejsce na kolację.
Zasiedliśmy w końcu, w grobowych nastrojach, w jednym z pustych, ciemnawych i generalnie mało atrakcyjnych miejsc z daniami od szóstki w górę i, połykając łzy goryczy, zaczęliśmy wybierać. Wtedy coś mnie tknęło: uznałem, że pierdolę, że zasłużyliśmy na porządną kolację i jak już mamy przepłacać, to przepłaćmy o kilka pesos więcej i miejmy z tego chociaż ogólno-kulinarną frajdę. Trochę dziwacznie się człowiek czuje, kiedy po wstępnym przejrzeniu menu i zasiądnięciu do stołu decyduje się jednak wyjść, ale trudno. Poszliśmy dalej.

Nie przeszliśmy dwustu metrów chyba, kiedy niczym długo oczekiwany deus ex machina w przesmutnym do tej pory filmie, wyrosło przed nami Hostal Académico La Merced. Wyglądało na jedno z miejsc po dyszce za danie: kolonialne meble,  jeden stolik zajęty, dwóch klimatycznie starych muzyków – gitara i skrzypce – trochę smętnie próbujących nadać ton wieczorowi. Przeglądam menu: niemożliwe! Zupy za kuka z centavosami, dania główne po 3-4 kuki, rozsądne ceny za drinki.

W miarę jak zupy, rybna i ajiaco trinitario, sałatki (kolejne niemożliwe stało się możliwe: w Trinidadzie mają pomidory!) i napoje poczęły zasilać nasz stół i przykurczone żołądki a pozytywna aura rozświetlać okolicę, kolejni goście, zaglądając z coraz większą śmiałością do środka, poczęli zaludniać puste do tej pory wnętrze La Merced . Kiedy podano nam dania główne – szczodre porcje ryby w pikantnej salsie, wołowego steka i smażonego kurczaka, oraz ryżu z warzywami i ryżu z nieśmiertelną czarną fasolą – restauracja była tak wypełniona, że z naszego stolika zabrano niezajęte czwarte krzesło.

W muzyków, w obliczu tak licznej publiczności, wstąpiła nowa młodzieńcza energia; zabrakło tylko tego, by wszyscy goście nagle wstali i odtańczyli jakiś wykręcony choreograficznie taniec bollywoodzkiego happy endu.



Drineczki za 1 kuka - bueno!
P.S. [dzień później, 23 lipca 2017] Starej podróżniczej prawdzie, że kiedy człowiek już znajdzie w nowym miejscu jedną tanią jadłodajnię, kolejne podobne i lepsze opcje nagle się odblokowują, stało się zadość. Wracając do domu, trafiliśmy na hipsterską sklepogalerię obrazów, która postanowiła zmierzyć się z nienawiścią sąsiednich lokali i sprzedawać klasyczne drinki za 1 kuka (nigdzie wcześniej nie widzieliśmy Cuba libre, mojito, piñacolady, canchánchara czy daiquiri za mniej niż 1.95 kuka). Trinidad faktycznie jest najdroższym na razie miejscem, które odwiedziliśmy na Kubie, ale rano, nawet w UNESCO-wym centrum, otwierają się w nim paladares oferujące kanapki z szynką za 10 pesos nacional (1,3 zł), sok z gujawy za 3 pesos (0,4 zł) i kawę za 2 pesos (0,26 zł). Jesteśmy, razem z naszym budżet-planem i zbilansowaną dietą, uratowani.

No comments:

Post a Comment